Pokój krwi - Błach Sylwia - ebook

Pokój krwi ebook

Błach Sylwia

3,8

Opis

Feministyczny thriller o kobiecej menstruacji

W świecie pozbawionym hamulców, w którym rządzą jednostki najsilniejsze, a kontakt międzyludzki niesie więcej zagrożeń niż zysków, krwawa pandemia dziesiątkująca ludzkość jest najmniejszym z problemów.
Czy to przyszłość, do której zmierzamy?

„Pokój krwi” zaprasza czytelnika do spojrzenia przez dziurkę od klucza na samotną kobietę, ukrytą przed krwawą pandemią w hotelowym pokoju na bliskim wschodzie. Powieść obnaża naturę feminizmu i rolę kobiet w społeczeństwie. To dyskusja o sile internetu, który mając nas zbliżyć, oddalił od siebie. O znaczeniu siostrzeństwa i świecie wykreowanym przez „płatki śniegu”.
Kobieca menstruacja nadaje rytm opowieści, zmuszając bohaterkę do kolejnych działań i sprowadzając na nią niebezpieczeństwo… Czy ludzkość zna jeszcze słowo „empatia”?
Czytelnik, który polubi główną postać i odkryje jej mroczne strony, będzie musiał się zastanowić, jak wiele jest w stanie wybaczyć, gdy pobudki prowadzące do złych czynów są dobrze uzasadnione… A może zło to tylko przebrzmiały koncept, który nie ma żadnego znaczenia w świecie przyszłości?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 255

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (9 ocen)
5
0
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mamuna

Nie polecam

smutna dołująca pełna wulgaryzmów obrzydliwa.
00
luizapanczyk

Nie oderwiesz się od lektury

To zakończenie... :O
00
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

Pokręcona, momentami chora fabuła, która wciąga, bo chcesz wiedzieć więcej i poznać koniec tej mrocznej, klaustrofobicznej historii. "Pokój krwi" to specyficzny thriller o menstruującej kobiecie zamkniętej w czasach krwawej pandemii w pokoju hotelowym na bliskim wschodzie podczas wyjazdu służbowego. Bohaterka odkrywa drzwi łączące jej pokój z innym. I wtedy zaczyna się ostra jazda bez trzymanki. Mi się podobało, ale z pewnością nie jest to książka, która przypadnie do gustu większości, bo jest naturalistyczna, brutalna, zawiera trigerujący wątek dziecięcy.
00

Popularność




Audiodeskrypcja okładki dla osób niewidomych

Okładka utrzymana jest w stylu minimalistycznym. Tło jest koloru szarego o fakturze przypominającej beton. Na okładce znajdują się: wizerunek stojącej przodem do odbiorcy, bardzo szczupłej, bladej i wysokiej lalki, tytuł książki „Pokój krwi”, podpis „Sylwia Błach”, logotyp wydawcy i plama krwi.

Lalka zajmuje całą wysokość okładki, umieszczona jest bliżej lewej krawędzi. Stylem przypomina Barbie. Ma krótką, czarną fryzurę na boba. Jej twarz przywodzi na myśl skupienie za sprawą mocno umalowanych oczu i zaciśniętych ust. Lalka ubrana jest w białą sukienkę w pół uda, z krótkim rękawkiem. Swobodny fason i strukturalna tkanina sprawiają, że sukienka ładnie opływa sylwetkę. W pasie lalka przewiązana jest ciemnoczerwoną wstążką zawiązaną w kokardę. Na nogach nosi masywne czarne buty, a na szyi drobny, nierzucający się w oczy detal: misternie zdobiony klucz. Dopiero po dłuższej chwili odbiorca dostrzega stróżkę krwi menstruacyjnej wypływającą po udzie spod sukienki.

Lalka rzuca ciemnoszary cień, zajmujący około ¼ wysokości okładki.

Po prawej stronie okładki znajduje się tytuł książki. Został zapisany dużą czcionką, drukowanymi czarnymi literami i zajmuje prawie ⅓ wysokości okładki i ⅔ jej szerokości. Słowa „pokój” i „krwi” znajdują się w osobnych liniach.

Niżej, bliżej prawej krawędzi, o rozmiarze około ¼ rozmiaru tytułu, znajduje się podpis autorki, zapisany w identycznym stylu, jak tytuł.

Pomiędzy tytułem a nazwiskiem widoczny jest też rozbryzg krwi, ciemnoczerwona plama o nieregularnym kształcie. Wykorzystano ten sam kolor, w którym jest kokarda na sukience lalki.

Na samym dole okładki, idealnie na środku, znajduje się czarne logo wydawnictwa Szare Dlaczemu. To sierp księżyca częściowo przesłonięty czarnym okręgiem.

Sylwia Błach

pokój krwi

WYDAWNICTWO DLACZEMU

www.dlaczemu.pl

Dyrektor wydawniczy: Anna Nowicka-Bala

Redaktor prowadzący: Monika Czarnecka

Redakcja: Dawid Wiktorski

Korekta językowa: Sara Korta, Piotr Dudek

Projekt okładki: Joanna Halerz

Skład i łamanie: Anna Nachowska | PracowniaKsiazki.pl

WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE

Warszawa 2024

Wydanie I

ISBN papier: 978-83-67852-31-9

ISBN e-book: 978-83-67852-32-6

Zapraszamy księgarnie i biblioteki do składania zamówień hurtowych z atrakcyjnymi rabatami.

Dodatkowe informacje dostępne pod adresem:

[email protected]

Każdemu, kto znajdzie fragment siebie w tej historii, choć nie opowiada ona o nikim z nas.

Dzień zero, teraz

Była wszędzie. Czerwona substancja spływała mi po udach i skapywała na idealnie białą podłogę. Zawzięcie szorowałam paznokcie, ale nie mogłam się jej pozbyć, jakby wżarła się w moją skórę i zamierzała tam zostać na zawsze. Jakby zamierzała przypominać ten dzień, ten strach i tę hańbę, która mnie spotkała.

Oparłam się o zlew, z trudem powstrzymując napływające do oczu łzy… Spojrzałam w swoje odbicie, w głęboko brązowe oczy – szukałam w nich ukojenia, ale koszmar dopiero się zaczynał.

Jeszcze kilkanaście godzin temu dziesięć dni w odosobnieniu wydawało mi się zbawieniem. Wolnością od kłótni, które zdarzały się coraz częściej. Tak, „zdarzały” to dobre słowo. Nigdy nie wiedziałam, co je naprawdę wywoływało. Budziliśmy się ze szczęściem na naszych twarzach, a potem niezapowiedzianie przychodziła burza. Myślałam, że odetchnę, że oboje odetchniemy. Przecież dystans dobrze robi związkom.

Ale teraz? Teraz bałam się, że zwariuję. Chcę krzyczeć z bezsilności – zamknięta z dala od ludzi, świadoma, że nie spotkam nikogo przez wiele długich godzin. Skąpana we własnej krwi, patrząca na plamy na ukochanych białych spodniach, na czerwień pod połamanymi paznokciami, na brudne, splątane włosy łonowe… Marzyłam tylko o tym, by zwinąć się w kulkę i wyć do księżyca. W Boga nie wierzyłam, a księżyc zawsze zdawał się słuchać moich trosk.

Ale za oknem go nie widziałam – w tym kraju było tylko słońce: gorące i palące, które poparzyło mi skórę, gdy biegłam środkiem chodnika… Słońce, które nie słucha – grzeje, ale jego ciepło nie daje otuchy. Jest tylko unoszący się w powietrzu kurz i blask czerwieni na białej tkaninie lnianych spodni. Blask przykuwający uwagę nie tych mężczyzn, których kiedykolwiek chciałam uwodzić.

Powoli przestałam drżeć. To nie był mój pierwszy raz i pewnie też nie ostatni. Bywam nierozgarnięta, nerwowa i chaotyczna. Choć zawsze znajduję wyjście z sytuacji, to zapomniałam, że w tej kulturze nie zbędę śmiechem krwawych plam na tapicerce taksówki. W moim kraju na ogół śmianie się też nie pomagało, ale stówa na czyszczenie już załatwiała sprawę.

Zakręciłam kurek, gorąca woda sięgała aż po brzegi wanny. Rozejrzałam się po sterylnie białej łazience, spojrzałam na plamy krwi wyglądające niczym kraby spacerujące po egzotycznej plaży. Wiedziałam, że czeka mnie sprzątanie, i nie miałam pojęcia, jak ogarnę cały ten syf bez nawet porządnego mopa.

– Pomyślę o tym później – zacytowałam moją ukochaną wojowniczkę, po czym zanurzyłam się w wannie po sam czubek głowy.

W kilka sekund woda zabarwiło się na różowo, a ja – cóż, mając w dupie nie swoje rachunki i umierającą planetę – wyciągnęłam korek i obserwowałam, jak wir zaprasza do tańca wszystkie nieczystości. Byłam ciekawa, czy zgodnie z plotkami kręci się w drugą stronę, ale za Chiny ludowe nie mogłam sobie przypomnieć, w którą kręcił się na moim kontynencie.

Gdy w wannie nie została ani kropla, znów zaczęłam napełniać ją po brzegi kojącym ciepłem. W końcu, minuta po minucie, kąpiel ściągała ze mnie stres i nawet się nie zorientowałam, kiedy cała krew spod paznokci została na miękkiej, błękitnej gąbce.

I choć robiłam wszystko, by pozbyć się tych wspomnień, to obrazy znów zatańczyły pod moimi powiekami.

***

Dwie godziny wcześniej

Ruch taksówki leniwie kołysał mnie do snu. Przymknęłam oczy i oparłam się o szybę, droga z lotniska miała zająć ponad godzinę. Często podróżowałam służbowo, choć ostatnio, z powodu kolejnej pandemii, ograniczyłam wyloty i starałam się pracować zdalnie. Jednak to zlecenie wymagało mojej obecności na miejscu, a było zbyt kuszące, bym oddała je komuś innemu. Musiałam zatrzymać tego klienta, musiałam osobiście przekazać mu towar! I co z tego, że większość wyjazdu spędzę w obowiązkowej kwarantannie? Hotel otrzymam z przydziału, jeden z tych obskurnych molochów, które zgodziły się zamykać klientów na prawie dwa tygodnie w ciasnych klitkach i pozwalać im odchodzić od zmysłów.

Uśmiechnęłam się pod czarną chustą, która szczelnie otulała moją twarz, ale też ukrywała włosy i niewielki kawałek nagiej skóry. Potrzebowałam tego klienta, a poza tym pragnęłam jakiegokolwiek wyjazdu, nawet z obowiązkową kwarantanną. A i mój związek potrzebował chwili oddechu, bo choć po czterech latach wciąż pałaliśmy do siebie miłością iście szczeniacką, to wspólne siedzenie w mieszkaniu dwadzieścia cztery na siedem sprawiało, że biło nam na łby.

Dlatego nie przerażała mnie wizja hotelowego pokoju, do którego wiózł mnie taksówkarz. Dopiero na miejscu miałam poznać adres spoczynku i w niczym mi to nie przeszkadzało. W swoim krótkim życiu funkcjonowałam w różnych warunkach, brud i syf już mnie nie ruszały.

Przed wyjazdem śmiałam się sama do siebie o szaleństwie, którego można doświadczyć w odosobnieniu. Do siebie, ale przede wszystkim śmiałam się do Michała, by i on wyluzował, dostrzegł potencjał mojej pracy i odnalazł ukojenie w czarnym humorze. Zawsze był przesadnie troskliwy.

– Zresztą może trafię do luksusowego apartamentu? – pocieszałam go, wspominając różne artykuły z gazet o losowo przydzielanych miejscach kwarantanny.

– Z trupem w szafie – odpowiadał, a potem się pieprzyliśmy, by godzinę później kłócić się o byle gówno.

Potrzebowaliśmy detoksu.

Słońce przyjemnie grzało moją przyklejoną do szyby twarz, a taksówkarz, skryty za pleksiglasową przegrodą, nucił pod nosem. Niewiele wiedziałam o jego języku, a jeszcze mniej o kulturze. Uświadomiłam to sobie na lotnisku, gdy w ostatniej chwili, pod naporem pełnych pogardy spojrzeń, ukrywałam włosy pod chustą. Zapomniałam o lokalnych zwyczajach, o religii panującej w tym malutkim kraju na końcu świata, która nienawidziła mnie tylko i aż za moją kobiecość. Zwykle byłam bardziej rozważna, ale teraz roztargnienie zwalałam na długą i mało wygodną podróż. Wybrałam tanie linie nie ze względu na oszczędności, a dlatego, że po prostu nie miałam wyboru. Luksusowe linie były tak drogie, że wybierali je tylko najbogatsi. Rynek tanich linii dla odmiany rozkwitł – dzięki poluzowaniu przepisów i umożliwieniu transportu ludzi na miejscach stojących ceny spadły. Pospólstwo podbiło niebo, a kolej i transport morski zostały doprowadzone na skraj bankructwa.

Dla równowagi taksówkę wybrałam nie najtańszą, a i tak czułam nieprzyjemny zapach jedzenia i papierosów. Przysięgłabym nawet, że tylna kanapa pachniała seksem, ale to przecież niemożliwe w kraju, w którym pocałunek w usta owiany jest tabu.

Dobry Boże, gdyby oni wiedzieli, co ja tu robię!

A może by to pochwalali? Przecież ich kultura jest różna od naszej pod tak wieloma względami.

Ciepło i miarowy rytm samochodu ukołysały mnie do snu na dobre kilkanaście minut. Z objęć Morfeusza wyrwał mnie ból w dole brzucha. Tak dobrze znany ból, który w tej sytuacji był tylko zapowiedzią kłopotów.

Dostałam okresu. Tydzień przed terminem, w białych spodniach, na tylnej kanapie taksówki.

– We have to stop! – krzyknęłam, ale taksówkarz wzruszył ramionami i pokazał na tabliczkę. „Pandemia. Zakaz zatrzymywania pojazdu przed dotarciem do strefy kwarantanny” – głosił napis po angielsku i w jeszcze kilku innych językach. Mojego narodowego nie było, ale na szczęście potrafiłam porozumiewać się w tych najpopularniejszych. Pech chciał, że mój kierowca rozumiał tylko swój lokalny dialekt. Tak mi obcy, że gdy pakowałam walizkę, nie wpadłam na pomysł wzięcia rozmówek, niczym żałosna turystka przekonana, że wszyscy na tym świecie płynnie rozmawiają po angielsku lub francusku.

„Zachowujesz się jak cholerna amatorka” – warknęłam na siebie w myślach, by po chwili obdarzyć się miłością: „Wcale nie, po prostu tak dawno nie widziałaś świata, że zapomniałaś, jak różnorodny może być”.

Pomogłoby, gdyby nie charakterystyczna wilgoć w kroczu. Zaczęłam krwawić szybciej, niż mój organizm przywykł mnie informować. Zwykle po pierwszym ataku bólu miałam godzinę do dwóch, żeby się zabezpieczyć. Może to wina długiego lotu, a może gorąca, które stopniowo wkradało się do wnętrza klimatyzowanej taksówki i zduszało tlen? Nie wiem. Ale dzisiaj wszystko było inaczej.

– Stop! – wrzasnęłam, gdy poczułam, jak kolejna porcja świeżej krwi opuszcza moje ciało.

„Nie tak szybko…” – pomyślałam. Dobrze wiedziałam, co stanie się za chwilę.

– No stop, no stop – odpowiedział poirytowany kierowca, pukając w tabliczkę.

Rozejrzałam się w panice, podłożyłam palce pod siebie i już wiedziałam, że zakrwawiam tapicerkę. Wybebeszyłam torebkę – wyrzuciłam z niej telefon, pieniądze, gumy do żucia, gumki do włosów, niewielki wibrator, e-papierosa i jakąś zapomnianą prezerwatywę. Kierowca obserwował mnie kątem oka, a gdy dostrzegł narzędzie szatana, a właściwie dwa, zaklął siarczyście. A przynajmniej to sugerował ton głosu, którym wypowiedział zbitkę chrapliwych sylab.

Żadnego tamponu, podpaski, nawet cholernych chusteczek! Boże, nie pierwszy raz nie mam zabezpieczenia pod ręką, ale pierwszy raz w takiej sytuacji!

Kolejny chlust krwi z całą mocą uświadomił mi, w jak beznadziejnej sytuacji się znalazłam. Nie mogłam zrobić nic poza odsłonięciem twarzy i owinięciem bioder czarnym szalem. Ale to nie wchodziło w grę – z dwojga złego bałam się, że twarz jest bardziej gorsząca niż krew. Jest? Nie jest?

Zrzuciłam z pleców lekki, jasny żakiet, by owinąć nim biodra. Ze strachem obserwowałam, jak brwi taksówkarza unoszą się coraz wyżej na widok moich nagich ramion. Wzruszyłam nimi i złośliwie wystawiłam język, bo wiedziałam, że nie zobaczy go pod maseczką, której nie zdjęłam od wielu godzin. Czubkiem języka poczułam wilgotny, kwaśny posmak tysięcy oddechów oddanych w tkaninę.

A potem zamknęłam oczy i pozwoliłam sobie na chwilę płaczu.

Już nic nie mogłam zrobić, lało się ze mnie strumieniem. Zostało mieć nadzieję, że staniemy na tyle blisko hotelowych drzwi, bym mogła przemknąć do recepcji niezauważona.

***

Los tylko połowicznie wysłuchał moich próśb – stanęliśmy przed drzwiami, ale przywitała mnie ekipa policjantów, którzy pilnowali porządku. Patrzyli na krew na moich pośladkach z fascynacją wymieszaną z pogardą. Nigdy w życiu tak się nie bałam na widok zbliżającego się do mnie mężczyzny z bronią. Ale on tylko podał mi ciemny ręcznik i odprowadził do ubranej w ochronny skafander recepcjonistki z kluczem w wyciągniętej dłoni. Ich stroje stanowiły szokujący kontrast – zwykły mundur kontra hi-techowa ochrona przed pandemią. Nieustraszona męskość kontra słabość drobnej kobiety, skrytej w ubiorze nadającym jej wygląd astronauty.

– I have daughter. It is not good country for girls – szepnął mi jeszcze do ucha, w jego ciemnobrązowych oczach dostrzegłam współczucie.

Już nie chciałam być w tym kraju, z dala od mężczyzny, który troszczył się o mnie na każdym kroku. Od mężczyzny, który przynosił termofor na bolący brzuch i chodził na palcach, gdy hormony doprowadzały mnie do szału.

– Thank you – odpowiedziałam i wsiadłam do windy ze złotymi przyciskami.

Przez długą chwilę nie mogłam rozpoznać zakrwawionej kobiety, patrzącej na mnie z tafli kryształowych luster. Nagie ramiona i chuda sylwetka wyglądały znajomo, ale strach w oczach był tak obcy, że zastanawiałam się, czy to ja, czy odbicie, które zaraz rozbije szkło, by zająć moje miejsce w tym świecie.

***

Ludzie widziani z dziesiątego piętra przypominali robaczki, które za ułamki sekund zginą pod palcem bożym. Wyciągnęłam dłoń w kierunku goniącego gdzieś mężczyzny z laptopem w ręku. Z tej wysokości miał rozmiar połowy mojego paznokcia. Wystawiłam kciuk, przesłoniłam człowieka, obróciłam dłoń, wykonując gest niczym dziecko, które po raz pierwszy w życiu rozgniata mrówkę. Dzieci są przerażające z tą swoją wrodzoną skłonnością do przemocy.

– Pyk. – Z moich ust wyrwała się pojedyncza sylaba, gdy wyobraziłam sobie, że niczym bogini zgniatam nieznajomego pomalowanym na niebiesko paznokciem. Ale po chwili wysunął się spod mojego palca i już był kilka metrów dalej, cały i zdrowy, wciąż pędząc przez życie, nieświadom swej kruchości. Albo może właśnie świadom, kto wie? W końcu dzielimy się na dwa typy ludzi: tych, których myśl o śmierci paraliżuje, i tych, którzy zrobią wszystko, by wykorzystać każdą sekundę, bo są świadomi, że mają tylko jedną szansę.

Należałam do tej drugiej grupy, choć kilkanaście lat temu byłam zdeterminowaną przedstawicielką pierwszej.

Bezsens życia dotarł do mnie po raz pierwszy, gdy miałam osiem lat. Był jak nagłe uderzenie tsunami – zmiótł mój dziecięcy system wartości i zostawił w zgliszczach wszystko to, w co wierzyłam.

Miałam osiem lat i jak co wieczór modliłam się do chrześcijańskiego Boga. Recytowałam krótkie wierszyki, których znaczenia nie pojmowałam, ale zachwycałam się ich brzmieniem – tak, jak nauczyła mnie matka i pani katechetka. Klęcząc przed łóżkiem, na puszystym różowym dywanie, ubrana w piżamkę w różowe słonie, powtarzałam:

– Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą...

Modliłam się zgodnie z zasadami, by na koniec dodać kilka słów od siebie. Opowiadałam Bogu o swoim dniu, o emocjach, które mnie przepełniały, i o zdarzeniach mających zostać na zawsze w moim sercu. Przygotowywaliśmy się do komunii. Byliśmy stadem dzieciaków, które nic nie rozumiały z tego, co się wokół nich działo, ale mających wrażenie, że to coś naprawdę ważnego.

Wkraczaliśmy w nową fazę naszego życia, przechodziliśmy przez jakąś magiczną granicę, za którą z niepoważnych dzieci powstawali mali ludzie. Czekaliśmy, aż przyjmiemy z rąk księdza kawałek Chrystusowego ciała – ta symbolika wydawała mi się wyjątkowo obrzydliwa, ale nie sprzeczałam się z dorosłymi – i zachwycimy darami. Bóg miał nas obdarować nowymi telefonami, laptopami i rowerami, by pokazać, jak bardzo docenia nasze dziecięce oddanie. Jeszcze dzień wcześniej nie mogłam się doczekać. Ale tego dnia zdarzyło się coś naprawdę dziwnego: do dziecięcych uszu dotarło świętokradztwo.

Gdy całą grupą staliśmy w kościele na próbie – tak, staliśmy, ponieważ ksiądz wymyślił, że żadne z nas nie będzie mogło usiąść w trakcie obrzędu – dzieci zaczęły mdleć. Z wysiłku, ze stresu, a niektóre, znudzone czekaniem, używały osłabienia jako wymówki.

Stałam w ostatnim rzędzie, zadowolona, że mogę lekko oprzeć się o kolumnę i nikt nie zauważy mojej niesubordynacji. I wtedy zemdlała Aneta – blond aniołek, klasowa piękność i prymuska. Jeden z rodziców za moimi plecami prychnął i wyszeptał, ni to do znajomych, ni w przestrzeń:

– Gdyby Bóg istniał, nie wymagałby od dzieci udziału w takim cyrku.

Po raz pierwszy w moim życiu ktoś podważył istnienie Boga. To było świętokradztwo, którego skala mnie przytłoczyła. Skupiłam się na mszy, ale mieliłam te słowa w głowie aż do wieczora, gdy klęczałam na dywanie, i po wyrecytowaniu wszystkich wierszyków odważyłam się spytać Najwyższego:

– Czy istniejesz? Proszę, powiedz, że tak.

Nie wiem, czego oczekiwałam. Pewnie mój dziecięcy mózg liczył na jakikolwiek znak. Wystarczyłby podmuch powietrza przez uchylone okno, krzyk sąsiadów z góry, cykanie świerszcza. Żyłam w świecie fantastycznych bajek, cechowała mnie bujna wyobraźnia… Wszystko mogło być symbolem od Pana – ale ta noc była wyjątkowo cicha i bezwietrzna. Jak na złość!

Zapatrzyłam się w okno, spytałam Boga raz jeszcze, ciszej i z większą nieśmiałością. Chociaż nie, teraz pamiętam – to nie była nieśmiałość. To był wstyd, bo już wtedy powoli zaczęła kiełkować we mnie myśl, że gadam do siebie. Że bóstwa nie istnieją, a moje cowieczorne modlitwy służą tylko temu, by rodzice podsłuchujący pod drzwiami wiedzieli, jak ich córce minął dzień. Nic przed nimi nie ukrywałam, przynajmniej nie celowo, ale z natury byłam dość skryta.

Spojrzałam na szybkę w drzwiach, za nią poruszył się jakiś cień. Zadrżałam, przeżegnałam się głośno i wpakowałam pod kołdrę.

Gdy tak leżałam w ciemności, zaczęłam sobie uświadamiać skalę problemu, z którym właśnie mierzył się mój dziecięcy mózg. Tu nie chodziło tylko o istnienie Boga. Sprawa toczyła się o sens życia. Cały sens naszej egzystencji: tego, co robimy i dokąd zmierzamy. Miałam osiem lat i okropny strach docisnął moją klatkę piersiową do łóżka i sprawił, że spazmatycznie łykałam powietrze. Po moich policzkach pociekły łzy. Nagle wszystko nabrało sensu poprzez – paradoksalnie – jego całkowitą utratę: brak odpowiedzi ze strony Boga, uniki, gdy pytałam ojca, czy wierzy. No i przede wszystkim skrajną wiarę matki, która z roku na rok stawała się coraz bardziej przerażająca, co skutkowało zmuszaniem mnie do brania udziału w kolejnych obrzędach i straszeniem ogniem piekielnym.

Oni wiedzieli. Znali prawdę i ukryli ją przede mną. Tylko każde z nich radziło sobie z tą wiedzą w inny sposób.

Boga nie ma, a życie nie ma sensu. Śmierć prowadzi do nicości. Choćbym nie wiem jak walczyła, jak bardzo się starała, by nie zostać zapomnianą – nie warto. I tak umrę. I nawet jeśli zostawię po sobie dziecko – wtedy jeszcze nie rozumiałam, skąd biorą się dzieci – to ono i tak umrze.

Cierpiałam. Cierpiałam jak nigdy wcześniej. Gorące łzy toczyły się po moich policzkach, gdy coraz bardziej przekonywałam samą siebie do nowej koncepcji: Boga nie ma. W małej, dziecięcej głowie kiełkowała myśl, że ta wiedza to ogromny ciężar i nie powinnam się z nią obnosić.

Wielu z nas prędzej czy później przeżywa tak silny moment zwątpienia. A raczej: uświadomienia. Są tylko dwa sposoby na poradzenie sobie z nim – mogłam zaakceptować ten stan, a lęki przekuć w sukces. Zacząć żyć intensywniej, mocniej, skorzystać z każdej chwili. W końcu nie istniała wieczna kara, a moje czyny i tak zostaną zapomniane. Albo mogłam uznać, że jakiekolwiek staranie się nie ma sensu.

Chciałam być tą grzeczną, małą dziewczynką, która zachowuje się jak należy. Ale komunia była symbolem, momentem przejścia do kolejnego etapu. A poczucie bezsensu od tej chwili miało mi towarzyszyć już zawsze, by wpychać mnie w ramiona narkotyków i alkoholu. Bo przecież jakie znaczenie ma moje życie, skoro po wszystkim i tak rozpadnę się w pył? Przestanę istnieć, nie dowiem się, czy ktoś płacze na moim pogrzebie. Nawet jeśli ktoś będzie tęsknił, to i on zniknie, a pamięć po nas wyparuje.

To było za dużo dla dziecka, które dopiero wkraczało w nastoletni wiek.

Dotrwałam do komunii. Nikomu nie powiedziałam o moim odkryciu. A potem zaczęłam broić.

***

Kilka lat temu – gdy nadeszła pierwsza nowożytna pandemia, a świat zatrzymał się w pół kroku – znów poczułam ten lęk, który latami zagłuszałam alkoholem i narkotykami. Może sprawił to widok plującej krwią, a potem duszącej się własną śliną mamy? A może dwudzieste piąte urodziny były ostatnim momentem, gdy mogłam sobie pozwolić na dryfowanie, życie chwilą, carpe diem?

Pierdolenie!

Splunęłam przez barierkę i obserwowałam, jak kropla śliny znika w oddali.

„Zachowuję się jak idiotka” – pomyślałam i wybuchnęłam śmiechem. Fakt, że dopiero od kilku godzin siedziałam w zamknięciu, nie powinien wywoływać we mnie aż tak wielu negatywnych emocji. Nie spodziewałam się, że strach będzie tak silny, a znudzenie przyjdzie nagle. Widziałam w tym wyjeździe okazję do wypoczynku, ale oczywiście zapomniałam, że z moją choleryczną naturą po kilku dniach zacznę chodzić po ścianach.

Jeszcze raz spojrzałam w dół, znudzona jak mops. Widziałam ludzi. Zgadywałam, że ich twarze przesłaniały maseczki. Nie było ich wielu – to znaczy nie tylu, ilu spodziewałabym się w normalnych czasach. Ale trwająca niespełna trzy lata pandemia nauczyła nas jednego – reagowania. I teraz, gdy wiele lat później po sławetnym dwa tysiące dwudziestym, kolejny wirus zaczął panoszyć się w dalekim kraju – wprowadzono ostre restrykcje.

Zamknięto bary, restauracje, kluby. Nakazano noszenie maseczek. Wszędzie pojawiły się płyny do dezynfekcji.

Znowu, znowu i znowu to samo… Ale w sumie to jakby inaczej – choć od razu podjęto decyzję o odcięciu krajów, w których wystartował nowy wirus, to jednocześnie wiedziano, że są rzeczy, których ludziom nie wolno odmówić. Na przykład podróży. Dwa tysiące dwudziesty nauczył nas, że kto chciał i musiał, i tak znalazł sposób, by wyjechać z kraju. Lepiej będzie, jeśli wyjedzie ze z góry narzuconymi warunkami, z przymusową kwarantanną i wszystkimi testami.

Ten element nowego funkcjonowania mi odpowiadał – odkąd straciłam rodziców, wytrzeźwiałam i na nowo pojęłam, jak krucha jest rzeczywistość. Wolałam dmuchać na zimne. Tylko czemu ostrożność zawsze jest taka nudna?!

Z zachodu zawiał delikatny wietrzyk, niosąc nadmorską bryzę. Wciągnęłam głęboko powietrze, zachłysnęłam się zapachem wody i zakaszlałam, gdy do płuc wdarły się drobinki piachu. Ukrop był niemiłosierny, powietrze przesycone wilgocią, ale czułam, że nadchodzi wieczór. Coraz częstsze i chłodniejsze powiewy zapowiadały noc, a wyludniające się ulice przypominały oskarżycielsko, że dziś nikt nie będzie tańczył.

Zadrżałam. Stałam naga na balkonie niczym bogini, odgrodzona od przechodniów odległością, od sąsiadów – grubą ścianą. Czułam się jak na obcej planecie, zagubiona i niespokojna, ale nie samotna. Miałam w sobie lęk, ale też poczucie władzy. Będę szczera: wypełniała mnie pycha, bo transakcja, którą miałam zrealizować za dziesięć dni, zmieni moje życie o sto osiemdziesiąt stopni. Musiałam być tu osobiście, musiałam potwierdzić jakość towaru i podpisać wszystkie umowy. Czekała mnie gra o naprawdę wysoką stawkę.

Znów zadrżałam, tym razem nie od podmuchu wiatru, a przez emocje, które nagrzewały mnie do boju. Słońce wychynęło zza chmury i blaskiem odebrało światu kolory. Ten w kilka sekund stał się matowy, jak na starym filmie, i tylko krew płynąca wąską strużką po nodze była intensywną plamą na bladym pejzażu obcej metropolii.

Zaklęłam. Koniec zabawy, koniec marzeń i koniec bujania w obłokach. Pora posprzątać, a potem uszykować się do snu.

***

Kochałam hotele za białą, miękką pościel, w której mogłam tonąć niczym księżniczka w wysokobudżetowym porno.

Nienawidziłam hoteli za białą pościel, która była moją udręką, gdy nadchodziła miesiączka, a ja pierwszej nocy zrywałam się co trzy godziny, by zmienić tampon, świadoma, że spłonę ze wstydu, gdy zabrudzę prześcieradło. I choć zdarzyło mi się to kilkukrotnie, a obsługa zdawała się nie widzieć w tym problemu, to zamknięta na kwarantannie nie mogłam liczyć na dyskretne sprzątanie; na udawanie, że to tylko plamy wina, które wylałam w trakcie wieczornej pracy.

To śmieszne, jak bardzo poluzowały się obyczaje, a jednocześnie jak kategoryczni staliśmy się jako ludzkość. Z jednej strony picie alkoholu w pracy przekształciło się w symbol nowego ładu, bohemy, która ma prawo odreagować, zrelaksować się, wypić i wypalić jointa, jeśli tylko wykona zadanie. Wino przy pracy? Normalny element współczesnego savoir-vivre’u.

A jednak była też ta druga strona. Radykałowie, którzy odwrócili się w kierunku bóstw, zaczęli oddawać im cześć, oddalili od nauki i każdy swój pogląd traktowali jak świętość. Radykałowie mordujący za aborcję, radykałowie nienawidzący kobiet.

Rzeczywistość przesycona bańkami. Ludzie stali się bańkami, które dryfują na oceanie życia, podkreślają na każdym kroku życie w zgodzie ze sobą, ale pękają od byle draśnięcia, od byle mocniejszego wiatru idei. I wtedy się zaczyna: pogromy, morderstwa, samosądy. Bo przecież jest tylko jeden Bóg, a człowiek doskonale wie, o co chodzi w boskim planie stworzenia.

Gardzę nimi, nie ukrywam. Gardzimy sobą wzajemnie, robiąc wszystko, by nie krzyżować linii naszych losów. I czasem mam wrażenie, że to unikanie, dobieranie właściwych słów, wycofywanie się – to wszystko zabiera nam więcej sił niż toczący się głaz Syzyfowi.

Po raz ostatni spojrzałam w dół, a potem pozwoliłam, by szklane drzwi zatrzasnęły się za moimi plecami.

Znów byłam w hotelowym pokoju. Pokoju pełnym pluszowych, jasnych tkanin, z ciemnymi masywnymi meblami, ogromnym łożem i telewizorem naprzeciwko.

Pokoju trzydziestometrowym, całkiem luksusowym, jednym z tych wylosowanych na kwarantannowej loterii życia – a szydziłam z ich istnienia! Muszę powiedzieć Michałowi, że będę prokrastynować w godnych warunkach. W samotni, z dużym, mahoniowym biurkiem wciśniętym w kąt, zagraconym niedbale rzuconą torbą z laptopem i wybebeszoną kosmetyczką.

W moim nowym, choć tymczasowym domu.

W więzieniu o piaskowych ścianach.