32,50 zł
Carl Mørck ma w swoich rękach butelkę, która zawiera starą, zmurszałą już wiadomość napisaną krwią. To wołanie o pomoc uprowadzonych przed laty dwóch młodych braci. Czy to może być prawda? Kim są ci chłopcy i dlaczego nikt nie zgłosił ich zaginięcia? Czy to możliwe, że jeszcze żyją? Śledztwo doprowadza Mørcka do kobiety żyjącej w toksycznym małżeństwie – jej mąż znika na całe dnie, ukrywa przed nią, co robi, nie informuje także, kiedy wróci… Mając tego dość, kobieta postanawia odkryć prawdę, bez względu na cenę, jaką przyjdzie za to zapłacić jej mężowi – albo jej… „Adler-Olsen bezsprzecznie należy do ścisłej czołówki duńskich autorów kryminałów. Doskonale napisane i oryginalnie pomyślane powieści, pełne napięcia i poparte solidnymi badaniami”. Nordjyske Stiftstidende „Duński mistrz powieści kryminalnej”. Jydske Vestkysten „Adler-Olsen pisze oryginalne powieści kryminalne, które – mimo mrocznej tematyki – cechuje katartyczny humor”. Jyllands-Posten
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 661
Tytuł oryginału:
Flaskepost fra P
Copyright © Jussi Adler-Olsen and JP/Politikens Hus A/S, København 2009
Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Jadwiga Malik
Korekta: Iwona Wyrwisz, Anna Just
ISBN: 978-83-8110-392-3
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2018
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Mojemu synowi, Kesowi
Trzeciego poranka zapach smoły i wodorostów zaczął przyklejać się do ubrania. Pod podłogą domku na łodzie lodowa breja chlupotała spokojnie o pale, przywołując wspomnienia dobrych dni.
Uniósł się z posłania ze zużytego papieru i wychylił, by spojrzeć na twarz młodszego brata, która nawet we śnie wyglądała na udręczoną i odrętwiałą.
Za chwilę się obudzi i rozejrzy z oszołomieniem. Poczuje skórzane pasy zaciśnięte na nadgarstkach i wokół talii. Usłyszy brzęk przytrzymującego go łańcucha. Zobaczy, jak płatki śniegu i światło próbują wedrzeć się do środka między pokrytymi smołą deskami. A potem zacznie się modlić.
Niezliczoną ilość razy oczy jego brata wypełniały się rozpaczą. Raz po raz słychać było zduszone modlitwy o litość Jehowy, dobiegające zza mocnej taśmy na ustach.
Ale wiedzieli obaj, że Jehowa nie zaszczyci ich nawet spojrzeniem, bo pili krew. Krew, którą ich strażnik wpuścił do szklanek z wodą. Dał im się z nich napić, nim powiedział, co zawierają. Wypili wodę z zakazaną krwią i teraz są na zawsze potępieni. Dlatego wstyd palił ich nawet głębiej niż pragnienie.
„Jak myślisz, co on nam zrobi?” – pytały przerażone oczy brata. Ale skąd ma znać odpowiedź? Po prostu czuł instynktownie, że to wszystko niedługo się skończy.
Wychylił się w tył i w słabym świetle obadał jeszcze raz pomieszczenie. Przesunął wzrokiem wzdłuż belek stropowych i między konstrukcjami z pajęczyn. Odnotował wszystkie wypukłości i sęki, zbutwiałe pagaje i wiosła wiszące pod sufitem. Zgniłą sieć rybacką, która już dawno dokonała ostatniego połowu.
Wtedy odkrył butelkę. Promień słońca prześlizgnął się po biało-niebieskim szkle, oślepiając go.
Była blisko, a jednak trudno było po nią sięgnąć. Znajdowała się dokładnie za nim, między nieoheblowanymi deskami, z których zbito podłogę.
Włożył palce w szparę między deskami, mocując się z szyjką butelki, a powietrze wokół niego zamieniało się w lód. Gdy wyciągnie butelkę, rozbije ją i przepiłuje kawałkami szkła pasek wokół związanych na plecach nadgarstków. A kiedy pasek się podda, pozbawionymi czucia rękami odszuka sprzączkę na plecach. Otworzy ją, zedrze taśmę z ust, zdejmie z siebie pasy, przytrzymujące go w talii i w udach, a kiedy tylko łańcuch przymocowany do skórzanych pasów przestanie go krępować, rzuci się uwolnić młodszego brata. Przyciągnie go do siebie i przytuli mocno, dopóki ich ciała nie przestaną się trząść.
Potem z całej siły będzie żłobił kawałkiem szkła w stolarce wokół drzwi. Sprawdzi, czy uda się zrobić zagłębienie w miejscu, gdzie tkwią zawiasy. A jeśli stanie się straszna rzecz i samochód przyjedzie, zanim on będzie gotowy, wtedy poczeka na tego mężczyznę. Poczeka za drzwiami z szyjką od butelki w ręce. Tak właśnie zrobi, mówił sobie.
Przechylił się w przód, splótł na plecach lodowate palce i pomodlił się o przebaczenie za złe myśli.
Następnie wrócił do wydrapywania szczeliny, by wydostać butelkę. Drapał i drapał, aż szyjka butelki poluzowała się na tyle, by mógł ją chwycić.
Nadstawił uszu.
Czy to dźwięk silnika? Tak, zgadza się. Brzmiał jak potężny silnik jakiegoś dużego samochodu. Ale czy samochód się zbliżał, czy tylko przejeżdżał gdzieś w oddali?
Przez chwilę niski dźwięk przybierał na sile, a on zaczął szarpać szyjkę butelki tak gorączkowo, że aż trzeszczały mu stawy palców. Jednak po chwili dźwięk ucichł. Czy to wiatraki tak huczą i dudnią na zewnątrz? Może to coś innego. Nie wiedział.
Wypuścił przez nozdrza ciepłe powietrze, które zawisło mu przed twarzą jak obłok pary. W tej chwili właściwie się nie bał. Dopóki myślał o Jehowie i darach jego łaski, czuł się lepiej.
Zacisnął usta i kontynuował. A gdy butelka w końcu ustąpiła, zaczął tłuc nią o deski tak mocno, że jego brat raptownie podniósł głowę i rozejrzał się z przestrachem.
Wielokrotnie walił butelką o deski podłogi. Trudno się porządnie zamachnąć, gdy ma się ręce na plecach, zbyt trudno. W końcu, kiedy już nie dawał rady utrzymać butelki w dłoniach, puścił ją, obrócił się i wlepił w nią puste spojrzenie, a kurz wzbił się pod belki stropowe ciasnego pomieszczenia.
Nie mógł jej stłuc. Po prostu nie mógł. Żałosnej buteleczki. Czy to dlatego, że pił krew? Czy Jehowa ich opuścił?
Spojrzał na brata, który powoli zawinął się w koc i opadł na posłanie. Milczał. Nawet nie próbował niczego wykrztusić zza taśmy klejącej.
Zebranie wszystkiego, czego potrzebował, zajęło mu chwilę. Najtrudniej było naprężyć łańcuch na tyle mocno, by dosięgnąć czubkiem palców do smoły między deskami dachu. Wszystko inne było w jego zasięgu: butelka, drzazga z desek podłogowych, papier, na którym siedział.
Zsunął but i wbił drzazgę tak mocno w nadgarstek, że oczy mimowolnie napełniły się łzami. Przez minutę czy dwie krew kapała na jego lśniący but. Potem podarł duży kawałek papieru z posłania, zanurzył drzazgę we krwi, wykręcił się i naciągnął łańcuch, aby widzieć, co pisze za plecami. Najlepiej, jak potrafił, używając drobnych liter, opowiedział o ich cierpieniu. Na koniec podpisał się, zwinął papier i włożył go do butelki.
Nie spieszył się, dociskając grudką smoły szyjkę butelki. Odwracał się i parę razy sprawdzał, czy porządnie to zrobił.
Kiedy wreszcie skończył, usłyszał niski warkot silnika. Tym razem nie było mowy o pomyłce. Przez bolesną sekundę spojrzał na brata, po czym z całej siły wyprężył się ku światłu wpadającemu przez szeroką szparę między deskami – ku jedynemu otworowi, przez który mógł przepchnąć butelkę.
Wtedy drzwi się otworzyły, a do środka wkroczył zwalisty cień w chmurze białego, śnieżnego pyłu.
Cisza.
Rozległo się pluśnięcie.
Butelka została wypuszczona.
Carlowi zdarzało się budzić w znacznie lepszych okolicznościach.
Pierwszą rzeczą, jaką zarejestrował, była fontanna kwasu żołądkowego, szemrząca w jego przewodzie pokarmowym, a później, gdy otworzył oczy w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby złagodzić dyskomfort – zamazany widok lekko zaślinionej kobiecej twarzy na poduszce tuż obok.
„Kurde, przecież to Sysser” – pomyślał, próbując sobie przypomnieć, w co mógł się wpakować poprzedniego wieczora. Że też właśnie Sysser. Jego paląca jak komin sąsiadka. Paplająca jak najęta specjalistka od wszystkiego o krok od emerytury, pracująca w ratuszu w Allerød.
Uderzyła go przerażająca myśl i bardzo wolno uniósł kołdrę, po czym z westchnieniem ulgi stwierdził, że wciąż ma na sobie slipki.
– Cholera jasna – powiedział, odsuwając żylastą dłoń Sysser ze swojej klatki piersiowej. Takiego bólu głowy nie miał od czasów, kiedy w domu mieszkała Vigga.
– Bez szczegółów, proszę – powiedział, widząc w kuchni Mortena i Jespera. – Powiedzcie mi tylko, co ta pani na górze porabia na mojej poduszce.
– Ta baba ważyła chyba z tonę – wtrącił jego przybrany syn, przykładając do ust świeżo otwarty karton soku. Dnia, w którym Jesper nauczy się nalewać go do szklanki, nie znał nawet Nostradamus.
– No tak, Carl, wybacz – powiedział Morten. – Ale nie mogła znaleźć swoich kluczy, a ty już i tak padłeś jak betka, więc pomyślałem…
„Ostatni raz byłem na grillu u Mortena” – obiecał sobie Carl, zerkając do salonu na łóżko Hardy’ego.
Kiedy przed dwoma tygodniami jego dawny kolega został zainstalowany na pokojach, domowa atmosfera doznała uszczerbku. Bynajmniej nie dlatego, że łóżko o regulowanej wysokości zajmowało jedną czwartą powierzchni salonu i częściowo zasłaniało widok na ogród. I nie dlatego, że kroplówki na wysięgniku czy wypełnione pojemniki na mocz sprawiały, że Carl czuł się zażenowany. Nie chodziło też o to, że z całkowicie sparaliżowanego ciała Hardy’ego wydzielał się niekończący się strumień śmierdzących gazów. Nie, to wyrzuty sumienia wszystko zmieniły. Fakt, że sam Carl miał czucie w obu nogach i mógł sobie na nich czmychnąć, kiedy mu się żywnie podobało. No i poczucie, że przez cały czas trzeba za to płacić. Być na zawołanie Hardy’ego. Musieć coś robić dla sparaliżowanego człowieka.
– Spokojnie – przyszedł mu w sukurs Hardy, kiedy kilka miesięcy wcześniej dyskutowali na temat wad i zalet przeniesienia go z Kliniki Urazów Rdzenia Kręgowego w Hornbæk. – Tutaj potrafię cię nie widywać przez tydzień. Myślisz, że nie obejdę się bez twojej uwagi przez kilka godzin z rzędu, kiedy się do ciebie wprowadzę?
Ale sprawa polegała na tym, że Hardy mógł sobie nawet cichutko drzemać, tak jak teraz, a jednak tu był. W myślach, planowaniu dnia, we wszystkich słowach, które należało wyważyć, nim wypowiedziało się je na głos. To było męczące. A przecież dom nie powinien być męczącym miejscem.
Do tego dochodziły względy praktyczne. Pranie, zmiana pościeli, przesuwanie sporego ciała Hardy’ego, zakupy, kontakt z pielęgniarkami i władzami, gotowanie. Owszem, wszystko to robił Morten, ale cała reszta?
– Dobrze spałeś, stary? – spytał ostrożnie, zbliżając się do posłania Hardy’ego.
Jego dawny kolega otworzył oczy i spróbował się uśmiechnąć.
– No, czyli urlop się skończył. Z powrotem na posterunku, Carl. Dwa tygodnie przepierdzielone – ostro było. Ale poradzimy sobie z Mortenem. Pozdrów tylko ode mnie chłopaków, okej?
Carl kiwnął głową. Jakie to musi być trudne dla Hardy’ego. Kto mógłby się z nim zamienić choćby na jeden dzień?
Tylko jeden dzień dla Hardy’ego.
Jeśli nie liczyć ludzi z budki wartowniczej, Carl nie spotkał żywego ducha. Komendę Główną jakby wymiotło. Kolumnada była spowita zimową szarością i odstręczająca.
– Co się dzieje, do diabła? – krzyknął, wchodząc do piwnicy.
Spodziewał się wylewnych powitań albo przynajmniej smrodu miętowego ulepku Assada czy wielkich klasyków w aranżacji na flet, puszczanych przez Rose, ale wszystko tu było jak wymarłe. Czyżby opuścili statek, gdy on był na dwutygodniowym urlopie z okazji przenosin Hardy’ego?
Wszedł do nory Assada i rozejrzał się wokół z oszołomieniem. Zero zdjęć starych ciotek, zero dywanu modlitewnego, zero pudełek ze słodkimi jak cukier herbatnikami. Nawet świetlówki na suficie wyłączone.
Przeszedł przez piwniczny korytarz i zapalił światło w swoim gabinecie. Bezpieczne terytorium, gdzie rozwikłał trzy sprawy i poddał się z dwiema. Miejsce, do którego nie dotarł jeszcze zakaz palenia i gdzie wszystkie stare sprawy, stanowiące domenę Departamentu Q, leżały sobie bezpiecznie ułożone w trzech starannych stosach według nieomylnego systemu Carla.
Przyhamował na widok trudnego do zidentyfikowania biurka, wypolerowanego na wysoki połysk. Ani pyłku. Ani paproszka. Ani jednej gęsto zapisanej kartki formatu A4, na której człowiek mógłby położyć zmęczone nogi, a potem wyrzucić ją do śmietnika. Żadnych akt spraw. Krótko mówiąc – jakby wszystko wymiotło.
– ROSE! – krzyknął najdobitniej, jak potrafił.
A głos na próżno niósł się po korytarzach.
Był sam jak palec. Ostatni żyjący człowiek, kogut bez kurnika. Król, który chciał ofiarować królestwo za konia.
Chwycił za telefon i wystukał numer Lis z Wydziału Zabójstw na drugim piętrze.
Minęło dwadzieścia pięć sekund, nim podniesiono słuchawkę.
– Sekretariat, Departament A – rozległ się głos. To była pani Sørensen, koleżanka Carla o zdecydowanie najbardziej wrogim doń nastawieniu. Wilczyca Ilse we własnej osobie.
– Pani Sørensen – powiedział przymilnie. – Mówi Carl Mørck. Siedzę tu na dole całkiem sam. Co się dzieje? Wie pani przypadkiem, gdzie są Assad i Rose?
Nie minęła nawet milisekunda, a słuchawka została rzucona na widełki. Co za jędza.
Wstał i obrał kurs na siedzibę Rose, leżącą w dalszej części korytarza. Może tam znajduje się rozwiązanie zagadki zaginionych akt. Myśl była całkiem logiczna aż do bolesnej chwili, w której odkrył, że na ścianach korytarza między gabinetami Assada i Rose znajduje się co najmniej dziesięć płyt pilśniowych, pozaklejanych wszystkimi aktami spraw, które dwa tygodnie temu leżały sobie na jego biurku.
Drabina rozstawna z intensywnie żółtego drewna modrzewiowego wyznaczała miejsce, gdzie przyklejono ostatnią sprawę. Była to sprawa, którą musieli zarzucić. Druga nierozwiązana sprawa z rzędu.
Carl dał krok w tył, by móc ogarnąć bezmiar papierowego piekła. Co, u licha, jego sprawy robią na tej ścianie? Czy Rose i Assad już zupełnie poszaleli? Może to dlatego te głupki się ulotniły.
Tylko na tyle starczyło im odwagi.
Na górze na drugim piętrze sytuacja wyglądała tak samo. Zero ludzi. Nawet miejsce pani Sørensen ziało pustką. Gabinet szefa Wydziału Zabójstw, gabinet jego zastępcy, jadalnia, gabinet, gdzie odbywały się briefingi. Wszystko opuszczone.
„Co, do kurwy nędzy?” – pomyślał. Alarm bombowy? Czy może reforma policji zaszła w końcu tak daleko, że wyrzucono personel na bruk, a budynki przeznaczono na sprzedaż? Czy ten nowy tak zwany minister sprawiedliwości upadł na głowę? Czy do tego gówna dobrało się TV2?
Podrapał się w kark, podniósł słuchawkę i zadzwonił do wartowni.
– Tutaj Carl Mørck. Gdzie, do jasnej cholery, wszyscy się podziali?
– Większość zebrała się w Izbie Pamięci.
Izba Pamięci? Przecież do dziewiętnastego września zostało jeszcze ponad pół roku1.
– Dlaczego? Chyba nie z powodu rocznicy internowania duńskiej policji. Co oni tam robią?
– Komendantka policji chciała porozmawiać z kilkoma wydziałami na temat poprawek reformy. Wybacz, Carl. Myśleliśmy, że wiesz.
– No dobrze, ale przed chwilą rozmawiałem z panią Sørensen.
– Czyli pewnie przekierowała telefony na swoją komórkę.
Carl pokręcił głową. Co za banda popaprańców. Ledwie dotarł na komendę, a minister sprawiedliwości zdążył po raz kolejny zmienić całe to badziewie.
Utkwił spojrzenie w miękkim, kuszącym fotelu szefa Wydziału Zabójstw. Tam człowiek może przynajmniej przymknąć oczy bez widowni.
Dziesięć minut później się obudził. Dłoń zastępcy szefa spoczywała na jej ramieniu, a okrągłe jak kule, rozradowane oczy Assada tańczyły dziesięć centymetrów od jego twarzy.
Czyli koniec spokoju.
– Chodź, Assad – powiedział, gramoląc się z fotela. – Teraz ty i ja pójdziemy do piwnicy i szybciutko pozdzieramy papiery ze ściany, rozumiemy się? Gdzie jest Rose?
Assad pokręcił głową.
– Nie możemy tak, Carl.
Carl wstał i włożył koszulę w spodnie. Co ten człowiek sobie, u diabła, myśli? Oczywiście, że mogą. Czy to nie on sam tak zdecydował?
– Po prostu chodź. I weź Rose. JUŻ!
– Piwnica jest odcięta – powiedział zastępca szefa Lars Bjørn. – Azbest odpada z izolacji rur. Była tam Inspekcja Pracy i tak właśnie się sprawy mają.
Assad kiwnął głową.
– Tak. Musieliśmy zabrać nasze rzeczy na górę i teraz niedobrze nam się siedzi w tym pokoju. Ale znaleźliśmy dla ciebie ładne krzesło – dodał, jakby to mogło kogokolwiek pocieszyć. – Tak, jest nas tylko dwoje. Rose nie miała ochoty siedzieć na górze, więc zrobiła sobie długi weekend, ale przyjdzie dziś później.
Mogliby go równie dobrze kopnąć w przyrodzenie.
Siedziała, wpatrując się w świece, dopóki się nie wypaliły i nie ogarnął jej mrok. Zdarzało się już wielokrotnie, że zostawiał ją samą, ale nigdy w rocznicę ślubu.
Wzięła głęboki oddech i wstała. Ostatnio dała sobie spokój z wyczekiwaniem przy oknie. Przestała wypisywać jego imię na szybie, pokrytej parą jej oddechu.
Kiedy się poznali, posypały się ostrzeżenia. Jej przyjaciółka miała pewne wątpliwości, a matka powiedziała to bez ogródek. Był dla niej za stary. Źle mu z oczu patrzyło. Człowiek, któremu nie można ufać. Człowiek, którego trudno ocenić.
Dlatego też nie widziała się z przyjaciółką i z matką od bardzo dawna. I dlatego rozpacz się wzmagała, kiedy potrzeba kontaktu była większa niż kiedykolwiek. Z kim ma porozmawiać? Przecież nikogo nie ma.
Zajrzała do pustych, uporządkowanych pokoi i zacisnęła usta, a do oczu napłynęły jej łzy.
Wtedy usłyszała, że dziecko się kręci, i opanowała się. Wytarła czubek nosa palcem wskazującym i wzięła dwa głębokie wdechy.
Jeśli mąż ją zdradza, to niech na nią nie liczy.
Życie musi mieć coś więcej do zaoferowania.
Jej mąż wszedł do sypialni tak bezszelestnie, że zdradził go jedynie cień na ścianie. Szerokie barki i otwarte ramiona. Położył się i przyciągnął ją do siebie bez słowa. Gorący i nagi.
Spodziewała się miłych słów, ale też przemyślanych usprawiedliwień. Może obawiała się, że wyczuje nikły zapach obcej kobiety i pełne wyrzutów sumienia wahania w niewłaściwych momentach, ale zamiast tego chwycił ją, obrócił gwałtownie i pożądliwie zdarł z niej ubranie. Światło księżyca świeciło mu prosto w twarz i podniecało ją. Oczekiwanie, frustracja, zmartwienia i zwątpienie zniknęły.
Ostatnio był taki pół roku temu.
Całe szczęście, że tak się stało.
– Kochanie, musisz liczyć się z tym, że przez pewien czas mnie nie będzie – powiedział bez ostrzeżenia przy śniadaniu, gładząc dziecko po policzku. Z roztargnieniem, jakby jego słowa były nieistotne.
Zmarszczyła brwi i ściągnęła usta, by zdławić w sobie nieuchronne pytanie, po czym odłożyła widelec na talerz i siedziała ze wzrokiem utkwionym w jajecznicę z kawałkami bekonu. Noc była długa. Wciąż ją czuła w obolałym podbrzuszu, ale też w końcowych pieszczotach i gorących spojrzeniach, które aż do tej chwili pozwoliły jej zapomnieć czas i miejsce. Aż do teraz. W tej chwili blade marcowe słońce wtargnęło do pokoju jak nieproszony gość, obnażając fakty: jej mąż się dokądś wybiera. Znowu.
– Dlaczego nie możesz mi powiedzieć, czym się zajmujesz? Jestem twoją żoną. Nikomu nie powiem – rzekła.
Zastygł ze sztućcami w powietrzu. Już teraz oczy mu pociemniały.
– Nie, mówię poważnie – ciągnęła. – Ile czasu musi upłynąć, nim będziesz taki jak zeszłej nocy? Czy znów doszliśmy do momentu, w którym nie mam pojęcia, czym się zajmujesz, albo kiedy będąc tutaj, jesteś niemal nieobecny?
Spojrzał na nią aż nazbyt bezpośrednio.
– Przecież wiedziałaś od samego początku, że nie mogę mówić o swojej pracy.
– Tak, ale…
– Więc trzymaj się tego.
Opuścił widelec i nóż na talerz i obrócił się do ich syna z czymś w rodzaju uśmiechu.
Wzięła głęboki i spokojny oddech, ale wewnątrz przepełniała ją rozpacz. To przecież prawda. Na długo przed ślubem wyraził się jasno, że dostaje zadania, o których się nie mówi. Może nawet zasugerował, że ma to coś wspólnego z wywiadem, już nie pamiętała. Ale o ile wiedziała, ludzie ze służb wywiadowczych mieli poza pracą w miarę normalne życie. A ich życiu daleko było do normalności. Chyba że ci w służbach wywiadowczych przykładali się również do alternatywnych zadań, takich jak niewierność, bo w jej świecie musiało po prostu o to chodzić.
Zebrała talerze, zastanawiając się, czy powinna mu z miejsca postawić ultimatum. Zaryzykować jego gniew, którego się obawiała, ale którego rozmiaru jeszcze nie poznała.
– Kiedy cię znów zobaczę? – spytała.
Spojrzał na nią z uśmiechem.
– Może nawet wrócę do domu w następną środę. Ten typ zadania zajmuje zwykle jakieś osiem–dziesięć dni.
– Okej. Czyli akurat zdążysz na turniej bowlingowy – stwierdziła z przekąsem.
Wstał i przytulił jej plecy do swojego wielkiego ciała, splatając ręce pod jej piersiami. Poczucie, że jego głowa spoczywa na jej ramieniu, zawsze wcześniej sprawiało, że miękła. Teraz się odsunęła.
– Tak – powiedział. – Na pewno wrócę jakiś czas przed turniejem. Niedługo ty i ja odświeżymy sobie wydarzenia z ostatniej nocy. Umowa stoi?
Kiedy odjechał, a dźwięk samochodu ucichł, stała długo ze skrzyżowanymi rękami i nieprzytomnym spojrzeniem. Życie w samotności to jedno. Nieznajomość ceny, jaką trzeba za nie zapłacić – to co innego. Szanse wykrycia jakiegoś oszustwa u kogoś takiego jak jej mąż były minimalne. Wiedziała o tym, choć nigdy nie próbowała. Działał w dużym rewirze i był ostrożnym człowiekiem, wszystko w ich życiu o tym świadczyło. Emerytury, ubezpieczenia, dwukrotne sprawdzanie okien i drzwi, walizek i bagażu, wieczny porządek na stole, żadnych przypadkowych skrawków papieru czy paragonów w kieszeniach i szufladach. Był mężczyzną, który nie pozostawiał po sobie zbyt wielu śladów. Nawet jego zapach utrzymywał się w powietrzu nie dłużej niż parę minut po jego wyjściu z pomieszczenia. Jak miałaby kiedykolwiek odkryć romans, nie nasyłając na niego prywatnego detektywa? I skąd miałaby wziąć na to środki?
Wydęła dolną wargę i powoli wypuściła ciepłe powietrze na twarz – ten gest wykonywała zawsze przed podjęciem ważnej decyzji. Przed skokiem na koniu przez najwyższą poprzeczkę, przed wyborem sukni na konfirmację. A także nim odpowiedziała swojemu mężowi „tak” i zanim wyszła na ulicę, by sprawdzić, czy życie wygląda inaczej w delikatnym świetle dnia.
Mówiąc wprost: wielki, dobroduszny sierżant David Bell uwielbiał się obijać, siedząc i gapiąc się na fale rozbijające się o wystające skały. W John O’Groats, na północnym krańcu Szkocji, gdzie słońce świeciło o połowę krócej i podwójnie pięknie. David tu się urodził i tutaj umrze, kiedy nadejdzie pora.
David był po prostu stworzony dla nieokiełznanego morza. Dlaczego miałby tracić cały swój czas w gabinecie posterunku policji na Bankhead Road w Wick, położonym dwadzieścia kilometrów na południe? Nie, nie krył się z tym, że leniwe portowe miasteczko do niego nie przemawia.
Z tego też powodu jego przełożeni wysyłali właśnie jego, gdy w położonych na północy dziurach dochodziło do awantur. Wtedy David toczył się tam wozem służbowym i groził rozgorączkowanym kolesiom, że zadzwoni po funkcjonariusza z Inverness, po czym znów był spokój. Ci na północy nie potrzebowali, żeby obcy z miasta pałętali im się po podwórku. Już lepsze piwo Orkney Skull Splitter o smaku końskich sików. Tych, co płynęli promem do Orkney i wstępowali po drodze, było naprawdę sporo.
Po zażegnaniu konfliktów czekały na niego fale. A jeśli istniało coś, na co sierżant Bell nie szczędził czasu, były to właśnie one.
Gdyby nie ten słynny Bellowski spokój, butelkę wyrzucono by w diabły. Ale skoro sierżant i tak już tam siedział w swoim świeżo odprasowanym mundurze, z wiatrem we włosach i czapką leżącą na skale, było ją komu oddać.
I tak też się stało.
Butelka utknęła między okami sieci, migocząc lekko, choć czas mocno ją zmatowił. Najmłodszy członek załogi kutra „BrewDog” natychmiast dostrzegł, że jest niezwykła.
– Wyrzuć ją do morza, Seamus! – krzyknął szyper, widząc kartkę w butelce. – Takie butelki przynoszą nieszczęście. To się nazywa butelkowa zaraza. Diabeł siedzi w atramencie i czeka, żeby go wypuścić. Nie znasz tych historii?
Ale młody Seamus nie znał tych historii i postanowił ją dać Davidowi Bellowi.
Gdy sierżant w końcu wrócił na posterunek w Wick, jeden z miejscowych ochlaptusów zdemolował dwa gabinety i ludzie powoli zaczynali się męczyć przytrzymywaniem tego durnia na podłodze. Dlatego Bell zrzucił marynarkę, a butelka Seamusa wyleciała mu z kieszeni. Dlatego ją podniósł i odłożył na parapet, żeby móc się skoncentrować na dociśnięciu klatki piersiowej pijanego idioty tak, by uszło z niego powietrze. Ale tak to bywa, że kiedy człowiek przydusza pełnokrwistego potomka wikingów z Caithness, może trafić na godnego przeciwnika. I ochlaptus kopnął Davida Bella tak mocno w klejnoty, że wspomnienie butelki rozpłynęło się w ostrym, błękitnym lśnieniu, wysłanym przez jego zbolały system nerwowy.
Dlatego przez dość długi czas butelka stała niezauważona w nasłonecznionym kącie parapetu. Nikt na nią nie zwrócił uwagi, nikt się nie zatroszczył, że znajdującemu się w niej papierowi nie służy światło słoneczne ani skondensowana woda, która z czasem osadziła się na wewnętrznej ściance szkła.
Nikt nie raczył przeczytać paru na wpół rozmazanych liter, znajdujących się na samym początku, i dlatego nikt się nie zastanowił, co też może oznaczać słowo „HJÆLP”.
***
Butelka trafiła ponownie w ludzkie ręce, gdy dupek, który poczuł się niesprawiedliwie potraktowany z powodu żałosnego mandatu za złe parkowanie, zalał intranet posterunku policji w Wick potopem wirusów. W takiej sytuacji dzwoniono zawsze po ekspertkę od komputerów, Mirandę McCulloch. Kiedy pedofile zaszyfrowywali swoje świństwa, kiedy hakerzy zacierali ślady po swoich internetowych transakcjach bankowych, kiedy nieuczciwi finansiści czyścili swoje twarde dyski – to przed nią padano na kolana.
Posadzono ją w gabinecie, gdzie bliski łez personel obsługiwał ją, jakby była królową. Ciągle pełne termosy z gorącą kawą, otwarte na oścież okna i radio nastawione na Radio Scotland. Tak, Mirandę McCulloch ceniono wszędzie, gdzie tylko się pojawiła.
Za sprawą otwartych okien i łopoczących firan dostrzegła butelkę już pierwszego dnia pracy.
„Zgrabna buteleczka” – pomyślała i zainteresowała się cieniem w jej wnętrzu, przedzierając się przez kolumny cyfr złośliwych kodów. Kiedy trzeciego dnia wstała zadowolona i gotowa, domyślając się, jakich rodzajów wirusów może się jeszcze spodziewać, podeszła do parapetu i podniosła butelkę. Była znacznie cięższa, niż się Miranda spodziewała. I ciepła w dotyku.
– Co jest w środku? – spytała siedzącą obok urzędniczkę. – List?
– Nie wiem – brzmiała odpowiedź. – David Bell ją tu kiedyś postawił. Myślę, że zrobił to dla zabawy.
Miranda potrzymała ją pod światło. Czy na kartce były litery? Trudno było to stwierdzić z powodu osadu kondensacyjnego po wewnętrznej stronie.
Przekręciła ją i nieco obróciła.
– Gdzie jest ten David Bell, wciąż na służbie?
Sekretarka pokręciła głową.
– Niestety nie. David zginął tuż za miastem parę lat temu. Rzucili się w pościg za uciekającym kierowcą i sprawy przybrały zły obrót. Nieciekawa historia. David był naprawdę miłym facetem.
Miranda kiwnęła głową. Właściwie nawet nie słuchała. W tej chwili była przekonana, że na papierze jest coś napisane, ale nie to ją zaintrygowało. Na dnie butelki coś było.
Jeśli dobrze zajrzeć przez zarysowane piaskiem szkło, skoagulowana masa do złudzenia przypominała krew.
– Myśli pani, że mogę wziąć tę butelkę? Kogo mam zapytać?
– Niech się pani pyta Emersona. Przez parę lat jeździł z Davidem. Na pewno się zgodzi. – Urzędniczka zwróciła się na korytarz. – Hej, Emerson! – krzyknęła, aż zadźwięczały szyby. – Pozwól tutaj!
Miranda się z nim przywitała. Był krępym, dobrodusznym facetem o zmartwionych brwiach.
– Czy może ją pani wziąć? Ależ tak, na Boga. Ja w każdym razie nie chcę mieć z nią nic do czynienia.
– O co panu chodzi?
– To pewnie jakieś brednie, ale tuż przed śmiercią David znalazł tę butelkę i powiedział, że musi ją otworzyć. Dostał ją od młodego rybaka na północy, w mieście, z którego pochodził. Chłopak i kuter poszli na dno parę lat później, więc David uważał, że jest winien chłopakowi sprawdzenie, co jest w środku. Ale przecież David zginął, zanim zdążył to zrobić, a to chyba nie jest dobry omen, prawda? – Emerson pokręcił głową. – Proszę ją wreszcie zabrać, nic dobrego się z tą butelką nie wiąże.
Tego samego wieczora w Granton na przedmieściach Edynburga Miranda zasiadła w swoim szeregowcu i przyjrzała się butelce. Około piętnastu centymetrów wysokości, biało-niebieska, nieco spłaszczona i z dość długą szyjką. Mogła to być buteleczka po perfumach, tyle że jest za duża. Pewnie po wodzie kolońskiej, prawdopodobnie też dość stara. Postukała w nią. W każdym razie wykonana z solidnego szkła.
Uśmiechnęła się.
– Jaką tajemnicę skrywasz, moja droga? – spytała, wzięła z kieliszka łyk czerwonego wina i zaczęła wydłubywać korkociągiem substancję, która zatykała butelkę. Grudka była zrobiona z czegoś o zapachu smoły, ale czas spędzony w wodzie sprawił, że trudno było ocenić pochodzenie materiału.
Próbowała wydobyć papier, ale był miękki i wilgotny. Następnie obróciła butelkę i postukała w dno, ale papier nie ruszył się nawet o milimetr. Wtedy zabrała butelkę do kuchni i uderzyła ją kilkakrotnie tłuczkiem do mięsa.
Pomogło: butelka rozprysła się na niebieskie kryształki, które rozsypały się po całym stole kuchennym jak tłuczony lód.
Przyjrzała się papierowi leżącemu na desce do krojenia, czując, jak brwi same jej się ściągają. Przebiegła wzrokiem po kawałkach szkła i wzięła głęboki oddech.
– Tak – potwierdził jej kolega Douglas z Wydziału Technicznego. – To krew. Nie ma żadnych wątpliwości. Dobrze widziałaś. Sposób, w jaki krew i skondensowana woda wsiąkają w papier, jest charakterystyczny. Szczególnie tu na dole, gdzie podpis jest zupełnie zamazany. Tak, i barwa, i sposób nasiąknięcia są dość typowe. – Rozłożył ostrożnie papier za pomocą pincety i oświetlił go jeszcze raz niebieskim światłem. Ślady krwi na całej powierzchni papieru. Każda litera świeciła rozproszonym światłem.
– Pisano to krwią?
– Zdecydowanie tak.
– I myślisz, tak jak ja, że nagłówek to apel o pomoc. W każdym razie tak to brzmi.
– Tak sądzę – odparł. – Ale wątpię, czy zdołamy uratować cokolwiek poza nagłówkiem. Ten list jest dość zniszczony. Poza tym może mieć wiele lat. Teraz trzeba go zaimpregnować i zakonserwować, a potem może uda nam się ustalić datę jego powstania. No i musimy też oczywiście pokazać go jakiemuś językowcowi. Miejmy nadzieję, że powie nam, co to za język.
Miranda kiwnęła głową. Ona w każdym razie miała hipotezę.
Islandzki.
– Carl, przyszła Inspekcja Pracy. – Rose stała w drzwiach i ani myślała się ruszyć. Może miała nadzieję, że obie strony rzucą się sobie do gardeł.
Niewielki człowieczek w dobrze odprasowanym garniturze przedstawił się jako John Studsgaard. Mały i władczy. Jeśli nie liczyć chudej, brązowej teczki pod pachą, sprawiał nawet wiarygodne wrażenie. Przyjazny uśmiech i wyciągnięta dłoń. Wrażenie, które wyparowało, gdy otworzył usta.
– Przy ostatniej inspekcji stwierdzono obecność pyłu azbestowego w korytarzu i włazach. Dlatego należy skontrolować izolację rury, by można było uzdatnić lokal do bezpiecznego użytkowania.
Carl spojrzał na sufit. Pieprzona rura. Jedyna w całym piwnicznym korytarzu, a tyle z tym zachodu.
– Widzę, że urządzili tu państwo gabinety – ciągnęła kreatura z teczką. – Czy jest to zgodne z dyrektywami Komendy Głównej odnośnie do adaptacji pomieszczeń oraz z przepisami przeciwpożarowymi? – Już miał otworzyć swoją teczkę, w której miał na pewno stos papierów z odpowiedzią na to pytanie.
– Jakie gabinety? – spytał Carl. – Mówi pan o tym przyarchiwalnym pomieszczeniu przygotowawczym?
– Przyarchiwalne pomieszczenie przygotowawcze? – przez sekundę mężczyzna wyglądał na zagubionego, ale natura biurokraty wzięła górę. – Nie znam tego terminu, jest jednak rzeczą ewidentną, że spędza się tu znaczną część dnia pracy w celach, które nazwałbym tradycyjnie powiązanymi z wykonywaniem pracy.
– Ma pan na myśli ekspres do kawy? Możemy go usunąć.
– Absolutnie nie. Mówię o wszystkim – biurkach, tablicach, regałach, haczykach, szufladach z papierem, artykułach biurowych, fotokopiarkach.
– Ach tak! Wie pan, ile stąd jest schodów na drugie piętro?
– Nie.
– Aha. To może nie wie pan też, że brak nam personelu i że zapieprzanie dwa piętra w górę z każdym kserem potrzebnym do archiwum zajęłoby nam pół dnia. Może wolałby pan, żeby wszędzie grasowali mordercy, niż żebyśmy wykonywali swoją robotę?
Studsgaard już miał protestować, ale Carl zapobiegł temu, unosząc rękę.
– Gdzie jest ten azbest, o którym pan mówi?
Mężczyzna zmarszczył brwi.
– To nie jest dyskusja na temat miejsca i sposobu. Stwierdzono skażenie azbestem, który ma działanie rakotwórcze. Nie da się go wytrzeć za pomocą szmaty do podłogi.
– Rose, byłaś tu, kiedy inspekcja przeprowadzała kontrolę?
Wskazała korytarz.
– Znaleźli tam trochę pyłu.
– Assad! – Carl krzyknął tak głośno, że mężczyzna cofnął się o krok.
– Chodź, Rose, pokaż mi to – powiedział, gdy pojawił się Assad.
– Chodź z nami, Assad. Weź wiadro z wodą, szmatę i swoje eleganckie zielone gumowe rękawice. Przed nami zadanie.
Gdy przeszli korytarzem piętnaście kroków, Rose wskazała coś białego, przypominającego pudrowy pył, między swoimi czarnymi kozakami.
– Tam! – powiedziała.
Mężczyzna z Inspekcji Pracy zaprotestował, próbując wyjaśnić, że to, co zamierzają, nie przyniesie dobrego skutku. Że nie usuną przyczyny zła i że zdrowy rozsądek i przepisy mówią, że obiekty należy usuwać w sposób przewidziany w regulaminie.
To ostatnie Carl zignorował.
– Kiedy już zmyjesz to dziadostwo, Assad, zadzwoń po stolarza. Musimy zbudować ścianę, która oddzieli zanieczyszczoną strefę Inspekcji Pracy od naszego przyarchiwalnego pomieszczenia przygotowawczego. Przecież nie chcemy mieć obok siebie takiego paskudztwa, prawda?
Assad powoli pokręcił głową.
– O jakim pomieszczeniu mówiłeś, Carl? Przyarchi…?
– Po prostu myj, Assad. Ten pan się spieszy.
Urzędnik posłał Carlowi wrogie spojrzenie.
– Jeszcze się do państwa odezwiemy – to były ostatnie słowa, które wypowiedział, mknąc po korytarzu z przyciśniętą do brzucha teczką.
„Odezwą się!” Owszem, nietrudno w to uwierzyć.
– A teraz wyjaśnij mi, Assad, jaki jest zamysł wieszania wszystkich moich akt spraw na ścianie – powiedział. – Przez wzgląd na ciebie mam nadzieję, że są to kopie.
– Kopie? Jeśli chcesz kopie, to ja je zaraz zdejmę, Carl. Dostaniesz wszystkie kopie, jasna sprawa.
Carl z trudnością przełknął ślinę.
– Mówisz mi prosto w twarz, że oryginalne akta wiszą tam i się suszą?
– Tak, popatrz na mój system, Carl. Powiedz wprost, jeśli uważasz, że nie jest taki fantastyczny. To tak zupełnie w porządku. Nie będę zły.
Carl odchylił głowę w tył. „Zły” – powiada. Człowieka nie ma przez czternaście dni, a w międzyczasie pracownicy wariują od wdychania azbestu.
– Popatrz, Carl. – Rozpromieniony Assad trzymał przed sobą dwa zwoje sznura.
– No, no, coś podobnego. Zdobyłeś zwój niebieskiego sznurka i zwój czerwonego w białe paski. Będziesz mógł zawinąć mnóstwo prezentów gwiazdkowych. Za dziewięć miesięcy.
Assad klepnął go po ramieniu.
– Ha, ha, Carl. Dobre! Znów jesteś sobą.
Carl pokręcił głową. Nic śmiesznego, zważywszy, że przyszła emerytura wiąże się z wiekiem, do którego mu jeszcze daleko.
– Popatrz tu – Assad rozwinął niebieski sznur. Oderwał kawałek taśmy klejącej, przymocował jeden koniec sznura do sprawy z lat sześćdziesiątych, przeciągnął zwój ponad mnóstwem innych spraw, przeciął go i przykleił jego drugi koniec do sprawy z lat osiemdziesiątych. – Niedobrze?
Carl założył ręce na kark, jakby chcąc utrzymać głowę w miejscu.
– Fantastyczne dzieło sztuki, Assad. Andy Warhol nie żył na próżno.
– Jaki Andy?
– I cóż takiego robisz, Assad? Próbujesz połączyć te dwie sprawy?
– No tak, pomyśl, jeśli te dwie sprawy faktycznie łączą się ze sobą, to będzie to widać – wskazał ponownie niebieski sznur. – Tutaj! Niebieski sznur! – pstryknął palcami. – Może sprawy mają ze sobą coś wspólnego.
Carl wziął głęboki oddech.
– Aha! To już wiem, po co jest ta czerwona.
– Prawda? Kiedy wiemy, że sprawy m a j ą ze sobą coś wspólnego. Dobry system, co?
Carl zaczerpnął głęboko powietrza.
– Tak, Assad. Z tym że w zasadzie żadna z tych spraw nie ma nic wspólnego z inną. I może jednak lepiej, żeby leżały na moim biurku, tak byśmy mogli je przeglądać, okej? – To nie było pytanie, ale odpowiedź i tak nadeszła.
– Tak, okej, szefie – Assad stał, kiwając się w tył i w przód w swoich sfatygowanych butach ecco. – To zacznę je tak kserować za dziesięć minut. Dostaniesz oryginały, a kopie powieszę.
Marcus Jacobsen jakby nagle się postarzał. Ostatnio na jego biurku znajdowało się sporo spraw. Przede wszystkim porachunki gangów oraz strzelaniny w dzielnicy Nørrebro i w okolicach, ale też paskudne pożary. Podpalenia z ogromnymi stratami materialnymi i niestety również z ofiarami. Zawsze nocą. Przez ostatni tydzień Marcus spał góra trzy godziny na dobę. Może trzeba spróbować dodać mu otuchy, bez względu na to, co mu leży na sercu.
– Co słychać, szefie? Po co mnie tu ściągnąłeś? – spytał Carl.
Marcus gmerał przy starej paczce po papierosach, biedny człowiek. Nigdy nie udało mu się przezwyciężyć głodu nikotynowego.
– Tak, dobrze wiem, że twój departament nie otrzymał tu na górze zbyt dużo miejsca, Carl. Ale mówiąc bez ogródek, nie mogę pozwolić, byś siedział w piwnicy. A teraz wydzwaniają do mnie z Inspekcji Pracy i mówią, że utrudniałeś wykonywanie poleceń ich człowieka.
– Panujemy nad tym, Marcus. Postawimy pośrodku korytarza ścianę z drzwiami i tak dalej. Żeby odgrodzić się od tego paskudztwa.
Podkówki pod oczami Marcusa nagle się pogłębiły.
– Właśnie tego nie mam ochoty słuchać, Carl – powiedział. – I właśnie dlatego ty, Rose i Assad wrócicie na górę. Nie mam siły szarpać się z inspekcją. Już i tak mamy syf. Wiesz, pod jaką presją ostatnio się znajduję. Spójrz tylko – wskazał malutki płaski ekran na ścianie, na którym leciało podsumowanie wyniku wojny gangów w stacji TV2 News. Żądanie zorganizowania konduktu pogrzebowego ulicami Kopenhagi dla jednej z ofiar dolało oliwy do ognia. Krzyczano, że teraz policja ma znaleźć winnych i położyć kres szaleństwu na ulicach.
Owszem, Marcus Jacobsen był pod presją.
– Okej, jeśli nas przeniesiesz na górę, konsekwencje będą takie, że w tej samej sekundzie zlikwidujesz Departament Q.
– Nie kuś mnie, Carl.
– I stracisz osiem milionów dofinansowania rocznie. Czy nie tyle przyznano Departamentowi Q? Pomyśl, czy benzyna do tego starego gruchota, którym jeździmy, naprawdę aż tyle kosztuje? No tak, i jeszcze wynagrodzenia dla Rose, Assada i dla mnie. Osiem milionów. Pomyśl tylko.
Szef Wydziału Zabójstw westchnął. Był w potrzasku. Bez dofinansowania zabraknie co najmniej pięciu milionów rocznie na jego własne departamenty. Kreatywne przeksięgowanie. Prawie jak gminny system wyrównujący. Rodzaj legalnego rozboju.
– Proszę o propozycje rozwiązań – powiedział zatem.
– Gdzie według ciebie mielibyśmy siedzieć? – spytał Carl. – W kiblu? Na tym parapecie, gdzie Assad wczoraj siedział? Albo może w twoim gabinecie?
– Na korytarzu jest miejsce – widać było, że Marcus Jacobsen skulił się przy tych słowach. – Na pewno coś znajdziemy. Przecież od samego początku tak miało być, Carl.
– Okej, dobre rozwiązanie, niech tak będzie. Ale chcemy trzy nowe biurka – Carl wstał z własnej inicjatywy i wyciągnął rękę. Czyli umowa stoi.
Szef Wydziału Zabójstw cofnął się lekko.
– Chwileczkę – powiedział. – Węszę jakiś podstęp w tej propozycji.
– Podstęp? Dostaniecie dodatkowo trzy stoły, a jak przyjdzie Inspekcja Pracy, przyślę tu Rose, żeby przyozdobiła puste krzesła.
– Nie ujdzie nam to na sucho, Carl – zrobił krótką pauzę. Jednak najwyraźniej to łyknął. – Ale czas pokaże, jak mawiała moja stara matka. Usiądź jeszcze na chwilę, Carl, mamy tu sprawę, na którą powinieneś zerknąć. Pamiętasz kolegów ze szkockiej policji, którym pomagałeś jakieś trzy, cztery lata temu?
Carl kiwnął głową z ociąganiem. Czyżby miał w planach narazić Departament Q na przypominające dźwięk palnika do metalu tony dud i na paćkę z mielonego mięsa? Lepiej nie, jeśli chodzi o niego. Już i tak jest źle, że raz na jakiś czas przyjeżdżają Norwedzy. Ale żeby Szkoci!
– Wysyłaliśmy im próbki DNA Szkota osadzonego w więzieniu Vestre, pewnie pamiętasz. To była sprawa Baka. Dzięki temu rozwikłali sprawę morderstwa, a teraz my coś od nich dostajemy. Technik policyjny z Edynburga, nazywa się Gilliam Douglas, wysłał do nas paczkę. Jest w niej list, który znaleźli w butelce. Po konsultacji z językowcem uznali, że musi pochodzić z Danii. – Podniósł z podłogi brązową paczkę z kartonu. – Chcieliby się dowiedzieć, co się dzieje z tą sprawą, jeśli się czegoś dowiemy. Proszę, Carl.
Podał mu paczkę i zrobił gest, jakby Carl miał z nią znikać.
– Co mam z nią zrobić? – spytał Carl. – Może pójdę z nią na pocztę?
Jacobsen się uśmiechnął
– Bardzo dowcipne, Carl. Tyle że na poczcie nie ma specjalistów od rozwiązywania zagadek, raczej od ich tworzenia.
– I tak mamy już na dole dość roboty – powiedział.
– Tak, tak, Carl, nie wątpię. Po prostu na to zerknij, to drobiazg. No i przecież sprawa spełnia wszystkie kryteria Departamentu Q. Jest stara, niewyjaśniona i nikt inny nie ma ochoty się do niej zabrać.
„Kolejna sprawa, która nie pozwoli mi walnąć gir na biurko” – pomyślał Carl i zważył pudełko w ręku, schodząc po schodach.
A jednak.
Godzinka drzemki nie zaważy chyba na przyjaznych stosunkach szkocko-duńskich.
– Jutro będę z tym gotów, Rose mi pomoże – powiedział Assad, zastanawiając się, na której z trzech stert w systemie Carla leżała pierwotnie sprawa, którą teraz trzymał w ręku.
Carl mruknął. Szkockie pudełko stało przed nim na biurku. Złe przeczucia lubią się sprawdzać, a aura otaczająca kartonowe pudło obklejone przez służby celne nie wzbudzała pozytywnych uczuć.
– Czy to tak nowa sprawa? – spytał Assad z zainteresowaniem, wlepiając oczy w brązowy prostokąt. – Kto otworzył pudło?
Carl wskazał kciukiem górę budynku.
– Rose, pozwól tutaj! – krzyknął w stronę korytarza.
Minęło pięć minut, nim się pojawiła. Był to dokładnie wymierzony czas, który w jej mniemaniu sygnalizował, kto decyduje, co należy zrobić, a w szczególności – kiedy. Człowiek się do tego przyzwyczaja.
– Co powiesz na swoją pierwszą samodzielną sprawę, Rose? – Delikatnie popchnął pudełko w jej stronę.
Nie widział jej oczu zza czarnej, punkowej grzywki, ale zachwycone nie były.
– To na pewno coś z dziecięcą pornografią albo handlem żywym towarem, prawda, Carl? Coś, czego sam nie chcesz ruszać. Powiem ci – nie, dziękuję. Jeśli sam nie masz na to energii, niech potrudzi się nad tym badziewiem nasz mały poganiacz wielbłądów. Mam co robić.
Carl się uśmiechnął. Żadnych przekleństw, żadnego kopania w futrynę. Sprawiała wrażenie, jakby była w dobrym humorze. Jeszcze raz popchnął pudło.
– To list, który znajdował się w butelce. Jeszcze go nie widziałem. Możemy go przecież razem wypakować.
Zmarszczyła nos. Sceptycyzm nie odstępował jej na krok.
Carl rozchylił wieka pudełka, odgarnął na bok styropianowe wypełnienie, wyciągnął kartonową teczkę i położył ją na stole. Następnie pogrzebał jeszcze w styropianie i znalazł plastikowy woreczek.
– Co jest w środku? – spytała.
– Zakładam, że stłuczone szkło butelki.
– Rozbili ją?
– Nie, tylko rozłożyli. W teczce jest instrukcja montażu pokazująca, jak ją na powrót złożyć. Kaszka z mlekiem dla takiej złotej rączki jak ty.
Pokazała mu język i zważyła woreczek w ręce.
– Niezbyt ciężkie. Jaka była duża?
Popchnął teczkę sprawy w jej stronę.
– Poczytaj sama.
Zostawiła kartonowe pudło i zniknęła w korytarzu. Czyli spokój. Za godzinę koniec dnia, pojedzie pociągiem do Allerød, kupi butelkę whisky, odurzy Hardy’ego i siebie odpowiednio szklaneczką ze słomką i szklaneczką z kostkami lodu. Zapowiada się spokojny wieczór.
Zamknął oczy i nie podrzemał nawet dziesięciu sekund, gdy pojawił się przed nim Assad.
– Coś znalazłem, Carl. Chodź i zobacz. Jest tam na ścianie.
Coś dziwnego dzieje się ze zmysłem równowagi, kiedy człowiek zaledwie na parę sekund odetnie się zupełnie od świata zewnętrznego – stwierdził Carl, opierając się z oszołomieniem o ścianę w korytarzu. Assad z dumą wskazywał wiszące tam akta sprawy.
Carl zmusił się do powrotu do rzeczywistości.
– Powiedz jeszcze raz, Assad. Zamyśliłem się.
– Powiedziałem tylko, czy nie myślisz, że może szef Wydziału Zabójstw powinien pomyśleć chwilkę o tej sprawie, skoro tyle tych pożarów w Kopenhadze.
Carl sprawdził, czy stoi pewnie na nogach, po czym przesunął się bliżej do sprawy na ścianie, na której spoczywał palec Assada. Sprawa miała czternaście lat. Pożar, w którym znaleziono zwłoki, możliwe, że podpalenie z zamiarem zabójstwa, w okolicy jeziora Damhussøen. Sprawa, która dotyczyła znalezienia ludzkiego ciała tak strawionego przez pożar, że nie dało się ustalić chwili śmierci, płci ani DNA. Nie pomagał też fakt, że żadna z osób zaginionych nie pasowała do opisu zwłok. W końcu sprawę zawieszono. Carl doskonale to pamiętał. To była sprawa Antonsena.
– Dlaczego sądzisz, że ma to coś wspólnego z pożarami, które teraz nawiedzają miasto, Assad?
– Nawiedzają?
– Mają teraz miejsce.
– Dlatego! – powiedział Assad, wskazując na szczegółowe zdjęcie pozostałości szkieletu. – To okrągłe wgłębienie w kości tego jego najmniejszego palca. Tu też coś o tym jest. – Zdjął plastikową koszulkę z tablicy korkowej i wyszukał kartkę z raportem. – Tutaj to opisano. „Jakby przez wiele lat znajdowała się tam obrączka” – tak jest napisane. Wgłębienie na całej szerokości.
– I?
– Carl, na tym najmniejszym palcu!
– Tak, i?
– Jak byłem na górze w Departamencie A, to w pierwszym pożarze było tam ciało, któremu całkiem brakowało tego najmniejszego palca.
– Okej. To się nazywa mały palec, Assad.
– Tak, i w kolejnym pożarze było też wgłębienie w tym najmniejszym palcu u tego człowieka, co go znaleźli. Tak jak tu.
Carl poczuł, że jego brwi znacząco się podnoszą.
– Myślę, że powinieneś iść na drugie piętro i powtórzyć szefowi Wydziału Zabójstw to, co właśnie powiedziałeś, Assad.
Uśmiechnął się od ucha do ucha.
– W ogóle bym tego nie zauważył, gdyby to zdjęcie nie wisiało mi przez cały czas przed samym nosem. Śmiesznie, nie?
Wraz z tym zadaniem na nieprzepuszczalnym, punkowo-czarnym pancerzu arogancji Rose pojawiło się jakby pęknięcie. W każdym razie nie rozpoczęła od rzucenia mu dokumentu na stół, ale najpierw usunęła z niego popielniczkę, po czym ostrożnie, niemal z nabożeństwem, położyła list na blacie.
– Nie można za dużo odczytać – powiedziała. – Z pewnością napisano to krwią, która powoli zawilgociła się przez wodę kondensacyjną i wniknęła głębiej w papier. Poza tym drukowane litery napisane są dość nieporadnie, ale nagłówek jest widoczny. Popatrz, jak wyraźnie widać. Tu jest napisane „POMOCY”.
Carl przysunął się niechętnie i spojrzał na pozostałości drukowanych liter. Pewnie papier był kiedyś biały, ale teraz zrobił się brązowy. W wielu miejscach brakowało kawałków na brzegach, zapewne zniknęły, gdy rozłożono list po morskiej podróży.
– Jakim badaniom go poddano, jest coś na ten temat? Gdzie go znaleziono? I kiedy?
– Butelkę znaleziono na samej północy, przy Orkadach. Tkwiła w sieci rybackiej. Tu jest napisane, że w dwa tysiące drugim.
– W dwa tysiące drugim?! Widzę, że nie spieszyli się z jej przekazaniem.
– Stała zapomniana na parapecie. Pewnie dlatego zgromadziło się w niej tyle wody kondensacyjnej. Stała w samym słońcu.
– Nawaleni Szkoci – warknął Carl.
– Dołączono zupełnie niezdatny do użytku profil DNA. Są też fotki w ultrafiolecie. Próbowali zaimpregnować list, na ile potrafili. Patrz! To próba rekonstrukcji tekstu listu. Można kawałek przeczytać.
Carl spojrzał na kserokopię i wycofał się ze słów o nawalonych Szkotach. Bo gdy się porównało oryginalny list z opracowaną, naświetloną i obrobioną próbą rekonstrukcji tego, co faktycznie mogło być w nim napisane, rezultaty były imponujące.
Spojrzał na kartkę. Od wieków ludzi fascynowała myśl o wysłaniu w butelce listu, który ktoś wyłowi i przeczyta na drugim końcu świata. W ten sposób mogą się otworzyć możliwości nowych, nieoczekiwanych przygód.
Ale czuł, że w wypadku tego listu w butelce tak nie było. Tutaj była śmiertelna powaga. Żadne wygłupy, żaden harcerz, który wybrał się na ciekawą wycieczkę, żadnej harmonii i błękitnego nieba. Ten list był tym, czym miał być.
Rozpaczliwym wołaniem o pomoc.
Gdy ją opuszczał, zostawiał za sobą swe codzienne życie. Przejeżdżał dwadzieścia kilometrów z Roskilde do ustronnego gospodarstwa, położonego mniej więcej w połowie drogi między ich domem a domem nad fiordem. Wyprowadzał furgonetkę ze stodoły, po czym parkował tam mercedesa. Zamykał bramę na klucz, brał szybki prysznic i koloryzował włosy, stał przez dziesięć minut przed lustrem, przygotowując się, znajdował w szafach to, czego potrzebował, po czym wychodził z bagażem do jasnoniebieskiego samochodu marki Peugeot Partner, którego używał podczas wyjazdów. Auto nie miało znaków szczególnych, nie za duże, nie za małe, nie za mocno zabrudzone tablice rejestracyjne, a jednak dość nieczytelne. Zupełnie anonimowy pojazd, zarejestrowany na nazwisko, które zawłaszczył, gdy sprawił sobie to gospodarstwo. Dokładnie tak jak miało być, zważywszy na cel.
W tym punkcie był już dobrze przygotowany. Gruntowne przeszukiwanie Internetu i oficjalnych rejestrów, do których z upływem lat uzyskał kody, dostarczało mu pożądanych informacji o potencjalnych ofiarach. Miał przy sobie mnóstwo gotówki.
Na stacjach benzynowych i mostach płacił banknotami o średnich nominałach, nigdy nie patrzył do kamery, pilnował, by trzymać się z dala od niecodziennych wydarzeń.
Tym razem jego rewirem była Środkowa Jutlandia. Zagęszczenie sekt religijnych było tu duże, a ostatnio zaatakował w tym rejonie ładnych parę lat temu. Tak, starannie rozsiewał śmierć.
Przez jakiś czas obserwował, ale z reguły tylko kilka dni z rzędu. Pierwszy raz mieszkał u kobiety w Haderslev, a kolejne u innej w miasteczku o nazwie Lønne. Ryzyko rozpoznania w okolicach odległego Viborga było zatem znikome.
Miał dokonać wyboru między pięcioma rodzinami. Dwie z nich należały do świadków Jehowy, jedna do ewangelistów, jedna do strażników grzechu, a jedna do Kościoła Matki Bożej. W chwili obecnej skłaniał się ku tej ostatniej.
Przyjechał do Viborga około siódmej, być może nieco za wcześnie jak na swoje przedsięwzięcie, szczególnie w mieście tej wielkości, ale przecież nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć.
Kryteria, jakie musiały spełniać knajpy, w których wyszukiwał kobiety nadające się na gospodynie, były zawsze te same. Lokal nie mógł być zbyt mały, znajdować się w miejscu, gdzie wszyscy się znali i gdzie stali goście wprowadzają poufałą atmosferę. Nie mógł też być zanadto obskurny, tak by przyciągnąć samotną kobietę o pewnym standardzie w wieku od trzydziestu pięciu do pięćdziesięciu pięciu lat.
Pierwsze miejsce na trasie, „Julles Bar”, było za ciasne i mroczne, ze zbyt dużą liczbą beczek piwa i maszyn do gier. W kolejnym miejscu poszło lepiej. Mały parkiet, odpowiednio skomponowany dobór gości, jeśli nie liczyć geja, który natychmiast usadowił się na krześle obok w odległości milimetra od niego. Jeśli znalazłby tam kobietę, gej niewątpliwie zapamiętałby go, mimo grzecznej odmowy, a nie o to chodziło.
Dopiero przy piątej próbie znalazł to, czego szukał. Podkreślały to nawet napisy nad barem, nadające odpowiedni ton: „Ten, kto nic nie mówi, jest najlepszą zdobyczą”, „Wszędzie dobrze, ale w «Terminalu» najlepiej”, a w szczególności „Najlepsze cycki w mieście – to tu”.
Dobrze się składało, że obsługa zamykała „Terminal” na ulicy Gravene już o 23.00, ale ludziom dopisywały humory dzięki piwku Hancock Høkerbajer i lokalnemu rockowi. Przy takiej klienteli zdąży dokonać połowu jeszcze przed zamknięciem.
Upatrzył sobie niemłodą kobietę, siedzącą przy wejściu do części lokalu, gdzie grała muzyka. Kiedy wszedł, tańczyła sama, kołysząc rękami, na maleńkim parkiecie. Była całkiem ładna i nie stanowiła łatwej zdobyczy. To poważna łowczyni. Pragnąca mężczyzny, któremu można zaufać. Wartego, by się obok niego budzić przez resztę życia. Nie liczyła na to, że znajdzie go tutaj. Wyszła z dziewczynami z pracy po ciężkim dniu – i tyle. Było to widać z daleka. Dokładnie tak, jak powinno być.
Jej dwie zgrabne koleżanki kołysały się i chichotały w kabinie dla palących, a reszta rozproszyła się wokół wyjątkowo niejednorodnych stołów. Najwyraźniej od jakiegoś czasu towarzystwo bawiło się na wysokich obrotach. Stwierdził w każdym razie, że po upływie paru godzin pozostałe nie będą w stanie go zbyt dobrze opisać.
Skłaniał się ku niej po trwającym pięć minut kontakcie wzrokowym. Nie była zanadto wstawiona. Dobry znak.
– Powiadasz, że nie jesteś stąd? – powiedziała z oczami utkwionymi w jego brwiach. – Co w takim razie porabiasz w Viborgu?
Ładnie pachniała i miała stanowcze spojrzenie. Nietrudno było zgadnąć, jaką odpowiedź chciałaby usłyszeć. Powinien powiedzieć, że dość często przyjeżdża do miasta. Że lubi Viborg. Że ma wyższe wykształcenie i jest singlem. Dlatego też to powiedział. Cicho, spokojnie i w odpowiedniej kolejności. Powiedziałby cokolwiek, byle zadziałało.
Dwie godziny później leżeli w jej łóżku. Ona – więcej niż zaspokojona, on – wiedząc, że może tu pomieszkać przez kilka tygodni, nie narażając się na jej natarczywe pytania, jeśli nie liczyć tych co zwykle: czy ona naprawdę mu się podoba i czy chce z nią być na poważnie.
Uważał, żeby nie windować jej oczekiwań. Grał nieśmiałego, żeby nie wiedziała, z jakiej cechy charakteru bierze się powściągliwość jego odpowiedzi.
Następnego ranka obudził się zgodnie z planem o wpół do szóstej, doprowadził się do porządku, dyskretnie pomyszkował w jej schowkach i dowiedział się o niej mnóstwa rzeczy, nim zaczęła przeciągać się w łóżku. Rozwiedziona, co już wiedział. Miała dorosłe dzieci, które wyprowadziły się z domu, i najprawdopodobniej dobrą, ciepłą posadkę kierowniczą w gminie, która z równie dużym prawdopodobieństwem wysysała z niej całą energię. Miała pięćdziesiąt dwa lata i w obecnym momencie była bardziej niż gotowa, by przenieść swoje życie do świata baśni.
Nim postawił tacę z kawą i grzankami na łóżku obok niej, rozchylił zasłony, by mogła dostrzec jego uśmiech i świeży wygląd.
Później przytuliła się do niego. Z czułym oddaniem i z głębszymi niż wcześniej dołeczkami na policzkach. Pogłaskała go po policzku i chciała pocałować jego bliznę, ale nie zdążyła, bo ujął ją pod brodę i zadał pytanie:
– Mam się zameldować w „Hotelu Palads” czy wrócić wieczorem do ciebie?
Odpowiedź została udzielona. W każdym razie jeszcze raz przysunęła się do niego z uczuciem, po czym powiedziała mu, gdzie leży klucz, nim wymknął się do furgonetki i wyjechał z krainy domków jednorodzinnych.
Rodzina, którą sobie upatrzył, była w stanie szybko zapłacić milion okupu, którego zwykle żądał. Sprzedaż akcji może okazać się konieczna, choć prawdę mówiąc, nie jest to najdogodniejszy moment, ale tak poza tym rodzina była wyjątkowo zgrana. Jasne, że w czasach kryzysu trudniej popełnić w miarę opłacalne przestępstwo, ale przy starannym doborze ofiar zawsze znajdzie się jakieś wyjście. Oceniał w każdym razie, że ta rodzina może i zechce spełnić jego żądania i zrobi to dyskretnie.
Znał już rodzinę dobrze z obserwacji. Odwiedzał ich zgromadzenie i gawędził z rodzicami po mszy. Wiedział, od jak dawna są członkami sekty, w jaki sposób dorobili się majątku, ile mają dzieci, jak się nazywają i z grubsza również, jak wygląda ich codzienność.
Rodzina mieszkała na obrzeżach Frederiks. Pięcioro dzieci w wieku od dziesięciu do osiemnastu lat. Wszyscy mieszkają w domu i są aktywnymi członkami Kościoła Matki Bożej. Dwoje najstarszych chodzi do liceum w Viborgu, a resztę uczy w domu matka, niegdysiejsza ponadczterdziestoletnia nauczycielka z eksperymentalnej inicjatywy Tvind, która z braku życiowych treści zawłaszczyła sobie Boga. To ona nosiła spodnie w tym domu. Ona sprawowała kontrolę nad tą gromadą i nad religią. Mąż był dwadzieścia lat starszy i należał do najzamożniejszych przedsiębiorców w okolicy. Mimo że połowę zarobków oddawał na Kościół Matki Bożej, zgodnie z obietnicą składaną przez wszystkich członków, i tak sporo zostawało. Park maszyn, taki jak jego, nigdy nie bywa w opałach.
Przecież zboże rośnie również wtedy, gdy w bankach panuje zastój.
Jedynym problemem związanym z rodziną był fakt, że ich drugi w kolejności syn, który skądinąd był wyjątkowo nadającym się kandydatem, zaczął chodzić na karate. Nie było powodów do obaw, że ten drobny chłopak może stanowić zagrożenie, ale mógł udaremnić planowanie czasu.
Bo właśnie o zaplanowany czas chodziło, kiedy sprawy przybierały nieciekawy obrót. Zawsze o to.
Gdyby nie to, właśnie drugi w kolejności syn i jego młodsza siostra – numer cztery w gromadce – byli mu potrzebni, by odnieść sukces. Byli śmiali, najładniejsi z dzieci oraz mieli najwięcej cech przywódczych. Z pewnością oczka w głowie swojej matki. Gorliwi wyznawcy Kościoła Matki Bożej, ale jednocześnie trochę niesforni. Tacy, co kiedyś albo zostaną najwyższymi kapłanami, albo zostaną wyklęci. Wierzący, a jednak radośni. Idealna kombinacja.
Może trochę tacy, jak kiedyś on sam.
Zaparkował furgonetkę w pewnej odległości w zaroślach między drzewami i siedział długo z lornetką przy oczach, obserwując pozostające w domu dzieci, bawiące się na przerwach w ogrodzie przy gospodarstwie. Widać było, że wybrana przez niego dziewczynka jest zajęta czymś w kącie ogrodu, pod drzewami. Czymś, co nie nadawało się dla oczu pozostałych. Przez dłuższy czas klęczała w wysokiej trawie, buszując. Kolejna rzecz podkreślająca trafność jego wyboru.
„To, co robi, nie cieszyłoby się uznaniem jej matki i nie jest zgodne z regułami Kościoła Matki Bożej” – pomyślał i kiwnął do siebie głową. Bóg zawsze wystawia na próbę najlepsze owieczki w stadzie, a nieduża, dwunastoletnia Magdalena bynajmniej nie stanowiła wyjątku.
Przesiedział jeszcze kilka godzin na odchylonym w tył siedzeniu furgonetki i obserwował gospodarstwo, położone na zakręcie Stanghede. Przez lornetkę widział wyraźnie, że zachowanie dziewczynki było powtarzalne. Na każdej przerwie przez większość czasu siedziała sama w kącie ogrodu, zakrywając wszystko, gdy matka wołała na kolejną lekcję.
Ogólnie rzecz biorąc, jest dużo rzeczy, których należy się wystrzegać, kiedy się jest małą dziewczynką w rodzinie wyznającej religię Kościoła Matki Bożej i wszystko, co za tym idzie.
Taniec, muzyka, wydawane drukiem publikacje, nie licząc tych wydawanych przez Kościół Matki Bożej, alkohol, przebywanie z ludźmi spoza Kościoła, zwierzęta domowe, telewizja, Internet. Wszystko było zakazane, a kara za złamanie zakazu – surowa. Wykluczenie z rodziny i wspólnoty.
Odjechał, nim do domu wrócili starsi chłopcy, z poczuciem, że to właściwa rodzina. Teraz prześledzi jeszcze raz rachunki firmy mężczyzny i zeznania podatkowe, a potem przyjedzie nazajutrz, by poobserwować w miarę możliwości zachowanie dzieci.
Wkrótce nie będzie już odwrotu, a ta myśl dobrze mu robiła.
Kobieta, która udzieliła mu schronienia, miała na imię Isabel, ale już ona sama nie była tak egzotyczna jak jej imię. Szwedzkie kryminały na regale, płyty CD Anne Linnet. Nie zwykła robić przypadkowych zakupów w drodze do domu.
Spojrzał na zegarek. Może być w domu za pół godziny. Czyli jest czas, żeby sprawdzić, czy gdzieś w ukryciu nie czekają go niemiłe niespodzianki. Usiadł przy biurku, włączył jej laptop, trochę się rozeźlił, gdy został poproszony o kod dostępu, spróbował nadaremno jakieś sześć, siedem razy, po czym uniósł podkładkę i znalazł skrawek papieru z hasłami dostępu do wszystkich możliwych adresów, począwszy od randek internetowych poprzez bank, a skończywszy na koncie mejlowym. To rzadko zawodziło. Kobiety jej pokroju posługiwały się głównie datami urodzin, imionami dzieci albo psów, numerami telefonów albo po prostu szeregiem liczb, najczęściej malejących, a jeśli tak nie było – zabezpieczały się, zapisując kody. Bardzo rzadko kartki leżały dalej niż pół metra od klawiatury. Przecież trzeba by było wstawać.
Zalogował się do jej korespondencji z randek internetowych i skonstatował z zadowoleniem, że znalazła w nim mężczyznę, którego od jakiegoś czasu szukała. Może o kilka lat młodszego, niż chciała, ale która kobieta powiedziałaby z tego powodu nie?
Przejrzał jej kontakty adresowe na Outlooku. Jeden z nich pojawiał się wielokrotnie w skrzynce na listy. Nazywał się Karsten Jønsson. Może brat, może eksmąż, to mniej istotne. Ważniejszy był fakt, że adres mejlowy kończył się na „politi.dk”.
„Jasna cholera” – pomyślał. Gdy nadejdzie właściwy czas, nie może sobie pozwolić na agresję wobec niej. Już lepiej brzydko się do niej odezwać albo rozrzucać wszędzie brudne ubrania. Oznaczyła te rzeczy w swoim profilu randkowym jako doprowadzające ją do szału.
Wyciągnął swój mały pendrive BlueTinum i włożył go do gniazda USB. Konto na Skypie, słuchawki, odpowiednia książka telefoniczna – wszystko w jednym. Wystukał numer komórkowy swojej żony.
Zawsze o tej porze robiła zakupy. Zasugeruje jej, by kupiła butelkę szampana i ją schłodziła.
Przy dziesiątym sygnale zmarszczył brwi. Jak dotąd absolutnie nigdy się nie zdarzyło, by nie odebrała. Jeśli istniało coś, z czym jego żona się nie rozstawała, była to właśnie ta komórka.
Zadzwonił jeszcze raz. Znów bez powodzenia.
Przechylił się w przód i wlepił wzrok w klawiaturę, czując, że jego twarz robi się gorąca.
Miał nadzieję, że ona znajdzie dobre wytłumaczenie. Odsłaniając nieznane strony swojej osobowości, ryzykuje, że on będzie zmuszony odsłonić zupełnie nowe strony własnej.
A tego by wcale, ale to wcale, nie chciała.
– Owszem, muszę powiedzieć, że obserwacje Assada dały nam bardzo do myślenia, Carl – powiedział szef Wydziału Zabójstw ze skórzaną kurtką zarzuconą na ramiona. Za dziesięć minut będzie stał na rogu ulicy w dzielnicy Nordvest, przyglądając się plamie krwi po nocnej strzelaninie. Carl mu nie zazdrościł.
Carl kiwnął głową.
– Czyli uważasz, tak jak Assad, że to by wskazywało na związek między tymi pożarami?
– Identyczne wgłębienia w kości małego palca u ofiar dwóch z trzech pożarów. Owszem, to na pewno daje do myślenia. Ale zobaczymy. W tej chwili materiał czeka na badania w Instytucie Medycyny Sądowej, więc powinni udzielić na to odpowiedzi. Ale nos, Carl… – Postukał się w swoją osławioną wypukłość. W ciągu wieków niewiele nosów jak właśnie ten wściubiano w tyle paskudnych spraw. Tak, Assad i Jacobsen mieli z pewnością rację. Powiązanie istniało. Sam to czuł.
Carl wysilił się na dozę władczości w głosie. Niełatwe zadanie o tak wczesnej porze.
– Czyli rozumiem, że przekazujemy sprawę wam.
– Póki co – tak. Póki co.
Carl kiwnął głową. Wybierał się prosto na dół, by włączyć starą sprawę o podpalenie do rejestru spraw zakończonych w Departamencie Q.
Czego się nie robi dla pięknych statystyk.
– Chodź, Carl! Rose chce ci tak coś pokazać! – rozległ się ryk, jakby w piwnicznych komnatach rozpanoszyły się wyjce. Assad nie cierpiał na nieżyt strun głosowych, to jasne jak słońce.
Stał uśmiechnięty od ucha do ucha z plikiem fotokopii w ręce. Nie z dokumentacją, o ile Carl dobrze widział. Raczej z powiększonymi fragmentami czegoś, co w najlepszym wypadku można by określić jako niewyraźne.
– Patrz, co ona wymyśliła.
Assad wskazał na ściankę działową w korytarzu, którą właśnie postawił stolarz jako zabezpieczenie przed azbestem. Albo raczej wskazał miejsce, gdzie powinna się znajdować. Gdyż w rzeczywistości zarówno ścianka, jak i osadzone w niej drzwi były zupełnie zakryte przez multum fotokopii, mozolnie posklejanych razem w całość. Jeśli chciałoby się przejść, trzeba by użyć nożyczek.
Już z odległości dziesięciu metrów widać było, że mowa o ogromnym powiększeniu listu z butelki.
„POMOCY” – brzmiał napis na ścianie piwnicznego korytarza.
– Razem sześćdziesiąt cztery arkusze A4, ładnie, co? Tu mam tak ostatnich pięć. Dwieście czterdzieści wysokości i sto siedemdziesiąt szerokości. Duże, prawda? Czy ona nie ma mądrej głowy?
Carl zbliżył się parę metrów, podczas gdy Rose leżała z tylną częścią ciała w górze, kończąc przyklejać kopie Assada w dolnym narożniku.
Carl obejrzał najpierw pupę, a potem dzieło. Widać było od razu, że gigantyczne powiększenie ma swoje wady i zalety. Miejsca, gdzie litery zostały wchłonięte przez papier, były wyjątkowo zamazane, podczas gdy inne obszary z praktycznie zupełnie niewyraźnymi, krzywymi literami, które usiłowali dorysować szkoccy konserwatorzy, nagle nabrały znaczenia.
Krótko mówiąc, nagle pojawiło się co najmniej dwadzieścia dodatkowych, możliwych do odczytania liter.
Rose obróciła się do niego na sekundę, zignorowała jego powitalny ruch ręką i przeciągnęła drabinę na środek korytarza.
– Właź, Assad. Powiem, gdzie masz wstawiać kropki, okej?
Odepchnęła Carla na bok i stanęła dokładnie w jego miejscu.
– Nie za mocno, Assad. Żeby je można było wymazać.
Kiwnął głową ze szczytu drabiny z ołówkiem w gotowości.
– Zacznij pod „POMOCY”, przed „ni”. Wydaje mi się, że widzę cztery odrębne plamy. Zgadzasz się?
Carl i Assad spojrzeli na smugi, wiszące jak czarnogranatowe obłoki obok napisanych liter „n” i „i”.
Assad kiwnął głową i wstawił kropkę na każdej z czterech plam.
Carl przesunął się na bok. Chyba się zgadzało. Pod wyraźnym nagłówkiem „POMOCY” widniały ze cztery niewyraźne plamy przed dwiema kolejnymi literami. Woda morska i kondensacyjna zrobiły swoje. Cztery napisane krwią litery już dawno temu się rozpłynęły i wsiąkły w papierową masę. Gdyby tylko było wiadomo jakie.
Przez chwilę przyglądał się scence, podczas gdy Rose instruowała Assada. To była żmudna robota. No i jak przyszło co do czego – dokąd to ma prowadzić? Ciągnące się godzinami zgadywanki. I po co? Butelka może mieć przecież dziesiątki lat. Poza tym ciągle istnieje możliwość, że to niewybredny dowcip. Litery sprawiały wrażenie tak niezdarnych, jakby pisało je dziecko. Paru harcerzy i małe nacięcie na palcu. I sprawa jasna. Choć?