Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Z pułapki nerwicy można się wydostać
Gdy brałem do ręki nóż, by ukroić chleb, bałem się, że zaraz zranię siebie lub żonę – to była chyba najbardziej przykra ze złych myśli, które miałem – niestety, jest to całkowicie typowe dla nerwicy.
Zaczyna się niewinnie. Początkowo zmęczenie, problemy ze snem i chwiejne nastroje uznaje się za stany przejściowe. Później jednak często dochodzą do nich takie objawy jak nieustające poczucie przytłoczenia i przymusu, ciągłe napięcie, napady duszności, kołatanie serca. Dociera do nas, że sprawa jest naprawdę poważna i że może zdarzyć się coś, czego byśmy nie chcieli. Nie znajdujemy się jednak w sytuacji bez wyjścia. Grzegorz Szaffer udowadnia to, opowiadając o swoich zmaganiach z nerwicą.
To nie jest książka napisana przez zawodowego psychoterapeutę ani przez naukowca, twórcę teorii zaburzeń neurotycznych. To prawdziwa historia. Opowiedziana nie z pozycji zewnętrznego obserwatora, ale z głębi własnego doświadczenia.
Bestseller! Prawie 20 tys. sprzedanych egzemplarzy!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 128
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Wydawnictwo WAM, 2019Wydanie drugieOpieka redakcyjna: Klaudia BieńRedakcja: Ewa Zamorska-PrzyłuskaKorekta: Sylwia Łopatecka, Dariusz GodośProjekt okładki: Emilia PyzaSkład: EdycjaISBN 978-83-277-2278-2WYDAWNICTWO WAMul. Kopernika 26 • 31-501 Krakówtel. 12 62 93 200e-mail: [email protected]ł HANDLOWYtel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496e-mail: [email protected]ęGARNIA WYSYŁKOWAtel. 12 62 93 260 www.wydawnictwowam.plDruk i oprawa: AMW • Wrocław Publikację wydrukowano na papierze Ecco book 70 g vol. 2.0dostarczonym przez Antalis Poland Sp. z o.o.
Mojej żonie, dziękuję…
Wstęp
Wiele osób przez lata cierpi na zaburzenie lękowe, tradycyjnie zwane nerwicą. Dla wielu szansa na wyjście z niej wydaje się odległa. Jak świeżego powietrza potrzebują nadziei i motywacji do podjęcia kolejnej próby zostawienia jej za sobą, przygnieceni i udręczeni codziennym zmaganiem z niewyobrażalnym napięciem i paniką, często nie mając zrozumienia i wsparcia najbliższych.
Moje osobiste doświadczenie dowodzi, że powrót do całkowitej równowagi, choć wymaga wytrwałości i czasu, jest możliwy. Chcę się tym doświadczeniem podzielić. Dać nadzieję. Dlatego postanowiłem opisać swoją historię. Będę głęboko usatysfakcjonowany, jeśli komuś moja opowieść i towarzyszące jej wskazówki pomogą w drodze do zdrowia. A może kogoś po prostu zaciekawią. Dla mnie jest to również okazja do utrwalenia w pamięci zdarzeń i uczuć, które coraz bardziej się zacierają, oraz uporządkowania własnego rozumienia problemu zaburzeń lękowych.
Opis mojego zmagania się z nerwicą stanowi kluczowy, terapeutyczny element książki, choć podstawowym jej celem jest przedstawienie logicznie spójnego, praktycznego i skutecznego programu wyjścia z zaburzeń lękowych. Takiego, który pomógł mi zostawić to graniczne doświadczenie za sobą. Od lat mam wrażenie, że takich świadectw terapeutycznych brakuje albo informacje o nich nie są wystarczająco rozpowszechniane. Rozumiem, że osoby, które z sukcesem pokonały nerwicę, często nie chcą do niej wracać pamięcią. Rozumiem również trudność i niechęć do dzielenia się z innymi historią własnego kryzysu. Sam mam z tym ogromny kłopot. Musiało minąć ponad dziesięć lat, zanim zdecydowałem się spisać swoje doświadczenia. Może aż tyle czasu potrzebowałem, żeby upewnić się i utwierdzić w słuszności swojego podejścia, a może tak długo musiało we mnie dojrzewać zrozumienie, jak ważne jest, by również inni mogli się z nim zapoznać – ci, którzy cierpią w samotności; ci, którym wydaje się, że tylko ich dotknęło to zaburzenie; ci, którym brakuje już sił do znoszenia ciągłej udręki; wreszcie ci, którzy znajdują tylko negatywne historie i tracą nadzieję.
Zacząłem dwa lata temu od zbudowania strony internetowej pod tytułem Historia pewnej nerwicy. Otrzymałem setki listów. To zachęciło mnie do opracowania niniejszej publikacji.
Książka podzielona jest na dwie części. W pierwszej, zatytułowanej Opowieść, opisuję swoje doświadczenie przejścia przez nerwicę wraz z kluczowymi elementami zastosowanej autoterapii, która pozwoliła mi wyjść na prostą. Już tylko ta część powinna być bardzo przydatna dla osób dotkniętych tą chorobą. W części drugiej bardziej szczegółowo analizuję poszczególne aspekty rozstroju lękowego i związane z nim cierpienia, opisując zagadnienia ważne dla zrozumienia istoty działania pętli lękowej. Jednocześnie przedstawiam metody stopniowego jej poluźniania. Staram się możliwie szczegółowo wyjaśniać mechanizmy odpowiedzialne za utrzymywanie stanu nerwicowego i towarzyszących mu uczuć, w przekonaniu że nic tak nie pomaga w powrocie do pełnej równowagi psychicznej jak wyjście z mroku wyobrażeń na poziom rozsądku i wiedzy. Czynię to, opierając się na zrozumieniu biologicznych uwarunkowań działania ludzkiej psychiki, w szczególności sposobu przetwarzania informacji przez mózg.
Zawarte w książce informacje są zgodne ze współczesną wiedzą psychologiczną dostępną naukowo. Jednak prawdziwym jej fundamentem jest po prostu moje pozytywne doświadczenie, bo mimo że poświęciłem sporo czasu na uporządkowanie swojej wiedzy psychologicznej i skonfrontowanie własnych przemyśleń z najnowszymi jej trendami, pozostaję przecież w tej dziedzinie amatorem.
W tytule i treści używam dość swobodnie określenia „nerwica”, bo jest ono szczególnie rozpowszechnione w polszczyźnie i nie ma tak silnej konotacji z freudyzmem jak w innych językach. Jestem jednak przekonany, że lepiej jest mówić o zaburzeniu albo rozstroju lękowym – zgodnie zresztą ze światową tendencją. W analogiczny sposób używam wielokrotnie w odniesieniu do nerwicy słowa „choroba”, choć nie jest to schorzenie w sensie somatycznym, a „tylko” zdestabilizowany stan umysłu.
Ostatecznie jednak uważam, że nie o słowa i nazwy chodzi, tylko o skuteczność powrotu do pełnej równowagi i radości życia.
Opowieść
Zawsze taki byłem. Z wyobraźnią, zdolnością do empatii, raczej mniej niż bardziej odważny. Za to zawsze pełen różnych wyobrażeń, przemyśleń, wątpliwości, pytań. To chyba dobrze. Życie pełniejsze i ciekawsze. Nieograniczone do „tu i teraz”, ale otwierające szeroko horyzonty marzeń, planów czy ambicji. Ci pozbawieni wyobraźni może żyją łatwiej, bardziej beztrosko, ale pozbawieni szerokiego spojrzenia i poczucia konsekwencji mogą iść tylko szeroką, przetartą drogą, a zejście z niej często bywa dla nich niebezpieczne.
W młodości odkryłem, że mam lęk wysokości. Kiedyś, jeszcze jako dziecko, nie dałem rady wejść na Świnicę w Tatrach i musiałem zaczekać na grupę przed samym szczytem. Nieraz też odczuwałem w żołądku pewien niepokój przed wyjazdem albo stres przed klasówką. Nic wielkiego. Normalne dzieciństwo w mieście, normalne, małe problemy.
Pierwszy raz dopadło mnie naprawdę, gdy napaliliśmy się na studiach trawy. Wcześniej, w liceum, też popalaliśmy, ale to były jeszcze inne czasy, towar był wtedy polski, słaby. Wyhodowany amatorsko w jakiejś szklarni między pomidorami albo w doniczce na parapecie okna. Paliliśmy tę marną polską trawę i każdy kiwał głową, że daje mu kopa, ale w sumie to był kit. Trochę człowiek się czuł dziwnie, leniwie. Gadać się chciało. Jednak na początku lat dziewięćdziesiątych, wraz z innymi niedostępnymi dotąd towarami, pojawiła się również prawdziwa trawka z importu, podobno z Pakistanu. Ktoś przyniósł do akademika i zapaliliśmy ją w taki sam sposób jak tę polską. Głębokie zaciąganie się, z długim zatrzymaniem w płucach, raz za razem, dla większego efektu. Trawa działa z pewnym opóźnieniem, dopiero potem poniewiera. A ta importowana była naprawdę silna…
To było chyba najgorsze doświadczenie w moim życiu. Pełny atak paniki. Trwał pewnie z godzinę. Przejście przez piekło. Zwinąłem się w sobie i łkałem tak w pozycji embrionalnej. Ktoś starał się mnie uspokoić, ktoś przychodził i odchodził, a ja tkwiłem w tej czarnej otchłani bez nadziei. W końcu przeszło. Tylko koledzy się trochę dziwili, że mnie tak napadło, ale ogólnie podeszli ze zrozumieniem, bo inni też mieli ciekawe narkotyczne przeżycia. Jednemu wydawało się, że wpełza pod płytki PCV jak karaluch. Drugi chciał się obnażać i musiano go powstrzymywać. W każdym coś siedzi…
Oczywiste było dla mnie, że to zielsko spowodowało atak paniki i po prostu nie będę go więcej palił. Jeszcze w ciągu kilku kolejnych dni miałem dwa, może trzy mikrosekundowe ataki niepewności i mroku, jakby noc czaiła się gdzieś za węgłem, ale wytłumaczyłem sobie, że jeszcze to świństwo jest we mnie. I pewnie w jakimś stopniu była to prawda.
Dziś myślę, że ta sama beztroska głupota, która skłoniła mnie do próbowania narkotyku, uratowała mnie przed wpadnięciem w spiralę lęku już wtedy. Wielu ludzi rozwija trwałe objawy nerwicowe po tego rodzaju próbie. Takie niestandardowe działanie marihuany (również innych narkotyków, np. kokainy) jest znane i zostało opisane. Wtedy tego nie wiedziałem i chyba dobrze, bo wkrótce o całym zdarzeniu zapomniałem. Udawało mi się za to przezwyciężać lęk wysokości. Przeszedłem Zawrat. Byłem na Rysach, na Przełęczy pod Chłopkiem i w kilku innych miejscach. To było duże wyzwanie. Drżące nogi, zawroty głowy. Wtedy, po przejściu trasy, czułem po prostu satysfakcję, ale z dzisiejszej perspektywy myślę, że dało mi to podstawę do przekonania, że strach można pokonywać. To znaczy ignorować go i działać dalej. I że odwaga polega na działaniu mimo lęku, a nie na braku lęku w ogóle. Mam w swoim pokoju taką plakietkę z westernowym cytatem z Johna Wayne’a: Courage is being scared to death – but saddling up anyway („Odważny jest ten, kto mimo śmiertelnego przerażenia dosiada konia”). Nic dodać, nic ująć.
Udawało mi się ignorować strach tylko do pewnych granic oczywiście – Orlej Perci nie dałem rady. Ciągle na mnie czeka. Myślę, że po prostu nie musiałem już sobie więcej udowadniać i odpuściłem, nie podejmując tego wyzwania. I tak odepchnąłem granicę swojego lęku wysokości bardzo daleko. Stawianie sobie kolejnych wyzwań przestało być priorytetem. Ale chyba wrócę tam jeszcze i spróbuję. Po latach na nowo odkrywam Tatry, teraz już trochę inaczej, spokojnie, cierpliwie. Z dziećmi, którym chcę opowiedzieć o świecie i jego cudach.
Niestety, historia nie kończy się tym optymistycznym akcentem. Kolejny akt rozegrał się parę lat później za granicą.
***
Emigrację planowaliśmy od dłuższego czasu. Wszystko załatwiliśmy – wizy, transport sprzętów, nową pracę. Wszystko w maksymalnym tempie. Nie wziąłem przy tym ani jednego dnia urlopu. Po prostu pewnego dnia skończyłem pracę w Polsce, a kilka dni później zacząłem na drugim końcu świata.
Zetknięcie z nową rzeczywistością też nie było łatwe. Inna kultura, inne zwyczaje. Setki możliwości wyjścia na frajera, setki okazji do stresu. Nowy język, nowe wyzwania. Nowe mieszkanie do urządzenia, nowi koledzy i zadania. Tym bardziej że wyjeżdżaliśmy z kraju, w którym jeszcze nie w pełni dokonała się kapitalistyczna transformacja. Teraz to brzmi nieprawdopodobnie, ale wtedy naprawdę dziwiliśmy się, że w tutejszym sklepie nie tylko można, ale nawet należy targować się o cenę pralki czy lodówki. Że jak ktoś obiecuje, że dostarczy łóżko na przykład w czwartek, to ta obietnica jest tylko pustym słowem, jeśli nie jest zapisana na papierze. Że jak ktoś mówi „oddzwonię”, to znaczy, żeby mu nie zawracać głowy, a nie że należy czekać na jego telefon. I tak dalej, i tak dalej.
Sprawa z łóżkiem była o tyle istotna, że za radą miejscowych wynajęliśmy mieszkanie nieumeblowane, gdyż takich na rynku jest najwięcej i są one znacznie tańsze. Minimum potrzebne do zamieszkania to lodówka, szafa i łóżko. Chcieliśmy te sprzęty wstawić dokładnie pierwszego dnia wynajmu i byliśmy pewni, że nie będzie z tym wielkiego problemu. Szafę w częściach przytargałem sam z Ikei. Lodówkę sprzedawca przywiózł jakimś cudem zgodnie z obietnicą. Łóżko… no właśnie, skończyło się na spaniu na podłodze przez noc czy dwie, bo poprzednie, przejściowe lokum, opuściliśmy definitywnie. Mimo że nie było w sumie tak źle, szlag nas zdążył trafić.
Kolejne kulturowe zderzenie dotyczyło podejścia do przepisów i prawa, a konkretnie prawa jazdy. Przez jakiś czas jeździłem, używając wydanego w Polsce dokumentu międzynarodowego. Miałem duże doświadczenie. W Polsce przejechałem służbowo setki tysięcy kilometrów. Nie spodziewałem się więc żadnych komplikacji z uzyskaniem miejscowego uprawnienia. Egzamin teoretyczny zdałem bez problemu i na praktyczny udałem się samochodem. Trasa była banalnie prosta, żadnych słupków czy slalomów. Normalna jazda po mieście. Wszystko super, z tym wyjątkiem, że milczący przez cały czas jak sfinks egzaminator na koniec wyjął arkusz z punktami i powiedział, że nie zdałem, bo nie robiłem wyraźnego ruchu głową przy spoglądaniu w lusterko. I zero dyskusji. Po prostu koniec tematu. Musiałem zapoznać się z wytycznymi dotyczącymi egzaminu i oczywiście za drugim razem zdałem. Jednak w międzyczasie jeździłem nielegalnie, bo choć nie odebrali mi międzynarodowego prawa jazdy, to na mocy miejscowego przepisu po niezdanym egzaminie stało się ono nieważne. Ryzyko wpadki było znikome, ale dołożyłem następny klocek stresu do całej układanki. Do tego koszty początkowe, które zjadały niewielkie oszczędności. Tempo było bardzo duże, ale wydawało mi się, że powoli zaczynamy sobie życie układać i korzystać z jego uroków. Dużo później zdałem sobie sprawę, że były również wyraźne sygnały ostrzegawcze, gdy granice bezpiecznego, motywującego stresu zostały przekroczone. Na przykład stopniowa utrata zdolności do relaksu. Wszystko musiało być utrzymywane w ciągłej dynamice. Czasami chwile, gdy nic się nie działo, stawały się prawie udręką. Pamiętam drażniące, niemal bolesne napięcia mięśni, jakby pozostawanie w bezruchu było dla nich nie do zniesienia. Idź już, wstań już, rób coś – zdawały się mówić. I wrażenie takiej psychicznej zadyszki. Szczególnie powraca obraz, gdy siedzę w samochodzie pod domem, właśnie skądś wróciłem, załatwiając po drodze dziesiątki spraw służbowych i prywatnych. Siedzę i myślę, że mam jeszcze tyle rzeczy do zrobienia i że nie zdążę ich wszystkich ogarnąć. Że jeszcze to i tamto, a potem spotkanie o ściśle określonej godzinie. Że chyba nie dam rady, ale muszę spróbować. Muszę się sprężyć. I dopiero potem odpocznę. Później odpocznę. W końcu kiedyś odpocznę. I spinam się w sobie, szarpię za klamkę od drzwi auta i wysiadam prawie w biegu. Czy to była jedna taka scena, którą szczególnie pamiętam, czy powtarzała się wielokrotnie, gdy podjeżdżałem pod dom? Teraz już nie umiem powiedzieć.
Patrząc wstecz, z punktu widzenia jakości życia, to jest ten punkt, w którym widzę największą pozytywną różnicę między stanem sprzed i po nerwicy. Dalej oczywiście żyję w dużym tempie, lubię mieć po brzegi wypełniony talerz moich planów i obowiązków („bo choćbyś naturę wypędzał widłami, ona i tak powróci”). Ale nie mam już tego poczucia, że muszę. Lubię być zajęty, lubię załatwiać wiele spraw, ale nie muszę.
Ze dwa, trzy miesiące po przyjeździe do nowego kraju wybraliśmy się na niestrzeżoną plażę. Nie pierwszy raz zresztą. Tego dnia były wyjątkowo duże fale. Setki kilometrów dalej dogorywał huragan i wzburzone morze było jego odległym echem. Poszedłem popływać. Woda mocno mnie turbowała, więc pomyślałem, że jeśli wypłynę poza miejsce, gdzie fale się załamują, to sobie spokojnie popływam. Jakieś sto metrów od brzegu. Bardzo lubię pływać i jestem dobrym pływakiem. Może to mnie zmyliło i podsunęło ten wariacki pomysł. Przez jakiś czas rzeczywiście było fajnie, ale po jakimś czasie nadeszły jeszcze większe fale i zgodnie ze swą naturą zaczęły się załamywać dalej od brzegu. Nad moją głową. Dwumetrowa fala to niesamowity żywioł. Ocean to nie Bałtyk. Mało kto u nas wie, że surferzy pływający na dużych falach ryzykują życie. Ładnie to wygląda w telewizji, ale wymaga ogromnego opanowania, odwagi i doświadczenia, żeby po upadku nie dać się pochłonąć odmętom. Fala poniewiera, wciska do dna. Zanim zdąży się wypłynąć i odetchnąć, przychodzi następna, po kilku cyklach brakuje tchu…
To jest tak. Świat się robi mroczniejszy. Obraz się niesamowicie zawęża. Uwaga skupia. Panika przeszywa na wskroś. Całe ciało daje sygnał do ucieczki, ale nie ma dokąd uciekać. Trzeba walczyć. Kipiel, walka, żeby wypłynąć na powierzchnię, oddech, kipiel, oddech. Trochę do brzegu. Ta adrenalina (to ona zawęża pole widzenia i powoduje maksymalną koncentrację) musiała mnie uratować. Dała siłę mięśniom. Nie wiem, jak długo to trwało, pewnie około pięciu minut. Mnie wydawało się, że całe życie. Drżący wyszedłem na brzeg. W tym czasie nieświadoma niczego żona spokojnie się opalała.
Od tamtego czasu minęło ponad dziesięć lat, ale kiedy sobie to przypominam, mam wrażenie, że jestem trupem.
Myślę, że to wydarzenie ostatecznie przechyliło szalę załamania. To był stres ponad moje siły. Zaraz potem szybko wróciłem do siebie, ale jakiś miesiąc później miałem niczym niesprowokowany atak paniki. W niedzielny poranek, w kościele podczas mszy. Trwał może kilka sekund. Znów ten sam mrok i przerażenie. Odreagowanie traumy przychodzi po jakimś czasie. To jest znane w psychologii. Jest na ten temat cała literatura. Również miejsce tego ataku było typowe, później napiszę dlaczego.
Ale jeszcze i ten atak w kościele minął jak zły sen. Po paru dniach dostałem służbowe zlecenie wyjazdu na „koniec świata” z wizytą do klienta. Miałem lecieć samolotem, ale ponieważ zbliżał się weekend, postanowiłem wziąć dzień wolnego i pojechać autem, wspólnie z żoną, oglądając świat po drodze. Setki kilometrów donikąd. Ten nastrój odludzia, porzuconych miasteczek musiał dołożyć się do całości. Pamiętam niesamowity, porzucony cmentarz w górniczej osadzie, w której od lat nikt nie mieszkał. Wiatr hulał między grobami sprzed wieku. Drobiny kurzu podrywały się i wirowały w rytm jego poświstów.
Wieczorem w restauracji poczułem się źle. Strach, mrok, złe myśli, nierealność. Pot na czole. Niesamowita potrzeba ucieczki. To nie był przejściowy atak. To było jak mroczna chmura, która zasłoniła moje życie. Wróciliśmy do hotelu. Skulony leżałem w tej grozie, nie mogąc pojąć, co się dzieje. Jakbym stracił kontakt z rzeczywistością, pewność jej twardego uścisku. Nie rozmawialiśmy ze sobą na ten temat, bo nie wiedziałem, co miałbym powiedzieć. Że zwariowałem, że straciłem „kontakt z bazą”? Jak opisać doświadczenie wszechogarniającego mroku, strachu i braku nadziei? Zwłaszcza gdy znalazłem się w tym stanie tak niespodziewanie? Chyba tylko wybełkotałem, że źle się czuję. Po pewnym czasie zasnąłem.
Gdy rano się obudziłem, wstałem normalnie jak gdyby nigdy nic. Zdążyłem chyba pójść jeszcze spokojnie do łazienki. Dopiero po kilku chwilach wróciły wydarzenia z poprzedniego dnia i mrok znowu zalał mój świat. To zresztą powtarzało się przez całą chorobę. Przez sekundę po obudzeniu czułem się normalnie. Potem przychodziła pamięć i całe to przygniatające przerażenie. Ono siedziało w moich myślach. Nerwica jest naprawdę tylko zaburzeniem umysłu. To nasza pamięć i myślenie zaburzają normalny biologiczny rytm mózgu, a nie odwrotnie – jak przy schizofrenii. Sami się nakręcamy własnymi myślami. Ta chwila, czasem wręcz mikrosekunda normalności po obudzeniu, zawsze była dla mnie na to dowodem. I nadzieją jednocześnie.
***
Nie rozumiałem swojego stanu i starałem się zebrać w sobie. Myślałem, że może zjadłem coś szkodliwego, może ukąsił mnie jakiś tajemniczy wąż czy inny zwierz. Pamiętam, że miałem krótkie fale normalności, gdy wszystko wydawało się wracać do zwykłej postaci, by za chwilę stoczyć się znowu do otchłani. Jakimś cudem wykonałem tę służbową robotę (co nie jest wcale takie dziwne, bo praca zajmuje myśli, ale o tym później) i starałem się za wszelką cenę ogarnąć swój stan, ciągle wierząc, że mam do czynienia z jakąś przejściową, dziwną aberracją. Trochę staraliśmy się pozwiedzać, byliśmy w jakimś lokalnym, małym muzeum czy galerii i jeszcze gdzieś. Potem pojechaliśmy za miasto, żeby wejść na tamtejsze wzgórze, z którego roztaczał się rozległy widok. Tamten moment w czasie wspinaczki również pamiętam: duszne powietrze jak z piekarnika, wyschłe rośliny porastające kamienistą, brudnobrązową glebę, popękaną z pragnienia. I te natrętne, gryzące muchy, od których nie miałem już siły się oganiać.
Droga powrotna do domu zajęła dwa dni i była koszmarem. Napady duszności. Kołatanie serca. Potrzeba ucieczki, znalezienia się już na miejscu. To niesamowite uczucie nierealności, iluzji, bycia poza swoim ciałem. Jakby każdy dotyk, każde słowo musiało się przebić przez watę. Jednocześnie horyzont jakby się podniósł i zmroczniał. Jakby wszędzie było pod górę i groźnie. I to ciągłe, pilne wyczekiwanie, kiedy poczuję się normalnie. Nieliczne chwile ulgi, a zaraz potem powrót tego ekstremalnego napięcia. W pewnym momencie wydawało mi się, że się uduszę albo udławię.
Musiałem stanąć na poboczu. Chciałem uciekać, ale dokąd?… Zatrzymaliśmy jakichś farmerów w pikapie, którzy pomogli nam dojechać do najbliższej mieściny. Nie pamiętam już dobrze, ale chyba jeden z nich prowadził nasze auto.
Jak widać, scena „full wypas”. Takie rzeczy dzieją się z ludźmi w początkowej, ostrej fazie nerwicy, gdy dominuje zagubienie i oszołomienie, a panika grasuje bez ograniczeń po oszalałym mózgu. Jezu, jak dobrze, że to się stało na tym bezludziu.
W miejscowej przychodni zbadała mnie lekarka i… stwierdziła, że fizycznie jestem w dobrej formie. Była całkiem bystra, bo od początku nie bardzo uwierzyła w somatyczne podłoże: możliwość ukąszenia czy zatrucia, i jej podejrzenia kierowały się w stronę schizofrenii (wypytywała, czy słyszę głosy), choć tego nie powiedziała.
W motelu jakoś udało mi się zasnąć, choć mój deficyt snu narastał. W końcu dotarliśmy do domu, ale nie poprawiło to mojego samopoczucia. Przez kolejny tydzień, dwa, pogrążałem się w chorobie. Byłem u dwóch lekarzy, każdy stwierdził, że jestem fizycznie zdrowy, a tylko wyczerpany. Bałem się wyjść z łóżka, schudłem kilka kilogramów. Miałem złe myśli, wrażenie, że duszę się jedzeniem. Z kolei gdy wyraźnie schudłem, zacząłem się bać, że zagłodzę się na śmierć. Natrętne myśli towarzyszyły mi zresztą bardzo długo: obawa, że zrobię sobie coś głupiego albo wyrządzę krzywdę swoim najbliższym, wskoczę pod auto albo chociaż rozbiję witrynę sklepową bez powodu. Gdy wchodziłem do wysokiego budynku, bałem się, że wyskoczę przez okno albo że cały budynek się przewróci (jeden z moich klientów pracował w takiej żylecie z szybami od sufitu do podłogi z obu stron). Gdy brałem do ręki nóż, by ukroić chleb, bałem się, że zaraz zranię siebie lub żonę – to była chyba najbardziej przykra ze złych myśli, które miałem – niestety, jest to całkowicie typowe dla nerwicy. Niesamowita łatwość wyobrażania sobie negatywnych konsekwencji była częścią mojego stanu maksymalnego napięcia. Podobnie jak mikrowizje strachu – skłonność do identyfikowania obrazów w aspekcie zagrożenia. Kilka razy miałem również pogłębione ataki paniki. Jeden pamiętam szczególnie wyraźnie; było to, gdy moja żona pojechała na zajęcia i zostałem wieczorem sam. Wydawało mi się, że serce mi stanęło i umieram. Pot, groza. Zasnąłem czy raczej omdlałem w sen z wycieńczenia.
Problem ze snem to kolejny temat. Nie mogłem spać. Mój brak snu przybrał katastrofalne rozmiary. Z wycieńczenia wpadałem w krótkie drzemki w ciągu dnia, a w nocy nie mogłem spać, zasypiałem na godzinę, dwie dopiero nad ranem. Ta udręka niewyspania ciągnęła się bardzo długo. Jeszcze miesiące później, gdy czułem się dużo lepiej, musiałem czasem podczas przerwy w pracy zamiast na lunch iść do auta, żeby choć trochę się zdrzemnąć po przeleżanej bezsennie nocy.
Były momenty, gdy wydawało mi się, że nigdy z tego nie wyjdę i całkiem zwariuję. Gdzieś wewnątrz pozostawała we mnie nadzieja. Depresja była jednak wtórna i spowodowana stanem napięcia i osaczenia, w którym tkwiłem. Nie była organiczna, ale miała emocjonalne uzasadnienie i przyczynę.
Przetrwanie tego okresu zawdzięczam w ogromnej mierze mojej żonie, która bardzo mnie wspierała. Kładło to na nią ogromny ciężar, co raczyłem zauważyć dopiero po jakimś czasie. Ta choroba jest jak alkoholizm, dotyka całą rodzinę. Cierpliwe wsparcie kogoś bliskiego jest niezastąpione. Wsparcie, ale nie komentarze od „wujka dobrej rady”! Kiedyś zadzwonił do mnie mój brat, gdy rozeszła się wieść, że słabo sobie radzę. Myślę, że chciał dobrze, ale ostatecznie miał mi tylko do powiedzenia, żebym „wziął się w garść”. A ja chciałem mu odpowiedzieć, żeby wsadził sobie tę radę głęboko w… Nie zrobiłem tego tylko dlatego, że nie miałem siły na taką reakcję.
Trudno powiedzieć, kiedy wszedłem na drogę ku lepszemu. Na początku w ogóle nie czułem poprawy, ale z perspektywy czasu widzę kilka ważnych punktów i pewien zestaw sprzyjających okoliczności.
***
Po pierwsze, mimo że kilka razy umierałem, to nigdy nie umarłem. Teraz brzmi to cokolwiek ironicznie i sam się uśmiecham, gdy to piszę. Wtedy zupełnie tak tego jeszcze nie odczuwałem, ale ziarno prawdy zostało we mnie zasiane.
Po drugie, byliśmy na obczyźnie, a moja żona nie pracowała zawodowo. Nie mogłem zamknąć się przed światem. Na szczęście moja praca była dość elastyczna. Mogłem pracować z domu, choć jednocześnie musiałem jeździć na wizyty do klientów. Pod tym względem mężczyznom jest łatwiej. Kobieta narażona jest na większe ryzyko ustąpienia pola i zamknięcia się w domu. Dla mężczyzny jest to w zasadzie społecznie nieakceptowane. To mi pomogło, choć bardzo bolało.
Wreszcie, o czym już wspomniałem, miałem ustawiczne wsparcie ze strony najbliższej osoby, jak również innych ludzi dobrej woli. Normalna akceptacja osoby. Po prostu.
Przez kilka dni leżałem w łóżku, bałem się wyjść z domu. Agorafobia rozwinęła się w pełnej postaci. Byłem tylko u lekarzy i na badaniach, a i to jedynie dzięki samochodowi, w którym czułem się bezpieczniej, co zawdzięczałem zapewne tej dwudniowej podróży powrotnej na początku choroby, gdy spędziłem w aucie kilkanaście godzin. Miałem zwolnienie lekarskie, potem jeszcze kilka dni urlopu. W sumie nie byłem w pracy około dwóch tygodni. Ciągle podejrzewałem, że to może jakiś rodzaj choroby zakaźnej, zapalenia opon mózgowych i tak dalej. Wszystkie te hipotezy odpadły w badaniach i ze wszystkich wynikało, że jestem ogólnie fizycznie zdrowy. Żona zaczęła mnie wyciągać na powietrze, na spacer, na pobliski basen. Trudno mi było nawet przed sobą przyznać, że się boję, więc wprawdzie z oporami, ale godziłem się na krótkie wyjścia.
Na basen podjechaliśmy te kilkaset metrów samochodem. Stałem w wodzie i myślałem tylko o tym, kiedy wrócimy.
Kluczem było przyznanie przed samym sobą, że tak naprawdę chodzi o lęk. Że po prostu boję się wyjść z domu z obawy przed kolejnym atakiem paniki i nie jestem w stanie tego strachu przezwyciężyć. Że jestem w destrukcyjnej pętli strachu przed strachem. To nie było wcale takie oczywiste, bo nie jest łatwo pokonać monolit wyobrażeń, który się zbudowało na własny temat, i zaakceptować rzeczywistość.
Zacząłem szukać informacji. W pobliskiej (bardzo bliskiej) bibliotece, do której oczywiście pojechałem samochodem (samochód był moją ostoją, aż się dziwię, gdy to piszę, bo teraz wolę jechać gdzieś dalej pociągiem niż samochodem), znalazłem książkę o terapii antylękowej przy pomocy witamin i dodatków żywieniowych. To było pierwsze miejsce, gdzie natknąłem się na opis, który odpowiadał moim objawom. Przeczytałem i uwierzyłem. Zacząłem garściami pochłaniać te witaminy, wyciągi roślinne i pastylki. Oczywiście niewiele to pomogło, jedynie rujnowało mój budżet, ale naprowadziło mnie na trop wiedzy o atakach paniki i nerwicy lękowej. Moja żona do tej pory śmieje się z mojego okresu witaminowego. Swoją drogą ludzie naprawdę nie mają skrupułów i potrafią w interesie koncernów farmaceutycznych wykorzystać bezradność oraz tę niesamowitą wolę powrotu do zdrowia za wszelką cenę. „Doktor medycyny z długą praktyką”, jak napisano na okładce. Może zresztą przesadzam, ostatecznie ta książka była przecież pierwszym krokiem na drodze zrozumienia mojego stanu. Kolejne informacje znalazłem w internecie. Tu nie ma trudności, po wpisaniu panicattacklub panicdisorderwyskakują tysiące stron.
***
Wahałem się, ale ostatecznie udałem się z tą wiedzą do lekarza rodzinnego, u którego byłem wcześniej i który zrobił na mnie wrażenie człowieka kompetentnego i zdolnego zrozumieć pacjenta. Zaproponował mi zrobienie dokładniejszych badań: EKG oraz innych dla pewności, i jednocześnie wizytę u psychiatry.