Chlorek sodu - Jussi Adler-Olsen - ebook + audiobook + książka

Chlorek sodu ebook

Jussi Adler-Olsen

4,6
41,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Dziewiąty tom bestsellerowej serii o DEPARTAMENCIE Q, pięć części zekranizowano. Maja Petersen popełnia samobójstwo w swoje 60. urodziny. Śmierć kobiety prowadzi do wznowienia nierozwiązanej sprawy z 1988 roku, tamto dochodzenie połączyło Marcusa Jacobsena z detektywem Carlem Mørckiem. Sprawa Mai rzuca światło na dziwaczną i pełną symboli sekwencję zejść śmiertelnych, które przez lata uznawane były za wypadki lub samobójstwa. Przez trzy dekady przebiegły zabójcy, który starannie i precyzyjnie wybierał ofiary i czas śmierci, pozostaje nieuchwytny. Gdy na świecie szaleje koronawirus, w Carl i reszta Departamentu Q boryka się z gmatwaniną makabrycznych spraw. Rose, Assad, Gordon i Carl walczą zaciekle, by ustalić między nimi związek, zanim będzie za późno. Ekipa zostaje wystawiona na trudną próbę, gdy próbują powstrzymać szalonego i bezwzględnego zabójcę przed zrealizowaniem chorego planu, przez który życie mogą stracić kolejni ludzie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 572

Oceny
4,6 (230 ocen)
156
51
19
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lorelei_l

Całkiem niezła

Uwaga spoilery Czy już nie można zabijać kogoś normalnie? To chyba jedyny autor, u którego przeważają jakieś dziwne grupy mordujące innych. Samo tło obyczajowe ciekawe, zbrodnia trochę mniej, bardzo to wszystko naciągane.
10
Magic32

Nie oderwiesz się od lektury

Audiobooka czyta p. Zadura super się słucha
10
kukis

Dobrze spędzony czas

Czekam z niecierpliwością na kolejną część!
00
Ksemka

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Aniapie

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00

Popularność




Natrium Chlorid

© Jussi Adler-Olsen and JP/Politikens Hus A/S 2021

in agreement with Politiken Literary Agency

Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2022 for the Polish translation by Joanna Cymbrykiewicz

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński/ monikaimarcin.com

Zdjęcie użyte na okładce: Getty Images

Zdjęcie autora: © Tine Harden

Redakcja: Marta Chmarzyńska

Korekta: Iwona Wyrwisz, Joanna Rodkiewicz, Edyta Malinowska-Klimiuk

ISBN: 978-83-8230-468-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2022

prolog

1982

Zaledwie pięć minut po telefonie alarmowym karetka skręciła na trawnik, na którym panował chaos tak niewyobrażalny, że trudno będzie o nim zapomnieć.

Wokół dymiącej wyrwy leżało sześć martwych ciał, a przenikliwy zapach palonego mięsa mieszał się z wonią ozonu, wciąż utrzymującą się w powietrzu po uderzeniu pioruna.

– Odsuńcie się! – zawołał mężczyzna z załogi karetki do grupki studentów, którzy przybiegli z budynku uniwersytetu położonego na przeciwległej stronie ulicy i teraz stali jak wryci, wpatrując się w zwłoki.

Jego kolega pociągnął go za rękaw.

– Martin, nic tu nie zdziałamy, ale spójrz tam!

Wskazał na starszego mężczyznę, pod którym powoli uginały się kolana, aż w końcu sięgnęły namokłej trawy.

– Dlaczego oni stali tak blisko siebie i dlaczego piorun nie uderzył w drzewa? – wyszlochał mężczyzna, gdy się do niego zbliżyli. I choć lało jak z cebra i płaszcz starszego pana oblepiał go niczym mokra szmata, nieszczęśnik skupił uwagę tylko na tym, co właśnie się wydarzyło.

Martin odwrócił się w stronę budynków uniwersyteckich, gdzie syreny i niebieskie migające światło wieszczyły rychłe przybycie dodatkowych karetek i wozów patrolowych.

– Podajmy mu coś na uspokojenie, żeby nie dostał udaru – powiedział jego kolega.

Martin skinął głową i zamknął oczy. Przez ścianę deszczu dostrzegł postaci dwóch kobiet siedzących w kucki przy powiększającej się kałuży nieopodal krzewów.

– Chodźcie, prędko! – zawołały, więc Martin chwycił torbę i puścił się do nich biegiem.

– Odnoszę wrażenie, że ona oddycha – jęknęła jedna z kobiet, podkładając rękę pod kark siódmej poszkodowanej.

Jeśli nie liczyć mocno osmalonej odzieży nieprzytomnej ofiary, nic nie wskazywało na to, by ta młoda kobieta doznała tak silnych poparzeń jak pozostali.

– Wydaje mi się, że to piorun ją tutaj odrzucił – powiedziała samozwańcza ratowniczka drżącym głosem. – Uratujecie ją?

I kiedy Martin wyciągał szczupłe ciało z ciągle powiększającej się kałuży, za jego plecami podniosły się krzyki. Widocznie jego świeżo przybyli koledzy właśnie stwierdzili, że nic tu po nich. Piorun zabił całą tłoczącą się w deszczu szóstkę.

Ratownik ułożył kobietę w pozycji bocznej ustalonej i poszukał jej pulsu: był spowolniony i słaby, ale stabilny. W chwili gdy mężczyzna wstał i przywołał kolegów z noszami, ciałem poszkodowanej wstrząsnęły drgawki. Kilka krótkich, głębokich oddechów uniosło klatkę piersiową ofiary, która nagle poderwała się na łokciach i rozejrzała.

– Gdzie ja jestem? – spytała, wodząc wokół nabiegłymi krwią oczami.

– W Fælledparken, w Kopenhadze – wyjaśnił Martin. – Uderzył w was piorun.

– Piorun?

Potaknął.

– A pozostali? – Spojrzała w stronę nerwowej krzątaniny.

– Znała ich pani? – spytał.

Skinęła głową.

– Tak, byliśmy razem. Nie żyją?

Martin zawahał się, ale potwierdził.

– Wszyscy?

Znów kiwnął głową, obserwując jej twarz. Spodziewał się zobaczyć na niej szok i smutek, przebiegła mina kobiety mówiła jednak coś innego.

– To dobrze – oświadczyła spokojnie i pomimo dojmującego bólu, który musiała odczuwać, jej twarz rozjaśnił diaboliczny uśmiech. – Wie pan co? – spytała, nie czekając na odpowiedź. – Jeśli mogłam to przeżyć, to z Bożą pomocą mogę przetrwać wszystko.

1

Wtorek, 26 stycznia 1988

MAJA

Dziesięć dni po Nowym Roku zimowy wiatr niespodziewanie nawiedził kraj, sprowadzając nań lodowate porywy i niespotykanie niskie, minusowe temperatury. Na widok ściętego lodem podwórka Maja głęboko westchnęła. Już trzeci rok z rzędu będzie musiała zmienić opony na zimowe, ale jako że tym razem spadło to na nią krótko po Bożym Narodzeniu, to w żadnym razie nie będzie jej stać na to, by usługę wykonał ten mechanik co zawsze. Na szczęście w lokalnej gazecie rzuciło jej się w oczy ogłoszenie warsztatu samochodowego, który oferował błyskawiczny, skuteczny i supertani serwis wymiany opon, a że w dodatku znajdował się nieopodal przedszkola jej syna w Sydhavnen, postanowiła się tam udać.

Tak najczęściej wygląda codzienność samotnej matki. Liczy się każdy grosz.

Zakład Ove Wilders Auto stanowił połączenie lakierni i warsztatu samochodowego, a jego właściciel i szef był budzącym zaufanie mężczyzną, jednym z tych, którzy dorastali, grzebiąc żylastymi rękami w silnikach samochodowych, więc Maja odetchnęła z ulgą. Będzie dobrze.

– Sprawdzimy tylko, czy wszystko działa, jak powinno – powiedział, dając znak kilku mechanikom, którzy siedzieli w kanale, świecąc na podwozie podwieszonego samochodu.

– Za parę godzin powinien być gotowy. Jak pani widzi, mamy co robić.

Po zaledwie trzech kwadransach zadzwonili do niej do pracy.

„Jak szybko, cudownie!” – pomyślała z radością, słysząc w słuchawce głos właściciela warsztatu. Jednak jej uśmiech szybko zbladł.

– Obawiam się, że dziś z tym nie zdążymy – oświadczył. – Zauważyliśmy, że bieżnik tylnych letnich opon jest zupełnie wytarty, więc zaczęliśmy podejrzewać, że z tylnym zawieszeniem jest coś nie tak, ale okazało się, że chodzi o oś, która może lada chwila pęknąć, a to już całkiem inna sprawa.

Maja zacisnęła dłoń na słuchawce.

– Oś?! Ale chyba można ją zespawać, prawda?

– Zobaczymy, ale niestety nie liczyłbym na to, bo jest strasznie zjechana – powiedział mężczyzna poważnym tonem. – Raczej na pewno trzeba ją będzie wymienić.

Maja odetchnęła głęboko, bojąc się pomyśleć, ile to będzie kosztowało.

– Już do państwa pędzę, muszę tylko odebrać synka z przedszkola – powiedziała, odnotowując, jak jej ręka spoczywająca na stole zaczyna się trząść. Jak ma zapłacić? I jak ma sobie poradzić bez samochodu, skoro…?

– Powiada pani, że do nas pędzi. No dobrze. Zamykamy o piątej – odparł cierpko.

Ubranie dziecka w kombinezon wymaga czasu, więc Maja pędem ruszyła spod przedszkola z sercem w gardle i Maxem w spacerówce, bo też minęła już pora zamknięcia zakładu. Dlatego odetchnęła z ulgą, widząc otwartą bramę na końcu ulicy i swój samochód, wystający z budynku warsztatu, z kołami do połowy zakopanymi w śniegu.

Czyli zdążyła.

– Moje auto! – zawołał Max. Uwielbiał ten samochód.

Po wkroczeniu na teren warsztatu Maja zobaczyła nogi mężczyzny wystające zza jej pojazdu.

„Dziwne! Dlaczego w taki mróz leży w śniegu bezpośrednio na asfalcie?” – zdążyła pomyśleć, nim od pierwszego huku szyby w budynku eksplodowały, zasypując wszystko wokół deszczem odłamków, a fala uderzeniowa kolejnego wybuchu zaledwie sekundę później wyrwała jej z rąk spacerówkę z Maxem i odrzuciła ją wiele metrów w tył.

Gdy kobieta wstała, zobaczyła tylko płomienie i dym. Warsztat zawalił się dokumentnie, a jej samochód leżał w odległości kilku metrów kołami w górę.

Z sercem walącym jak młot zaczęła się gorączkowo rozglądać na wszystkie strony.

– Maaaax! – wrzasnęła, nie słysząc własnego głosu.

Wtedy rozległa się kolejna eksplozja.

2

Poniedziałek, 30 listopada 2020

MARCUS

„Niezbyt piękny widok” – pomyślał szef Wydziału Zabójstw Marcus Jacobsen, zastawszy rosłego podkomisarza policji siedzącego za biurkiem z zamkniętymi oczami i otwartymi ustami, zupełnie wypompowanego.

Ostrożnie trącił jego leżące na stole nogi.

– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam w niczym ważnym, Carl – powiedział z krzywym uśmieszkiem.

Zaspany mężczyzna był najwyraźniej zbyt nieprzytomny, by zareagować na ironię.

– Ach, to rzecz względna, Marcus. – Ziewnął. – Musiałem jedynie przetestować, czy odstęp między brzegiem biurka a moimi nogami jest odpowiedni.

Marcus skinął głową. Remont piwnicy Komendy Głównej ciężko doświadczył jego kolegów z Departamentu Q i prawdę mówiąc, szef Wydziału Zabójstw bynajmniej nie był zadowolony z tego, że jego najbardziej anarchistyczną sekcję przeniesiono tak blisko niego do nowej siedziby na Teglholmen w Sydhavnen, gdzie mieściły się teraz komórki dochodzeniowe kopenhaskiej policji. Obecność skwaszonej gęby Carla Mørcka i wiecznie niewyparzonej gęby Rose Knudsen potrafiła wytrącić z równowagi każdego. W skrytości ducha Marcusowi od czasu do czasu marzyło się, by Carl i spółka wrócili do czeluści piwnicy Komendy Głównej, ale przecież dobrze wiedział, że nie ma na to szans. Choć właśnie w tym feralnym, dotkniętym koronawirusem roku byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby Departament Q został w podziemiach dawnej komendy.

– Carl, musisz na to spojrzeć. – Jacobsen otworzył teczkę sprawy i wskazał na nekrolog wyrwany z gazety. – Co ci to mówi?

Mørck przetarł oczy i przeczytał.

Maja Petersen, 11 listopada 1960 – 11 listopada 2020.

Będziemy bardzo tęsknić.

Rodzina

Carl podniósł wzrok.

– Cóż, kobieta zmarła w swoje sześćdziesiąte urodziny, ale poza tym nie widzę tu nic szczególnego. O co chodzi?

Marcus spojrzał na niego z powagą.

– Już ci mówię. Jeśli o mnie chodzi, przypomina mi się wyraźnie pierwszy raz, kiedyśmy się spotkali.

– Rety, jakie nieprzyjemne skojarzenie. Pierwszy raz, powiadasz? Kiedy to było?

– W styczniu tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego roku. Byłeś inspektorem w komisariacie na Store Kongensgade, a ja podkomisarzem w Wydziale Zabójstw.

Carl podciągnął nogi i wyprostował się na krześle.

– Dlaczego, do licha, o tym pamiętasz? Przecież w osiemdziesiątym ósmym wcale mnie nie znałeś.

– Pamiętam, bo ty i twój kolega przybyliście jako pierwsi do płonącego warsztatu samochodowego, który właśnie wyleciał w powietrze. Pamiętam, jak zająłeś się na wpół przytomną kobietą, której dziecko zginęło w eksplozji.

Najlepszy detektyw Marcusa siedział przez chwilę, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem. Potem podniósł ze stołu gazetę i spojrzał na nekrolog. Czyżby zaszkliły mu się oczy? Aż trudno uwierzyć.

– Maja Petersen – powiedział powoli. – To ta Maja Petersen?

– Tak, to ona – potwierdził Marcus. – Dwa tygodnie temu Terjego Plouga i mnie wezwano do jej mieszkania. Już od kilku dni wisiała w przedpokoju. Nie trzeba było gruntownego śledztwa, by stwierdzić, że odebrała sobie życie. Na podłodze koło jej stóp leżało zdjęcie małego chłopca, które prawdopodobnie ściskała w ręce aż do samej śmierci.

Jacobsen pokręcił głową.

– Na stole w salonie znaleźliśmy lekko zapleśniały, nietknięty tort, na którego wierzchu za pomocą delikatnej jasnoniebieskiej glazury starannie napisano dwa imiona: „Maja 60 lat. Max 3 lata”. I trzeba stwierdzić, że trochę nietypowo ciasto udekorowano dwoma krzyżami zamiast świeczkami i flagami. Krzyż przy każdym imieniu.

– Okej. – Carl odłożył gazetę i ciężko oparł się w fotelu. – Smutne wieści. Powiadasz, że to samobójstwo, ale czy wiesz to na pewno?

– Tak, wiem. Przedwczoraj odbył się jej pogrzeb, w którym zresztą uczestniczyłem. Nie licząc pastora, niżej podpisanego i jakiejś starszej pani, kaplica była całkiem pusta, więc trudno sobie wyobrazić smutniejszy widok. Po uroczystości rozmawiałem z tą kobietą, okazało się, że jest kuzynką zmarłej. Przyznała, że to ona podpisała się w nekrologu jako „rodzina”.

Carl spojrzał na Marcusa z namysłem.

– Powiadasz, że wtedy przed laty też znajdowałeś się na miejscu eksplozji. Akurat tego sobie nie przypominam. Pamiętam śnieg, przeraźliwe zimno i wiele innych rzeczy, ale nie ciebie.

Jacobsen wzruszył ramionami. Minęło ponad trzydzieści lat, jak miałby pamiętać?

– Ogień był wyjątkowo gwałtowny, więc technicy nie potrafili określić na sto procent, w jaki sposób doszło do eksplozji i pożaru – stwierdził Marcus. – Ale okazało się, że w warsztacie mieściła się nigdzie niezarejestrowana lakiernia, więc w budynku znaleziono tyle materiałów łatwopalnych, że o nieszczęście nie było trudno. I owszem, dotarłem na miejsce krótko po wybuchu, i to wręcz przez przypadek, bo po prostu miałem coś do załatwienia parę ulic stamtąd.

Carl kiwnął głową do swoich myśli.

– Pamiętam, że od razu się zorientowałem, iż ten chłopczyk nie żyje. Jego drobne ciałko leżało po skosie na krawężniku, zmiażdżona głowa spoczywała w śniegu. Takich widoków się nie zapomina. Musiałem mocno przytulić jego matkę, by nie podeszła za blisko dziecka i nie zobaczyła, jak potwornie jest zmasakrowane.

Mørck podniósł wzrok na szefa.

– Dlaczego byłeś na pogrzebie Mai Petersen, Marcus?

– Dlaczego? – westchnął Jacobsen. – Po prostu nigdy nie otrząsnąłem się z tej sprawy. Już wtedy zalatywała mi na kilometr. – Postukał w akta śledztwa leżące na stole. – Przez ostatnie dni przeczytałem je jeszcze raz i przemyślałem je sobie.

– I do czego doszedłeś? Że wybuch nie nastąpił w wyniku nieszczęśliwego wypadku?

– W to akurat nigdy nie wierzyłem, ale na drugiej stronie raportu technicznego natknąłem się na zdanie, na które wtedy nie zwróciłem uwagi. Przed ponad trzydziestu laty nie było ku temu powodów.

Wyjął z teczki kartkę i podsunął Carlowi.

– Zaznaczyłem je zakreślaczem.

Carl Mørck oparł przedramiona na podłokietnikach i pochylił się do przodu. Przeczytał kilkakrotnie zakreślone zdanie, nim uniósł wzrok i spojrzał na Marcusa pociemniałymi oczami.

– Sól?! – powtórzył kilka razy.

Marcus skinął głową.

– Widzę, że myślisz to samo.

– Tak, chodzi o sól, ale kiedy to było? Naprowadź mnie trochę.

– Nie wiem dokładnie, która to była sprawa, ale na pewno miała coś wspólnego z solą. Zgadza się?

– Tak, zdecydowanie.

Carl myślał, aż się kurzyło, ale najwyraźniej na próżno.

– Może Rose albo Assad będą pamiętać – powiedział w końcu.

Marcus pokręcił głową.

– Nie sądzę, to było jeszcze przed ich nastaniem. Ale może Hardy?

– Hardy jest znów w Szwajcarii na jakiejś terapii.

– Wiem, ale chyba słyszałeś o całkiem sprytnym urządzeniu zwanym telefonem, co, Carl?

– Tak, tak, zadzwonię, pewnie. – Mørck ściągnął brwi. – Miałeś dobrą chwilę, by się nad tym zastanowić, Marcus. Byłbyś tak miły i uchylił przede mną rąbka tajemnicy, co takiego odkryłeś wtedy w Sydhavnen?

Jacobsen skinął głową. Zrobił to niemal z ulgą.

Marcus opowiedział, że gdy rozległ się drugi huk, wszystkie szyby w mieszkaniu nieopodal warsztatu, które właśnie przeszukiwali, zostały z wielką siłą wtłoczone do środka, aż odłamki szkła powbijały się głęboko w stolarkę i meble. Na szczęście Marcus i jego kolega znajdowali się w sypialni wychodzącej na podwórze, więc nic im się nie stało, ale mieszkaniec lokalu, nieszczęsny ćpun, który ukrywał broń dla kilku najgorszych mętów z Vesterbro, zupełnie się załamał i zaczął bredzić o czasach, kiedy był chłopcem i kiedy gazownia w Valby wyleciała w powietrze.

Marcus poszedł na palcach do kuchni, podążając za syberyjskim chłodem, który wpadł do środka przez wybite szyby, i od razu zobaczył czarne jak węgiel kłęby dymu i płomienie wznoszące się na co najmniej dwadzieścia pięć metrów nad dachami domów w odległości kilku przecznic.

Dwie minuty później Jacobsen w towarzystwie inspektora skręcił w ulicę, gdzie wóz patrolowy z migającym kogutem stał już w poprzek wjazdu na posesję. Na podwórzu parę metrów dalej młody kolega przytulał do siebie kobietę. Całe miejsce pogrążone było w chaosie, a z płonących budynków i asfaltu buchały kłęby czarnego dymu. Małe dziecko na lewo od Marcusa bez wątpienia zginęło na miejscu, jako że jego drobne ciałko leżało zupełnie nieruchomo z twarzą wrytą w śnieg.

Ze środkowej części budynku płomienie wznosiły się teraz na wysokość co najmniej czterdziestu metrów, żar niemal zwalał z nóg. Na dziedzińcu leżał do góry kołami wrak citroena dyane, gruz i szczątki samochodów walały się w wodzie pochodzącej z roztopionego śniegu, która szybko zalała większość terenu, a kilka aut wystawionych na sprzedaż po lewej stronie wzdłuż murów warsztatu uległo zmiażdżeniu jak wyeksploatowane pojazdy na złomowisku.

Nieco dalej pod zwałami gruzu widać było pogruchotaną furgonetkę, zza której wystawały gołe, osmalone nogi. W obecnej chwili stanowiły one jedyną wskazówkę, że w budynku w ogóle ktoś był.

Dopiero po kilku godzinach strażakom udało się opanować płomienie, ale Marcus został na miejscu, chcąc być na bieżąco ze spostrzeżeniami kolegów i specjalistów badających przyczynę pożaru.

Do północy w głębi budynku znaleźli jeszcze cztery ciała, tak zwęglone, że trudno było ustalić ich płeć. I choć na czaszkach całej czwórki stwierdzono podobne urazy, nie można było z miejsca ustalić, czy powstały w wyniku gwałtownej eksplozji i deszczu odłamków metalu, którego tony zalegały w warsztacie.

Pomimo dużego prawdopodobieństwa, że w grę wchodzi nieszczęśliwy wypadek, w kolejnych dniach Marcus rutynowo sprawdził kilka motywów uwzględniających podpalenie. Musiał odrzucić hipotezę o przekręcie ubezpieczeniowym, bo warsztat, na przekór wszystkim przepisom, nie był ubezpieczony, a poza tym w pożarze zginął też jego właściciel, więc kto miałby zyskać na podłożeniu ognia? Prawdopodobnie w grę nie wchodziły też porachunki mafijne, jako że żadna z ofiar, które potem zidentyfikowano jako mechaników, nie figurowała w rejestrach kryminalnych.

Z pomocą zszokowanej wdowy po właścicielu warsztatu Marcus przeanalizował jego krótką historię.

– Czy pani mąż lub rodzina mieli z kimś na pieńku? – spytał. – Niespłacone długi? Wrogów? Może groźby od konkurencji?

Ale żona za każdym razem tylko kręciła głową, niczego nie rozumiejąc. Oświadczyła, że jej mąż był ciężko pracującym mechanikiem, tyle że niespecjalnie leżała mu robota papierkowa, ale czy to nie typowe dla fachowców?

Marcus musiał przyznać, że w tej niedużej firmie, która nie korzystała z usług ani księgowego, ani rewidenta, rzeczywiście tak było. Cała ewentualna korespondencja, kartoteki klientów i rachunki poszły z dymem, o ile w ogóle kiedykolwiek istniały.

Żona zdawała sobie sprawę z tego, że będzie sporo roboty z rozliczeniami podatkowymi, ale przecież warsztat istniał dopiero od kilku miesięcy, więc zapewne da się to ogarnąć.

Gdy parę tygodni później działka została uprzątnięta, śledztwo wciąż tkwiło w punkcie wyjścia. Tylko jeden na pozór nieistotny szczegół, który jakiś czujny technik odnotował w raporcie, odstawał od reszty, ale Marcus zwrócił na niego uwagę dopiero teraz, po wielu latach, przeglądając raport.

Było w nim napisane:

„Kilka metrów od bramy wjazdowej, przy samym ogrodzeniu, znajdował się wysoki na dziewięć centymetrów kopczyk soli”.

Poniżej widniało dodatkowe wyjaśnienie, które powinno było skłonić do namysłu i wywołać zdziwienie:

„Była to sól kuchenna, nie drogowa”.

3

Wtorek, 1 grudnia 2020

CARL

– W archiwum znajdowała się kopia akt tej sprawy, Carl. – Rose rzuciła mu ją pod nos. – Przeczytaliśmy je dziś rano z Gordonem. Piszą w nich, że byłeś pierwszą osobą, która przybyła na miejsce?

– Tak, najwyraźniej. – Mørck skinął głową i wskazał na egzemplarz akt Jacobsena. – Ten oto raport latami zalegał w rozlicznych gabinetach Marcusa. Wiecie zapewne, co to oznacza?

– Tak, że nie umiał odpuścić tej sprawy – odparł Gordon łopatologicznie. – I teraz pewnie chce, byśmy zdjęli ten ciężar z jego barków.

Carl uniósł kciuk.

– Bingo. I dlatego właśnie weźmiemy tę sprawę, odłożymy wszystko inne na bok i ją rozwikłamy. I tyle.

– Odłożymy wszystko inne na bok? Czy to nie zbyt drastyczne posunięcie? – mruknęła Rose. – Nie sądzisz, że w obecnej chwili mamy aż nadto na głowie?

Carl wzruszył nieznacznie ramionami. Może i tak, ale w końcu to szef Wydziału Zabójstw podejmuje decyzje. Poza tym sprawa trafiła go w zaskakująco czuły punkt. Minęło tyle lat, a jednak myśl o małym martwym chłopcu i matce, która straciła to, co najcenniejsze, nadal sprawiała mu ból. Wystarczyła chwila z zamkniętymi oczami, by przypomnieć sobie ten straszny wypadek i poczuć drżenie matki dziecka tak wyraźnie, jakby stało się to wczoraj. Czy to dlatego, że sam został ojcem?

– Pewnie widzieliście, co Marcus podkreślił na samym dole raportu speców od pożarnictwa, więc nie muszę wam tłumaczyć, że ten aspekt sprawy musimy potraktować priorytetowo. I to nie tylko ze względu na Marcusa, ale też nas samych i Departament Q.

– Chodzi o tę sól kuchenną? – rzucił Gordon.

Carl przytaknął.

– Rose, jesteś w naszym departamencie od dwa tysiące ósmego roku, więc może coś ci świta?

– Ale o soli? – Rose pokręciła głową.

– Aha, to zgłęb ten temat, bo wiem, że kilka lat temu jakaś sprawa, którą zarzuciliśmy, miała coś wspólnego z solą. Marcus też to pamięta, ale jak wspominałem, musiało już minąć kilka dobrych lat, skoro nie potrafimy jej umiejscowić w czasie. Może spróbuj przyjrzeć się starszym sprawom, na przykład tym z okresu od dwa tysiące do dwa tysiące piątego, powinnaś na coś natrafić.

– Sprawy z solą? – Rose nie sprawiała wrażenia zachwyconej.

– Tak. Jak mówiłem, mgliście sobie przypominam, że w jakiejś innej sprawie w pobliżu miejsca przestępstwa znaleziono kopczyk soli.

– O w mordę, trudno, byś mi przydzielił bardziej fascynujące zadanie, po tysiąckroć dzięki, panie Mørck z Vendsyssel. Jeśli się głębiej zastanowić, to spora kupka soli leży na podwórku mojego kuzyna w Ganløse. I co, zostanie aresztowany?

Carl uniósł brwi. Skoro to babsko jest w takim nastroju, trzeba tupnąć nogą.

– Za uszczypliwości podziękujemy, Salome. Pomyśl tylko, ile Marcus dla ciebie zrobił. Przywrócił cię do pracy, pomógł ci wrócić do formy i sylwetki sprzed pięciu lat, awansował cię i tak dalej. Nie uważasz, że zasłużył, byś zrobiła wszystko, co w twojej mocy, by uporał się z tą sprawą?

Rose westchnęła.

– Byłeś zabawniejszy, kiedy byłeś tylko starym i skwaszonym dupkiem, a nie starym, skwaszonym, a do tego świętoszkowatym. Ale dobrze, jeśli chcesz mnie dręczyć lekturą starych akt, podczas gdy Assad będzie przeglądał te, co piętrzą się na naszych biurkach, to w to wchodzę.

Obróciła się na pięcie, nim Carl zdążył się odgryźć. Megawkurzające.

Zwrócił się więc do Gordona, który wyglądał, jakby przygotowywał się na przyjęcie bury:

– A ty, Gordon – powiedział Mørck z takim naciskiem, że nieszczęśnik aż podskoczył – ty pomożesz mnie.

Koledze opadły ramiona.

– Znajdź wdowę po właścicielu warsztatu. Musisz też odszukać tę starszą panią, która uczestniczyła w pogrzebie, kuzynkę Mai Petersen. Kiedy to zrobisz, sprowadź je obie do mnie. Na jednej nóżce, proszę!

Nowy gabinet Carla na pierwszym piętrze był pomieszczeniem, jakich wiele: standardowo wyposażony i łatwy do sprzątania. Mørck otworzył okno, położył raport Marcusa na parapecie i zabrał się metodycznie do czytania. Lektura całości zajęła mu prawie jedną czwartą paczki fajek; raport był niesłychanie skrupulatny, podobnie jak wszystkie pozostałe, które Marcus Jacobsen sporządził swego czasu jako podkomisarz. Ten jednak wyjątkowo go pochłonął, prawdopodobnie dlatego, że mężczyzna był niemal naocznym świadkiem wydarzenia, i dlatego, że nigdy nie zapomniał nieutulonego żalu młodej matki.

Już na pierwszej stronie raportu Jacobsen wyraził niezadowolenie z tego, że ówczesny szef Wydziału Zabójstw zastopował jego śledztwo i zakwalifikował sprawę jako nieszczęśliwy wypadek.

Kolejnych wiele stron zajmowały zapisy zeznań świadków przesłuchanych przez Marcusa, ale prawdę mówiąc, niewiele z nich coś wnosiło, o ile którekolwiek.

„Co pan widział?” i „co pani wie?” – pytał Marcus zawsze przesłuchiwanych. „Czy wie pan, co mogło doprowadzić do tak potężnej eksplozji?” Ale nikt nie podsunął mu żadnych tropów. Młoda kobieta, która straciła dziecko, wyjaśniła, dlaczego pojawiła się w warsztacie. Chodziło o tylną oś citroena dyane, którą trzeba było wymienić ze względu na zużycie. I za każdym razem, gdy dochodziła do momentu, w którym miała opowiedzieć o samej chwili wybuchu i o tym, jak eksplozja wyrwała jej z rąk spacerówkę z trzyletnim synem, załamywała się.

Potem następowały zeznania wdów po mechanikach, którzy zginęli w wypadku, ale summa summarum wszystko wskazywało na to, że w warsztacie zatrudniano młodą, zaangażowaną ekipę o wysokich kompetencjach. Często pracowali po godzinach, ale wynagrodzenie zawsze wypłacano szybko, a do tego było nie najgorsze, jak stwierdziła jedna z żon.

W tym miejscu Carl postawił grubą kreskę.

– Nietrudno było znaleźć te wdowy, Carl, choć ta, która była żoną właściciela warsztatu, ponownie wyszła za mąż i przyjęła inne nazwisko, ale na szczęście mieszka nadal pod tym samym adresem.

– Kiedy tu przyjdzie, Gordon?

– Już tu jest, czeka u Rose.

Carl skinął głową z uznaniem. Wkrótce będzie musiał przyznać, że najmłodszy członek Departamentu Q nie jest już taki zielony.

– A ta kuzynka, która zamieściła w gazecie nekrolog, przyjdzie za godzinę. Jest trochę podenerwowana i zdezorientowana tym, że chciałeś z nią rozmawiać, ale powiedziałem jej, że zazwyczaj nie gryziesz. – Gordon uśmiechnął się szeroko.

„Zazwyczaj nie gryziesz?!” – uśmiech Carla stracił na szczerości. A jednak ten ćwok ma jeszcze mleko pod nosem.

Carl zamknął raport, by wdowa nie musiała oglądać drastycznych zdjęć zwłok z miejsca zdarzenia.

Nie miał pojęcia, jak wdowa po właścicielu warsztatu wyglądała przed trzydziestoma kilkoma laty, ale jak na sześćdziesięciolatkę prezentowała się nadzwyczaj młodzieńczo. „Niewielką część tego oblicza zawdzięcza wyłącznie Stwórcy” – pomyślał Mørck, gdy zdjęła maseczkę. Spróbowała się uśmiechnąć, ale uśmiech jakby uwiązł jej na twarzy.

Przez pierwszych kilka minut zadawanie pytań szło mu jak po grudzie, ale potem uznał, że kto nie ryzykuje, ten nie ma, i spytał ją o coś, o co według raportu jeszcze jej nie pytano. Strzał w ciemno.

– Przez ręce pani męża przewinęło się w tamtym okresie sporo pieniędzy. Czy pani to w ogóle odczuła?

Kobieta zaczesała włosy za ucho, podczas gdy na jej czole próbowała przebić się jedna zmarszczka.

– Znaczy, pyta pan, czy płaciliśmy rachunki na czas?

– Nie, o wszelkie nadwyżki finansowe, które jak sądzę, się wtedy pojawiały. Samochód, zmywarka, nowe ubrania i tak dalej.

Wyglądało na to, że możliwość wyboru spośród konkretnych przykładów sprawiła jej ulgę.

– Ta-ak, Ove kupił przecież wtedy domek letniskowy w Tisvilde. Wciąż go mam.

Carl gwizdnął.

– To musiał być właściwy moment na nabywanie domów letnich w Tisvilde. Dzisiaj ich ceny są niebotyczne.

Wyprężyła się nieznacznie, zdradzając pewną dumę z nabytku.

– Pamięta pani, ile za niego daliście? Bo zakup był za gotówkę, prawda? – rzucił.

Przytaknęła z namysłem. Dobry Boże, jak łatwo ją było zmanipulować.

– Wydaje mi się, że nieco ponad sto tysięcy. – Skinęła głową na potwierdzenie własnych słów.

– Czyli warsztat dobrze prosperował?

Potaknęła.

– Ale też Ove naprawdę dużo pracował, jak zresztą oni wszyscy.

Ich rozmowa toczyła się jeszcze przez dwadzieścia minut; z pewnością była też ostatnią.

– Wydaje mi się, że w tym warsztacie działo się więcej niż w innych – poinformował Rose po wyjściu wdowy.

Ale Rose nie słuchała.

– Carl, czy ty wiesz, jakie mi wyznaczyłeś zadanie?

Rose dysponowała wieloma wyrazami twarzy, ale ten, który prezentowała obecnie, nie podobał się Carlowi. I ktoś tu coś mówił o skwaszonych dupkach!

– Sprawy z lat od dwutysięcznego do dwa tysiące piątego nie zostały jeszcze zdigitalizowane, więc tylko siedzę i przeglądam te raporty. Nie licz na to, że wymigasz się od płacenia mi za nadgodziny, jeśli zależy ci na czasie.

Marudzenie, marudzenie, marudzenie. Właściwie to nawet przyjemne.

– Powiedz po prostu, ile godzin ci wyszło, i pracuj dalej w swoim fantastycznym stylu.

Czyżby pokazała mu język?

4

Wtorek, 1 grudnia 2020

CARL

Carl otworzył raport i przejrzał zdjęcia zwłok z warsztatu samochodowego. Ani oględziny miejsca zdarzenia, ani ciał leżących na stołach obdukcyjnych nie powiedziały mu zbyt wiele. Patolog sądowy, który przeprowadził sekcję zwłok zabitych, napisał o jednym następująco:

„Jako że denata znaleziono pod stalowym stołem i z tego powodu nie odniósł poważnych obrażeń oprócz tego na potylicy, to można wyciągnąć wniosek, że przedmiot, który uderzył go w tył głowy, jednocześnie go zabił. Najprawdopodobniej przedmiot ten upadł potem na ziemię w stanie nienaruszonym, bo nie znaleźliśmy w czaszce jego odłamków, co zresztą dotyczy też pozostałych zwłok. Uwagę zwraca fakt, że w trzech przypadkach rany są niemal identyczne i że obrażenia dotyczą tylko okolic potylicznych, co zapewne można wytłumaczyć w ten sposób, że wybuch nastąpił na pewnej wysokości i wszyscy trzej mężczyźni stali wówczas blisko siebie, odwróceni tyłem do jego źródła”.

Carl kilka razy przeczytał pokrętne wyjaśnienia, przyglądając się fotografiom. Dwie ostatnie ofiary także miały obrażenia głowy, ale umiejscowione bliżej skroni. Ponadto na ciałach widocznych było wiele innych ran. W torsie jednego z denatów tkwiło nawet tyle odłamków metalu, i to tak blisko siebie, że widok ten przywodził na myśl deskę nabijaną gwoździami.

Przekartkował dalej do zdjęć z akcji wydobywania zwłok. Zdecydowanie nie było to przyjemne zadanie.

Gdy dotarł do dokumentacji fotograficznej oddającej stan podwórza warsztatu, usłyszał kroki na korytarzu, więc zamknął teczkę i czekał.

Okazało się, że przyszła kuzynka zmarłej Mai. Kobieta wyglądała na mocno poruszoną całą sytuacją.

– Och, to takie straszne, że Maja odebrała sobie życie we własne urodziny. Nawet mnie do siebie zapraszała, ale w ostatnim momencie musiałam odwołać wizytę, aż trudno o tym myśleć. Jestem pielęgniarką i jak to bywa w czasach covidu, na oddziale brakowało rąk do pracy, więc musiałam… – Zacisnęła wargi, by się opanować. – Gdybym wtedy przyszła, może ona…

Spojrzała błagalnie na Carla, jakby prosząc o wybawienie.

Ten zastanawiał się, czy ująć ją za rękę, ale widok maseczki tkwiącej pod jej nosem kazał mu się opamiętać.

– Niech sobie pani tego nie wyrzuca. To, co się stało, nie jest pani winą. Z mojego doświadczenia wynika, że ludzie chcący popełnić samobójstwo zazwyczaj dopilnowują, by dość szybko ich znaleziono. Nawet w obliczu śmierci większość z nich nie jest w stanie znieść myśli, że ich widok może się wydać straszny i groteskowy, więc Maja i tak by to zrobiła przed pani przyjściem, jestem tego pewny. Po prostu znalazłaby ją pani trochę wcześniej.

Kobieta kiwnęła głową.

– Tak, miałam podobne podejrzenia, ale dziękuję, że pan to mówi. Maję trudno było rozgryźć i przewidzieć jej postępowanie. Od śmierci synka już nigdy nie była sobą. Owszem, radziła sobie, nawet dobrze szło jej w pracy, ale czułam, jaki ból sprawia jej życie.

– Rozumiem, że byłyście sobie bliskie. To pani zamieściła nekrolog w gazecie.

– Tak, spośród tych, którzy zostali, tylko ja znałam ją dobrze. Nie prowadziła bujnego życia towarzyskiego z kolegami z pracy, a z byłym mężem, ojcem Maxa, też nie utrzymywała kontaktu. Zerwał się jeszcze przed wypadkiem. Eksmąż nie wspierał jej w żałobie. Myślę, że głęboko ją to raniło.

– Ale pani i Maja się widywałyście?

Potaknęła.

– Tak, przez wszystkie te lata nigdy jednak nie rozmawiałyśmy szczerze o wypadku. Owszem, może początkowo trudno było mówić o czymkolwiek innym, ale w późniejszym czasie zaniechałyśmy poważnych rozmów.

Otarła przezroczystą wydzielinę płynącą jej z nosa. Nawet i w tej sytuacji kobieta sprawiała wrażenie charyzmatycznej.

– Ech, tyle w życiu wycierpiała. Szczególnie przeklinała się za to, że wybrała właśnie ten warsztat, by zaoszczędzić kilkaset koron. Przeklinała się też za kupno takiego gównianego samochodu. Wyrzucała sobie, że w ogóle nim jeździła po nadejściu zimy i że nie mogła poczekać, by poznać cenę nowej tylnej osi. Żeby pan wiedział, do jakiego stopnia wyrzuty pod własnym adresem sterowały jej życiem. Nie potrafiła rozmawiać o kombinezonach, spacerówkach, starych samochodach i mnóstwie innych rzeczy, nie wybuchając płaczem. W jej pracy musieli być bardzo tolerancyjni, skoro to znosili, naprawdę.

– Z raportu z sekcji zwłok wynika, że chłopczyk na jednej nodze miał szynę. Wie pani, co mu dolegało?

– Tak. Max urodził się z niesprawnym stawem kolanowym w prawej nodze, więc przez pierwsze lata musiał przejść wiele operacji.

– Ale potrafił chodzić?

– Tak, nauczył się jako tako, ale to zasługa Mai. To właśnie z powodu tej nóżki kilka miesięcy po narodzinach Maxa Maję zostawił mąż. Nie umiał żyć z niepełnosprawnym dzieckiem i żoną, która nie potrafiła myśleć o niczym innym. To był jeden z tych cienkich Bolków, którzy zostawiają żonę, gdy życie staje się trudne, i zaczynają własne od nowa.

Carl dostał numer telefonu do pracy pielęgniarki, więc zawsze mógł zadzwonić, gdyby pojawiły się nowe pytania, ale czuł, że niewiele już od niej wyciągnie.

Jego mózg pracował teraz nad wszystkimi teoriami naraz. Po pierwsze, męczyło go stwierdzenie młodej Mai, że jeszcze przed eksplozją widziała przy bramie warsztatu wystające zza auta nogi. I choć może jej się przywidziało i tak naprawdę nogi wystawały spod podwozia furgonetki, postanowił nie lekceważyć jej zeznań. Przecież właśnie na to zwróciła szczególną uwagę, jak wtedy twierdziła, więc dlaczego miałby jej nie wierzyć?

A jeśli to prawda, to dlaczego ten człowiek tam w ogóle leżał? Czy to możliwe, że był martwy, jeszcze zanim doszło do wybuchów?

Carl przeanalizował cały scenariusz. Jeśli mężczyzna już nie żył, to mimowolnie nasuwa się myśl, że doszło do przestępstwa, co pociągało za sobą mnóstwo kolejnych pytań.

Jak powstały obrażenia na potylicy i karku denatów? Czy mężczyzna leżący w bramie warsztatu próbował uciec? Dlaczego nikomu się to nie udało? Czy zostali zabici przed wybuchami? Zgodnie z rozrysowanym planem miejsca zdarzenia cztery ciała leżały dość blisko siebie przy przebieralni pośrodku budynku, ale jak można zabić grupkę ludzi tak, by nie stawiali oporu? I co w ogóle doprowadziło do detonacji? Istniały teorie, że w pierwszej eksplozji wybuchły beczki z toluenem, silnym rozpuszczalnikiem, ale czy tak rzeczywiście było? I dlaczego nieopodal budynku znaleziono kopczyk soli, czy zostawiono go tam celowo, czy ktoś przechodził tamtędy z dziurawą paczką? Tylko po co, do licha, spacerować z nieszczelnym workiem soli w takim miejscu?

Na wiele z tych pytań z pewnością nigdy nie uda się uzyskać odpowiedzi, ale już teraz Carl rozumiał, dlaczego Marcus nie chciał zarzucić śledztwa i dlaczego przez lata nie potrafił zapomnieć o tej sprawie.

Dla Carla i wszystkich innych detektywów istniało tylko jedno zasadnicze pytanie, jeśli rzeczywiście doszło do przestępstwa: jaki w takim razie był motyw?

Wyglądało na to, że warsztat Ove Wilders Auto zarabiał sporo ponad normę. Ale z czego to, do licha, wynikało? Prochy? Pranie brudnych pieniędzy? Jakiś szwindel?

Patrząc na zdjęcia z raportu, Carl jeszcze raz pokręcił głową. Minęło już ponad trzydzieści lat, więc jak w ogóle ruszyć z miejsca?

– I co, wyciągnąłeś coś od pań, które ci przyprowadziłem? – spytał Gordon z ciekawością. – Podały ci jakieś sensowne informacje?

Carl pokręcił głową.

– Tia. W każdym razie wiem już nieco więcej o kobiecie, która straciła dziecko w tym… wybuchu – odparł, zawahawszy się przy ostatnim słowie. Chciał powiedzieć „wypadku”, ale nie potrafił.

– Tak! Można się zupełnie zdołować z powodu jej smutnego losu. Pomyśl, jak przez coś takiego życie rozpada się na kawałki. Jedna iskierka i… buuum! – Gordon pokręcił głową, ale po chwili nagle zmarszczył czoło na widok fotografii leżącej na samym wierzchu. Potem przysunął sobie krzesło spod ściany i usiadł na nim w zwolnionym tempie ze wzrokiem utkwionym w ostre zdjęcie leżące na stole.

– To citroen dyane Mai leży do góry kołami, prawda?

Carl skinął głową. Przecież na dole widniał podpis.

– Tego zdjęcia nie było w naszej teczce z kopiami! – oświadczył Gordon chmurnie.

– Aha, i twoim zdaniem ma to szczególne znaczenie?

– Masz w szufladzie szkło powiększające?

Carl wyszukał je i mu podał.

Gordon kilka razy przesunął szkłem po zdjęciu.

– A niech mnie – powiedział w końcu.

Przysunął teczkę sprawy i metodycznie przerzucał kartki, dopóki nie trafił na to, czego szukał. Przeczytał treść strony parokrotnie, by się upewnić, po czym odłożył ją, z niedowierzaniem pokręcił głową i podsunął kartkę Carlowi.

– Patrz tu. To zapis przesłuchania Mai, które Marcus przeprowadził miesiąc po zdarzeniu. – Postukał w tekst.

– Tak, właśnie go przeczytałem. Właściciel warsztatu Ove Wilder ją poinformował, że trzeba wymienić tylną oś, bo jest zjechana.

– Właśnie. A teraz spójrz na podwozie jej samochodu. Co widzisz?

Carl przejechał parę razy szkłem powiększającym po fotce.

– Widzę, że wymienili tylną oś, zgodnie z umową. Wprawdzie nie jest całkiem nowa, ale w każdym razie nieskorodowana. Pewnie użyli części zamiennej, którą już mieli w warsztacie.

– Okej, najwyraźniej muszę odświeżyć ci pamięć. Z warsztatu dzwonią do Mai zaledwie dwadzieścia pięć minut przed eksplozją i mówią, że muszą wymienić tylną oś.

– Owszem.

– Wybacz, że to mówię, ale chyba nie masz zbytniego pojęcia o samochodach, skoro myślisz, że tylną ośkę można tak szybko wymienić.

– Czyli uważasz, że zrobili to, nim zadzwonili. W czym problem?

– To nie jest nowa oś, sam sprawdź. Wygląda na oryginalną. Jeśli chcesz znać moje zdanie, ona wcale nie wymagała wymiany.

– Słyszę, co mówisz – stwierdził Carl, popatrując na swoje papierosy. Dlaczego, do kurwy nędzy, człowiekowi nie wolno po prostu zapalić sobie ćmika, skoro to może pomóc w myśleniu? Westchnął i spojrzał na Gordona. – Nakłamali jej i chcieli dokonać naprawy, która nie była konieczna. O to ci chodzi?

– Tak. Albo też wcale nie zamierzali niczego naprawiać, chcieli za to tylko zainkasować honorarium. Nieważne, jak zamierzali postąpić, w każdym razie planowali z premedytacją oszukać tę kobietę na kupę kasy.

Carl skinął głową, jeszcze raz spoglądając na zdjęcie.

– Czyli powiadasz, że w Ove Wilders Auto kantowali klientów?

– Tak, do cholery. Czy ty wiesz, ile w ten sposób może wpłynąć na konto, o ile ma się wystarczająco dużo klientów, a wydaje mi się, że oni mieli, skoro kusili ich niskimi cenami? W autach oddawanych im do serwisu na bank znajdowali zawsze jakieś usterki, które wcale nie istniały, a których naprawy klienci nie byli w stanie sprawdzić. Wyobrażasz to sobie?

Carl zmarszczył czoło. Może należało spojrzeć na wydatki pozostałych mechaników.

Może im też zbywało na gotówce i pokupowali sobie domki letniskowe i takie tam?

5

Wtorek, 1 grudnia 2020

NA PÓŁNOC OD KOPENHAGI

Na stole obok świecy adwentowej, wypalającej się nieuchronnie do cyfry jeden, leżały papiery z dwoma świeżo wybranymi kandydatami do likwidacji. Na fotokopiach twarze obu emanowały pewnością siebie i świdrowały stalowymi spojrzeniami, a z ich CV aż wylewały się przyprawiające o mdłości, podyktowane egoizmem wybory zawodowe. Były to dwie cyniczne i posiadające władzę osoby, które nie przebierały w środkach, by zrealizować wytyczony cel, więc którą z nich wybrać jako pierwszą?

Wybór był trudny. Pierwsza z osób znajdowała się na liście oczekujących już od kilku lat, natomiast druga pojawiła się na celowniku dopiero przed kilkoma miesiącami. Czy wskazać po prostu tę, która wyrządza więcej szkód? Czy tę, której życie łatwiej będzie zakończyć, a ryzyko zdemaskowania będzie mniejsze? Dylemat ten pojawiał się za każdym razem i należało do niego podchodzić ze śmiertelną powagą.

Fakt, że pierwszy z kandydatów mieszkał sam, w sposób naturalny przemawiał za jego wyborem. Ekstrawertyczni ludzie jak on, do tego samotni, często zachowują się w sposób nieprzewidywalny. Ciągle nawiązują nowe znajomości, więc krąg ich przyjaciół bez przerwy się zmienia, a przez to obraz aktualnych kontaktów osobistych traci na ostrości. Ewentualne śledztwo mogłoby się w takim przypadku rozwidlać, praca policji przeciągać i prowadzić na manowce, a tym przecież trudno pogardzić. Drugi kandydat natomiast mieszkał ze swoją niemal dysfunkcyjną i nieco zbyt przedsiębiorczą rodziną, stworzoną w jego drugim małżeństwie, więc kto mógł przewidzieć, gdzie będą znajdowali się poszczególni jej członkowie i co będą robili, gdy dojdzie do uprowadzenia? Pierwszy kandydat osiągnął już wiek, w którym likwidację mogła zablokować śmierć z przyczyn naturalnych, a to z wielu względów nie byłoby szczególnie pożądane. Ale może pożyje jeszcze kilka lat, w końcu sprawiał wrażenie zdrowego i w formie. Przeciwko drugiemu kandydatowi świadczył bardzo aktualny i kontrowersyjny wywiad w gazecie leżącej na stole. Kogo więc wybrać? Pozostał jeszcze tydzień do uprowadzenia, ale przecież przygotowania też muszą potrwać.

Na obie fotografie padł przez okno jasny snop światła. Czyli ktoś wszedł na wyłożony płytkami chodnik i zmierzał do głównego wejścia.

Rozległ się dzwonek do drzwi. Do północy brakowało dwudziestu minut, więc kto to mógł być?

Fotokopie zdjęć zakryto zieloną podkładką do pisania, z szuflady wyjęto obosieczny, ostry jak brzytwa nóż do kopert. O tej porze środki bezpieczeństwa już od wielu lat były obowiązkowe.

Postać przybysza obejrzano dokładnie na ekranie. Światło nad drzwiami migało, więc sylwetki nie było widać dokładnie, ale nie ulegało wątpliwości, że jest to jedna, stojąca spokojnie osoba. Żadnych nerwowych ruchów, żadnego przestępowania z nogi na nogę, więc drzwi wejściowe ostrożnie uchylono, a nóż powędrował za plecy.

W świetle wpadającym z korytarza ukazała się znana twarz.

– No, to tylko ty, Deboro. Dlaczego nie zadzwoniłaś?

– Wiesz przecież, że tego nie robię, gdy chodzi o kogoś wykluczonego?

– Wykluczonego, powiadasz. Ale Ewę wykluczyliśmy już dawno, czy nie minęły już dwa miesiące?

– Owszem, i od dawna się o to starała.

– Będziemy mieć problemy?

– Nie do końca jej ufam, tylko tyle. Człowiek słyszy to i owo.

– Przecież rozumie, jakie są konsekwencje, jeśli przerwie milczenie.

– Mam nadzieję, że tak.

Kobieta postąpiła o krok do przodu; na jej twarzy malował się spokój, jakby chciała podkreślić własne słowa.

– To dobrze, Deboro, bardzo dobrze. A jej następczyni? Dobrze się sprawdza?

– Tak, to czyste złoto. Nazywam ją Rut. Moim zdaniem to dobre, biblijne imię, ale nazywa się Ragnhild. Ragnhild Bengtsen.

6

1993

RAGNHILD

Ragnhild siedziała na sfatygowanej kołdrze, pod którą znajdowały się kartony pełne starego badziewia, jak mawiał jej ojciec, człowiek twardy jak kamień. Ragnhild słyszała to powiedzenie w telewizji. Twardy jak kamień nie oznacza nic dobrego – powiedział ktoś – bo wtedy serce też takie jest, a w takim wypadku czasami trzeba bardzo uważać.

Ragnhild prawie zawsze siedziała sama na kołdrze położonej na kartonach w salonie. Było to właściwie jedyne miejsce nadające się do siedzenia, bo na sofie i na fotelu walało się mnóstwo starych, obrzydliwych rzeczy, a na podłodze nie chciała siedzieć, bo łaziło po niej pełno małych żyjątek, aż człowieka swędziało.

Gdyby chlapnęła, że w domach jej koleżanek jest inaczej, jej mama strasznie by się zdenerwowała i zaczęła nią potrząsać, a po takim czymś głowa i kark potrafią mocno boleć. Dlatego Ragnhild trzymała język za zębami, jeśli mogła.

Jej mama i tata kłócili się codziennie. Tata krzyczał, że mama jest świnią, a mama odpowiadała jeszcze głośniej, że on też, tylko pod innym względem.

Ragnhild tego nie rozumiała, ich kłótnie jednak sprawiały jej przykrość.

Wieczorem taty nigdy nie było w domu, a mama siedziała w komórce za sypialnią, przesuwając wszystko z miejsca w miejsce, w tę i z powrotem. W takie wieczory Ragnhild była zadowolona, oglądając telewizję na małym czarno-białym odbiorniku bez obawy, że przepędzą ją dorośli.

Dziewczynka uwielbiała ten telewizor. Wcale jej nie przeszkadzało, że nie jest kolorowy, tak jak w domach koleżanek, bo to był prawie jej własny odbiornik. Żadne z innych dzieci nie oglądało tego co ona. Programy o dzikich zwierzętach i takie późno w nocy, kiedy pozostali musieli iść spać, a Ragnhild potrafiła przesiedzieć do po północy, jeśli trafił się dobry film.

Dobre filmy to takie, w których występował mężczyzna równie stary, co jej ojciec. Był on miły dla tych, którzy byli dobrzy, a bił tych, którzy nie byli. Najbardziej lubiła Johna Wayne’a. Potrafił się uśmiechnąć półgębkiem i tak ładnie, powoli chodził. Miał też duże ręce i rewolwery, więc inni się go bali. A jeśli się nie bali, to była tylko kwestia czasu, bo John Wayne i tak spuszczał im manto, a potem znów uśmiechał się półgębkiem. John Wayne, Arnold Schwarzenegger i Sylvester Stallone byli najlepsi, więc wielokrotnie ćwiczyła, jak się nazywają. Niekiedy w szkole tyle o nich mówiła, że inni z czasem nie mieli już ochoty tego słuchać. Jedna z koleżanek powiedziała, że jej zdaniem nie ma w nich nic szczególnego, o ile w ogóle istnieją. To zasmuciło i rozzłościło Ragnhild.

Czasami, gdy na dworze było ciepło, w całym domu potrafiło bardzo brzydko pachnieć i wtedy tata nie wracał też na dzień. Kiedy był wyjątkowo wściekły i oszalały, cały czas powtarzał słowa, które nie podobały się nauczycielom w szkole i mówili jej o tym, gdy zdarzyło jej się któregoś użyć. Tata Ragnhild potrafił też mówić jej prosto w twarz bardzo brzydkie słowa, a wtedy bała się już nie na żarty. Zeszłego lata, gdy skończyła sześć lat i słońce pięknie świeciło, na jej buzi pojawiło się mnóstwo piegów, które sprawiały, że inni ludzie się do niej uśmiechali, ale nie jej tata. On mówił, że takie rzeczy się przydarzają, kiedy jest się złym człowiekiem, tak jak jej mama, i to zło po prostu próbuje wydostać się przez skórę. Próbował więc zetrzeć piegi szmatą, chwytał dziewczynkę za uda i dotykał między nogami, mówiąc, że właśnie stamtąd biorą się piegi, ale one wcale nie znikały.

Również w tym roku, choć nie wyskoczyło jej zbyt dużo piegów, tata robił to samo. Ragnhild się to nie podobało, ale gdyby mu to powiedziała, byłoby jeszcze gorzej.

Dziewczynka marzyła o kocie, by mieć kogoś, kogo można by pogłaskać i sobie z nim porozmawiać, ale jej mama się tylko wściekała i krzyczała, że koty śmierdzą szczynami i żarciem rybnym i że ona nie może tego ścierpieć. Dlatego niech Ragnhild się nie waży przynosić do domu takiej kreatury.

Ale Ragnhild było wszystko jedno, bo w domu i tak wszędzie śmierdziało, więc gdy kotka sąsiadów urodziła kocięta, podarowali jej jedno w brązowe pręgi, którego nie musiała im oddawać.

Gdy jej tata usłyszał miauczenie, zrobił się purpurowy na twarzy i kopnął kociaka swoim wielkim buciorem. Ragnhild zaczęła płakać. Przyciągnęła malucha do siebie, ale to wcale nie powstrzymało gniewu jej taty, który teraz skupił się na niej.

Wtedy do pokoju weszła mama i wrzasnęła, że Ragnhild nie zasługuje na nic lepszego, skoro jest nieposłuszna. Właśnie wtedy dziewczynka naprawdę się przestraszyła.

Pierwszy raz w jej siedmioletnim życiu mama i tata się w czymś zgadzali. I dokładnie w tym momencie po raz pierwszy pomyślała, że może bez nich byłoby jej lepiej.

7

Środa, 2 grudnia 2020

MARCUS

Był to jeden z tych telefonów, których Marcus bynajmniej nie potrzebował w zabiegany dzień. Komisarz Leif Lassen alias „Pies Tropiący” z wydziału narkotykowego również miał strapiony głos, przekazując mu wiadomość.

– Marcus, jeszcze niewiele wiadomo, ale chciałbym cię zawczasu uprzedzić. Holenderska policja, policja ze Slagelse i nasz kopenhaski wydział formułujemy właśnie akt oskarżenia przeciwko Carlowi Mørckowi, być może też Hardy’emu Henningsenowi i pośmiertnie również zmarłemu Ankerowi Høyerowi, którzy działając w grupie, handlowali kokainą na wielką skalę aż do śmierci Ankera w dwa tysiące siódmym roku. Mowa o bardzo zresztą poważnej sprawie, którą wszyscy przez lata określaliśmy sprawą gwoździarki. Przykro mi, Marcus, bo wiem, ile Carl znaczy dla ciebie i dla wydziału.

Szef Wydziału Zabójstw otworzył usta i zrobił głęboki wdech.

– Jesteś tam, Marcus?

Jacobsen z trudnością przełknął ślinę i wypuścił powietrze.

– Nożeż jasna cholera, oczywiście, że nie mam się z czego cieszyć. Kokaina, powiadasz? Carl i Hardy mieliby być w coś takiego wplątani? Naprawdę trudno w to uwierzyć. I co twierdzi policja? W sensie, co Carl i Hardy rzekomo mają z tym wspólnego? Macie namacalne dowody? Bo radziłbym, byście mieli, skoro mówisz o naszych wyjątkowo cenionych i szanowanych kolegach.

– Wiem. Ale sprawa jest poważna i wygląda na to, że może skończyć się karą sześciu lat bezwzględnego więzienia w przypadku Carla. Rola Hardy’ego jest wciąż niejasna, mamy natomiast żelazne dowody na winę Ankera Høyera. Gdyby wciąż żył, groziłoby mu co najmniej dwanaście lat!

– „Wygląda na to”, powiadasz. Cóż, w moim wydziale bynajmniej, Leif. Dziękuję ci jednak za ostrzeżenie, ale zachowam je dla siebie. To miło z twojej strony. Oczywiście liczę, że poinformujesz mnie o dalszym ciągu sprawy.

Marcus był autentycznie zszokowany. Kolegę Hardy’ego i Carla, Ankera Høyera, można by od biedy o coś takiego podejrzewać. Już sam fakt, że podczas sekcji zwłok w jego organizmie wykryto kokainę, coś mówił. Ale Carl? Nie potrafił i nie chciał w to wierzyć, ale znał „Psa Tropiącego”. Kiedy łapał trop, kierował się swoim nosem.

Jacobsen wstał i wyszedł na długi korytarz. W tym momencie nie potrafił siedzieć w gabinecie sam na sam ze swoimi myślami.

– Yyy, Lis – powiedział do wszędobylskiej sekretarki i pomocniczki całego wydziału. – Wyświadcz mi przysługę, zbierz wszystko o tak zwanej sprawie gwoździarki i przekopiuj mi. W swoim czasie, nie ma pośpiechu.

Przy słowie „gwoździarka” zerknął w stronę dwóch oddzielnych gabinetów Departamentu Q. Z takimi słowami lepiej uważać, bo na tym piętrze ludzie specjalizowali się w czytaniu wyrazu twarzy.

Drzwi do gabinetu Carla były jak zwykle uchylone, podczas gdy te do pokoju Gordona, Assada i Rose zawsze otwierano na oścież. Jeśli dobrze widział, tylko Gordon siedział na swoim stanowisku przyklejony do słuchawek i notesu.

Czyżby się uśmiechał?

Na końcu korytarza rozległy się energiczne kroki, a ponieważ tylko jedną osobę w wydziale stać było na taką energię, Marcus postanowił poczekać.

– Cześć, Assad, wpadłbyś do mnie na moment? – spytał, gdy kolega ruszył ku niemu żwawym krokiem.

Z czasem kręcone włosy Assada przyprószyły się siwizną, ale nic w tym dziwnego, zważywszy na ostatnie dwa ciężkie lata. Również dlatego Marcus zaprosił go do siebie, nim kolega zniknie w osobliwym, hermetycznym świecie Departamentu Q.

– Byłeś na robocie?

Assad skinął głową, ziewając, gdy usiedli w gabinecie.

– Tak, przepraszam, ale od siódmej dzwonię od drzwi do drzwi.

– Pewnie stara sprawa z Hedehusene?

Assad znów ziewnął.

– Tak. Myślę, że chwilowo niestety daleko z nią nie ujedziemy, Marcus. Ta sprawa się po prostu mocno zestarzała.

Jacobsen ściągnął brwi. Skoro Assad tak mówi, to nie było większych nadziei na jej rozwiązanie, ale przeczyło to przekonaniom i wpojonym zasadom Marcusa. Żadne morderstwo nie powinno nigdy popaść w zapomnienie, a w jego opinii maksyma ta znajdowała zastosowanie również w tym przypadku.

Spojrzał na Assada pobłażliwie.

– Jak tam u ciebie w domu, wszystko w miarę dobrze?

Kudłacz uśmiechnął się wymuszenie.

– Sam wiesz. Gdy wielbłąda w zoo chcą zaszlachtować, przywdziewa skórę w ciapki i chowa się u żyraf.

Marcus uśmiechnął się pod nosem, ale zrozumiał. Czyżby Assad naprawdę się tak czuł?

– Ale twoja żona jakoś sobie radzi?

– Tak. Marwa radzi sobie najlepiej, co aż tak mnie nie dziwi. Ona czuje się Dunką i jest bardzo wdzięczna, że może tu być. Nelli też idzie nie najgorzej, w końcu przez wszystkie te lata w Iraku miała oparcie w mamie i od zawsze rozmawiała z Marwą po duńsku. Ale gwałty, zabójstwa nowo narodzonych dzieci jej i Ronii i trwające całymi latami życie w zagrożeniu zostaną w nich na zawsze. – Assad zrobił krótką pauzę, by zapanować nad łzami cisnącymi się do brązowych oczu. – Robię, co mogę, ale musi minąć naprawdę dużo czasu, nim nocą będą spać spokojnie. Ronii jest jeszcze trudniej. Czas spędzony w Iraku i Syrii złamał ją i całkowicie zmienił. Choć latami tak podle ją traktowano, mówi praktycznie tylko po arabsku i niestety mam wrażenie, że im dłużej tu mieszka, tym bardziej się radykalizuje. W każdym razie nie jest w równym stopniu Dunką, co pozostała dwójka.

– Przykro mi to słyszeć, Assad. Myślę, że może to syndrom sztokholmski. Ronia związała się ze swoimi oprawcami, to się, nie wiedzieć czemu, bardzo często zdarza. Ale chyba wciąż otrzymuje wsparcie i pomoc psychologiczną?

– Wszyscy z niej korzystamy od ponad roku. Pod tym względem Dania jest cudownym miejscem. Moja rodzina ma więcej szczęścia niż większość takich ludzi jak my.

Marcus kiwnął głową.

– A twój syn?

– Dzięki, że pytasz. Z nim to inna sprawa. Największy problem polega na tym, że Alfi urodził się w Iraku i nie ma duńskiego obywatelstwa. Mamy szczęście, że może mieszkać u nas w domu podczas rozpatrywania jego podania o azyl. Ale co zrobimy, jeśli zażądają, by wracał do Iraku? Wszyscy mamy się tam przenieść?

Marcus wiedział, jak sztywne są zasady, o których mówił Assad, ale pokręcił głową.

– Nie poradzimy tu sobie bez ciebie, więc przekażę to dalej i zablokuję tę sprawę.

Assad uśmiechnął się ostrożnie. Jego uśmiech mówił, że takiej władzy raczej nie ma nikt. I niestety miał rację.

– Gdyby tak się stało, zniszczyłoby to nas. Poza tym Alfi nie sprosta tym licznym testom ani egzaminom. Przecież on ledwie mówi i na pewno nigdy nie nauczy się duńskiego. Nie wiemy nawet, dlaczego aż tak odstaje od normy, bo Marwa mówiła, że poród był zupełnie normalny. Wciąż go skrupulatnie badają, ale choć jest już młodym, prawie dziewiętnastoletnim mężczyzną, wciąż zachowuje się jak mały chłopiec.

– To akurat nic dziwnego, Assad. Przecież on wzrastał w bardzo prymitywnych warunkach i bez realnych punktów zaczepienia.

– Jeśli mam być szczery, nie wiem, jak on wzrastał. – Kudłacz patrzył przez chwilę w stół ze łzami czającymi się w kącikach oczu, nim nad sobą zapanował. – Stosunek łączący go z jego porywaczem, Ghalibem, niech ten bandyta sczeźnie w piekle, przypominał najbardziej ten między właścicielem a psem. Alfi z pewnością całymi latami był izolowany i pozbawiony bodźców, więc doszliśmy z Marwą do momentu, w którym nie wierzymy już, że może stać się zupełnie normalny, choć próbujemy go stymulować na wszystkie sposoby. Przed przyjazdem do Danii nie miał na przykład nigdy do czynienia z telefonem komórkowym, iPadem, komputerem, usługami streamingowymi, ba, w ogóle z żadną formą elektroniki, więc musieliśmy go nauczyć przyciskania guzików i patrzenia w ekran. Kiedy pierwszy raz zobaczył w telewizji futbol, krzyczał tak, jakby był na trybunach. Teraz jest lepiej, bo uwielbia siedzieć przez cały dzień, grając w gry komputerowe i oglądając telewizję. Chłonie wszystko jak gąbka. Ostatnio słyszeliśmy, jak próbuje wypowiedzieć kilka słów, więc jednak czegoś się uczy. Ale z Marwą i trójką dzieci odizolowanych w mieszkaniu z powodu koronawirusa przez tak długi czas, niedługo będzie wiele miesięcy, to nie jest… – Assad westchnął. Nie musiał mówić nic więcej. Spojrzał na Jacobsena. – Już to mówiłem, Marcus, ale nie potrafię znaleźć słów, by ci podziękować, że dałeś mnie i mojej rodzinie tak długą smycz. Myślę, że te sześć miesięcy, które mogłem spędzić w domu z bliskimi po wydarzeniach w Berlinie, uratowało nam życie. Dlatego mów, proszę, jeśli mogę coś dla ciebie zrobić. Nieważne co, wystarczy, że pstrykniesz palcami i się zjawię. Jeśli trzeba skosić ci trawnik, zrobimy to. Cokolwiek. – Marcus dostrzegł, jak Assad próbuje zilustrować swoje słowa pstryknięciem, ale nie rozległ się żaden dźwięk. Szef Wydziału Zabójstw machnął tylko rękami i się roześmiał.

– Przestań, Assad, przestań, przecież ja nawet nie mam trawnika.

– Aha. Ale jak będziesz miał problem z zatwardzeniem, to zrobię ci taką filiżankę prawdziwej irackiej kawy, że oniemiejesz.

Sam się z tego roześmiał. Całe szczęście, że wciąż z nimi jest.

– Dziękuję, aż nie mogę się doczekać. Ale skoro mowa o przysługach. Idź do Carla i powiedz mu, że od teraz pomagasz mu w wyjaśnieniu tej nowej sprawy, do której się zabrali. Ostatnio do mnie dotarło, że znaczy dla mnie więcej, niż sądziłem.

Assad kiwnął głową i odszedł.

Marcus siedział przez chwilę pogrążony w myślach. Jeśli ostrzeżenie „Psa Tropiącego” w jakikolwiek sposób się ziści, to, cholera jasna, musi się liczyć z koniecznością stawienia oporu. Wprawdzie Carl Mørck był nieodgadnionym człowiekiem i nie ulegało wątpliwości, że coś się z nim stało wtedy podczas strzelaniny na Amager, kiedy zginął Anker. Ale zrobić przestępcę narkotykowego z jego najlepszego detektywa, twórcy własnego wydziału i osoby, która wraz ze swoim dzielnym zespołem wyjaśniła tyle spraw, że nikt nie mógł się z nim równać – tego Marcus po prostu nie potrafił przełknąć.

8

Środa, 2 grudnia 2020

CARL

– Carl, lepiej otwórz okno i przewietrz tu trochę, nim przyleci Rose – poradził Assad.

Szef spojrzał na niego ze zmęczeniem i anemicznie machnął ręką. Musi wystarczyć.

– Kazałem Gordonowi obdzwonić wdowy po mechanikach i wypytać, czy ich mężowie mieli jakieś szczególne wydatki, nim zginęli. Prosiłem, by powiedział, że mogą walić prosto z mostu, jeśli doszło do naruszenia prawa, bo sprawy już i tak się przedawniły. I że pytamy tylko po to, by znaleźć potencjalny motyw zabójstwa ich mężów i eksplozji warsztatu.

Assad pokręcił głową.

– A nie znamy go, Carl?

– Nie. Kiedy prowadzono dochodzenie, brano pod uwagę zabójstwo i w związku z tym intensywnie poszukiwano motywu. Sprawdzano, czy sprawa nie ma związku z mafią czy narkotykami, czy też przekrętami z numerami silników i ewentualną sprzedażą kradzionych aut do Europy Wschodniej, ale śledztwo utknęło w martwym punkcie. Zakład działał tylko przez sześć czy siedem miesięcy i nie licząc dwóch pierwszych deklaracji VAT, wykazujących sporą stratę, nie dowiedziano się zbyt wiele o dochodach warsztatu, bo właściciel nie zdążył złożyć zeznania do urzędu skarbowego. A ponieważ spłonęło wszystko: komputery, kartoteki klientów, formularze zamówień i księgi dokumentujące zakup części zapasowych i tym podobnych, również na tym odcinku niewiele udało się wskórać. Część pracowników Komendy Głównej skłaniała się ku hipotezie, że jeśli nie był to nieszczęśliwy wypadek, to celem ataku mogło być zupełnie inne miejsce i że zdarzyła się pomyłka. Ale niczego więcej się nie dowiedzieli.

Assad podrapał się po dwudniowym zaroście.

– Powiadasz, że Gordon odkrył dziś rano, jakoby robili przekręty przy naprawach. Czyli jednak grali zaznaczonymi kartami, prawda?

– Znaczonymi, Assad. Mówi się „grali znaczonymi kartami”.

– Aha. Ale to chyba zależy, za ile robili te przekręty, zgadza się?

– Owszem, przy odrobinie dobrej woli można to tak ująć. – Carl się uśmiechnął. Gdyby w języku duńskim zabrakło powiedzonek, Assad był w każdej chwili gotów stworzyć nowe. – Ale choć warsztat naciągał klientów na płacenie za naprawy, których nie wykonano, albo na takie, które nie były potrzebne, to pracownicy mogli dopuszczać się też znacznie poważniejszych wykroczeń – powiedział Carl. – Masz może jakieś pomysły?

– Spytaliśmy wdowę, czy zajmowali się też kupnem i sprzedażą samochodów.

– Wiemy, że tak było. Świadczy o tym sporo anonsów w gazetce z ogłoszeniami i prasie lokalnej.

– Kradzione auta, którym zmienia się numery podwozia, lakieruje się je i sprzedaje, mogłyby stać się źródłem awantury. Na przykład ludzie z Europy Wschodniej potrafią się bardzo szybko wkurzyć, jak się ich oszuka. W grę mogą wchodzić cofnięty licznik, sfałszowane książki serwisowe i tak dalej. Czy użyto środków wybuchowych?

– Nie.

– Carl, dlaczego właściwie ta sprawa tak bardzo Marcusa obchodzi, wiesz może?

Mørck uciekł wzrokiem. Aż nazbyt dobrze znał odpowiedź, ale nie musieli wiedzieć o nim wszystkiego.

– Zapewne wynika to z kilku kwestii: chodzi o zmarłego chłopca, jego matkę, która odebrała sobie życie, i wszystkie pytania, jakie mu się potem nasunęły.

– Jeśli chcesz znać moje zdanie, to sądzę, że Marcus obiecał matce tego zmarłego dziecka, że znajdzie winnych eksplozji.

Carl skinął głową. Wysoce prawdopodobne! Nie pierwszy raz policjant musiał odstąpić od takiej obietnicy. W podobnych sprawach człowiek chętnie obieca, co tylko może, byleby ulżyć ofierze w cierpieniu. Ale fakt jest taki, że niedotrzymane przysięgi mocno ciążą.

– Miałeś rację, Carl! – rozległo się głośno z korytarza.

Czy ten pętak nie mógł poczekać, aż znajdzie się w gabinecie? Mieliby spokój z wszystkimi wścibskimi kolesiami o wielkich uszach, którzy dzielą z nimi piętro.

Na mlecznobiałych, niemowlęcych policzkach Gordona wykwitły urocze czerwone placki. Chłopak był w euforii.

– Tak, dobrze słyszałeś. Wszyscy mechanicy poczynili mianowicie stosunkowo liczne i spore inwestycje w okresie poprzedzającym wypadek. Przez ten warsztacik przepłynęła niemała fortuna.

– Dobrze, Gordon. Jakie inwestycje?

– W samochody, elektronikę, podróże. A najlepsze jest to, że zdaniem wdów wszystkie transakcje przeprowadzano w gotówce.

– Brudna forsa – mruknął Assad.

– Jasne. Do tego mechanicy znali się już wcześniej z technikum, niezłe z nich były ananasy. Banda oszustów, jak stwierdziła jedna z żon, której było wszystko jedno, bo i tak odeszła od męża, nim ten zginął. Okazała się dość gadatliwa i stwierdziła, że jeśli mieli możliwość wycinania jakichś numerów w warsztacie, to je wycinali. Sprzedawali stare gruchoty, które wcześniej tylko lekko rasowali. Wiedziała w każdym razie, że non stop kręcili się po giełdzie samochodowej, kupując za bezcen auta, których nikt nie chciał. Zgadywała, że tygodniowo sprzedawali pięć, sześć takich przypudrowanych trupów.

– Słodki losie, to przecież ponad sto aut przez tak krótki czas działania warsztatu. Wiedziała może, komu je sprzedawali?

– Mówiła, że każdemu, kto chciał kupować te gruchoty. Wielu imigrantów chciało.

Assad i Carl popatrzyli po sobie, myśląc to samo.

– Wiedziała coś o ewentualnych groźbach czy reklamacjach? Zdarzały się?

– Stwierdziła, że nigdy nie zdradzali, jak im idzie. A gdy pytała o to męża, zawsze odpowiadał, że ma się zamknąć i nie mieszać w te sprawy.

– I nie powiedziała o tym potem policji?

– W momencie wypadku od trzech miesięcy mieszkała ze szwedzkim restauratorem na Costa del Sol. Usłyszała o wybuchu dopiero po powrocie do Danii, więc nie, nie rozmawiała z policją.

– Wspominała o innych szwindlach, których się dopuszczali?

Czerwone placki na policzkach Gordona jeszcze bardziej pokraśniały. Szykował się numer popisowy, który zachował na koniec.

– Powiedziała mi, jakoby słyszała od którejś z innych żon, że kantowali na rachunkach za naprawy ile wlezie. Czyli miałem rację, Carl. Do każdej naprawy dokładano co najmniej kilka tysięcy koron za zreperowanie tak zwanych poważnych usterek, które wykrywali w samochodach. – Gordon niemal pękał z dumy, kiedy tak przestępował z nogi na nogę i opowiadał.

– Świetnie, Gordon. Zaczyna nam się krystalizować obraz żądnych zemsty klientów. Teraz czekamy już tylko na Rose, może znajdzie inne sprawy, w których na miejscu przestępstwa zostawiono kupkę soli.

– Kupkę soli? – Assad spojrzał na niego ze zdumieniem.

Carl podsunął mu akta sprawy.

– Witaj w klubie, Assad, sam sobie poczytaj. Jeśli o mnie chodzi, muszę odebrać Lucię ze żłobka.

W tym momencie poczuł, jak w środku zalewa go fala ciepła.

Jeśli Carl miałby sam oceniać, to pomimo pandemii covidu był to najlepszy czas w jego życiu. Wszystko się ułożyło. Mona i on mieli najsłodszą na świecie małą córeczkę, mieszkali razem i rozmawiali o małżeństwie. W ostatnich miesiącach Ludwig mieszkał na zmianę u nich i u kolegi, u którego miał zostać aż do Wigilii. Jeśli od czasu do czasu pojawiał się problem z odbiorem Lucii po tym, jak Mona wróciła do pracy, to młoda dziewczyna z sąsiedniego mieszkania chętnie się tego podejmowała, by dorobić. Jedyną łyżkę dziegciu stanowił fakt, że z chwilą narodzin Lucii starsza córka Mony zupełnie się na nich wypięła. Poza tym widać było w pracy, jak na Assadzie odbija się nowa sytuacja rodzinna. Carl wielokrotnie widywał tego skądinąd żwawego i silnego mężczyznę ze łzami w oczach, gdy myślał, że nikt go nie widzi.

– Włączyłem Assada do sprawy – powiedział Mørck Monie podczas rozmowy przy wieczornej kawie. – W zeszłym tygodniu był u ciebie na rozmowie, jak on się właściwie czuje?

Kobieta pokręciła głową, skupiając się na wsunięciu łyżeczki z papką do ust córeczki.

– No tak, wiem. Psychologa obowiązuje tajemnica zawodowa, więc zapytam inaczej. Czy mylę się, zakładając, że Assad poradzi już sobie z normalnym dochodzeniem? Liczę się z tym, że śledztwo może być skomplikowane. Marcus i ja podejrzewamy, że może się to zbiec z innymi niewyjaśnionymi sprawami, więc muszę delegować zadania. Assad nie może już poprzestawać na dzwonieniu od drzwi do drzwi i wykonywaniu rutynowych działań, skoro mamy takie wyzwanie.

Mona nadal się tylko uśmiechała, jakby miała zatyczki w uszach i mogła skoncentrować się wyłącznie na kolejnej łyżeczce paćki bananowej.

Carl westchnął.

– Mono, muszę wiedzieć, czy go skrzywdzę, za dużo od niego wymagając.

Kobieta zwróciła na niego wzrok.

– Nie sądzisz, Carl, że sam to wyczujesz?