46,00 zł
Bestsellerowy autor powraca z najbardziej wciągającą powieścią serii o Departamencie Q! To zdecydowanie najtrudniejsza z dotychczasowych spraw Carla Mørcka. Tajemnicze morderstwo sprzed lat tym razem będzie powiązane z mroczną przeszłością jednego z jego własnych współpracowników… W kopenhaskim parku zostaje znalezione zwłoki starszej kobiety. Sprawa zdaje się uderzająco podobna do nierozwiązanego śledztwa sprzed ponad dziesięciu lat, ale relacja między obydwiema ofiarami wprawia policję w zakłopotanie. Tymczasem po drugiej stronie miasta ktoś ściga grupę młodych kobiet. Czyżby te wydarzenia były ze sobą połączone? Jeśli Departament Q nie sprosta oczekiwaniom przełożonych, zostanie zamknięty, a grupa śledczych ma na głowie znacznie poważniejszą sprawę – Rose wciąż nie może się pozbierać po nawrocie dawnej traumy. Carl, Assad i Gordon będą musieli odkryć jej mroczny sekret, zanim będzie za późno. Skandynawskie kryminały nie mogą być mroczniejsze niż książki Jussiego Adlera-Olsena. „The New York Times Book Review”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 644
Selfies
© 2016 Jussi Adler-Olsen
and JP/Politikens Hus A/S in Agreement with Politikens Literary Agency
Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2020 for the Polish translation by Joanna Cymbrykiewicz (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński / monikaimarcin.com
Zdjęcie autora: © Tine Harden
Redakcja: Marta Chmarzyńska
Korekta: Izabela Sieranc, Aleksandra Pietrzyńska
ISBN: 978-83-66512-22-1
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E - wydanie 2020
Dziękuję mojej małżonce i bratniej duszy Hanne za cudowne i czułe wsparcie, nie mówiąc już o doskonałych komentarzach.
Dziękuję Lindzie Lykke Lundgaard za fachowe spojrzenie i inspirację w kwestii wyboru tematyki powieści.
Podziękowania dla Henninga Kure za ogląd całości i błyskawiczną redakcję wstępną.
Ukłony należą się też Elisabeth Ahlefeldt-Laurvig za wykonanie kwerendy, wielozadaniowość i pomysłowość.
Dziękuję też Elsebeth Wærhrens, Eddiemu Kiranowi, Hanne Petersen, Misze Schmalstiegowi i Karlowi Andersenowi za błyskotliwe wstępne korekty.
Szczególne podziękowania należą się też mojej nieocenionej, fantastycznej i pełnej pasji koleżance z wydawnictwa Politiken, redaktorce Anne C. Andersen, za lojalność, czujność i absolutną bezkompromisowość.
Dziękuję Lene Juul i Charlotte Weiss z wydawnictwa Politiken za niegasnącą wiarę, nadzieję i cierpliwość. Podziękowania ślę również Helle Skov Wacher za PR wokół powieści.
Za schronienie na czas pisania książki dziękuję Gitte i Peterowi Q. Rannesom, a także ośrodkowi dla pisarzy i tłumaczy Det Danske Forfatter- og Oversættercenter Hald.
Podziękowania należą się też komisarzowi Leifowi Christensenowi za poprawki odnoszące się do policji.
Dziękuję Kjeldowi S. Skjærbækowi za ułatwianie i upiększanie nam codzienności.
Podziękowania niech przyjmie też Nya Guldberg za wieloletnią współpracę, a Rudi Rasmussen za to, że mnie zaadoptował i przejął stery.
Laurze Russo i jej fantastycznym kolegom z Bilbao, Madrytu i Barcelony pragnę złożyć podziękowania za pomoc w problematycznej sytuacji.
Dziękuję Johanowi Danielowi „Danowi” Schmidtowi i Danielowi Struerowi za prace informatyczne.
Benny’emu Thøgersenowi i Linie Pillorze dziękuję za nowe warunki do pisania w Rørvig.
Składam też ukłony Olemu Andersenowi, Abelone Lind Andersen i Pellemu Dreslerowi za wyśmienite oprowadzenie mnie po walcowni stali Stålvalseværket i wprowadzenie mnie w tajniki i zadania w tym miejscu pracy. Dziękuję Tinie Wright, Zainap Holm i Erikowi Pedersenowi za dodatkowe szczegóły.
Evie Marcussen dziękuję za pokazanie mi mieszkania na Sandalsparken.
Podziękowania niech przyjmą ode mnie również Malene Thorup i Cecilie Petersen z Urzędu ds. Cudzoziemców.
Naszej wspaniałej „rodzinie” z Barcelony: Olafowi Slottowi-Petersenowi, Annette Merrild, Arnemu Merrildowi Bertelsenowi i Michaelowi Kirkegaardowi.
Sobota 18 listopada 1995
Nie miała pojęcia, ile już czasu grzebie nogą w posklejanych, zwiędłych liściach. Czuła tylko, że zmarzły jej ręce, a krzyki dobiegające z domu zrobiły się piskliwe i pobrzmiewały w nich taka surowość i gniew, że rozbolało ją w piersiach. Zbierało jej się na łzy, ale nie chciała płakać.
„Dorrit, zrobią ci się od tego bruzdy na policzkach, a to bardzo brzydkie” – powiedziałaby jej mama. Upominanie córki dobrze jej wychodziło.
Dorrit spojrzała na szerokie, ciemne ślady, które zrobiła w listowiu leżącym na trawniku, i jeszcze raz policzyła okna i drzwi w fasadzie domu. Dobrze wiedziała, ile ich jest, chodziło tylko o zabicie czasu. Dwie pary dwuskrzydłowych drzwi, czternaście dużych okien i dwa podłużne w piwnicy, a jeśli policzyć każdą szybę, było ich razem sto czterdzieści dwie.
„Jestem naprawdę dobra w liczeniu” – pomyślała z dumą. Jako jedyna w klasie posiadała tę umiejętność.
Nagle usłyszała skrzypnięcie drzwi od piwnicy w bocznym skrzydle domu; to zwykle nie wróżyło nic dobrego.
– Nie wejdę do środka – wyszeptała do siebie, widząc, jak służąca wychodzi po schodach z piwnicy i zmierza prosto w jej stronę.
Potrafiła się ukrywać, siedząc samotnie na tyłach ogrodu, w mroku krzewów. Czasami, gdy zachodziła konieczność, trwała tak nawet godzinami, ale tym razem pokojówka okazała się zbyt szybka, a jej chwyt za nadgarstek Dorrit zbyt silny i ciasny.
– Niemądrze tak szwendać się po ogrodzie w eleganckich butach. Pani Zimmermann się rozgniewa, kiedy zobaczy, jak je wybrudziłaś, przecież wiesz.
Stanęła przed nimi w samych skarpetkach, czując się bardzo dziwnie, bo obie kobiety po prostu na nią patrzyły, jakby nie rozumiejąc, co robi w salonie.
Po surowej twarzy babki można było poznać, że za chwilę wybuchnie złością, mama natomiast stała zapłakana i brzydka, a jej twarz szpeciły dokładnie takie bruzdy, przed jakimi przestrzegała Dorrit.
– Nie teraz, kochanie, rozmawiamy – powiedziała mama.
Dorrit się rozejrzała.
– Gdzie jest tata? – spytała.
Kobiety spojrzały po sobie. Przez chwilę jej mama przypominała przestraszone, wciśnięte w kąt zwierzątko, zresztą nie pierwszy raz.
– Dorrit, idź do jadalni. Możesz tam sobie poprzeglądać tygodniki – nakazała babka.
– Gdzie jest tata? – powtórzyła pytanie dziewczynka.
– Porozmawiamy o tym później. Tata wyszedł – odparła babka.
Dorrit ostrożnie cofnęła się o krok, wpatrując się w ręce babki, którymi ta energicznie ją odpędzała.
Równie dobrze mogła zostać w ogrodzie.
Na masywnym stole w jadalni wciąż stały talerze z kalafiorem w zastygłym sosie i resztkami sznycli. Noże i widelce leżały na obrusie, zaplamionym winem z dwóch przewróconych kryształowych kieliszków. Było inaczej niż zwykle; w każdym razie Dorrit nie miała ochoty przebywać w takim miejscu.
Odwróciła się w stronę korytarza z wieloma wysokimi drzwiami o wytartych klamkach. Przestronny dom podzielono na kilka części, a Dorrit uważała, że zna tu każdy kąt. Na piętrze unosił się tak silny zapach pudrów i perfum babci, że przesiąkało nim ubranie. Tam na górze, w falującym świetle wpadającym przez duże okna, Dorrit nie miała czego szukać.
Czuła się natomiast naprawdę dobrze w najdalszym skrzydle na parterze. Tam z kolei unosił się kwaśny, a zarazem słodki zapach tytoniu, którym nasiąkły zaciągnięte zasłony i meble, jakich w świecie Dorrit nigdzie indziej nie sposób było uświadczyć. Duże, wyściełane fotele, w których można się było zapaść z podwiniętymi nogami, kanapy ze zdobionego, brązowego aksamitu, z czarnym, giętym drewnem po bokach. Ta część domu stanowiła domenę jej dziadka.
Zaledwie godzinę temu, jeszcze zanim tata rozpoczął dyskusję z babcią, siedzieli całą piątką przy stole i Dorrit sądziła, że wspomnienie tego dnia otuli ją niczym miękka kołdra. Wtedy tata powiedział coś niewłaściwego, przez co babcia gwałtownie uniosła brwi, a dziadek wstał od stołu.
– Sami sobie z tym radźcie – rzekł, podciągnął poliestrowe spodnie i wymknął się z pokoju. Wtedy wysłano ją do ogrodu.
Dorrit ostrożnie pchnęła drzwi do gabinetu. Przy jednej ścianie stało kilka brązowych komód z próbkami towarów w otwartych pudełkach na buty, wzdłuż przeciwległej zaś znajdowało się rzeźbione biurko dziadka, całkowicie zawalone papierami z mnóstwem niebieskich i czerwonych kreseczek. W mrocznym pokoju zapach tytoniu był jeszcze intensywniejszy, choć dziadka w nim nie było. Wyglądało to wręcz, jakby dym papierosowy dochodził z kąta, gdzie spomiędzy regałów padała cienka strużka światła, kładąc się w poprzek biurka.
Dorrit podeszła bliżej, by sprawdzić, skąd ono dochodzi. Okazało się to ciekawe, bo w szparze między regałami odkryła nieznany sobie świat.
– Jak tam, poszli już? – wycharczał dziadek gdzieś zza regałów.
Dorrit pchnęła regał i znalazła się w pokoju, którego nigdy przedtem nie widziała. W środku, na starym skórzanym fotelu z podłokietnikami, przy długim stole siedział dziadek dziewczynki, pochylając się z uwagą nad czymś, czego nie widziała.
– To ty, Rigmor? – zapytał swoim charakterystycznym głosem. Pobrzmiewała w nim niemczyzna, której nie mógł się pozbyć, jak często z irytacją powtarzała jej mama, ale Dorrit to lubiła.
Pokój urządzony był inaczej niż reszta domu. Ściany nie były nagie, lecz obklejone dużymi i małymi zdjęciami; jeśli przyjrzeć się im dokładnie, na wszystkich dało się dostrzec tego samego mężczyznę w mundurze, w różnych sytuacjach.
Pomimo gęstego dymu unoszącego się w powietrzu pokój sprawiał wrażenie jaśniejszego niż gabinet. Dziadek siedział tu sobie z podwiniętymi rękawami; na jego nagich przedramionach Dorrit dostrzegła długie, grube, wijące się żyły. Ruchy miał spokojne i opanowane. Dłonie ostrożnie odwracały fotografie, od których nie mógł oderwać badawczego spojrzenia. Sprawiał tak miłe wrażenie, że Dorrit się uśmiechnęła. Ale gdy sekundę później gwałtownym ruchem odwrócił się do niej na fotelu obrotowym, jego zazwyczaj przyjazny uśmiech wykrzywił się i zastygł, jakby dziadek przegryzł coś gorzkiego.
– Dorrit?! – zawołał, po czym uniósł się do połowy, rozkładając ręce, jakby chciał ukryć to, co przeglądał.
– Przepraszam, Opa, nie wiedziałam, gdzie mam pójść. Myślę, że ten pan na zdjęciach jest do ciebie podobny – powiedziała, odwracając się do fotografii na ścianie.
Dziadek świdrował ją wzrokiem, jakby się zastanawiał, co ma odpowiedzieć, ale nagle ujął wnuczkę za rękę, przyciągnął do swojego fotela i wziął na kolana.
– Tak naprawdę nie powinno cię tu być, bo jesteśmy w sekretnym pokoju dziadka. Ale skoro już tu przyszłaś, niech ci będzie. Tak, Dorrit, masz rację, to rzeczywiście ja jestem na tych zdjęciach. – Skinął w kierunku ściany. – Byłem wtedy młodym żołnierzem w Niemczech podczas drugiej wojny światowej.
Dorrit kiwnęła głową. Ładnie wyglądał w mundurze. Czarna czapka, czarna marynarka i czarne bryczesy. Wszystko było czarne: pasek, kabura przy pasku, rękawiczki. Tylko trupia czaszka i kredowobiałe zęby odsłaniające się w uśmiechu odznaczały się na ciemnym tle.
– Byłeś żołnierzem, Opa?
– Jawohl. Sama zobacz, tam na półce leży mój pistolet. Parabellum 08, zwany też lugerem. Przez wiele lat mój najlepszy przyjaciel.
Dorrit spojrzała na półkę, otwierając szeroko oczy. Pistolet był szaro-czarny, zaś kabura obok niego brązowa. Dalej, koło czegoś, co przypominało kij bejsbolowy z małą czarną puszką na jednym końcu, leżał nóż w pochwie.
– Ten pistolet naprawdę strzela? – spytała.
– Oczywiście, wystrzelił już wiele razy, Dorrit.
– Czyli byłeś prawdziwym żołnierzem, Opa?
– Tak, twój dziadek był bardzo odważnym i dobrym żołnierzem, który wiele dokonał podczas drugiej wojny światowej, więc możesz być z niego dumna. – Uśmiechnął się.
– Wojny światowej?
Kiwnął głową. Dorrit wiedziała, wojna to nigdy nic dobrego. Nie coś, o czym myśli się z uśmiechem.
Uniosła się, zaglądając dziadkowi przez ramię; chciała zobaczyć, czym się zajmuje.
– Nein, tych zdjęć nie oglądaj, Dorritchen – powiedział, kładąc jej rękę na karku i odciągając. – Może kiedy indziej, jak już będziesz dorosła. To nie są zdjęcia dla dzieci.
Skinęła głową, ale i tak po chwili wyciągnęła szyję; tym razem jej nie przeszkodził.
Jej wzrok padł na rząd czarno-białych fotografii: na jednej w stronę jej dziadka wleczono człowieka ze zwieszonymi ramionami, na kolejnych dziadek unosił pistolet i strzelał mu w potylicę.
– Dziadku, to była tylko zabawa, prawda? – spytała ostrożnie.
Delikatnie odwrócił do siebie twarz wnuczki, by spojrzeć jej w oczy.
– Dorrit, wojna nie jest zabawą. Trzeba zabijać wrogów, inaczej oni zabiją ciebie, chyba to rozumiesz, prawda? Gdyby wtedy dziadek ze wszystkich sił się nie bronił, nie siedziałby tu dziś, rozumiesz?
Powoli pokiwała głową, przyciskając się do blatu stołu.
– I wszyscy ci ludzie chcieli cię zabić?
Przesunęła wzrokiem po zdjęciach w przeróżnych formatach; nie miała pojęcia, co przedstawiają, ale były nieprzyjemne. Ludzie, którzy padają na ziemię. Mężczyźni i kobiety wiszący na sznurach. Jakiś człowiek bity pałką w kark. Na wszystkich zdjęciach tuż obok sfotografowanych ludzi stał jej dziadek.
– Właśnie tak. Wszyscy oni byli źli i plugawi. Ale nie martw się tym, kochanie. Wojna się skończyła i więcej nie wróci, Opa ci to obiecuje. Wszystko się wtedy skończyło. Alles ist vorbei1.
Spojrzał na fotografie na stole, uśmiechając się nieznacznie, jakby się cieszył z ich widoku. „Pewnie dlatego, że nie musi się już bać wrogów” – pomyślała Dorrit.
– To dobrze, Opa – odparła.
Niemal jednocześnie usłyszeli kroki w sąsiednim pokoju i zdążyli zejść z fotela, nim w przejściu między regałami stanęła babka Dorrit, wpatrując się w męża i wnuczkę.
– Co się tu dzieje? – spytała ostro, chwytając Dorrit i wymyślając im obojgu: – Dorrit nie ma tu czego szukać, Fritzl, przecież tak ustaliliśmy!
– Alles in Ordnung, Liebling. Dorrit właśnie tu weszła i miała wychodzić, prawda, kochanie? – spytał łagodnym głosem, ale oczy miał osobliwie zimne. „Siedź cicho, jeśli nie chcesz awantury” – wyczytała z nich, więc skinęła głową i posłusznie wyszła z babką do gabinetu.
W chwili gdy opuszczały pomieszczenie, zerknęła na ścianę, na której znajdowało się przejście. Również i ją udekorowano. Po jednej stronie drzwi wisiała duża, czerwona flaga z wielką, okrągłą, białą plamą, na której namalowano czarny, dziwny krzyż, po drugiej zaś widniało kolorowe zdjęcie dziadka, który z wysoko zadartą głową unosił w górę wyciągniętą po skosie rękę.
„Nigdy tego nie zapomnę” – pomyślała pierwszy raz w życiu.
– Nie przejmuj się tym, co mówi babcia, ani tym, co widziałaś u dziadka. Obiecasz mi to? To wszystko jakieś bzdury.
Mama wcisnęła ręce Dorrit w rękawy płaszcza i ukucnęła przed córką.
– Teraz pojedziemy do domu i zapomnimy o tym wszystkim, dobrze, wścibska dziewczynko?
– Dobrze, mamo, ale dlaczego tak krzyczeliście w jadalni? To dlatego tata sobie poszedł? I gdzie jest teraz? W domu?
Mama pokręciła głową z poważną miną.
– Nie, tata i ja ostatnio mniej się lubimy, więc poszedł gdzieś indziej.
– A kiedy wróci?
– Nie wiem, czy w ogóle wróci, Dorrit. Ale nie martw się tym. Nie potrzebujemy taty, bo zajmą się nami babcia i dziadek, wiesz?
Uśmiechnęła się, ujmując czule w dłonie jej twarz. Z ust pachniało jej czymś mocnym, jakby przezroczystym płynem, który babcia czasem nalewała do małych kieliszków.
– Posłuchaj, Dorrit. Jesteś piękna i wspaniała. Ładniejsza, mądrzejsza i zdolniejsza niż jakakolwiek dziewczynka na całym świecie, więc poradzimy sobie bez taty, nie sądzisz?
Dorrit próbowała kiwnąć głową, ale ta nie chciała się ruszyć.
– Powinnyśmy już wracać do domu i włączyć telewizję, by popatrzeć na te wszystkie piękne suknie, które panie włożyły na ślub księcia i jego pięknej chińskiej narzeczonej, prawda, Dorrit?
– Czyli ta Alexandra będzie księżniczką?
– Tak, będzie, gdy tylko wyjdzie za mąż. Ale na razie jest jedynie zwykłą dziewczyną, której trafił się prawdziwy książę. Ty też któregoś dnia możesz takiego zdobyć, kochanie. Jak dorośniesz, będziesz sławna i bogata, bo jesteś jeszcze cudowniejsza i ładniejsza niż Alexandra i możesz mieć wszystko, czego tylko zapragniesz. Spójrz na swoje jasne włosy i piękne rysy, czy Alexandra też ma takie?
Dorrit się uśmiechnęła.
– A ty, mamo, zawsze będziesz ze mną?
Wprost uwielbiała wprawiać mamę w taki nastrój jak teraz.
– O tak, moja malutka. Zrobię dla ciebie wszystko.
Wtorek 26 kwietnia 2016
Twarz jak zawsze nosiła ślady minionej nocy. Skóra się wysuszyła, a ciemne kratery pod oczami sprawiały wrażenie głębszych, niż gdy kładła się spać.
Denise wykrzywiła się do swojego odbicia w lustrze. Spędziła już godzinę na naprawianiu szkód, a rezultat i tak był mizerny.
„Wyglądasz i cuchniesz jak dziwka” – powiedziała do siebie, naśladując głos babki, i jeszcze raz pociągnęła oczy kredką.
Hałas dobiegający z pozostałych wynajmowanych pokoi zdradzał, że inni lokatorzy w końcu zaczęli się budzić i że wkrótce znów nastanie wieczór. Słychać było dobrze znaną mozaikę dźwięków: brzęk butelek, pukanie do drzwi, by wydębić fajki, ciągłą bieganinę do zniszczonej toalety z prysznicem, którą w umowie wynajmu określono ekskluzywną.
Oto na jednej z ciemnych ulic Frederiksstaden minispołeczeństwo Duńczyków drugiej kategorii szykowało się do kolejnego pozbawionego celu wieczoru.
Poobracawszy się przed lustrem, podeszła do niego, by przyjrzeć się twarzy z bliska.
– Lustereczko, powiedz przecie, kto jest najpiękniejszy na świecie? – zaśmiała się pobłażliwie, pieszcząc swoje odbicie czubkami palców. Ściągnęła usta, przeciągnęła palcami od linii bioder aż do piersi, a potem po szyi i włosach. Strzepnęła pyłek ze swetra z angory, nałożyła odrobinę podkładu na przebijające przez makijaż niedoskonałości cery i cofnęła się z zadowoleniem. Wyregulowane i podkreślone brwi oraz rzęsy wzmocnione odżywką Neulash pomagały utrzymać efekt określany przez nią „lookiem”. Sprawiały, że spojrzenie wyglądało na głębsze, a blask tęczówki na intensywniejszy, przydając jej nieodzownej odrobiny niedostępności.
Krótko mówiąc, była gotowa, by podbijać świat.
– Mam na imię Denise – przećwiczyła, napinając mięśnie szyi. Niżej się nie dało. – Denise – wyszeptała, rozchylając wargi i przyciskając brodę do piersi. Przybranie tej pozy dawało bajeczny efekt. Niektórzy mogliby zapewne odebrać ją jako poddańczą, ale było odwrotnie. Bo czy kobieta widziana z takiej perspektywy, dzięki rzęsom i spojrzeniu, nie przykuwa uwagi otoczenia?
„Wszystko pod absolutną kontrolą” – skinęła głową, dokręcając wieczko kremu do twarzy i wkładając arsenał kosmetyków z powrotem do szafki za lustrem.
Przez chwilę przyglądała się badawczo miniaturowemu pokojowi, stwierdzając, że czeka ją wiele godzin nudnej pracy: trzeba poskładać wywieszone pranie, posłać łóżko, umyć wszystkie kieliszki i wyrzucić śmieci oraz butelki.
„Pieprzyć to” – pomyślała, ściągając kołdrę i ją wytrzepując. Potem wytrzepała jeszcze poduszkę, przekonując samą siebie, że jeśli któryś z jej sponsorów trafi aż tu, całą resztę będzie miał w dupie.
Następnie usiadła na brzegu łóżka i sprawdziła pospiesznie, czy w torebce ma wszystkie niezbędne przedmioty i rekwizyty.
Nagle odwróciła się do drzwi, słysząc niepożądany dźwięk. Klik-klak, klik-klak – rozległ się znienawidzony odgłos utykających kroków.
„Za wcześnie przychodzisz, mamo” – pomyślała, słysząc, jak otwierają się drzwi między korytarzem a klatką schodową.
Dochodziła ósma, więc co tu teraz robi? Przecież już dawno po jej porze posiłku.
Odliczając sekundy, zsunęła się z irytacją z łóżka, gdy rozległo się pukanie do drzwi jej pokoju.
– Kochanie! – zawołała z korytarza mama. – Otworzysz mi?
Oddech Denise stał się bezgłośny i kontrolowany. Jeśli nie odpowie, matka pewnie sobie pójdzie.
– Denise, wiem, że tam jesteś. Otwórz mi, muszę ci powiedzieć coś ważnego.
Denise opadły ramiona.
– Niby po co? Przyniosłaś mi coś do jedzenia? – zawołała.
– Nie, dziś nie. Oj, proszę, zejdź na dół zjeść kolację, Denise. Tylko dziś, babcia przyszła!
Wzrok dziewczyny powędrował w stronę sufitu. Czyli na dole znajduje się jej babka; to wystarczyło, by poczuła lepkość pod pachami i wzrastające tętno.
– Babcia może mnie pocałować w dupę. Nienawidzę tego babsztyla!
– Och, Denise, nie mów tak. Proszę, wpuść mnie na chwilę. Muszę z tobą porozmawiać.
– Nie teraz. Zostaw mi jedzenie pod drzwiami, jak zwykle.
Nagle na korytarzu zrobiło się zupełnie cicho, jeśli nie liczyć faceta o galaretowatej twarzy, który mieszkał kilka pokoi dalej i skonsumowawszy już „poranne piwko”, zaczął właśnie szlochać rozpaczliwie nad swoim nędznym życiem. Nie zdziwiłaby się, gdyby wszyscy teraz wyostrzyli słuch, tylko co ją to obchodzi? Mogą przecież zignorować jej matkę, tak jak ona.
Denise postanowiła nie słuchać próśb matki i skupiła uwagę na jękach anemika. Wszyscy rozwiedzeni faceci, mieszkający w wynajętych pokojach, byli żałośni i godni politowania. Jak można wierzyć w lepszą przyszłość z takim wyglądem? Przecież cuchnęli niepranymi ciuchami i pili do nieprzytomności, użalając się nad tą swoją gorzką samotnością. Jak w ogóle można żyć, będąc takim obleśnym paszczurem?
Denise zachichotała. Ile razy stali pod jej drzwiami, próbując zwabić ją do siebie słodkimi słówkami i tanim winem z Aldi, choć w ich oczach widziała, że chodzi im o coś innego, o coś więcej?
Tak jakby kiedykolwiek chciała mieć do czynienia z facetami wynajmującymi gdzieś pokój.
– Denise, ona ma dla nas pieniądze. – Matka nie odpuszczała.
Tym razem Denise nadstawiła uszu.
– Musisz ze mną zejść, inaczej nie da nam pieniędzy na ten miesiąc.
Nim wypowiedziała kolejne zdanie, nastała krótka pauza.
– Nikogo oprócz niej nie mamy, prawda, Denise?! – zawołała.
– Wrzeszcz głośniej, żeby usłyszeli cię w sąsiednim bloku! – odcięła się.
– Denise! – Głos matki drżał. – Ostrzegam cię. Jeśli babcia nie da nam pieniędzy, będziesz musiała iść na socjal, bo za ten miesiąc nie zapłaciłam ci za wynajem. Ale może już się domyśliłaś?
Denise wzięła głęboki wdech, podeszła do lustra i ostatni raz przejechała szminką po ustach. Dziesięć minut z tą babą i spada stamtąd. I tak czekają ją tylko gnój i kolejna konfrontacja. Ta suka nie zostawi jej w spokoju nawet na sekundę. Ciągle tylko żądania. Jeśli Denise czegoś nie znosiła, to właśnie wszystkich tych wymagań stawianych jej przez ludzi. Wysysały z niej całą siłę i energię.
Wykańczały ją.
W mieszkaniu matki na parterze zgodnie z oczekiwaniami unosił się smród puszkowanej zupy z podrobów. Czasem zdarzały się też kotlety z nieco przekroczonym terminem przydatności do spożycia czy deser ryżowy w plastikowej kiszce. Kiedy jej matka wydawała przyjęcie, w menu nie można się było spodziewać delikatesów, o czym dobitnie świadczyły obdrapane, posrebrzane świeczniki ze skwierczącymi świecami.
W tandetnym blasku migoczących pośrodku stołu świec siedziała już jej babka, ten sęp, wyginając w dół kąciki ust i szykując się do ataku. Denise niemal odrzuciło do tyłu od smrodu jej tanich perfum i pudru, których nie sprzedałby żaden szanujący się sklep.
Babka rozchyliła zwiotczałe, spierzchnięte czerwone wargi. Może ów grymas miał udawać uśmiech, ale Denise nie da się tak łatwo nabrać. Chciała policzyć do dziesięciu, ale tym razem doszła tylko do trzech, bo babsko przeszło do napaści werbalnej.
– O, proszę! Mała księżniczka w końcu raczyła przyjść, by się przywitać.
W oczach babki zobaczyła dezaprobatę, gdy po krótkiej lustracji Denise jej wzrok zatrzymał się na wpół obnażonym brzuchu wnuczki.
– Widzę, że już przybrałaś barwy wojenne. Nie przejdziesz niezauważona, to przecież byłoby dla ciebie katastrofą, prawda, Dorrit?
– Przestań mnie tak nazywać! Zmieniłam imię prawie dziesięć lat temu!
– Nie nawykłam, byś tak ładnie mnie o coś prosiła. To imię nawet bardziej do ciebie pasuje… Denise?! Brzmi z francuska. Człowiekowi od razu przychodzą na myśl te wydekoltowane panie, których nie brak na bulwarach, więc owszem, to może nawet lepsze imię.
Zmierzyła ją od stóp do głów.
– Muszę ci pogratulować doskonałego kamuflażu! Widzę, że jesteś gotowa na polowanie – ciągnęła.
Denise zarejestrowała, że jej matka usiłuje złagodzić ton rozmowy, kładąc ostrożnie rękę na ramieniu babki. Tak jakby to kiedykolwiek podziałało! Również na tym froncie jej matka zawsze okazywała się słaba.
– Co się u ciebie zmieniło od ostatniego razu, jeśli wolno spytać? – Babka nie odpuszczała. – Słyszałam o jakimś nowym kursie, a może nawet przyuczeniu do zawodu? – Zmrużyła oczy. – Czy tym razem nie chciałaś przypadkiem spróbować swoich sił jako manikiurzystka? Podpowiedz mi, bo nie bardzo nadążam za twoimi ekscytującymi pomysłami. Ale zaraz, zaraz, może ostatnio niczym się nie zajmujesz? To możliwe?
Denise nie odpowiedziała, starając się po prostu trzymać język za zębami.
Babka uniosła brwi.
– Ach tak. Chyba zrobiłaś się zbyt delikatna, by pracować, prawda?
Po co w ogóle pyta, skoro i tak ma na wszystko odpowiedź. Po to tu przyszła, by kryć się za tymi swoimi sztywnymi, siwymi włosami i pełną odrazy maską? Chciałoby się na nią splunąć. Właściwie co Denise powstrzymuje?
– Denise zamierza zapisać się na kurs coachingu – przerwała mężnie matka Denise.
Metamorfoza była porażająca. Na moment babka zamarła z otwartymi ustami, zmarszczki na jej nosie się wygładziły, a po krótkiej chwili nastąpił wybuch śmiechu, dochodzący z głębi jej zepsutych trzewi, przyprawiając Denise o gęsią skórkę.
– Ach, doprawdy? To dopiero uciecha wyobrazić sobie Denise szkolącą innych. Tylko w czym, jeśli można zapytać? Czy na tym szalonym globie znajdzie się ktoś, kto chciałby być uczony przez osobę, która potrafi się tylko upiększać? Jeśli tak, to świat wstrzyma oddech.
– Mamo… – spróbowała jeszcze raz matka Denise.
– Milcz, Birgit, daj mi dokończyć. Powiem wprost – powiedziała, zwracając się do Denise. – Nie znam równie leniwego beztalencia jak ty, do tego tak oderwanego od rzeczywistości. Przecież ty nic nie potrafisz, sama przyznaj. Może nadszedł już czas, byś poszukała sobie pracy na miarę swoich skromnych możliwości?
Oczekiwała odpowiedzi, ale ta nie padła. Babka pokręciła więc głową, a Denise wiedziała już, co nastąpi.
– Już o tym mówiłam, przestrzegałam cię. Myślisz, że wystarczy rozłożyć nogi? To wstrząsające. Obawiam się jednak, że aż taka znów piękna to ty nie jesteś, moja panno, a już na pewno nie będziesz za pięć lat.
Denise nabrała powietrza przez nos. Jeszcze dwie minuty i stąd zmyka.
Babka tym samym szyderczym tonem zwróciła się do jej matki.
– Ty też taka byłaś, Birgit. Myślałaś tylko o sobie i nawet palcem nie kiwnęłaś, by się rozwijać. Co byś zrobiła beze mnie i ojca? Gdybyśmy cię nie utrzymywali, podczas gdy ty marnowałaś czas na pielęgnowanie swojej egoistycznej manii wielkości?
– Ale mamo, przecież miałam pracę – jęknęła Birgit. Już od wielu lat jej protesty przestały robić na kimkolwiek wrażenie.
Kręcąc głową, babka znów zwróciła się do Denise:
– A ty nie dostałabyś nawet pracy polegającej na składaniu ubrań, nie myśl sobie!
Denise obróciła się na pięcie i wyszła do kuchni, czując, jak spowijają ją trujące wyziewy babki.
Gdyby dało się rozłożyć jej stan ducha na czynniki pierwsze, można by było wyróżnić tam w jednakowych proporcjach zapiekłą nienawiść, chęć zemsty i irytację z powodu nieokiełznanych wizji jej babki, która sądziła, że wszystko kiedyś było inaczej. Bo Denise wysłuchiwała tych pieprzonych bzdur już któryś raz i, ku jej irytacji, zawsze odczuwała taki sam ból. Historyjki o tym, z jakiej dobrej rodziny pochodzą jej matka i ona. O złotych czasach, kiedy dziadek miał swój sklep z obuwiem w Rødovre i zarabiał mnóstwo pieniędzy.
To wszystko brednie! Przecież kobiety w ich rodzinie nigdy nie pracowały, a tylko zajmowały się domem. Przecież egzystowały wyłącznie dzięki mężom, dbając o siebie, dom i takie tam.
No właśnie!
– Mamo! – usłyszała z salonu. – Nie bądź dla niej taka ostra, przecież…
– Denise ma dwadzieścia siedem lat i nic nie potrafi, Birgit, nic! – krzyknęła ta wiedźma. – Wytłumacz mi, jak zamierzacie sobie poradzić, kiedy mnie zabraknie! Bo w żadnym wypadku nie liczcie na jakiś większy spadek. Ja też mam swoje potrzeby.
To również słyszały już setki razy. Za chwilę zaatakuje matkę Denise. Nazwie ją biedaczką, która zadziera nosa, i nieudacznikiem, a potem oskarży ją, że przekazała wszystkie swoje wady córce.
Denise poczuła, jak odraza i nienawiść fizycznie kumulują jej się w ciele. Nie cierpiała jej piskliwego głosu, ataków i żądań. Nienawidziła matki za słabość i za to, że nie umiała zatrzymać przy sobie mężczyzny, który by je utrzymywał. Nie znosiła babki, bo ona z kolei to potrafiła.
Czy nie mogłaby po prostu położyć się i zdechnąć?
– Spadam stąd – oznajmiła Denise chłodno, wróciwszy do jadalni.
– Ach, już idziesz? W takim razie tego nie dostaniecie. – Babka wyjęła z torebki niewielki plik banknotów, machając nim przed nosem córki i wnuczki.
– Chodź tu, Denise, usiądź – zaapelowała matka.
– Tak, usiądź na chwilę, nim pójdziesz się sprzedawać – warknęła babka. – Skorzystaj ze wstrętnego poczęstunku swojej matki, nim wyjdziesz, by pozwalać mężczyznom wlewać w siebie gorzałę. Ale uważaj na siebie, Denise, bo takim jak ty nigdy nie udaje się złapać porządnego męża! Tania dziewucha ze sztucznymi, farbowanymi włosami, sztucznym biustem, sztuczną biżuterią i kolorem skóry. Nie sądzisz, moja droga, że przejrzą cię w ułamku sekundy? Może myślisz, że porządny mężczyzna nie rozróżnia elegancji od tandety? Nie wiesz, że gdy tylko otworzysz te swoje usteczka, czerwone jak skrzynka pocztowa, on natychmiast się zorientuje, że nic nie wiesz i nie masz nic do powiedzenia? Że jesteś zerem?
– Gówno wiesz – burknęła Denise. Dlaczego to babsko się po prostu nie zamknie?
– Aha! W takim razie powiedz mi, nim spadniesz, jak to sama elegancko nazwałaś, co masz zamiar z tym zrobić? Wytłumacz mi, bo naprawdę chcę wiedzieć: jakie właściwie masz plany? Może zamierzasz zostać gwiazdą filmową, o czym plotłaś, gdy byłaś mała i znacznie bardziej urocza niż teraz? A może marzy ci się kariera znanej na całym świecie malarki? Niech zaspokoję ciekawość, jaki jest twój kolejny kaprys? Co tym razem naopowiadałaś swojej opiekunce społecznej? Czy może…
– Zamknij ryj! – wrzasnęła Denise, nachylając się nad stołem. – Stul pysk, ty wredna suko! Sama nie jesteś lepsza! Co ci się, kurwa, udało, poza wydaniem się za mąż?
Gdyby to coś pomogło, gdyby babka cofnęła się i zamilkła, może Denise choć raz mogłaby w spokoju usiąść i zjeść to brązowe paskudztwo, ale tak się nie stało.
Matka, wstrząśnięta, wbijała tylko paznokcie w siedzenie krzesła. Babka wręcz przeciwnie.
– Stul pysk, powiadasz?! Tylko tyle potrafisz wykrzesać z tego swojego móżdżku? Myślisz może, że twoje kłamliwe, plugawe słowa mną wstrząsną? Tak sobie myślę, że poczekacie na swoją zapomogę, dopóki szczerze i bezwarunkowo się przede mną nie pokajasz.
Denise pchnęła stół tak mocno, że zadźwięczała zastawa. Ma pozwolić babce zatryumfować, fundując sobie wstyd i pustą kasę?
– Daj matce pieniądze albo sama ci je zabiorę – syknęła. – Wyskakuj z nich, bo pożałujesz.
– Grozisz mi? Tak teraz będziemy rozmawiać? – prychnęła babka, wstając.
– Proszę, przestańcie obydwie i siadajcie – błagała matka, ale żadna z nich nie posłuchała.
Denise aż nazbyt wyraźnie wyobraziła sobie przyszłość. Babka nigdy nie zostawi jej w spokoju. Zeszłego lata skończyła sześćdziesiąt siedem lat, a znając jej zdrowie, miała szansę dociągnąć co najmniej do dziewięćdziesiątki. Denise ujrzała przed sobą przyszłość pełną niekończących się wyrzutów i awantur.
Zmrużyła oczy.
– Posłuchaj mnie – zwróciła się do babki. – Nie widzę między nami większej różnicy. Wyszłaś za trzydzieści lat starszego, pomarszczonego i odpychającego nazistę i dawałaś mu się utrzymywać, co w tym lepszego?
Babka drgnęła, cofając się o krok, jakby została oblana kwasem.
– A co, nieprawda?! – wrzasnęła Denise, słysząc jęki matki i widząc, jak babka idzie po płaszcz. – Na kim właściwie mamy się wzorować? Na tobie?! Dawaj, kurwa, forsę!
Zamachnęła się, by zabrać banknoty, ale babka wsunęła je pod pachę, więc Denise obróciła się na pięcie. Słyszała za sobą wrzawę, trzaskając drzwiami.
Przez chwilę stała na klatce schodowej, opierając się o ścianę i z trudem łapiąc powietrze; z mieszkania dobiegały do niej płacz i prośby matki. Wiedziała z doświadczenia, że na nic się to nie zda. Dopiero w dniu, w którym Denise pojedzie na te zasrane przedmieścia, by się kajać i błagać, pieniądze wyjadą na stół, a tyle czekać nie zamierzała.
Już nie.
Wiedziała, że w zamrażalniku jej minilodówki znajduje się butelka czerwonego lambrusco. W pokojach na wynajem zazwyczaj trudno było o udogodnienia, nie licząc umywalki, lustra, łóżka i szafy z laminowanej sklejki, ale Denise nie potrafiłaby się obejść bez lodówki. Przecież po kilku lampkach schłodzonego wina jej sponsorzy stawali się hojniejsi.
Wyjęła butelkę z zamrażarki, odnotowując jej ciężar. Zgodnie z oczekiwaniem lambrusco było całkowicie zmrożone, ale korek trzymał, jak należy. Niby tylko piękna butelka, a tyle ciekawych możliwości.
Piątek 13 maja 2016
Rose zahamowała na skuterze dwieście metrów przed czerwonymi światłami.
Nie mogła sobie przypomnieć drogi. Choć już tyle lat jeździła tą samą trasą, ta wyglądała dziś zupełnie inaczej.
Rozejrzała się wokół. Zaledwie dziesięć minut temu to samo zdarzyło jej się w Ballerup, teraz znów. Następowały chwilowe przerwy w łączności między postrzeganiem i mózgiem, pamięć płatała jej głupie figle. Oczywiście wiedziała, że nie może przejechać po wiadukcie i po trasie szybkiego ruchu Bispeengbuen na skuterze, który wyciąga tylko trzydzieści na godzinę, ale gdzie powinna skręcić? Czy kawałek dalej w Borups Allé? Może w prawo?
Bezradnie oparła się czubkami palców u nóg o asfalt i zacisnęła usta.
– Co się z tobą dzieje, Rose? – powiedziała na głos, co sprawiło, że jakiś przechodzień pokręcił głową, oddalając się pospiesznie.
Zakasłała parokrotnie z frustracji, od czego zebrało jej się na mdłości. Ze zdziwieniem spojrzała na ruch uliczny, kojarzący jej się z niekończącą się krzątaniną pionków, które ruszyły przeciw sobie na wojnę. Niski warkot dziesiątków silników, ba, nawet barwny chaos okolicznych pojazdów przyprawiały ją o zimny dreszcz.
Zamknęła oczy, próbując sobie przypomnieć to, co powinna pamiętać niejako automatycznie. Przez chwilę rozważała nawet, czy nie zawrócić do domu, ale musiałaby dostać się na przeciwległy pas ruchu, a jak miałaby tego dokonać? Jak przyjdzie co do czego, czy w ogóle będzie pamiętała drogę do domu? Pokręciła głową. Po co, u diabła, ma zawracać, skoro stąd ma bliżej do Komendy Głównej niż do domu? To bez sensu.
Rose znajdowała się w tym stanie zamroczenia już od wielu dni; w tej chwili czuła, jakby jej ciało zrobiło się zbyt ciasne, by wszystko w sobie pomieścić. Jakby na kłębiące się myśli, nad którymi i tak nie miała kontroli, nie starczyło miejsca nawet w kilku mózgach. Żeby w takich momentach w jej głowie nie dochodziło do zwarcia, wymyślała mnóstwo dziwnych rzeczy, mogących ją od tego uchronić. W przeciwnym razie po prostu powoli by się spaliła.
Rose przygryzła sobie policzek do krwi. Może jednak ostatnio za wcześnie wypisano ją z oddziału szpitala w Glostrup? Tak w każdym razie sugerowała jedna z jej sióstr, a zmartwione miny Assada też trudno było inaczej zinterpretować. Chyba nie można całkiem wykluczyć, że siostra miała jednak rację? Może powodem jej załamania nie były wcale depresja i zaburzenia osobowości? Czy tak naprawdę jest po prostu waria…
– Przestań tak myśleć, Rose! – krzyknęła głośno, znów zwracając na siebie uwagę przechodnia, który obrócił się i utkwił w niej wzrok.
Spojrzała na niego przepraszająco. Niby powtarzano jej, że gdyby czuła zbliżający się nawrót, ma po prostu zadzwonić do psychiatry, ale czy to na pewno to? Może po prostu jest cholernie przeciążona pracą, a do tego za mało śpi? Może to tylko stres?
Skierowała wzrok przed siebie i rozpoznała nagle szerokie schody prowadzące do pływalni w Bellahøj i wysokie zabudowania w tle. Westchnęła z ulgą, że jednak nie do końca straciła nad sobą kontrolę, i włączyła skuter.
Mogło się zatem wydawać, że wszystko wróciło do normy, ale po kilku minutach wyprzedził ją rowerzysta.
Rose spojrzała na licznik: prędkość wynosiła zaledwie dziewiętnaście kilometrów na godzinę. Czyli nie była nawet na tyle przytomna, by wcisnąć gaz do dechy.
To znaczy, że jednak nie do końca nad sobą panowała.
„Muszę dziś naprawdę na siebie uważać” – pomyślała. „Nie wchodzić w interakcje i spróbować uspokoić nerwy”.
Drżącymi rękami otarła pot z czoła i rozejrzała się uważnie. Nie mogła zemdleć pośrodku ulicy i dać się przejechać na mokrą plamę jakiejś obładowanej ciężarówce. Na tyle chyba jeszcze ją stać, do cholery.
Kiedy Rose miała jeden z dobrych dni, jasna fasada i monumentalna architektura gmachu Komendy Głównej zdawały jej się niezwykle atrakcyjnie, ale dziś czysta i niewinna biel przybrała szarawy odcień, a przestrzenie między kolumnami ziały czernią bardziej przerażająco niż zazwyczaj, zupełnie jakby miały ją pożreć i zmieść z powierzchni ziemi.
Nie przywitała się z dyżurnym w budce wartowniczej i ledwie zarejestrowała słodki uśmiech, który posłała jej na schodach sekretarka wydziału, Lis. Taki to był dzień.
W piwnicznej siedzibie Departamentu Q panował spokój. Nie śmierdziało miętową herbatą Assada, z imponującego płaskiego telewizora Carla nie dobiegała paplanina TV2 News, Gordon też się tu nie plątał.
„Na szczęście jeszcze nie przyszli” – pomyślała, wlokąc się do swojego gabinetu.
Klapnęła na krzesło przy biurku i mocno docisnęła brzuch do kantu stołu. W takim stanie bywało to pomocne, bo poczucie braku kontroli nad sobą ustępowało pod wpływem dyskomfortu. Czasami korzyść przynosiło też silne naciśnięcie pięścią splotu słonecznego.
Tym razem nie pomogło. Trzynasty w piątek, czego się można spodziewać?
Rose wstała, by domknąć drzwi na korytarz. Jeśli będą zamknięte, pozostali nie będą wiedzieć, że już przyszła.
Będzie miała spokój.
Jeszcze przez chwilę.
Poniedziałek 2 maja 2016
W chwili gdy Michelle wkraczała do ośrodka pomocy społecznej, jej puls wzrastał o jakieś piętnaście uderzeń. Już samo określenie „ośrodek pomocy społecznej” tak na nią działało, choć było przecież zupełnie neutralne. Jej zdaniem znacznie bardziej adekwatne byłyby nazwy „ośrodek tortur”, „centrum żebractwa” czy „biuro poniżania”, ale kto w sektorze publicznym nazywa rzeczy po imieniu?
Już od wielu lat Michelle tkwiła w tym uwłaczającym godności systemie. Najpierw na Matthæusgade, potem w cholerę daleko na Gammel Køge Landevej, a teraz znów na Vesterbro. Wszędzie spotykała się z takimi samymi wymaganiami i tą samą okropną atmosferą; nic nie było w stanie zatrzeć tego wrażenia. Jeśli o nią chodzi, można było równie dobrze postawić te ich wypolerowane kontuary, przywiesić numerki i podłączyć komputery, by ludzie sami się obsługiwali, jeśli, oczywiście, potrafią.
Do ośrodka przychodziły z zasady tylko takie osoby, za którymi nie przepadała. Ludzie, który gapili się na nią, jakby była jedną z nich. Jakby chciała mieć do czynienia z ich obdartymi, brzydkimi ubraniami. Nie potrafili ich nawet ze sobą zestawić. Czy ona kiedykolwiek wyjrzała za próg, nie doprowadziwszy się do porządku? Nie umywszy włosów i nie dobrawszy odpowiedniej biżuterii? Nie, nigdy, i choćby nie wiem co, nigdy tego nie zrobi.
Gdyby nie wzięła ze sobą Patricka, zawróciłaby tuż przed wejściem, choć doskonale wiedziała, że musi wejść do środka, między innymi po to, by poprosić o możliwość wyjazdu na wakacje. Również i o tym przypomniał jej Patrick.
Patrick był czeladnikiem u elektryka i najlepszym trofeum Michelle. Gdyby ktoś miał wątpliwości, co z niej za jedna, wystarczyło na niego spojrzeć; zapewniał jej pewien status. Trudno było o wyższego, szerszego, bardziej umięśnionego i piękniej wytatuowanego faceta niż Patrick. Żaden znany jej mężczyzna nie miał ciemniejszych i bardziej lśniących włosów. No i świetnie wyglądał w dopasowanych koszulach, bo podkreślały, że jest zadowolony ze swojego ciała i że ma ku temu liczne powody.
Teraz siedziała obok niego naprzeciwko głupiej urzędniczki, przemieszczającej się niczym duch, bez względu na adres ośrodka pomocy społecznej, do którego Michelle przypisywano. Ktoś w poczekalni kiedyś powiedział, że wygrała większą sumę pieniędzy. Ale jeśli rzeczywiście tak było, dlaczego, do cholery, nie zniknęła z życia Michelle?
Miała na imię Anne-Line. Idiotyczne imię, które nosiły tylko takie baby jak ona. Na metalowej plakietce, stojącej na brzegu stołu, było napisane Anne-Line Svendsen; Michelle wpatrywała się w literki od dwudziestu minut. Cóż, przez ostatnich pięć nie słyszała nawet, o czym rozmawiają.
– Michelle, zgadzasz się z Patrickiem? – pytała raz na jakiś czas Anne-Line Svendsen.
Michelle odruchowo kiwała głową. Nie miała powodu, by tego nie robić; przecież ona i Patrick zgadzają się prawie we wszystkim.
– To dobrze. Czyli przyjmujesz pracę w Berendsen, którą ci proponujemy?
Michelle zmarszczyła czoło. Przecież nie po to tu przyszli. Mieli wytłumaczyć tej babie, że Michelle nie potrafi znieść presji, jaką wywiera na niej rynek pracy, i prosi o możliwość wyjazdu na dwutygodniowe wakacje. Ile to już razy Patrick i ona trąbili jej o tej presji? Nie rozumiała, co mówią? Nie wszyscy mają tyle szczęścia co ta pieprzona opiekunka społeczna. Gdyby to ona wygrała w lotto czy w coś takiego, czy nadal by tu siedziała? Nie, prawda?
– W Berendsen? Yyy, nie, raczej nie – odparła Michelle. Spojrzała błagalnie na Patricka, ale on siedział w bezruchu, gromiąc ją wzrokiem. – Co to właściwie jest Berendsen? – spytała. – Sklep z ubraniami?
Anne-Line się uśmiechnęła, co nie wyglądało zbyt korzystnie przy jej zabarwionych od czerwonego wina zębach. Czyżby nigdy nie słyszała o wybielaniu?
– Hm, tak jakby. Na swój sposób rzeczywiście zajmują się materiałami – odparła.
Czy jej uśmiech nie był przypadkiem protekcjonalny?
– Berendsen to renomowana firma, która zajmuje się przede wszystkim praniem pościeli dla dużych instytucji publicznych i firm.
Michelle pokręciła głową. Nie umawiali się z Patrickiem na nic takiego, przecież sam to wie.
Anne-Line Svendsen ściągnęła zaniedbane brwi.
– Michelle, chyba nie rozumiesz, że sprawa jest poważna. – Kobieta skierowała wzrok na Patricka. – Mieszkacie razem, więc zakładam, że masz świadomość, iż Michelle przez prawie pół roku bezprawnie pobierała zasiłek. Określamy to wyłudzeniem świadczeń socjalnych, to poważna sprawa. Zastanawialiście się nad tym?
Patrick zakasał rękawy; opuchlizna po nowych tatuażach jeszcze do końca nie zeszła, więc pewnie dlatego sprawiał wrażenie takiego poirytowanego.
– To jakieś nieporozumienie, nie mieszkamy razem. W każdym razie nie na poważnie. Michelle wynajmuje pokój w Vanløse.
Ta informacja nie zrobiła wrażenia na pracownicy.
– Dziś rano rozmawiałam z rodziną z Holmestien, która wynajęła pokój Michelle. Powiedzieli, że od pięciu miesięcy Michelle im nie płaci, więc musi mieszkać u ciebie, chyba nie będziemy się spierać? Dlatego powinieneś mieć świadomość, Patricku, że ściągniemy pieniądze za cały ten okres z twojej pensji. Zapewne będą też dalsze reperkusje. Pewnie znasz nowe przepisy.
Patrick powoli zwrócił pociemniałą twarz w stronę Michelle. Jego oczy ciskały błyskawice, lepiej było nie wiedzieć, o czym myśli.
– Ale przecież… – Michelle zmarszczyła czoło, choć nieładnie to wyglądało. – Przyszliśmy dziś tylko po to, by móc wyjechać na krótkie wakacje. Znaleźliśmy strasznie tanią wycieczkę, ktoś odwołał w ostatniej chwili. Akurat za dwa tygodnie, jak Patrick może wziąć urlop… – Michelle zamilkła, przygryzając wargę.
Wypowiedzenie wynajmu pokoju było błędem, podobnie jak zatajenie tego przed Patrickiem, na pewno się od niego o tym nasłucha. Jak dotąd Patrick jeszcze nigdy nie podniósł na nią ręki; właśnie między innymi dlatego się go trzymała, ale teraz wyglądało na to, że sytuacja może ulec zmianie.
– Cóż, Michelle, nie sądzę, by ten temat był aktualny. Widzę, że Patrick nie wie o sprawie pokoju, czyżbyś zapomniała mu o niej powiedzieć? Mam rację? – drążyła ta sekutnica.
Michelle niemal niezauważalnie skinęła głową. Patrick zerwał się z krzesła i stanął przy oknie, zasłaniając prawie całkowicie źródło światła wpadającego do środka.
– To musi być jakaś pomyłka! – wykrzyknął, ściągając brwi. – Zaraz pojadę do tej rodziny i dowiem się, dlaczego tak mówią. – Zwrócił się do Michelle. Widać było, że to, co zamierza powiedzieć, nie będzie prośbą, lecz rozkazem: – Michelle, zostaniesz tutaj. Twoja opiekunka społeczna zaproponowała ci pracę i uważam, że powinnaś z nią o tym porozmawiać, okej?
Zacisnęła usta, gdy ze złością trzasnął za sobą drzwiami. To słabe, że zostawił ją w takiej sytuacji. Gdyby przypuszczała, że to babsko będzie aż tak wnikliwie sprawdzać jej warunki mieszkaniowe, to przecież zatrzymałaby ten pokój. Co, do cholery, ma teraz zrobić? Nie stać ich było na rezygnację z tych pieniędzy, nie mówiąc już o płaceniu grzywny.
Gdyby Patrickowi udało się zagadać z tamtą rodziną, może mogłaby znów wynająć pokój, chyba nie będą mieć nic przeciw temu. Dopóki cena za wynajem będzie niższa niż zasiłek, zawsze coś tam jej zostanie, choć tysiąc osiemset koron za kwaterę stanowiło jednak niemałą kwotę. Uznała, że słuszniej będzie ją wydać na siebie, i tak też postąpiła. Czyż Patrick nie był zadowolony, widząc ją z nową fryzurą po powrocie od fryzjera? Nie narzekał też, gdy kupowała sobie nową seksowną bieliznę.
Dziesięć minut później Michelle usiadła w poczekalni, by ochłonąć i się zastanowić. Anne-Line nie kryła, że w sprawie wyłudzenia zostanie przeprowadzone dochodzenie i że będą musieli zwrócić mnóstwo pieniędzy. Michelle nie miała nawet siły wysłuchać, o jakiej kwocie mowa, bo zrobiło jej się niedobrze. Dlaczego ta Anne-Line musi taka być? Dlatego, że Michelle nie chciała przyjąć pracy w pralni?
Nie ma mowy! Michelle pokręciła głową, co za dno. Nie miała zamiaru wstawać o czwartej rano, jechać pociągiem do samego Helsingør, by grzebać w zafajdanych prześcieradłach obcych ludzi. Wiele z nich trafiało tam prosto ze szpitali, leżeli na nich chorzy. Kto wie, co im dolegało? Może coś zakaźnego, może nawet zagrażającego życiu. Wirusowe zapalenie wątroby, ebola czy coś w tym stylu. Już na samą myśl ogarnęły ją mdłości.
Nie, nie mogą tego od niej wymagać. Są granice.
„Co ty sobie wyobrażasz, Michelle?” – spytało to babsko jadowicie. „Nie poradziłaś sobie z żadną pracą, którą ci proponowaliśmy. Nie skończyłaś żadnego z kursów, na które cię wysłaliśmy. Masz w ogóle pojęcie, ile kosztuje społeczeństwo dziewczyna, która w żaden sposób nie poczuwa się do odpowiedzialności? Na dodatek chcesz wybrać się na wakacje za pieniądze, w których posiadanie weszłaś nielegalnie, zgadza się? To nie może trwać wiecznie, Michelle, prawda?”
Ale dlaczego ona taka jest, co Michelle jej zrobiła? Nie rozumie, jak ludzie tacy jak ona są skonstruowani? Przecież naprawdę dobrze wychodziło jej dbanie o mieszkanie, które dzieliła z Patrickiem, żeby zawsze było schludne i czyściutkie. Prała ubrania swoje i Patricka, robiła zakupy, potrafiła nawet przyrządzić coś do zjedzenia. To jest nic niewarte?
„Za takie rzeczy państwo nie będzie ci płacić, Michelle” – stwierdził kiedyś Patrick, jakby tego nie rozumiała. Ale skoro jej matka i ciotka zawsze zajmowały się domem i dogadzały mężom, to czemu nie ona?
Spojrzała na piękne kozaczki z kożuszkiem, które kupiła specjalnie na tę okazję. I na co się to zdało? Michelle wzięła głęboki oddech. Za dużo tego wszystkiego naraz.
Zdrapała plamkę ze spodni wypolerowanymi paznokciami i wygładziła rękawy bluzki. Zawsze tak robiła, gdy głowa nie potrafiła nadążyć za tym, co się działo.
Pieprzona kretynka Anne-Line Svendsen. Niechby ta wiedźma wylazła na ulicę i wpadła pod samochód.
Michelle rozejrzała się wokół, wyginając usta w podkówkę. Przeklęta zgraja ludzi, wypełniających większość rzędów krzeseł, siedzących w tych swoich znoszonych butach, w czapkach naciągniętych na uszy i innym badziewiu. To ich wina, że nie ma publicznych pieniędzy na utrzymanie osób takich jak Michelle. Porządnych ludzi jak ona, którzy nie robią nikomu krzywdy, nie piją, nie tyją, by potem trafić do szpitala, ani nie kłują się igłami i nie kradną. Kto z tych, którzy tu siedzą, może to o sobie powiedzieć? Uśmiechnęła się do swoich myśli, ci ludzie byli godni pożałowania. Kto z tu obecnych dba o swoje interesy i jest porządnym człowiekiem? W każdym razie niewielu.
Spojrzała w stronę dwóch młodych kobiet stojących w kolejce po numerek; wyglądały na jej rówieśniczki. Stwierdziła, że w przeciwieństwie do reszty mogą być całkiem w porządku. W każdym razie potrafiła się z nimi znacznie bardziej utożsamić, bo miały superciuchy i makijaż.
Gdy obie dziewczyny dostały numerki, rozejrzały się i ruszyły w stronę wolnych miejsc w kącie obok Michelle, by się tam usadowić.
Wymieniły się pełnymi szacunku i uznania spojrzeniami.
– Ty też czekasz? – spytała jedna i pięć minut później rozmawiały we trójkę, jakby znały się od dawna.
Normalnie szok, ile miały ze sobą wspólnego. Nagle kąt poczekalni, w którym siedziały, stał się centrum dobrego smaku. Obcisłe, jasne dżinsy i topy z supermarketu czy H&M, kolczyki, naszyjniki, pierścionki i bransoletki z Tigera albo małych pomysłowych butików w bocznych uliczkach. Cała trójka miała we włosach starannie doczepione przedłużki, a na nogach kozaczki na szpilkach, ale jak któraś z nich stwierdziła, od czasu do czasu mogły też włożyć śniegowce ze sztucznym futerkiem. Niesamowite, jakie są do siebie podobne.
Oprócz tego łączyła je jeszcze jedna rzecz, co dosyć zaskoczyło Michelle: wszystkie trzy miały dość bycia popychadłami systemu i stawiania im ciągłych żądań, to tego, to tamtego. I jakby tego było mało, ich opiekunką społeczną była Anne-Line Svendsen.
Michelle roześmiała się, unosząc wzrok. Naprzeciw nich po skosie usiadła jakaś dziewczyna. Miała pooraną bruzdami twarz, punkową fryzurę i zbyt czarne kreski wokół oczu; ogólnie brzydka. Zaczęła im się przyglądać w nieprzyjemnym napięciu, zupełnie jakby była zazdrosna. Michelle uśmiechnęła się w duchu, bo dziewucha faktycznie miała ku temu powody, zważywszy na jej ohydny styl i dziwne maniery. Przebierała nogami, jakby naciskała na pedał bębna. Wyglądało to, jakby była na spidzie czy czymś podobnym; powoli jej wzrok nabierał coraz bardziej hardego wyrazu. Może po prostu potrzebowała zapalić, Michelle znała to z autopsji.
– Ale dziwne, kurwa, że ktoś w ogóle chce się zadawać z takimi obleśnymi zdzirami jak wy – wypluła z siebie nagle punkówa pod adresem Michelle i pozostałych dwóch dziewczyn. – Gówno jest złotem w porównaniu z wami.
Dziewczyna obok Michelle drgnęła, odwracając głowę do punkówy. Mówiła wcześniej, że ma na imię Jazmine, i była całkiem wyluzowana, choć akurat nie w tej chwili. Natomiast druga dziewczyna, ta imieniem Denise, zareagowała lodowato na odzywkę punkówy, pokazując jej środkowy palec, choć Jazmine próbowała ją powstrzymać,
– Tam, skąd pochodzisz, nikt tej różnicy nie rozumie – syknęła Denise. – Ale gówno ciągnie do gówna, jak to się mówi. Wiedziałaś, że naziści swój kraj zaatakowali jako pierwszy, ty debilko?
Michelle pokręciła głową. Naprawdę dziwnie powiedziane.
W ułamku sekundy powietrze dzielące dziewczyny i sukę naprzeciwko wypełniło jakby napięcie elektryczne, a zarazem lodowaty chłód. Punkówa zacisnęła pięści. W tym momencie sprawiała wrażenie totalnie nieobliczalnej. Michelle ani trochę się to nie podobało.
Nagle wywołano kolejny numer i Jazmine odetchnęła z ulgą, gdy punkówa wstała, zmuszona do wycofania się. Ale spojrzenie, którym je obdarzyła, idąc do gabinetu swojej opiekunki społecznej, nie wróżyło najlepiej.
– Kto to, kurde, był? Wyglądało na to, że się znacie – spytała Denise Jazmine.
– Powiem ci, że nikt, komu warto by było pokazać faka. Mieszka parę ulic ode mnie, pochodzi z Islandii. Ma na imię Birna i jest totalnie porąbana. Naprawdę ostro trzaśnięta.
Piątek 13 maja 2016
– Tak, ja to zrobiłem. Walnąłem jej w głowę metalowym drągiem. Wrzeszczała wniebogłosy, ale miałem to gdzieś, tłukłem dalej.
Carl postukał papierosem o grzbiet dłoni i kilkakrotnie przywiódł go do ust, po czym odłożył.
Mrużąc oczy, spojrzał na dowód tożsamości, który siedzący naprzeciwko mężczyzna pokazał mu nieproszony. Czterdzieści dwa lata, choć wyglądał na co najmniej piętnaście więcej.
– Powiada pan, że krzyczała, gdy ją pan bił. Jak mocno pan to robił, może mi pan to zademonstrować? Proszę wstać i mi pokazać.
Szczupły mężczyzna się wyprostował.
– Chodzi panu o to, że mam się zamachnąć w powietrzu i udawać, że mam w ręku drąg?
Carl skinął głową, tłumiąc ziewnięcie. Mężczyzna wstał.
– Proszę bić, tak jak pan to robił wtedy.
Mężczyzna otworzył usta, po czym w skupieniu ściągnął twarz, co stanowiło dość smutny widok. Ziemista cera, krzywo zapięta koszula, spodnie opadające z bioder. Chwycił mocno swoją wyimaginowaną broń i uniósł ręce do uderzenia.
Gdy nastąpiło w końcu wyładowanie energii i zadał cios, wytrzeszczył oczy, jakby z chorą uciechą przyglądał się upadającemu ciału. Przez chwilę drżał, jakby właśnie spuścił się w spodnie.
– Tak to wyglądało – oznajmił, uśmiechając się z ulgą.
– Dzięki, panie Iversen – odparł Carl. – Rozumiem, że właśnie w ten sposób zamordował pan młodą nauczycielkę z Bolmans Friskole na Østre Anlæg? Uderzył ją pan, w wyniku czego upadła na twarz?
Skinął głową, patrząc na niego ze skruchą niczym niegrzeczne dziecko.
– Assad, pozwól tu! – krzyknął Carl w stronę piwnicznego korytarza, skąd dobiegały wyraźne odgłosy sapania i postękiwania. – I weź tę swoją meksykańską kawę! Panu Mogensowi Iversenowi chyba chce się pić. – Spojrzał na mężczyznę, którego wyraz twarzy niemal odruchowo zmienił się z kumpelskiego na pełen dyskretnej wdzięczności. – Ale najpierw sprawdź, jakie mamy informacje na temat zabójstwa Stephanie Gundersen z dwa tysiące czwartego – dodał.
Skinął do mężczyzny, który się uśmiechał, poufale mrużąc oczy. W jego spojrzeniu można było wyczytać, że są teraz swego rodzaju kolegami. Dwie istoty połączone owocną współpracą nad rozwikłaniem zagadki starego morderstwa. Ni mniej, ni więcej.
– A gdy leżała na trawie, znów ją pan uderzył, prawda, panie Iversen?
– Tak. Krzyczała, ale uderzyłem ją jeszcze ze trzy czy cztery razy, wtedy przestała. Nie pamiętam dokładnie, bo w końcu minęło już dwanaście lat.
– Niech no mi pan powie: dlaczego właściwie się do tego przyznaje? I dlaczego dopiero teraz?
Mogens uciekł wzrokiem. Obwisła dolna warga drżała, odsłaniając zestaw szkaradnych zębów, co ku irytacji Carla przypomniało mu o tym, że jego własny dentysta już trzy razy na próżno wzywał go na coroczną kontrolę.
Z trzęsącego się brzucha można było wywnioskować, że facet mężnie ze sobą walczy. Carl nie zdziwiłby się, gdyby nagle wybuchnął szlochem.
– Nie umiałem już dłużej z tym żyć – stwierdził z drżącym podbródkiem.
Carl skinął głową, wklepując numer osobowy mężczyzny w bazę danych.
– Rozumiem. Trudno męczyć się w pojedynkę z tak odrażającym morderstwem, nie?
Jego rozmówca z wdzięcznością skinął głową.
– Widzę, że mieszka pan w Næstved, czyli dość daleko od Kopenhagi, i, należałoby dodać, od miejsca zbrodni na Østre Anlæg.
– Nie zawsze mieszkałem w Næstved – bronił się Mogens. – Przedtem właśnie w Kopenhadze.
– Ale dlaczego przyjechał pan aż tutaj? Mógł pan równie dobrze zgłosić tę paskudną napaść lokalnej policji.
– Bo to wy zajmujecie się starymi sprawami. Choć już sporo czasu minęło, odkąd czytałem o was w gazetach, to nadal jest wasze zadanie, zgadza się?
Carl ściągnął brwi.
– Dużo gazet pan czyta?
Usiłował sprawiać wrażenie poważniejszego, niż był w rzeczywistości.
– To chyba obowiązek obywatelski, by być na bieżąco i stać na straży wolności prasy? – spytał.
– Ta kobieta… Dlaczego ją pan zabił? Znał ją pan? Domyślam się, że nie miał pan nic wspólnego z Bolmans Friskole.
Mogens otarł oczy.
– Po prostu mnie mijała, gdy wpadłem na ten pomysł.
– Wpadł pan na pomysł? Często się to panu zdarza, panie Iversen? Bo jeśli zabił pan też inne osoby, teraz jest dobry moment, by zrzucić ten ciężar z serca.
Iversen pokręcił głową z niezmienionym wyrazem twarzy.
Carl spojrzał na ekran. Widniało tam sporo wymownych informacji na temat tego człowieka, więc nie ulegało wątpliwości, że jeszcze z czymś wyskoczy.
Do gabinetu wszedł Assad, położył na biurku Carla cienką teczkę. Nie wyglądał na zachwyconego.
– Carl, na korytarzu zerwały się kolejne cztery półki. Musimy wygospodarować więcej miejsca na regały, bo robi się za ciężko.
Carl skinął głową. Wszędzie papiery. Jeśli o niego chodzi, można by większość zużyć jako podpałkę.
Otworzył teczkę sprawy. Niewiele mieli w piwnicy na temat Stephanie Gundersen. Czyli sprawa zapewne wciąż jeszcze pozostaje w gestii Wydziału Zabójstw.
Przewrócił kartki na ostatnią stronę, przeczytał ostatnie linijki i skinął głową.
– Zapomniałeś o kawie, Assad – zauważył, nie odrywając wzroku od akt.
Kolega przytaknął.
– Dla niego?
Carl puścił do niego oko.
– Zrób mu taką superdobrą, chyba tego potrzebuje.
Kiedy Assad zniknął w korytarzu, Carl zwrócił się do Mogensa:
– Widzę, że bywał pan już w komendzie, by złożyć zeznania w innych sprawach.
Facet skinął głową z poczuciem winy.
– I za każdym razem nie posiadał pan wystarczającej wiedzy na temat rodzaju i charakteru przestępstwa, więc odsyłano pana do domu, prosząc o konsultację z psychologiem i o to, by więcej się pan tu nie zgłaszał.
– Owszem, zgadza się. Ale tym razem to naprawdę ja popełniłem tę zbrodnię, proszę mi wierzyć.
– I nie może pan tak po prostu pójść do Wydziału Zabójstw i im o tym powiedzieć, bo znów odeślą pana do domu z tą samą instrukcją co wcześniej, zgadza się?
Sprawiał wrażenie niemal wdzięcznego za zrozumienie.
– Tak by właśnie zrobili.
– Czy w międzyczasie był pan u psychologa, panie Iversen?
– Tak, wiele razy. Nawet leżałem na oddziale w szpitalu Dronninglund i tak dalej.
– I tak dalej?
– Tak, leki na nerwy i tym podobne.
Mogens wyglądał, jakby napawało go to dumą.
– Aha. W takim razie mogę panu powiedzieć, że uzyska pan ode mnie identyczną odpowiedź jak od tych w Wydziale Zabójstw. Jesteś chorym człowiekiem, Mogens, i jeśli jeszcze raz zgłosisz się tu z fałszywymi zeznaniami, będziemy musieli cię zaaresztować. Jestem pewien, że pomogłaby ci kolejna hospitalizacja, ale to już oczywiście zależy od ciebie.
Ściągnął brwi. Widać było, że przez głowę przelatują mu tabuny myśli. Zmyślone historie z domieszką autentycznej skruchy, doprawione odpryskami faktów, które zawłaszczył, mieszały się teraz z desperacją. Tylko dlaczego? Carl nigdy nie rozumiał ludzi pokroju Mogensa.
– Nic już nie mów, Mogens. Może myślałeś, że tu w piwnicy nie będziemy wiedzieli takich rzeczy, ale się pomyliłeś. W dodatku wiem, że cały twój opis tego, co rzekomo zrobiłeś tej nieszczęsnej kobiecie, to wierutna bzdura. Kąt, pod którym zadano cios, strona, z której padł, sposób, w jaki ofiara leżała po napaści, liczba zadanych ciosów. Nie miałeś z tym zabójstwem nic wspólnego, więc proszę, wracaj do Næstved, okej?
– Halooo, niosę odrobinę meksykańskiej kawy w pięknej filiżance à la señor Assad – zaszczebiotał kudłacz, stawiając napój przed mężczyzną. – Cukru? – zapytał.
Mogens w milczeniu kiwnął głową. Wyglądał jak mężczyzna, któremu uniemożliwiono wytrysk tuż przed zbliżającym się orgazmem.
– Potrafi zdziałać cuda, ale musisz ją wypić jednym haustem – pouczył go Assad z uśmiechem. – Dobrze ci zrobi.
Przez twarz mężczyzny przemknął cień podejrzliwości.
– Jeśli tego nie zrobisz, aresztuję cię za składanie fałszywych zeznań, Mogens, więc pij! – dodał Carl ostrzejszym tonem.
Pochylili się nad nim obaj, obserwując bacznie, jak z wahaniem bierze filiżankę za uszko i podnosi ją do ust.
– Jednym haustem! – zagroził Assad.
Jabłko Adama kilkakrotnie podskoczyło w górę i w dół, gdy kawa znikała w gardle Mogensa.
Teraz wystarczyło poczekać. Biedny facet.
– Assad, ile właściwie chili dosypałeś do tej filiżanki? – spytał Carl po zmyciu z biurka ostatnich śladów wymiocin.
Kolega wzruszył ramionami.
– Niezbyt dużo, ale było świeżutkie, z odmiany Carolina Reaper.
– Czyli mocne?
– Tak, Carl, przecież sam widziałeś.
– Może od tego umrzeć?
– Nie sądzę.
Carl się uśmiechnął. Mogens Iversen zdecydowanie nie będzie się już naprzykrzał Departamentowi Q.
– Mam wpisać do akt jego „zeznanie”, Carl?
Mørck pokręcił głową, przeglądając papiery.
– Widzę, że Marcus Jacobsen prowadził tę sprawę. Szkoda, że nie udało mu się jej rozwiązać.
Assad kiwnął głową.
– Doszli w ogóle do tego, jaką bronią zamordowano tę kobietę?
– Z tego, co widzę, to nie. Piszą tu, że jakimś tępym narzędziem. Częsta formułka.
Carl zamknął teczkę. Kiedy nadejdzie właściwy czas, Wydział Zabójstw rzuci sprawę w kąt i zadanie jej rozwikłania przypadnie im.
Wszystko w swoim czasie.
Poniedziałek 2 maja 2016
Anne-Line Svendsen nie należała do najradośniejszych ludzi pod słońcem i nie brakowało ku temu powodów. Natura obdarzyła ją po trosze wszystkim, co trzeba, jeśli można tak powiedzieć. Niezły umysł, dość ładne rysy twarzy i ciało, dzięki któremu w minionych czasach oglądali się za nią liczni mężczyźni. Ale nigdy nie nauczyła się korzystać z tych atutów, a z biegiem czasu zaczęła też powątpiewać w ich przydatność.
Anne-Line, czy Anneli, jak lubiła się nazywać, w gruncie rzeczy nie potrafiła odczytywać kompasu życia, jak lubił to określać jej ojciec. W kwestii mężczyzn: patrzyła w lewo, choć najlepsi stali na prawo. Kiedy kupowała ubranie, zawsze słuchała swojego wewnętrznego głosu, nie zaś lustra. Gdy wybierała studia, ważniejsze były dla niej zarobki tu i teraz, a nie na dłuższą metę. Z czasem znalazła się w sytuacji, której zdecydowanie nie potrafiła była przewidzieć i której sobie nie życzyła.
Z wieloma godnymi pożałowania związkami na koncie należała obecnie do trzydziestu siedmiu procent dorosłych Duńczyków wiodących życie jako single. Z tego powodu w ostatnich latach jadała za dużo i niezdrowo, co skończyło się permanentnym rozczarowaniem z powodu nadmiaru ciała i nieznośnym wręcz zmęczeniem. Ale najbardziej w swoim życiu przeliczyła się w kwestii pracy, w której wylądowała. Jako młoda osoba dała się ponieść idealistycznej myśli, że praca w sektorze socjalnym będzie przydatna i przyniesie jej dużo satysfakcji. Skąd wówczas miała wiedzieć, że po przełomie tysiącleci zostanie podjętych mnóstwo bezsensownych i nieprzemyślanych decyzji politycznych, które spowodują że znajdzie się w potrzasku ze względu na tak zwaną współpracę między niekompetentnym szefostwem i równie oderwanymi od życia i niesolidarnymi politycznymi decydentami? Od wielu lat ani ona, ani jej koledzy nie mieli najmniejszych szans nadążyć za wszystkimi okólnikami, dyrektywami i narzędziami do analiz, które im narzucano. Ostatecznie utknęła w systemie społecznym, który sprawiał wrażenie całkowicie nieuregulowanego i często zarządzanego wbrew obowiązującemu prawodawstwu, i dysponowała aparatem do rozdzielania świadczeń społecznych, który nie miał szans prawidłowo funkcjonować. Wielu jej kolegów załamało się pod wpływem stresu, Anneli zresztą też. Spędziła dwa miesiące w domu pod kołdrą, nękana przez mroczne, depresyjne myśli, nie mogąc skupić się na najprostszych czynnościach. Gdy w końcu wróciła do pracy, było nawet gorzej niż wcześniej.
Obecnie tkwiła w bagnie politycznych zaniedbań, a przecież pozostał jeszcze tłum podopiecznych, do zajmowania się którymi w mniej czy bardziej przypadkowy sposób ją wyznaczono. Całą tę sytuację określała jako głośno tykającą bombę, zagrażającą systemowi opieki społecznej. Wśród jej podopiecznych znajdowała się grupka młodych kobiet, które nigdy niczego się nie nauczyły i nigdy nie zdołają.
Gdy wracała z pracy do domu, Anneli była wściekła i śmiertelnie zmęczona. Nie dlatego, że wykonała kawał dobrej roboty, ale właśnie dlatego, że jej nie wykonała. Ten dzień bynajmniej nie należał do wyjątków. Krótko mówiąc – był gówniany.
Za chwilę ma umówione rutynowe badanie mammograficzne w Szpitalu Królewskim, a potem po drodze do domu kupi sobie jakieś ciastka, walnie nogi na taboret, otuli się kocykiem, po czym na dwudziestą uda się na cotygodniową jogę z koleżankami z opieki społecznej.
Prawdę mówiąc, Anneli nie znosiła ćwiczeń fizycznych, jogi zaś w szczególności. Potem wszystko ją bolało, więc po co w ogóle to robiła? Na dobrą sprawę koleżanek też nie lubiła i wiedziała, że to uczucie jest całkowicie odwzajemnione. Jedyny powód, dla którego się od niej nie odcięły, był taki, że w kwestiach zawodowych znała odpowiedź na każde pytanie.
Taka właśnie była Anneli.
– Proszę mi powiedzieć, czy odczuwała pani ostatnio dyskomfort w tych okolicach? – spytała lekarka, studiując zdjęcia rentgenowskie.
Anneli zmusiła się do uśmiechu. Uczestniczyła w tym programie od dziesięciu lat; zawsze pytano ją o to samo.
– Tylko kiedy miażdżycie mi pierś jak naleśnik, by zrobić prześwietlenie – odparła cierpko.
Lekarka się odwróciła. Na jej twarzy, zazwyczaj pozbawionej wyrazu, pojawiły się bruzdy, przez co ciało Anneli przeszył przejmujący chłód.
– Ma pani guzek w prawej piersi.
Anneli wstrzymała oddech. „Kiepski żart” – przemknęła jej przez głowę zbłąkana myśl.
Lekarka ponownie zwróciła wzrok na ekran.
– Proszę spojrzeć.
Czubkiem ołówka obrysowała sporą plamę na monitorze, przez chwilę stukała coś na klawiaturze, po czym na komputerze pojawił się nowy obraz.
– Oto zdjęcie z zeszłego roku, wówczas nie było żadnych zmian, pani Svendsen. Obawiam się, że musimy rozważyć natychmiastowe podjęcie leczenia.
Anneli nie rozumiała. Słowo „rak” jakby przepłynęło obok. Takie ohydne, parszywe słowo.
– Dlaczego przychodzisz tak późno?
Cztery kobiety uśmiechnęły się kpiąco, ale zdążyła do tego przywyknąć.
– My tu się niemiłosiernie wykręcałyśmy, a ty co robiłaś?
Usiadła przy tym samym kawiarnianym stoliku co zawsze, siląc się na uśmiech.
– Miałam dziś strasznie dużo pracy, jestem skonana.
– Na zmartwienie nie ma jak jedzenie – poradziła Ruth.
Pracowała w opiece społecznej przed dwadzieścia dwa lata, ale w końcu dała sobie spokój i od pół roku wykonywała pracę biurową w przedsiębiorstwie taksówkowym. Pod wieloma względami była zabawną osobą, a przy tym zdecydowanie bardziej kompetentną niż reszta.