32,50 zł
Ekranizacja wyróżniona 2 nagrodami i 11 nominacjami Duńskiej Akademii Filmowej! Przed dwoma dekadami brutalnie zamordowano brata i siostrę, uczęszczających do elitarnej szkoły z internatem. Jeden z podejrzanych – członek grupy uprzywilejowanych uczniów – przyznał się do winy i został skazany. Kiedy ta tajemnicza sprawa ląduje na biurku Mørcka, więzień kończy właśnie odsiadkę. Carl Mørck wraca z urlopu i zastaje swojego asystenta Assada pochylonego nad tą sprawą. Kilka poszlak i nowe dowody wystarczają, by Mørck zaangażował się w śledztwo. Sprawa prowadzi śledczego do Kimmie, żyjącej na ulicy kobiety utrzymującej się z kradzieży. Kimmie osiągnęła mistrzostwo w unikaniu policji, ale teraz szuka jej ktoś jeszcze – kobieta skrywa bowiem sekrety, dla których pewni wpływowi ludzie gotowi są zabić… Choć zbrodnia wyglądała z początku na pozbawioną motywu, tajemnicza lista dołączona do akt sprawy z czasem coraz wyraźniej ujawnia pewną prawidłowość…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 524
Tytuł oryginału:
Fasandræberne
Copyright © Jussi Adler-Olsen and JP/Politikens Hus A/S, København 2008
Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Jadwiga Malik
Korekta: Emilia Grzeszczak, Iwona Wyrwisz
ISBN: 978-83-8110-321-3
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2017
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Dedykowane trzem gracjom i żelaznym damom:
Annie, Lenie i Charlotte
Nad czubkami drzew rozległ się kolejny strzał.
Okrzyki naganiaczy stały się znacznie wyraźniejsze. Tętno napierało na błony bębenkowe, a hausty mokrego powietrza boleśnie rozsadzały płuca.
„Biegiem, byle nie upaść! Jeśli upadnę, już się nie podniosę. Cholera, czemu nie mogę uwolnić rąk? Szybciej! Cicho, żeby mnie nie usłyszeli. Usłyszeli? Czyli to już? Czy moje życie ma się tak zakończyć?”
Gałęzie smagały po twarzy, pozostawiając strużki krwi, która mieszała się z potem.
Okrzyki mężczyzn dobiegały już ze wszystkich stron. Dopiero teraz pojawił się lęk przed śmiercią.
Rozległy się kolejne strzały. Kule świszczały był tak blisko, że pot zaczął płynąć ciurkiem, rozchodząc się pod ubraniem jak okład.
Za jakieś dwie minuty tu będą. Dlaczego ręce na plecach nie chcą słuchać? Jak taśma może tak mocno trzymać?
Nad korony drzew wzbiły się nagle z trzepotem spłoszone ptaki. Taniec cieni za gęstwiną świerków stał się wyraźniejszy. Zostało im może ze sto metrów. Wszystko stało się wyraźniejsze. Głosy. Żądza krwi myśliwych.
Jak to zrobią? Pojedynczy strzał, jedna strzała i po wszystkim? I już?
Nie, dlaczego mieliby się tym zadowolić? Te bydlaki nie były przecież takie miłosierne. Nie byli tacy. Mieli te swoje strzelby i brudne noże. Zademonstrowali już skuteczność swoich kusz.
„Gdzie się schować? Znajdę jakieś miejsce? Zdążę wrócić? Dam radę?”
Wzrok przeszukiwał leśne poszycie w tę i we w tę. Ale taśma, która niemal całkowicie zakrywała oczy, utrudniała zadanie, a nogi wciąż o coś potykały się w biegu.
„Teraz zobaczę, jak to jest być na ich łasce. Nie zrobią dla mnie wyjątku, przecież właśnie to ich bawi. Tylko tak można to przetrwać”.
Serce waliło teraz mocno i boleśnie.
Balansowała na krawędzi, gdy skradała się ku deptakowi Strøget. Z twarzą do połowy zakrytą zgniłozielonym szalem przemykała obok oświetlonych witryn sklepowych, pilnie śledząc ruch uliczny. Chodziło o to, żeby rozpoznawać innych, pozostając nierozpoznaną. Żeby żyć w spokoju ze swoimi demonami, a resztę pozostawić tym, którzy mijali ją w pędzie. Pozostawić całą resztę gnojkom, którzy źle jej życzyli, i tym, którzy przechodzili obok z obojętnym spojrzeniem.
Kimmie uniosła wzrok na latarnie spowijające zimnym światłem ulicę Vesterbrogade. Wciągnęła powietrze w nozdrza. Wkrótce noce staną się chłodne. Czas przygotować kryjówkę na zimę.
Stała w tłumie zmarzniętych gości parku rozrywki Tivoli, przed przejściem dla pieszych naprzeciwko dworca głównego, kiedy spostrzegła obok kobietę w tweedowym płaszczu. Zmierzyła ją para zmrużonych oczu, nos zmarszczył się, po czym kobieta odsunęła się od niej. Zaledwie kilka centymetrów, ale jednak.
„No, Kimmie” – w głowie rozległ się sygnał alarmowy, ogarnęła ją wściekłość.
Przesunęła spojrzenie w dół po ciele kobiety, aż dotarła do nóg. Rajstopy połyskiwały, kostki prężyły się na wysokich obcasach, a Kimmie poczuła zdradziecki uśmiech w kącikach ust. Jednym kopnięciem mogłaby złamać te obcasiki. Baba by się wywaliła. Przekonałaby się, że nawet kostiumik od Christiana Lacroix może się pobrudzić na mokrym chodniku. Nauczyłaby się pilnować własnego nosa.
Kimmie uniosła wzrok i spojrzała kobiecie prosto w twarz. Oczy obrysowane wyraźną kreską, przypudrowany nosek, loczki przystrzyżone włosek po włosku. Zimne, lekceważące spojrzenie. Tak, doskonale znała ten typ. Sama kiedyś taka była. Aroganckie bufony o wnętrzu ziejącym pustką. Takie były kiedyś jej tak zwane przyjaciółki. Taka była macocha.
Nie znosiła ich.
„No, zrób to!” – wyszeptał głos w jej głowie. „Nie gódź się na takie traktowanie. Pokaż jej, kim jesteś! No, dalej!”
Kimmie spojrzała na grupkę ciemnoskórych chłopców po drugiej stronie ulicy. Gdyby nie ich wszędobylskie spojrzenia, wepchnęłaby kobietę pod nadjeżdżający autobus linii 47. Wyobraziła sobie, jaka wspaniała krwawa plama by po niej została! Jaką falę szoku wywołałoby w zbiorowisku okaleczone ciało tej wyniosłej kobiety! Cóż za pyszne poczucie sprawiedliwości by jej to dało.
Ale Kimmie nie pchnęła. W tłumie zawsze znajdzie się jakieś czujne oko. Poza tym coś w niej samej ją powstrzymywało. Przerażające echo dawno minionych dni.
Podniosła ramię do twarzy, biorąc głęboki wdech. To, co zarejestrowała stojąca obok kobieta, było zgodne z prawdą. Ubranie strasznie cuchnęło.
Gdy zapaliło się zielone światło, wkroczyła na przejście dla pieszych, wlokąc za sobą walizkę na krzywych kółkach. To będzie jej ostatnia runda, bo nadeszła pora, by wyrzucić stare rupiecie.
Najwyższy czas zmienić skórę.
Przed kioskiem na środku hali dworcowej stał billboard z pierwszymi stronami gazet, tarasując przejście zabieganym i niewidomym. Chodząc po mieście, wielokrotnie widziała reklamy dzienników i była wręcz chora z obrzydzenia.
– Bydlę – wymamrotała, mijając billboard ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Potem jednak obróciła głowę i kątem oka dostrzegła twarz na pierwszej stronie gazety „BT”.
Na sam widok tego mężczyzny przeszedł ją dreszcz.
Napis pod zdjęciem brzmiał: „Ditlev Pram wykupuje prywatne szpitale w Polsce za 12 miliardów”. Splunęła na posadzkę i przez chwilę stała spokojnie, by się wyciszyć. Nienawidziła Ditleva Prama. Jego i Torstena, i Ulrika. Ale któregoś dnia zobaczą. Któregoś dnia dobierze im się do skóry. Już ona im pokaże.
Zaniosła się śmiechem, wywołując uśmiech u zbliżającego się przechodnia. Kolejny naiwniak, który myśli, że wie, co się dzieje w głowach innych.
Nagle przestała się śmiać.
Dalej, tam gdzie zwykle, stała Szczurza Tine. Zgięta wpół, kiwała się i wyciągała brudną rękę w obłąkanej wierze, że w tym mrowisku może choć jeden człowiek nie poskąpi jej dziesięciokoronówki. Tylko narkomani potrafią tak stać godzinami. Nieszczęśnicy.
Kimmie przemknęła za nią, idąc prosto do wyjścia na ulicę Reventlowsgade, ale Tine ją zauważyła.
– Cześć! O cholera, cześć, Kimmie! – dobiegł zza jej pleców bełkot, ale Kimmie nie zareagowała. Na otwartych przestrzeniach ze Szczurzą Tine nie było za dobrze. Tylko kiedy siedziała na ławce, jej mózg funkcjonował jako tako.
Była za to jedynym człowiekiem, którego Kimmie tolerowała.
Nie wiadomo, dlaczego wiatr tego dnia był wyjątkowo przenikliwy, więc ludzie spieszyli się do domów. Dlatego przy schodach na postoju taksówek przy Istedgade stało pięć czarnych mercedesów z włączonymi silnikami. Czyli jeden powinien zostać, kiedy będzie go potrzebowała – pomyślała. Tylko tyle chciała wiedzieć.
Wlokąc walizkę, przeszła na ukos przez ulicę, weszła do tajskiego sklepu mieszczącego się w piwnicy i postawiła walizkę przy oknie. Tylko raz podwędzili jej stamtąd bagaż, ale to się nie powinno powtórzyć przy takiej pogodzie. Wtedy nawet złodzieje siedzą w domach. Zresztą co za różnica. W walizce nie ma niczego ważnego.
Po dziesięciu minutach czekania na placu Dworcowym nadarzyła się okazja. Z taksówki wysiadła porażająco piękna kobieta w futrze z norek i z walizką na solidnych, gumowych kółkach. Miała szczupłe ciało o rozmiarze nieco powyżej 38. Kiedyś Kimmie chodziła tylko za kobietami noszącymi rozmiar 40, ale to było dawno. Trudno się utuczyć jako bezdomna na ulicy.
Ukradła walizkę, gdy kobieta próbowała rozeznać się w obsłudze automatu biletowego w hali dworca. Przeszła do tylnego wyjścia i w okamgnieniu znalazła się przy taksówkach na Reventlowsgade.
Trening czyni mistrza.
Załadowała skradzioną walizkę do bagażnika pierwszej taksówki i poprosiła kierowcę, żeby ją przewiózł.
Wyciągnęła z kieszeni płaszcza gruby plik banknotów stukoronowych.
– Dostanie pan dodatkowo parę stówek, jeśli pan zrobi, jak mówię – powiedziała, ignorując jego podejrzliwe spojrzenie i wydęte nozdrza.
Za jakąś godzinę wrócą po starą walizkę. Ona w nowych ciuchach, pachnących obcą kobietą.
Do tego czasu nozdrza taksówkarza będą wydymać się z innego powodu.
Ditlev Pram wiedział, że jest przystojnym mężczyzną. W biznesklasie samolotu kobiety nie protestowały, gdy opowiadał o swoim lamborghini i o tym, jak szybko dojeżdża do posiadłości w Rungsted.
Tym razem zainteresował się kobietą z delikatnym puszkiem na karku, noszącą okulary w grubych czarnych oprawkach, które nadawały jej twarzy wyraz nieprzystępności. Kręciło go to.
Próby nawiązania kontaktu nie przynosiły rezultatu. Zaoferował jej „The Economist” ze zdjęciem oświetlonej w kontrze elektrowni atomowej na pierwszej stronie, ale otrzymał tylko odmowny gest ręką. Zadbał, by dostała drinka, ale go nie wypiła. A kiedy samolot ze Szczecina wylądował punktualnie na lotnisku Kastrup, całe dziewięćdziesiąt cennych minut było zmarnowanych.
Takie rzeczy budziły w nim agresję.
Poszedł prosto szklanymi korytarzami Terminalu 3 i zobaczył, jak jego ofiara wchodzi na ruchomą taśmę dla pieszych. Jakiś człowiek mający trudności z chodzeniem zmierzał w stronę ruchomego chodnika.
Ditlev przyspieszył i znalazł się przy taśmie akurat w chwili, gdy starszy pan stawiał na niej nogę. Ditlev wyobraził to sobie dokładnie: gdyby dyskretnie go podciął, ten łupnąłby w taflę z pleksiglasu, a potem jechałby po niej gębą w tych krzywych brylach, gorączkowo próbując się podnieść.
Miał wielką ochotę wprowadzić myśli w czyn, taki już był. Dla niego i dla innych z grupy było to naturalne. Ani ekscytujące, ani wstydliwe. Gdyby naprawdę to zrobił, byłaby to w sumie wina tej baby. Przecież mogła po prostu z nim pójść. Za godzinę leżeliby w jego sypialni.
Sama tego chciała, cholera.
Komórka zadzwoniła w chwili, gdy w lusterku wstecznym znikała restauracja „Strandmøllekroen”, a przed nim rozpostarło się migoczące morze.
– Tak – powiedział, spoglądając na wyświetlacz.
Dzwonił Ulrik.
– Taki jeden ją widział parę dni temu – oznajmił. – Na przejściu dla pieszych przy dworcu głównym na Bernstorffsgade.
Ditlev wyłączył odtwarzacz mp3.
– Okej. Kiedy dokładnie?
– W zeszły poniedziałek. Dziesiątego września. Koło dziewiątej wieczorem.
– Co zrobiłeś w tej sprawie?
– Torsten i ja pokręciliśmy się tam. Nie było jej.
– Torsten tam był?
– Tak. Wiesz, jak to wyglądało. Nie było z niego pożytku.
– Kto został wyznaczony do tego zadania?
– Aalbæk.
– Dobrze. Jak wyglądała?
– Podobno była całkiem nieźle ubrana. Chudsza niż wcześniej. Ale śmierdziała.
– Śmierdziała?
– Tak, potem i szczynami.
Ditlev kiwnął głową. To było w Kimmie najgorsze. Potrafiła nie tylko znikać na całe miesiące czy lata, ale też nigdy nie było wiadomo, kim jest. Niewidzialna i nagle w nieprzyjemny sposób widoczna. Stanowiła największe niebezpieczeństwo w ich życiu. Jedyne, jakie rzeczywiście mogło im zagrażać.
– Tym razem musimy ją mieć, kapujesz, Ulrik?
– A myślisz, że po co, kurwa, dzwonię?
Dopiero gdy znalazł się w piwnicy Komendy Głównej, przed tonącymi w ciemnościach gabinetami Departamentu Q, Carl Mørck uświadomił sobie, że wakacje i lato bezpowrotnie minęły. Zapalił światło i spojrzał na biurko, na którym w chaotycznych rzędach piętrzyły się teczki spraw. Ogarnęła go przemożna ochota, by zatrzasnąć za sobą drzwi i uciec. Nie pomogło to, że Assad postawił pośrodku pęk mieczyków, które mogłyby zablokować średniej wielkości ulicę.
– Witaj z powrotem, szefie! – rozległo się za jego plecami.
Odwrócił się i spojrzał prosto w żywe i lśniące oczy Assada. Cienkie ciemne włosy zachęcająco sterczały we wszystkie strony. Zwarty i gotowy na kolejną rozgrywkę na ołtarzu Komendy Głównej, mój Boże!
– Ależ! – odezwał się Assad, widząc przygasłe spojrzenie swego szefa. – Nie widać, żebyś dopiero co wrócił z wakacji, Carl.
Carl potrząsnął głową.
– A wracam z jakichś wakacji?
Na drugim piętrze znowu coś pozamieniali. Cholerna reforma policji. Niedługo Carl będzie musiał używać GPS-u, żeby trafić do gabinetu szefa Wydziału Zabójstw. Nie było go nędzne trzy tygodnie, a tu przynajmniej pięć nowych twarzy, gapiących się na niego, jakby spadł z księżyca.
Kto to, u licha, jest?
– Carl, mam dla ciebie dobre wieści – powiedział szef Wydziału Zabójstw, Marcus Jacobsen, podczas gdy wzrok Carla błądził po ścianach jego nowego gabinetu. Jasnozielone powierzchnie przywodziły na myśl jednocześnie salę operacyjną i centrum dowodzenia kryzysowego z thrillera Lena Deightona. Ze wszystkich ścian wpatrywały się w niego bezradnie zwłoki o wyblakłych oczach. Mapy, diagramy i grafiki dyżurów zlewały się w wielobarwny chaos. Wystrój skutecznie przygnębiał.
– Dobre wieści, powiadasz. Nie brzmi zachęcająco – odpowiedział Carl, opadając na krzesło naprzeciwko szefa.
– No, Carl. Wkrótce masz wizytę z Norwegii.
Carl spojrzał na niego spod ciężkich powiek.
– Słyszałem, że ta delegacja składa się z pięciu osób. Przyjadą z Komendy Głównej Policji w Oslo, żeby zobaczyć Departament Q. Przyszły piątek, godzina dziesiąta, pamiętasz? – Mrugnął porozumiewawczo. – Mam przekazać, że się cieszą.
I są pod tym względem, cholera, osamotnieni.
– Z tego powodu wzmocniłem twój zespół. Dołączy do niego Rose.
Carl wyprostował się na krześle.
Po opuszczeniu gabinetu szefa zatrzymał się pod drzwiami, usiłując opuścić wysoko uniesione brwi. Mówi się, że nieszczęścia chodzą parami. To by się zgadzało, niech to szlag. Pięć minut w pracy i już ma niańczyć stażystkę z sekretariatu, nie wspominając o zabawianiu stada małp górskich. Dziwnym trafem udało mu się o tym zapomnieć.
– Gdzie jest ta nowa, która ma przyjść do mnie na dół? – zapytał panią Sørensen, siedzącą za kontuarem w sekretariacie.
Babsztyl nie podniósł nawet wzroku znad klawiatury.
Zastukał w blat. Bez efektu.
Wtedy poczuł stuknięcie w ramię.
– Rose, oto on, we własnej osobie – dobiegło go zza pleców. – Przedstawiam ci Carla Mørcka.
Odwrócił się i ujrzał dwie zaskakująco podobne twarze. Przyszło mu do głowy, że nie na darmo wynaleziono czerń. Kruczoczarne, króciutkie, rozwichrzone włosy, czarne jak smoła oczy i ciemne, ponure ubranie. Cholernie nieprzyjemne.
– A niech to, Lis! Co się z tobą stało?
Najbardziej efektowna sekretarka w wydziale wygładziła niegdyś delikatne, jasne włosy i obdarzyła go promiennym uśmiechem.
– Ładnie, prawda?
Powoli pokiwał głową.
Carl spojrzał na drugą kobietę, noszącą niebotycznie wysokie obcasy i wpatrującą się w niego z uśmiechem, który każdego zbiłby z tropu. Zwrócił więc wzrok na Lis, która przypominała tamtą do złudzenia. Ciekawe, kto kogo zaraził tym wizerunkiem.
– To właśnie Rose. Jest u nas od paru tygodni i wysyła dobre wibracje na cały sekretariat. Zostawiam ją pod twoją opieką. Dbaj o nią, Carl!
Carl wdarł się do gabinetu Marcusa uzbrojony we wszelkie możliwe argumenty, ale po dwudziestu minutach dotarło do niego, że klamka zapadła. Uzyskał tygodniowe odroczenie, a teraz musi po prostu zabrać dziewczynę na dół. Marcus Jacobsen poinformował Carla, że pomieszczenie tuż obok jego gabinetu, w którym składowano narzędzia i wszelki sprzęt potrzebny do odgradzania miejsca przestępstwa, zostało już wysprzątane i urządzone. Rose Knudsen była nową pracownicą Departamentu Q i basta.
Bez względu na to, jakimi motywami kierował się szef Wydziału Zabójstw, Carlowi się to nie podobało.
– Miała najwyższe oceny w szkole policyjnej, ale oblała test z jazdy, a wtedy już po tobie, nawet jak się nadajesz. Może też była zbyt wrażliwa do pracy w terenie, ale chciała pracować w policji, więc wyszkoliła się na sekretarkę i przez rok siedziała na posterunku City. Przez ostatnich parę tygodni zastępowała panią Sørensen, ale ona przecież już wróciła – oznajmił Marcus Jacobsen, obracając po raz piętnasty swoją wypełnioną po brzegi paczkę papierosów.
– A dlaczego nie odesłałeś tej nowej do City, jeśli można wiedzieć?
– No, zgadnij dlaczego? Były tam jakieś wewnętrzne niesnaski. Nie ma to związku z nami.
– Okej. – Słowo „niesnaski” zabrzmiało niepokojąco.
– W każdym razie masz teraz sekretarkę, Carl. Do tego zdolną.
Prawdę powiedziawszy, mówił tak o wszystkich.
– Uważam, że wygląda na naprawdę wyjątkowo miłą – Assad próbował dodać Carlowi animuszu w blasku świetlówek Departamentu Q.
– Powiem ci, że wywołała jakieś niesnaski w City. A to znaczy, że nie jest miła.
– Nies…? Muszę to usłyszeć jeszcze raz.
– Nieważne, Assad.
Jego asystent kiwnął głową, biorąc z filiżanki łyk miętowego ulepku.
– Posłuchaj, Carl. Nie mogłem się posunąć z tą sprawą, do której mnie przyłożyłeś, jak cię nie było. Patrzyłem tu i tam, i wszędzie, ale wszystkie akta sprawy zniknęły w bałaganie nad nami.
Carl spojrzał w górę. Ach tak? Zniknęły, psiakość? No dobrze, jednak coś pozytywnego się tego dnia zdarzyło.
– Tak, zupełnie zniknęły. Ale popatrzyłem za to na te kupki tutaj i znalazłem tę. Jest bardzo ciekawa.
Assad podał mu jasnozieloną teczkę i stanął jak słup soli, z wyrazem wyczekiwania na twarzy.
– Zamierzasz tu stać, gdy będę czytał?
– Tak, chętnie – odpowiedział, stawiając filiżankę na biurku Carla.
Carl nabrał w policzki powietrza i wypuścił je powoli, otwierając teczkę.
Sprawa była stara. Naprawdę stara. Dokładnie z lata 1987. Tamtego roku pojechali z kumplem pociągiem na letni karnawał do Kopenhagi. Tam nauczyła go tańczyć sambę pewna rudowłosa dziewczyna, której biodra ani na chwilę nie traciły rytmu. Było to tak boskie, że zakończyli noc na kocu za krzakiem w parku Kongens Have. Miał wtedy dwadzieścia kilka lat i po tym wyjeździe już nigdy, przenigdy nie czuł się prawiczkiem.
Piękne lato 1987. Tego lata przeniesiono go do Vejle, na posterunek przy Antonigade.
Do morderstw musiało dojść jakieś osiem, dziesięć tygodni po letnim karnawale, mniej więcej wtedy, gdy rudowłosa postanowiła obdarzyć innego Jutlandczyka swym kipiącym sambą ciałem. Właściwie to dokładnie wtedy, gdy chodził na pierwsze nocne patrole po wąskich uliczkach Kopenhagi. Dziwne, że nie pamiętał tej sprawy. Była przecież wyjątkowa.
W domu letniskowym nad jeziorem Dybesø, w miejscowości Rørvig, znaleziono dwójkę młodych ludzi, rodzeństwo, chłopaka i dziewczynę, w wieku siedemnastu i osiemnastu lat. Byli tak pobici, że nie sposób ich było rozpoznać. Dziewczyna była strasznie zmaltretowana. Nacierpiała się okropnie. Świadczyły o tym obrażenia powstałe, gdy się broniła.
Spojrzał w tekst. Ani śladu przemocy seksualnej, nic nie zginęło.
Następnie przeczytał jeszcze raz raport z sekcji zwłok, po czym przejrzał wycinki z gazet. Było ich niewiele, za to z możliwie największymi nagłówkami.
„Pobici na śmierć” – napisał dziennik „Berlingske Tidende”, dodając szczegółowy opis zwłok, co nie jest typowym posunięciem dla tej staroświeckiej, paniusiowatej gazety.
Ciała leżały w pokoju kominkowym. Dziewczyna w bikini, jej brat nago, z ręką zaciśniętą na butelce koniaku. Został zabity ciosem w tył głowy, zadanym tępym narzędziem, które później udało się zidentyfikować jako młotek ciesielski, znaleziony w kępie wrzosów między jeziorami Flyndersø i Dybesø.
Motyw pozostał nieznany, ale podejrzenie wkrótce padło na grupę uczniów ze szkoły z internatem, którzy przebywali w domu letniskowym któregoś z rodziców, niedaleko Flyndersø. Kilka razy sprowokowali awanturę w lokalnej dyskotece o nazwie „Rundka”, w której ucierpiało kilku miejscowych rozrabiaków.
– Doszedłeś już tam, gdzie jest napisane, kim są podejrzani?
Carl spojrzał na Assada spode łba. Wzrok był wystarczająco wymowny, ale Assada nie powstrzymał.
– Tak, oczywiście. Raport sugeruje też, że ich ojcowie to byli sami tacy, co zarabiają dużo pieniędzy. Czy dużo było takich, co dobrze zarabiali w złotych latach osiemdziesiątych, czy jak to się nazywało?
Carl kiwnął głową. Właśnie doszedł do tego fragmentu.
Tak, zgadzało się. Ojcowie ich wszystkich to ludzie sławni, nawet dziś.
Kilkakrotnie przesunął wzrok po nazwiskach uczniów szkoły z internatem. Ten widok mógł przyprawić o zimne poty, bo nie tylko ich ojcowie dużo zarabiali i byli znani wszystkim bez wyjątku. To samo dotyczyło kilkorga młodych z tej grupy. Urodzeni pod szczęśliwą gwiazdą, teraz świecącą jeszcze jaśniej. Byli to Ditlev Pram, założyciel wielu ekskluzywnych prywatnych szpitali, Torsten Florin, projektant o międzynarodowej sławie, i analityk giełdowy Ulrik Dybbøl Jensen. Wszyscy byli ludźmi sukcesu, podobnie jak zmarły już armator Kristian Wolf. Dwoje ostatnich członków grupy różniło się od reszty. Kirsten-Marie Lassen też kiedyś należała do śmietanki towarzyskiej, ale dziś nikt nie znał miejsca jej pobytu. Bjarne Thøgersen, który przyznał się do zamordowania rodzeństwa i teraz siedział w więzieniu, pochodził ze skromniejszych kręgów.
Kiedy skończył czytać, cisnął akta sprawy na stół.
– No tak, nie rozumiem, w jaki sposób to wylądowało u nas – powiedział Assad. Normalnie by się uśmiechnął, tym razem tego nie zrobił.
Carl pokręcił głową.
– Ja też tego nie rozumiem. Ktoś już za to trafił do więzienia. Przyznał się. Dostał dożywocie i do dziś siedzi za kratami. Poza tym sam się zgłosił, więc skąd wątpliwości? Zakończone i po sprawie. – Zamknął teczkę z hukiem.
– Tak – Assad zagryzł wargę. – Ale zgłosił się dopiero dziewięć lat po morderstwach.
– No i co z tego? Jednak się zgłosił. Miał tylko osiemnaście lat, kiedy ich zabił. Może w późniejszych latach przekonał się, że nieczyste sumienie nigdy nie blaknie.
– Blaknie?
Carl westchnął.
– Tak, blaknie. Usycha, zanika. Wyrzuty sumienia nie ustają z biegiem lat, Assad. Wręcz przeciwnie.
Widać było, że to ruszyło Assada.
– Przy sprawie współpracowali policjanci z Nykøbing Sjælland i Holbæk. Lotna Brygada też w tym brała udział. Ale nie widzę, kto nam przesłał tę sprawę. A ty?
Carl rzucił okiem na pierwszą stronę teczki.
– Nie, nigdzie tego nie ma. Bardzo dziwne. – Jeśli teczki nie przesła ktoś z tych dwóch okręgów, to kto? I po co w ogóle wznawiać sprawę, w której zapadł wyrok?
– Czy to może mieć związek z tym tutaj? – zapytał Assad. Przewertował teczkę i znalazł załącznik z urzędu skarbowego, który podał Carlowi. „Zeznanie roczne” – głosił napis na górze. Wystawiono je na nazwisko Bjarnego Thøgersena, zamieszkałego w gminie Albertslund, w zakładzie karnym we Vridsløselille. Zabójcy tych dwojga młodych.
– Patrz! – Assad wskazał ogromną kwotę w rubryce „Sprzedaż akcji”. – Co powiesz?
– Powiem, że pochodzi z bogatej rodziny, a teraz ma dużo czasu na zabawę pieniędzmi. I najwyraźniej nieźle mu to wychodzi. Do czego zmierzasz?
– Że on nie pochodzi z bogatej rodziny, mogę cię zapewnić, Carl. On był jedynym z tej szkoły z internatem, co dostawał stypendium. Widać, że był trochę inny od pozostałych z grupy. Popatrz – przekartkował materiały raz jeszcze.
Carl oparł głowę na dłoni.
Tak przedstawiała się sprawa urlopu. Była definitywnie zakończona.
Jesień 1986
Wszyscy bardzo się różnili, ale jedno łączyło tę szóstkę licealistów z drugiej klasy. Po zakończeniu zajęć spotykali się w lesie albo na Wyboistych Ścieżkach i odpalali lufki, nawet kiedy lało. Cały osprzęt leżał w pogotowiu w wydrążonym pniu drzewa. Bjarne o to zadbał. Papierosy marki Cecil, zapałki, folia i najprzedniejsza trawka z rynku w Næstved.
Stali w kółeczku i mieszali świeże powietrze z szybkimi haustami dymu, uważając, żeby nie upalić się na tyle mocno, by zdradziły ich rozszerzone źrenice.
Właściwie nie chodziło o odurzenie. Chodziło wyłącznie o samodzielne decyzje. O ostentacyjne olewanie wszystkich autorytetów. A palenie haszu w pobliżu szkoły to najgorsze, co można zrobić.
Puszczali lufkę w obieg i drwili z nauczycieli, prześcigając się w pomysłach, co by im zrobili.
Tak minęła prawie cała jesień – aż do dnia, w którym Kristiana i Torstena prawie przyłapano z oddechem tak zalatującym trawką, że nawet dziesięć ząbków czosnku nie zdołało tego zatuszować. Wtedy zdecydowali, że będą jedli haszysz. Tego się nie da wyczuć.
Później wszystko zaczęło się na poważnie.
Kiedy złapano ich na gorącym uczynku, stali w zaroślach nad potokiem. Zupełnie otumanieni, wygłupiali się beztrosko, a z liści kapały krople topniejącego szronu. Nagle zza krzaków wychylił się jeden z młodszych chłopców i spojrzał im prosto w oczy. Jasnowłosy i ambitny, mały, wkurzający pupilek nauczycieli. Szukał żuka na lekcję biologii.
Zamiast tego natknął się na Kristiana, który wkładał osprzęt do wydrążonego drzewa, Ulrika i Bjarnego w paroksyzmie śmiechu oraz Ditleva z rękami pod bluzką Kimmie. Ona też śmiała się jak szalona. Rzadko kiedy trafiał im się lepszy towar.
– Powiem wszystko dyrektorowi! – krzyknął chłopiec, nie orientując się w porę, jak błyskawicznie ucichł śmiech starszych uczniów. To był zwinny dzieciak, przyzwyczajony do drażnienia innych, a oni byli tak nieprzytomni, że z łatwością dałby radę uciec. Ale zarośla były gęste, a niebezpieczeństwo, na jakie ich naraził, zbyt duże.
Bjarne miał najwięcej do stracenia, gdyby został wyrzucony, więc to jego Kristian napuścił na gówniarza. Uderzył pierwszy.
– Mój tata może zniszczyć firmę twojego, jeśli tylko zechce! Spadaj, Bjarne, ty zasrańcu, bo pożałujesz! Puszczaj mnie, palancie! – krzyczał chłopiec.
Przez chwilę się wahali. Chłopiec uprzykrzył już życie wielu kolegom. Wychowankami szkoły byli przed nim jego ojciec, wuj i starsza siostra. Podobno jego rodzina należała do stałych darczyńców szkoły, a od tych dotacji był zależny Bjarne.
Wtedy podszedł Kristian, który bynajmniej nie uskarżał się na problemy materialne.
– Jak będziesz trzymał gębę na kłódkę, dostaniesz dwadzieścia tysięcy koron – powiedział poważnie.
– Dwadzieścia tysięcy koron! – chłopiec skrzywił się pogardliwie. – Jeden telefon do mojego taty i będę miał dwa razy tyle. – I splunął Kristianowi w twarz.
– Kurwa, ty gówniarzu, zabijemy cię, jeśli piśniesz choć słówko! – Nastąpiło uderzenie i chłopiec runął w tył, na pień drzewa, łamiąc kilka żeber z głośnym trzaskiem.
Przez chwilę leżał, dysząc z bólu, ale spojrzenie nadal miał harde. Wtedy podszedł Ditlev.
– Możemy cię teraz udusić, żaden problem. Albo przytrzymać cię pod wodą w strumieniu. Albo pozwolimy ci odejść i damy ci tych dwadzieścia tysięcy koron, żebyś trzymał język za zębami. Jeśli teraz wrócisz i powiesz, że się przewróciłeś, to ci uwierzą. Co ty na to, gówniarzu?
Ale chłopiec nie odpowiedział.
Ditlev podszedł do leżącego na ziemi dzieciaka. Zaciekawiony przyjrzał mu się badawczo. Reakcja tego chłopaka go zafascynowała. Nagle uniósł dłoń, jakby do zadania ciosu, ale chłopiec wciąż nie reagował. Wtedy Ditlev uderzył go mocno otwartą dłonią w czubek głowy. Chłopiec skulił się przerażony, a wtedy Ditlev uderzył znowu. To było wspaniałe uczucie. Ditlev z uśmiechem kontynuował.
Później opowiadał, że te ciosy sprawiły mu pierwszą w życiu prawdziwą frajdę.
– Ja też! – zarechotał Ulrik, przedzierając się do zszokowanego chłopca. Był największy z nich wszystkich, a cios jego pięści pozostawił brzydki ślad na kości policzkowej chłopaka.
Kimmie słabo zaprotestowała, ale została znokautowana przez wybuch śmiechu, który wypłoszył z zarośli wszystkie ptaki.
Sami odnieśli chłopca do szkoły i przypatrywali się, kiedy przyjechała po niego karetka. Część z nich się niepokoiła, ale chłopak nie zakablował. Właściwie to już nigdy nie wrócił. Plotka głosiła, że ojciec zabrał go ze sobą do Hongkongu, ale nie musiało tak być.
Parę dni później napadli w lesie psa i zatłukli go na śmierć.
Wtedy nie było już odwrotu.
Na murze nad trzema oknami szprosowymi widniał napis „Caracas”. Willę zbudowano za fortunę zarobioną na handlu kawą.
Ditlev Pram natychmiast odkrył potencjał budynku. Kilka kolumn tu i tam. Parę kilkumetrowych ścian z zielonkawego szkła. Równe linie fontann z szemrzącą wodą i gładkie powierzchnie trawników z futurystycznymi rzeźbami, ciągnące się do cieśniny Øresund – tyle wystarczyło, żeby stworzyć zaplecze dla najnowszego szpitala na wybrzeżu Rungstedkysten. Specjalność – chirurgia szczękowa i plastyczna. Niezbyt oryginalne, za to nadzwyczaj intratne zarówno dla Ditleva, jak i dla zatrudnionych u niego hinduskich oraz wschodnioeuropejskich lekarzy i dentystów.
On, jego starszy brat i dwie młodsze siostry odziedziczyli fortunę, której ojciec dorobił się na spekulacjach akcjami i agresywnych przejęciach w latach osiemdziesiątych. Ditlev zaś pilnie strzegł swojego spadku. Obecnie jego imperium obejmowało szesnaście szpitali, a cztery kolejne były w fazie projektowania. Ditlev z powodzeniem realizował swoje ambicję – chciał, by przynajmniej piętnaście procent dochodów z operacji plastycznych piersi i liftingów twarzy z całej Europy Północnej zasilało jego konto. Trudno o majętną kobietę na północ od Schwarzwaldu, która nie poprawiałaby natury na stole operacyjnym Ditleva Prama. Krótko mówiąc, szło mu doskonale.
Jedynym zmartwieniem była Kimmie. Od dziewięciu lat męczyła go sama myśl o jej istnieniu. Miał już tego dosyć.
Poprawił wieczne pióro Mont Blanc, leżące krzywo na biurku, i spojrzał ponownie na markowy zegarek.
Zostało jeszcze sporo czasu. Aalbæk będzie tu dopiero za dwadzieścia minut. Pięć minut później przyjdzie Ulrik, może zjawi się też Torsten, Bóg raczy wiedzieć.
Wstał i przeszedł wyłożonymi hebanem korytarzami obok oddziału szpitalnego i sal operacyjnych. Przyjaźnie i zachęcająco skinął głową w stronę pracowników świadomych faktu, że jest tu niepodzielnym władcą, po czym pchnął drzwi do kuchni, położonej na najniższym poziomie, ze wspaniałym widokiem na bladobłękitne niebo i cieśninę Øresund.
Podał rękę kucharzowi i pochwalił go, wprawiając w zakłopotanie, po czym poklepał po ramieniu jego pomocników i zniknął w pralni.
Wyliczył, że firma pralnicza Berendsen Textil Service dostarczałaby pościel szybciej i taniej, ale nie o to chodziło w posiadaniu własnej pralni. W ten sposób nie tylko pranie było łatwo dostępne, ale również sześć dziewczyn z Filipin, które pracowały w obsłudze. Czym wobec tego były pieniądze?
Widział, że młode, ciemnoskóre kobiety kulą się na jego widok, i jak zwykle go to rozbawiło. Chwycił najbliższą i wciągnął ją do magazynu z pościelą. Wyglądała na przestraszoną, ale znała się na rzeczy. To była ta z najwęższymi biodrami i najmniejszym biustem, za to najbardziej doświadczona. Pobierała nauki w burdelach Manili, a w porównaniu z nimi jej przeżycia tutaj były pestką.
Zdjęła mu spodnie i bez dalszych wstępów przyssała się do jego członka. Jedną ręką masowała mu podbrzusze, a drugą wkładała sobie penis do ust, podczas gdy Ditlev bił ją po barkach i ramionach.
Nigdy nie osiągał z nią satysfakcji, orgazm wkradał się w jego tkanki inną drogą. Gdy padały ciosy, pompa tłocząca adrenalinę działała pełną parą i już po paru minutach mu wystarczyło.
Odsunął się, podciągnął ją za włosy i wsadził język głęboko do jej ust, zdejmując jej majtki i wkładając palce do pochwy. Kiedy popchnął ją z powrotem na podłogę, oboje mieli już dosyć.
Poprawił ubranie, włożył jej w usta banknot tysiąckoronowy i opuścił pralnię, kłaniając się wszystkim przyjaźnie. Dziewczyny wyglądały tak, jakby odczuły ulgę, a nie powinny. Jego obchód po klinice Caracas będzie trwał jeszcze przez cały przyszły tydzień. Niech poczują, kto tu rządzi.
Tego ranka prywatny detektyw wyglądał jak ścierwo. Doprawdy niepożądany kontrast z lśniącym gabinetem Ditleva. Było widać aż nazbyt wyraźnie, że ten tyczkowaty człowiek spędził całą noc na kopenhaskich ulicach, ale, do cholery, czy nie za to właśnie mu płacili?
– Jak tam, Aalbæk? – warknął Ulrik, siedzący obok Ditleva, i wyciągnął nogi pod stołem konferencyjnym. – Coś nowego w sprawie zaginionej Kirsten-Marie Lassen?
„Zawsze tak rozpoczyna rozmowy z Aalbækiem” – pomyślał Ditlev, wpatrując się gniewnie w ciemnoszare fale za panoramicznymi oknami.
Do licha, żeby to się już skończyło. Żeby pamięć o Kimmie przestała go gnębić. Kiedy ją złapią, musi zniknąć na dobre. Już on coś wymyśli.
Detektyw rozprostował kark, tłumiąc ziewnięcie.
– Facet z zakładu szewskiego na dworcu widział Kimmie kilka razy. Chodzi z walizką na kółkach, a ostatnio miała na sobie spódnicę w szkocką kratę. Ogólnie ten sam strój, w którym widziała ją kobieta przy Tivoli. Ale, o ile wiem, Kimmie nie przychodzi regularnie na dworzec. W ogóle niczego nie robi regularnie. Pytałem tam wszystkich. Pracowników kolei, policję, włóczęgów, sprzedawców. Kilka osób wie o jej istnieniu, ale nie mają pojęcia, gdzie przebywa ani kim jest.
– Musisz zatrudnić ekipę do całodobowego monitorowania dworca, dopóki ona znów się nie zjawi. – Ulrik wstał. Był wysokim mężczyzną, ale sprawiał wrażenie niższego, kiedy mówił o Kimmie. Być może jako jedyny spośród nich rzeczywiście był w niej zakochany. Ciekawe, czy nadal dręczyło go to, że tylko on jej nigdy nie miał – pomyślał Ditlev po raz enty i zaśmiał się w duchu.
– Całodobowy monitoring? To będzie was cholernie dużo kosztowało – odparł Aalbæk. Już miał wyciągnąć kalkulator ze swojej żałosnej torby, ale nie zdążył.
– Daj spokój! – wrzasnął Ditlev, chcąc rzucić mu czymś w głowę, ale zrezygnował. – Nie waż się mówić o pieniądzach, bo gówno o nich wiesz, kapujesz? Ile to może być, Aalbæk? Paręset tysięcy? Coś w tym stylu? A jak myślisz, ile Ulrik, Torsten i ja zdążyliśmy zarobić, gadając o twoich nędznych stawkach? – Wziął jednak wieczne pióro i rzucił w jego stronę. Celował w oko, ale nie trafił.
Później, kiedy drzwi się zamknęły za chudą postacią Aalbæka, Ulrik podniósł pióro Mont Blanc i włożył do kieszeni.
– Znalezione niekradzione – powiedział ze śmiechem.
Ditlev tego nie skomentował. Następnym razem niech Ulrik lepiej uważa.
– Torsten się dziś odezwał? – zapytał.
Z twarzy Ulrika zniknął cały entuzjazm.
– Tak, dziś rano pojechał na wieś do Gribskov.
– Czy jemu jest kompletnie wszystko jedno, co tu się dzieje?
Ulrik wzruszył ramionami, szerszymi niż kiedykolwiek. Tak to jest, kiedy ma się w domu kucharza, którego specjalnością jest foie gras.
– Nie jest w najlepszej formie, Ditlev.
– Aha. Czyli musimy radzić sobie sami, tak? – Ditlev zacisnął zęby. Któregoś dnia Torsten naprawdę się załamie, muszą się z tym liczyć. A wtedy będzie równie niebezpieczny jak Kimmie.
Ditlev czuł, że Ulrik mu się przygląda.
– Nie zrobisz nic Torstenowi, prawda, Ditlev?
– Oczywiście, że nic nie zrobię, chłopie. Przecież to Torsten.
Przez chwilę patrzyli na siebie jak drapieżniki. Z pochylonymi głowami mierzyli się wzrokiem. Ditlev wiedział, że w konkurencji zwanej uporem nigdy nie zatriumfuje nad Ulrikiem Dybbølem Jensenem. Jego ojciec stworzył rodzinny instytut analiz giełdowych, ale to Ulrik przysporzył mu niezrównanych wpływów. Kiedy przy czymś obstawał, musiało być podług jego woli. Za wszelką cenę.
– No, Ulrik – przerwał ciszę Ditlev. – Niech Aalbæk wykona swoją robotę, to zobaczymy.
Wyraz twarzy Ulrika się zmienił.
– Polowanie na bażanty przygotowane? – zapytał podekscytowany jak dziecko.
– Tak, Bent Krum zebrał całą ekipę. W czwartek o szóstej rano w gospodzie „Tranekær”. Musimy zaprosić miejscowych dupków, ale pewnie po raz ostatni.
Ulrik zaśmiał się.
– Widzę, że macie jakiś plan na polowanie.
Ditlev kiwnął głową.
– Tak, przewidywana jest niespodzianka.
Szczęki Ulrika zaczęły pracować. Było widać, że myśl go podnieciła. Podniecony i niecierpliwy – to była prawdziwa natura Ulrika.
– Co powiesz, Ulrik? Sprawdzisz ze mną, co słychać w pralni u dziewczynek z Filipin?
Ulrik podniósł głowę i zmrużył oczy. Czasami oznaczało to „tak”, innym razem „nie” – nigdy nie wiadomo. Miał zbyt wiele wykluczających się skłonności.
– Lis, wiesz może, w jaki sposób ta sprawa wylądowała na moim biurku?
Spojrzała na teczkę Carla, poprawiając swoją nową, rozwichrzoną fryzurę. Wykrzywione w dół wargi zapewne oznaczały „nie”.
Carl podał teczkę pani Sørensen.
– Może pani wie?
Rzut oka na pierwszą stronę teczki zajął jej pięć sekund.
– Niestety nie – odparła. W jej spojrzeniu czaił się triumf. Taka właśnie była pani Sørensen – kiedy Carl miał problemy, przeżywała swoje wielkie chwile.
Ani zastępca szefa, Lars Bjørn, ani szef Wydziału Zabójstw, ani żaden z szefów brygad dochodzeniowych też nie mieli nic do powiedzenia. Teczka sprawy po prostu sama położyła się na jego stole.
– Carl, dzwoniłem na policję w Holbæk! – krzyknął Assad ze swojego gabinetu wielkości pudełka po butach. – O ile wiedzą, teczka znajduje się w ich archiwum, tam gdzie powinna. Ale sprawdzą to, jak będą mieli czas.
Carl położył na stole swoje buty Ecco w rozmiarze czterdzieści pięć.
– Co mówią w Nykøbing Sjælland?
– Chwileczkę. Dzwonię – Assad zagwizdał parę zwrotek jakiejś smętnej pieśni ze swojej ojczyzny, wystukując numer. Brzmiała, jakby gwizdał ją od tyłu. Niedobrze.
Carl uniósł wzrok na umieszczoną na ścianie tablicę korkową. Wisiały tam w rzędzie wzruszająco zgodne czołówki czterech gazet: brawurowe rozwiązanie sprawy Merete Lynggaard. Departament Q, nowo utworzoną jednostkę do spraw pod specjalnym nadzorem, z Carlem Mørckiem na czele, określano w nich mianem zawrotnego sukcesu.
Spojrzał na swoje zmęczone dłonie, które z ledwością obejmowały tę pieprzoną teczkę niewiadomego pochodzenia o grubości trzech centymetrów. Słowo „sukces” pasowałoby w tym kontekście równie dobrze do padliny.
Westchnął i przeczytał zawartość po raz kolejny. Zabójstwo dwojga młodych ludzi. Bestialski mord. Podejrzewa się kilkoro dzieci bogaczy, a po dziewięciu latach zgłasza się jedyny gołodupiec z całej grupy i przyznaje się do winy. Za jakieś trzy lata Thøgersen wyjdzie na wolność. Warto zauważyć, że z kupą kasy zarobionej na handlu akcjami podczas pobytu w pierdlu. Czy to w ogóle legalne? Można grać na giełdzie w więzieniu? Co za nieprzyjemna wizja.
Po raz trzeci przeczytał wnikliwie kopie raportów z przesłuchań i przejrzał resztę sprawy Bjarnego Thøgersena. Prawdopodobnie morderca nie znał wcześniej ofiar. Chociaż skazany twierdził, że spotykał się z rodzeństwem, nie można było tego w żaden sposób udowodnić. Akta sprawy wręcz temu przeczyły.
Ponownie spojrzał na pierwszą stronę teczki. Było tam napisane „Komenda w Holbæk”. Dlaczego nie w Nykøbing? Dlaczego nie pracowała z nimi Lotna Brygada? Czyżby ludzie z Nykøbing byli za blisko sprawy? O to chodziło? Czy po prostu nie byli dość dobrzy?
– Hej, Assad! – krzyknął przez zalany zimnym światłem korytarz. – Zadzwoń do Nykøbing i zapytaj, czy ktoś z tamtego posterunku znał zamordowanych osobiście!
Z nory Assada dobiegł w odpowiedzi jedynie odgłos rozmowy telefonicznej.
Carl wstał i przeszedł przez korytarz.
– Assad, zapytaj, czy ktoś z posterunku…
Assad powstrzymał go ruchem ręki. Był pochłonięty rozmową.
– Tak, tak, tak – powtarzał do słuchawki, po czym rozległo się jeszcze z dziesięć podobnych przytaknięć.
Carl westchnął ciężko i powiódł wzrokiem po pomieszczeniu. Na regale Assada pojawiło się więcej zdjęć w ramkach. Fotka dwóch starszych kobiet biła na głowę wszystkie inne rodzinne zdjęcia. Jedna z nich miała ciemny puch nad górną wargą, druga była zupełnie zamazana. Za to jej włosy były wyraźne i przypominały kask motocyklowy. Ciotki Assada, jak ocenił Carl.
Wskazał zdjęcia, gdy Assad odłożył słuchawkę.
– To moje ciotki z Hamah. Ta z włosami już nie żyje.
Carl kiwnął głową. Nic dziwnego, sądząc po jej wyglądzie.
– Co powiedzieli w Nykøbing?
– Oni też nam nie przysłali tej sprawy, Carl. Nie mogli tak zrobić, bo mieli dobre powody: wcale jej nie dostali.
– Aha. Ale w aktach sprawy jest napisane, że ludzie z Nykøbing, z Holbæk i z Lotnej Brygady pracowali nad nią wspólnie.
– Nie. Mówią, że ci z Nykøbing przeprowadzili tylko oględziny zwłok, a potem przekazali sprawę dalej.
– Tak? W sumie to dziwne. Wiesz może, czy kogoś z Nykøbing łączyły osobiste relacje z ofiarami?
– I tak, i nie.
– Tak? Dlaczego?
– Ponieważ zamordowani byli dziećmi jednego z detektywów. – Wskazał swoje notatki. – Nazywał się Henning P. Jørgensen.
Carl pomyślał o zmaltretowanej dziewczynie. To był najgorszy koszmar każdego policjanta – znaleźć ciała własnych dzieci.
– Tak, to smutne. Ale wiemy też, dlaczego sprawa została wznowiona. Za tym na pewno kryją się powody osobiste. Powiedziałeś, że i tak, i nie. Dlaczego?
Assad oparł się na krześle.
– Bo na posterunku nie ma już nikogo spokrewnionego z dziećmi. Tuż po znalezieniu ciał ich ojciec pojechał z powrotem na posterunek w Nykøbing Sjælland. Przywitał się z dyżurnym, poszedł prosto do magazynu broni i strzelił ze służbowego pistoletu dokładnie tu. – Przytknął krótkie palce do skroni.
Reforma policji niosła ze sobą wiele osobliwości. Okręgi nie nazywały się już tak samo, ludzie nie nosili tych samych tytułów, poprzenoszono archiwa. Ogólnie rzecz biorąc, większość z trudem odnajdywała się w całym tym rozgardiaszu. Wielu wykorzystało okazję, by wyskoczyć w biegu i zamienić stopień policyjny na przedwczesną emeryturę.
Kiedyś przejście policjanta na emeryturę to nie były żarty. Średnia długość życia emerytowanego policjanta, poprzedzonego wyczerpującą karierą zawodową, nie była nawet dwucyfrowa. Tylko dziennikarze byli w gorszej sytuacji, ale ta grupa zawodowa wypijała też więcej piwa. Na coś trzeba umrzeć.
Carl znał detektywów, którzy wyciągnęli kopyta po niecałym roku emerytury, pozostawiając świat w rękach kolejnych osiłków w mundurach. Ale na szczęście te czasy już się kończyły. Nawet policjanci chcieli cieszyć się życiem i zobaczyć wnuki w studenckich biretach. W konsekwencji wiele osób odeszło ze służby, jak na przykład Klaes Thomasen, emerytowany policjant z Nykøbing Sjælland, który właśnie ich przywitał, prezentując obwisłe brzuszysko. Trzydzieści pięć lat w policji – i starczy, jak mówił. Teraz ciągnęło go bardziej do żony i domu. Carl dobrze go rozumiał. Chociaż kwestia żony była bardziej skomplikowana. Oczywiście z technicznego punktu widzenia Carl nadal miał żonę, ale właśnie mijał rok i dzień, odkąd od niego odeszła. Jej młodzi kochasie z kozią bródką na pewno by protestowali, gdyby próbował ją odzyskać.
Gdyby w ogóle chciał.
– Ma pan ładny dom – powiedział Assad, wyglądając z podziwem przez okna z widokiem na pola wokół Stenløse i wypielęgnowany trawnik Klaesa Thomasena.
– Dziękujemy, że zechciał się pan z nami spotkać, panie Thomasen – dodał Carl. – Nie ma już wielu osób, które znały Henninga Jørgensena jako policjanta.
Uśmiech Klaesa Thomasena zbladł.
– Najlepszy kolega i przyjaciel, jakiego można sobie wyobrazić. Mieszkaliśmy wtedy drzwi w drzwi. Między innymi dlatego się przeprowadziliśmy. Nie potrafiliśmy dłużej tam mieszkać, gdy wdowa po nim rozchorowała się i oszalała. Za dużo złych wspomnień.
– Domyślam się, że Henning Jørgensen nie był przygotowany na to, kogo znajdzie w domu letniskowym?
Pokręcił głową.
– Otrzymaliśmy wezwanie od sąsiada, który tam zajrzał przypadkiem i znalazł zamordowane dzieciaki. Zadzwonił na posterunek. To ja przyjąłem wezwanie. Jørgensen w tym dniu miał wolne. Zobaczył rząd samochodów policyjnych przed swoim domkiem, kiedy przyjechał po dzieci. Następnego dnia mieli pójść do trzeciej klasy liceum.
– Był pan na miejscu, kiedy przyjechał?
– Tak, razem z technikami i szefem brygady dochodzeniowej – pokręcił głową. – Tak, on też już nie żyje. Wypadek samochodowy!
Assad wyciągnął notes i zaczął pisać. Wkrótce jego pomocnik będzie całkiem samodzielny. Już się na to cieszył.
– Co pan zastał w tym domku? Tak ogólnie – zapytał.
– Wszystkie drzwi i okna były otwarte na oścież. Różne ślady butów. Samych butów nie znaleźliśmy, ale piasek znaleziony na miejscu pochodził z tarasu domu jednego z podejrzanych. Jak weszliśmy do pokoju kominkowego, zobaczyliśmy na podłodze zwłoki. – Usiadł przy stole i gestem polecił im to samo.
– Widoku dziewczyny wolałbym nie pamiętać, sam pan rozumie. Przecież ją znałem – powiedział, podczas gdy jego żona o przyprószonych siwizną włosach nalewała kawę. Assad odmówił, ale go zignorowała.
– Nigdy nie widziałem tak zmasakrowanego ciała – ciągnął. – Była taka drobna i chudziutka. Nie rozumiem, jak udało jej się tak długo przeżyć.
– Co pan ma na myśli?
– Sekcja zwłok wykazała, że kiedy ją zostawili, jeszcze żyła. Może nawet przez godzinę. Krwotok z wątroby skumulował się w jamie brzusznej. Straciła za dużo krwi.
– Mordercy ryzykowali.
– Właściwie nie. Jej mózg był tak uszkodzony, że nie wniosłaby nic do sprawy, nawet gdyby przeżyła. To było widać na pierwszy rzut oka – na samą myśl odwrócił twarz w stronę pól. Carl znał to uczucie. Wewnętrzne obrazy sprawiają, że trzeba spojrzeć na świat z innej perspektywy. Stanąć obok.
– Mordercy o tym wiedzieli?
– Tak. Otwarte wgniecenie czaszki nie budzi wątpliwości. Było na samym środku czoła, nietrudno było zauważyć. Dość niezwykłe umiejscowienie.
– A chłopak?
– Leżał obok ze zdziwionym, ale spokojnym wyrazem twarzy. To był taki dobry chłopak. Spotkałem go parę razy w domu i na posterunku. Chciał być policjantem, tak jak ojciec – zwrócił wzrok w stronę Carla. Rzadko widywało się zaprawionego w boju policjanta o tak smutnych oczach.
– Ojciec przyszedł i zobaczył to wszystko?
– Niestety tak – pokręcił głową. – Chciał od razu zabrać ciała dzieci. Miotał się w rozpaczy po miejscu zdarzenia i pewnie zatarł ślady. Musieliśmy użyć siły, by go stamtąd wyciągnąć. Do dziś tego żałuję.
– I wtedy przekazaliście sprawę ludziom z Holbæk?
– Nie, zabrano ją nam – kiwnął głową do żony. Stół był już suto zastawiony. – Ciasteczko? – zapytał, jakby chciał, by już podziękowali i wyszli.
– Czyli to dzięki panu sprawa znalazła się u nas?
– Nie – wypił łyk kawy i zerknął na notatki Assada. – Ale cieszę się, że sprawę wznowiono. Zawsze mam skopany dzień, gdy widzę w telewizji tych gnojków Ditleva Prama, Torstena Florina i tego faceta z giełdy.
– Widzę, że ma pan własne zdanie na temat winy.
– Cholera, mogę się o to założyć!
– A co ze skazanym Bjarnem Thøgersenem?
Stopy emerytowanego policjanta zaczęły zataczać koła po parkiecie, ale jego twarz była spokojna.
– Zrobili to razem, ta kurewska banda bogatych bachorów, niech mi pan wierzy. Ditlev Pram, Torsten Florin, gość z giełdy i ta dziewczyna. Ten gówniarz Bjarne Thøgersen też pewnie z nimi był, ale zrobili to razem. I Kristian Wolf, szósty z nich. On nie umarł tak po prostu, na atak serca. Według mojej teorii tamci go usunęli, bo stchórzył. To też było morderstwo.
– O ile wiem, Kristian Wolf zginął od przypadkowego postrzału, prawda? Według raportu sam się postrzelił w udo. Wykrwawił się na śmierć, bo w pobliżu nie było innych uczestników polowania.
– W ogóle w to nie wierzę. To było morderstwo.
– A na czym opiera pan tę teorię? – Assad pochylił się nad stołem i chwycił ciasteczko, patrząc na Thomasena.
Thomasen wzruszył ramionami. Intuicja policjanta. Co Assad może o tym wiedzieć? – myślał zapewne.
– Aha, ale może jest coś związanego z morderstwami w Rørvig, na co moglibyśmy spojrzeć, a nie znajdziemy tego w innych miejscach? – ciągnął Assad.
Klaes Thomasen podsunął Assadowi miseczkę z ciastkami.
– Nie sądzę.
– Więc kto? – nalegał Assad, odsuwając miseczkę. – Kto jeszcze może nam pomóc? Jeśli się tego nie dowiemy, sprawa znowu utknie.
Zaskakująco celna uwaga.
– Spróbujcie skontaktować się z żoną Henninga, Marthą Jørgensen. Po morderstwach i samobójstwie męża całymi miesiącami chodziła od drzwi do drzwi śledczych. Porozmawiajcie z Marthą.
Powietrze nad torami było szare od mgły. Z przeciwnej strony pajęczej sieci trakcji kolejowej już od paru godzin dobiegał warkot żółtych furgonetek pocztowych. Ludzie jechali do pracy, a pociągi podmiejskie, wprawiające w drżenie dom Kimmie, były zapchane po brzegi.
To mógł być początek zwyczajnego dnia, a jednak Kimmie dopadły demony. Były jak majaki – złowrogie, nieprzewidywalne i uciążliwe.
Uklękła na chwilę, modląc się, by głosy zamilkły, ale również tego dnia siły wyższe miały wolne. Pociągnęła więc solidny łyk z butelki stojącej przy jej prowizorycznej pryczy.
Kiedy pół butelki whisky przepaliło jej wnętrzności, postanowiła zostawić walizkę. Miała inny bagaż: nienawiść, obrzydzenie, gniew.
Torsten Florin był numerem jeden na liście. Od śmierci Kristiana Wolfa. Często o tym myślała.
Widziała lisią twarz Torstena w jakimś tygodniku. Puszył się przed swoim odnowionym i obsypanym nagrodami pałacem ze szkła, mieszczącym dom mody na Indiakaj w dawnym porcie wolnocłowym. Właśnie tam chciała skonfrontować go z rzeczywistością.
Obolała ześliznęła się z wysłużonej pryczy i powąchała się pod pachami. Zapach nie był jeszcze ostry, więc kąpiel w łaźni może zaczekać.
Rozmasowała sobie kolana, po czym włożyła rękę pod pryczę, wyciągnęła trumienkę i otworzyła wieko.
– Dobrze się spało, skarbie? – zapytała, gładząc palcem małą główkę.
„Jakie te włoski miękkie, a rzęsy długie” – myślała dzień w dzień. Uśmiechnęła się ciepło do maleństwa, zamknęła ostrożnie wieko i wsunęła trumnę z powrotem. To był, jak zawsze, najpiękniejszy moment dnia.
Pogrzebała w stosie ubrań i wyjęła parę najgrubszych rajstop. Plamy pleśni na suficie z papy ją ostrzegły. W tym roku jesień jest kapryśna.
Kiedy była gotowa, ostrożnie otworzyła drzwi swego domku z cegły i wyjrzała na nasyp. Od torów kolejowych, po których przez całą dobę pędziły pociągi, dzieliło ją może półtora metra.
Nikt jej nie widział.
Wymknęła się, zamknęła drzwi na klucz i zapięła guziki płaszcza. Przeszła dwadzieścia kroków wokół stalowoszarej stacji transformatorowej, z rzadka doglądanej przez pracowników kolei, wyasfaltowaną ścieżką dotarła do kutej bramy wychodzącej na ulicę Ingerslevsgade i otworzyła ją kluczem.
Klucz do bramy był kiedyś jej największym marzeniem. Wtedy mogła dojść do budki kolejowej tylko po kamieniach wzdłuż płotu, od strony stacji Dybbølsbro. I to jedynie nocą, żeby jej nie nakryli. Jakieś trzy, cztery godziny snu i musiała opuszczać mały, okrągły budynek. Wiedziała, że gdyby ją zobaczono choć raz, zostałaby usunięta. Dlatego noc stała się jej najlepszą towarzyszką, aż do ranka, gdy dostrzegła napis na bramie prowadzącej na Ingerslevsgade. Głosił: „Fabryka Løgstrup Hegn”.
Zadzwoniła tam, przedstawiając się jako Lily Carstensen z działu zaopatrzenia kolei, i umówiła się ze ślusarzem na chodniku przed kutą bramą. Z tej okazji ubrała się w odprasowany niebieski kostium, w którym do złudzenia przypominała kierowniczkę średniego szczebla instytucji publicznej. Otrzymała dwie kopie klucza oraz rachunek, który uregulowała gotówką. Odtąd mogła wchodzić i wychodzić, kiedy jej się podobało.
Kiedy tylko była ostrożna i demony dawały jej spokój, wszystko się układało.
Pojechała autobusem w stronę stacji Østerport, czując na sobie lepkie spojrzenia ludzi. Wiedziała doskonale, że coś mamrocze. „Przestań, Kimmie” – poprosiła się w duchu, ale usta nie chciały jej słuchać.
Czasami słyszała swoje słowa tak, jakby wypowiadał je ktoś obcy. Tak było też tego dnia. Uśmiechnęła się do małej dziewczynki, a ta odwzajemniła się grymasem.
Czyli było bardzo źle.
Wysiadła kilka przystanków za wcześnie, czując na plecach dziesiątki tysięcy oczu. Obiecała sobie, że ostatni raz jedzie autobusem. Ludzie byli za blisko. Już lepiej jechać pociągiem.
– Znacznie lepiej – powiedziała głośno, idąc w stronę Store Kongensgade. Ulica była prawie pusta. W głowie prawie żadnych głosów.
Dotarła do budynku na Indiakaj po przerwie na lunch i stwierdziła, że miejsca parkingowe firmy Brand Nations, które wnioskując po emaliowanej tabliczce, należały do Torstena Florina, świecą pustkami.
Otworzyła torebkę i zajrzała do środka. Podwędziła ją w foyer kina Pałacowego dziewczynie, która była zajęta sobą i swoim lusterkiem. Z legitymacji ubezpieczeniowej wynikało, że lalunia nazywała się Lise-Maja Petterson. Pewnie kolejna ofiara numerologii – pomyślała, odsuwając granat ręczny, i poczęstowała się nieprzyzwoicie smacznym papierosem Lise-Mai marki Peter Jackson. „Palenie powoduje choroby serca” – przeczytała na paczce.
Zaśmiała się w głos, zapalając papierosa i zaciągając się głęboko. Paliła, odkąd wyrzucono ją ze szkoły z internatem, a jej serce nadal sprawowało się bez zarzutu. To nie zawał serca ją zabije. Była tego pewna.
Kiedy po kilku godzinach paczka była pusta, a zgniecione niedopałki leżały na chodniku, Kimmie chwyciła za rękaw jedną z dziewczyn, które raz po raz tanecznym krokiem wychodziły przez szklane drzwi Brand Nations.
– Wiesz, kiedy przyjdzie Torsten Florin? – spytała, otrzymując w odpowiedzi tylko spojrzenie pełne nieufności.
– Wiesz? – dopytywała się, szarpiąc dziewczynę za rękaw.
– Puszczaj! – krzyknęła dziewczyna i chwyciła obiema dłońmi rękę Kimmie, próbując ją wykręcić.
Kimmie zacisnęła powieki, bo nie cierpiała szarpania. Nienawidziła, kiedy ludzie nie chcieli jej odpowiedzieć. Nie znosiła ich spojrzeń, dlatego zamachnęła się wolną ręką i płynnym ruchem, zaczynającym się od biodra, uderzyła dziewczynę w podbródek.
Ta upadła na chodnik jak szmaciana lalka. Wrażenie było miłe i niemiłe zarazem. Kimmie wiedziała po prostu, że tak się nie robi.
– No, gadaj! – ponagliła, pochylając się nad zszokowaną kobietą. – Wiesz, kiedy przyjdzie Torsten Florin?
Kiedy tamta po raz trzeci wykrztusiła, że nie wie, Kimmie obróciła się na pięcie. Wiedziała, że musi minąć sporo czasu, zanim znów się tu wybierze.
Natknęła się na Szczurzą Tine przy sfatygowanej fasadzie sklepu Jacob’s Full Houses przy ulicy Skelbækgade. Stała z plastikową torbą pod szyldem „Grzyby sezonowe”, szminkę miała już od dawna startą. Pierwsi klienci, którym obciągała w bocznych uliczkach, załapywali się na mocny makijaż oczu i wyróżowane policzki, ale ostatni musieli zadowolić się czymś skromniejszym. Miała rozmazaną szminkę i wyraźne ślady ścierania z twarzy spermy rękawami. Klienci Tine nie używali kondomów. Minęły lata, od czasu kiedy Tine mogła tego oczekiwać. Odkąd mogła oczekiwać czegokolwiek.
– Cześć, Kimmie, cześć, skarbie! Zajebiście cię widzieć! – wybełkotała i chwiejnym krokiem ruszyła Kimmie na spotkanie na cienkich jak patyki nogach.
– Szukałam cię, skarbie – powiedziała, wymachując dopiero co zapalonym papierosem. – Wiesz, że wypytują o ciebie na dworcu?
Chwyciła Kimmie i pociągnęła ją na drugą stronę, do ławek przy „Cafe Yrsa”.
– Gdzie się ostatnio podziewałaś? Cholernie się za tobą stęskniłam – oznajmiła Tine, wyławiając z reklamówki dwie butelki piwa.
Tine piła łapczywie, a Kimmie spoglądała na centrum handlowe Fisketorvet.
– Kto o mnie pytał? – zagaiła Kimmie, odsuwając butelkę w stronę Tine. Piwo to napój plebsu. Wyniosła to z domu.
– Ach, jacyś faceci – Tine odstawiła dodatkowe piwo pod ławkę. Kimmie wiedziała, że dobrze jej się tu siedzi. Tutaj czuła, że żyje. Browarek w garści, pieniądze w kieszeni, w pożółkłych palcach papierosek.
– Opowiedz mi wszystko, Tine.
– Och, Kimmie, wiesz, że mam słabą pamięć. Hera, co nie? Tutaj trochę szwankuje – postukała się w głowę. – Ale nic im nie mówiłam. Powiedziałam tylko, że nie wiem, kim jesteś. – Wybuchła śmiechem. – Pokazali mi twoje zdjęcie, Kimmie. – Pokręciła głową. – Daj spokój, ależ byłaś wtedy ładna, kochanie!
Zaciągnęła się głęboko.
– Ja też kiedyś byłam piękna, naprawdę. Był taki jeden, co tak mówił. Nazywał się… – spojrzała w górę. To też uleciało.
Kimmie pokiwała głową.
– Czy ktoś jeszcze o mnie pytał?
Tine kiwnęła głową i wzięła kolejny łyk.
– Tacy dwaj, ale nie razem. Jeden przyszedł nocą, tuż przed zamknięciem dworca, znaczy, musiało być koło czwartej. Zgadza się, Kimmie?
Kimmie wzruszyła ramionami. Właściwie to wszystko jedno. Wiedziała już, że jest ich dwóch.
– Ile to będzie kosztować? – rozległ się nad nimi głos. Postać wyrosła tuż przed Kimmie, ale ona nie reagowała. To był rewir Tine.
– Za ile mi obciągniesz? – rozległo się znowu.
Poczuła w boku łokieć Tine.
– To do ciebie, Kimmie – powiedziała bez zainteresowania. Tego dnia zarobiła już, ile trzeba.
Kimmie podniosła głowę i spojrzała w twarz przeciętnego faceta, z rękami w kieszeniach płaszcza i żałosnym wyrazem twarzy.
– Spadaj – powiedziała, mordując go samym wzrokiem. – Spadaj, bo ci rąbnę.
Odsunął się i wyprostował, po czym uśmiechnął się krzywo, jakby groźba sama w sobie go zadowalała.
– Pięćset. Pięćset, jeśli przedtem przepłuczesz usta. Nie chcę mieć na kutasie twojej flegmy, kapujesz?
Wyciągnął pieniądze z kieszeni i potrząsnął nimi, a głosy w głowie Kimmie wzmagały się.
– No, dawaj! – wyszeptał jeden, po czym zawołały chórem: – Sam się o to prosi!
Chwyciła stojącą pod ławką butelkę i przyłożyła ją do ust, podczas gdy facet próbował wytrzymać jej spojrzenie.
Odskoczył zdumiony, gdy odchyliła głowę i splunęła mu piwem w ryj. Z wściekłością obejrzał swój płaszcz i znów na nią spojrzał. Wiedziała, że teraz jest niebezpieczny. Napady na Skelbækgade nie należały do rzadkości. Tamilski chłopak rozdający gazety przy skrzyżowaniu nie będzie chciał się mieszać.
Dlatego podniosła się i rozbiła butelkę piwa na głowie faceta, aż odłamki szkła prysnęły na przekrzywioną skrzynkę na listy po drugiej stronie ulicy. Krew utworzyła deltę przy uchu i pociekła na kołnierz płaszcza. Mężczyzna patrzył na wycelowany w siebie tulipan. Pewnie myślał gorączkowo, jak to wyjaśni żonie, dzieciom, kolegom. W końcu rzucił się pędem ku stacji, ze świadomością, że konieczna będzie interwencja lekarza i nowy płaszcz, by wszystko wróciło do normy.
– Widywałam już tego idiotę – wybełkotała Tine, patrząc na rozlewającą się po chodniku plamę piwa. – Cholera jasna, Kimmie! Muszę iść do Aldika po jeszcze jedną butelkę, nie? Szkoda dobrego piwa! Że też ten dureń musiał się przybłąkać, kiedy nam było tak cholernie miło!
Kimmie opuściła butelkę i oderwała wzrok od oddalającego się faceta, po czym włożyła palce w spodnie, wyciągnęła zamszową saszetkę i otworzyła ją. Wycinki z gazet były aktualne. Wymieniała je raz na jakiś czas, żeby na bieżąco się orientować, jak wyglądają tamci. Wygładziła wycinki i zbliżyła je do twarzy Tine.
– Czy to ten o mnie pytał? – pokazała palcem zdjęcie z gazety. Pod spodem widniał napis: „Ulrik Dybbøl Jensen, dyrektor instytutu analiz giełdowych UDJ, odmawia współpracy z zespołem doradców obywatelskich”.
Z upływem czasu Ulrik stał się wielki, dosłownie i w przenośni.
Tine spojrzała na wycinek zza niebieskawej chmury dymu z papierosa i pokręciła głową.
– Żaden nie był taki gruby.
– A ten tu? – wycinek pochodził z kobiecego pisma, które znalazła w koszu na ulicy Øster Farimagsgade. Z długimi włosami i promienną cerą Torsten Florin wyglądał na geja, ale nim nie był. Mogła o tym zaświadczyć.
– Tego już kiedyś widziałam. W TvDanmark albo w czymś takim. Coś z modą, nie?
– Czy to on, Tine?
Zachichotała, jakby to była zabawa. Czyli to nie Torsten.
Po pokazaniu zdjęcia Ditleva Prama Kimmie schowała wycinki z powrotem do spodni. – Co ci faceci o mnie mówili?
– Tylko tyle, że cię szukają, skarbie.
– Rozpoznałabyś ich, jakbyśmy ich poszukały?
Wzruszyła ramionami.
– Nie przychodzą codziennie, Kimmie.
Kimmie przygryzła wargi. Musi uważać. Są coraz bliżej.
– Powiesz mi, jak ich znów zobaczysz, rozumiesz? Przyjrzyj się, jak wyglądają, dobrze? Zapisz sobie, to zapamiętasz. – Położyła rękę na kolanie Tine, wystającym niczym ostrze noża spod przetartych dżinsów. – Jak będziesz miała jakieś informacje, włóż je pod tamtą żółtą tabliczkę – wskazała ogłoszenie „Wynajem samochodów – rabaty”.
Tine zakaszlała, kiwając głową.
– Dostaniesz tysiąc koron dla swojego szczura za każdą cenną informację. Co ty na to, Tine? Twój szczur dostanie nową klatkę. Trzymasz go wciąż u siebie, prawda?
Przez pięć minut stała pod tablicą „Parking” przy charakterystycznym szczycie budynku tłuszczowni C. E. Bast, by się upewnić, że Tine już na nią nie patrzy.
Nikt nie wiedział, gdzie mieszka, i tak miało pozostać.
Przeszła na ukos przez ulicę do kutej bramy, z narastającym bólem głowy i piekącą skórą. Gniew i frustracja naraz. Demony tego nienawidziły.
Kiedy już siedziała na wąskiej pryczy, z butelką whisky w ręce, rozglądając się po skąpo oświetlonym pokoiku, ogarnął ją spokój. To był jej prawdziwy świat. Tu czuła się bezpiecznie. Tu było wszystko, czego potrzebowała. Trumienka z jej najukochańszym maleństwem pod łóżkiem, plakat z bawiącymi się dziećmi na drzwiach, zdjęcie dziewczynki, gazety, które poprzyklejała do ścian dla izolacji. Stos ubrań, nocnik i sterta gazet na podłodze, dwie świetlówki na baterie, na półce para butów na zmianę. Z tym wszystkim mogła robić, co tylko chciała, a jeśli zapragnęłaby czegoś nowego, było ją na to stać.
Zaśmiała się, czując działanie whisky, i sprawdziła otwory w murze za trzema cegłami. Robiła to prawie zawsze po powrocie do swego domku. Najpierw skrytka z kartami kredytowymi i ostatnimi wydrukami z bankomatów, potem skrytka z gotówką.
Każdego dnia przeliczała, ile jej zostało. Żyła na ulicy od jedenastu lat, a zostało jej jeszcze 1.344.000. Jeśli będzie żyła jak dotąd, to nie zdoła ich wydać. Same pieniądze z kradzieży wystarczały z grubsza na codzienne potrzeby. Ubrania też kradła. Nie jadła dużo, a tak zwany zorientowany prozdrowotnie rząd zadbał, by alkohol kosztował grosze. Teraz można zapić się na śmierć za pół ceny w tym pięknym kraju! Zaśmiała się znowu, wyjęła z torebki granat i włożyła do pozostałych, leżących w trzeciej skrytce. Potem starannie wsunęła cegły z powrotem, tak że trudno było cokolwiek zauważyć.
Tym razem lęk zjawił się bez uprzedzenia. Nie tak jak zwykle. Z reguły ostrzegały ją wewnętrzne obrazy. Uniesione do ciosu dłonie. Czasami krew i okaleczone ciała. Innym razem ulotne wspomnienia śmiechu sprzed lat. Szept o złamanych obietnicach. Ale tym razem głosy nie zdążyły jej ostrzec.
Zadrżała, czując w brzuchu skurcze ściskające wnętrzności. Mdłości były nieuniknionym następstwem, podobnie jak łzy. Wcześniej próbowała gasić pożar uczuć alkoholem, ale to tylko pogarszało sprawę.
W takich chwilach po prostu czekała na zmrok, a godziny mijały.
Wstanie, kiedy rozjaśni jej się w głowie. Wyjdzie na stację Dybbølsbro. Pojedzie windą na peron 3 i poczeka, aż obok przemknie pociąg. Wyciągnie ramiona, stanie na samym brzegu peronu i powie:
– Nie uciekniecie, bydlaki.
Potem pozwoli głosom podejmować decyzje.
Ledwo Carl wszedł do gabinetu, jego wzrok spoczął na plastikowym segregatorze leżącym pośrodku biurka.
„Co, do diabła” – pomyślał i zawołał Assada.
Wskazał segregator, gdy Assad stanął w drzwiach.
– Wiesz, skąd to się wzięło? – Ale Assad pokręcił głową. – Nie ruszamy tego, rozumiesz? Mogą tam być odciski palców.
Wpatrywali się obaj w leżącą na wierzchu kartkę w plastikowej koszulce. „Napad bandy ze szkoły z internatem” – głosił wydruk.
Była to lista brutalnych napadów z podanymi datami, miejscami i nazwiskami ofiar. Wyglądało na to, że dokonywano ich przez dłuższy okres. Młody mężczyzna na plaży przy zamku Nyborg. Napaść w biały dzień na bliźniaków na boisku piłkarskim. Małżeństwo na wyspie Langeland. Co najmniej dwadzieścia napadów.
– Musimy się dowiedzieć, kto to tu przynosi, Assad. Dzwoń po techników. Jeśli to ktoś z komendy, identyfikacja odcisków palców będzie prosta.
– Ode mnie nie brali odcisków palców – Assad był wręcz rozczarowany.
Carl pokręcił głową. Dlaczego? W końcu zatrudnienie Assada było nietypowe.
– Assad, znajdź adres matki tych zamordowanych. Przez ostatnie lata kilka razy się przeprowadzała. Wygląda na to, że nie mieszka już w ostatnim miejscu zameldowania w Tisvilde, więc musisz pokombinować, co, Assad? Zadzwoń do sąsiadów, tam masz numery telefonów. Może coś wiedzą. – Wskazał stertę świstków, które właśnie wygrzebał z kieszeni.
Następnie sięgnął po notes i zapisał zadania. Poczuł, że rozpoczął właśnie nową sprawę.
– Nie, naprawdę, Carl. Nie trać czasu na sprawę z wyrokiem! – szef Wydziału Zabójstw, Marcus Jacobsen, pokręcił głową, grzebiąc w notatkach. Cztery nowe, poważne sprawy w zaledwie osiem dni. Do tego trzy wnioski o urlop i dwa zwolnienia lekarskie, w tym pewnie jedno na stałe. Carl dobrze wiedział, o czym szef Wydziału Zabójstw teraz myśli: kogo od jakiej sprawy odsunąć? Ale to na szczęście jego problem.
– Skoncentruj się lepiej na tej wizycie z Norwegii, Carl. Słyszeli o sprawie Merete Lynggaard i chcieliby wiedzieć, jak wybierasz zadania i które traktujesz priorytetowo. Pewnie mają sporo starych spraw do zamknięcia. Jeśli skupisz się na przygotowaniu swojego gabinetu, a do tego pokażesz im, jak wygląda dobrze wykonana robota duńskiej policji, to będą mieli o czym gadać na spotkaniu z ministrem.
Carl zwiesił głowę. Jego goście mają iść potem na kawkę do tego nadętego ministra sprawiedliwości i plotkować o jego departamencie? Naprawdę mało zabawne.
– Muszę się dowiedzieć, kto podrzuca sprawy na moje biurko, Marcus. Potem zobaczymy.
– Tak, tak, sam zdecydujesz, Carl. Ale jeśli weźmiesz sprawę z Rørvig, nie możesz nas w to mieszać pod żadnym pozorem. Nie możemy sobie pozwolić na zmarnowanie choćby jednej osobogodziny.
– Spokojnie – odparł Carl, wstając.
Marcus nachylił się do urządzenia głośnomówiącego.
– Lis, mogę cię prosić na chwilę? Nie mogę znaleźć kalendarza.
Wzrok Carla padł na podłogę, gdzie leżał terminarz szefa. Musiał zsunąć się ze stołu.
Popchnął go czubkiem buta, tak że zniknął pod biurkiem. Może w ten sposób zniknie też spotkanie z Norwegami.
Posłał Lis ciepłe spojrzenie, kiedy mijała go drobnym kroczkiem. Bardziej podobała mu się przed metamorfozą, ale co tam. Lis to Lis.