89,00 zł
Historie Polaków mieszkających za wschodnią granicą Polski opowiedziane ich własnymi głosami. Książka stanowi montaż fragmentów wybranych z relacji nagranych w jednym z największych w Polsce projektów dokumentacyjnych historii mówionej – w latach 2006–11 podczas wyjazdów do Białorusi, Kazachstanu, Litwy, Łotwy, Rosji, Rumunii, Ukrainy. Zespołowi dokumentalistów związanych z Archiwum Historii Mówionej Ośrodka KARTA i Domu Spotkań z Historią udało się zapisać i zarchiwizować historie blisko 1100 osób, zeskanować ponad 4000 zdjęć oraz dokumentów z albumów rodzinnych rozmówców.
Nagrani opowiadają o miejscach, w których mieszkali i zdarzeniach, w których bezpośrednio uczestniczyli: życiu codziennym w okresie dwudziestolecia międzywojennego, deportacjach Polaków w głąb ZSRR z terenów, które już przed wojną nie leżały w granicach II RP, okupacji sowieckiej, deportacjach po 1939 roku, okupacji i represjach niemieckich, zagładzie miejscowych Żydów, zmianach granic po zakończeniu wojny w 1945 roku, powodach stojących za decyzjami o pozostaniu na miejscu, życiu codziennym, które wtedy nastało: rodzinnym, religijnym, nauce, pracy, zakładaniu kołchozów, naciskach ideologicznych.
Tekstom w książce towarzyszą zdjęcia z archiwów rozmówców, qr-kody odsyłające do fragmentów dźwiękowych relacji oraz obszerne posłowie kreślące kontekst historyczny dotyczący Polaków na opisywanych terenach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1210
© Copyright by Fundacja Ośrodka KARTA, 2023
KOORDYNACJA, WYBÓR FRAGMENTÓW DO DRUKU IREDAKCJA:dr Dominik Czapigo
WSTĘPNY WYBÓR FRAGMENTÓW DO DRUKU:Grzegorz Kaczorowski, Adriana Kapała, Alina Szamruchiewicz
WSPÓŁPRACA PRZY WYBORZE FRAGMENTÓW:Jeremi Galdamez, Anna Maciąg, Anna Piłat, Izabela Piskorz, Wojciech Rodak, Emilia Wileńska-Skwarzec
WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA, OPRACOWANIE PRZYPISÓW IWSTĘPNEJ WERSJI INDEKSÓW:Anna Richter
INDEKSY:
POSŁOWIE:dr hab. Małgorzata Ruchniewicz, prof. Uniwersytetu Wrocławskiego dr Anna Wylegała, Instytut Filozofii i Socjologii PAN
KOREKTA:Hanna Antos
KWERENDA IKONOGRAFICZNA:Ewa Kwiecińska
OPRACOWANIE MAP:Mariusz Olczyk
PROJEKT GRAFICZNY:Aleksandra Zaręba /
SKŁAD:Tandem Studio
ZDJĘCIE NA OKŁADCE:Pieszkowce (Białoruska SRR), lata 70. Powrót gości z wesela stryjecznego brata Jana Litwinowicza, nagranego w ramach projektu „Polacy na Wschodzie”. Fot. ze zbiorów Berty i Jana Litwinowiczów
Publikacja finansowana w ramach programu Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego
pod nazwą „Narodowy Program Rozwoju Humanistyki” w latach 2017–2023
NR PROJEKTU 0303/NPRH5/H11/84/2017
KIEROWNIK NAUKOWY PROJEKTU:prof. dr hab. Jerzy Kochanowski, Uniwersytet Warszawski
RECENZENTKA: dr hab. Marta Kurkowska-Budzan, prof. Uniwersytetu Jagiellońskiego
Wydanie I, Warszawa 2023
ISBN 978-83-66707-91-7
Ośrodek KARTA
ul. Narbutta 29, 02–536 Warszawa
tel. (48) 22 848-07-12
kontakt do wydawnictwa:[email protected]
ksiegarnia.karta.org.pl
PARTNER PUBLIKACJI
Niniejsza książka stanowi podsumowanie projektu dokumentacyjnego historii mówionej zatytułowanego „Polacy na Wschodzie”, realizowanego w latach 2006–11 przez Fundację Ośrodka KARTA oraz Dom Spotkań z Historią, które od 2006 roku razem prowadzą Archiwum Historii Mówionej, jeden z największych tego typu zbiorów w Polsce.
Przez pięć lat trwania projektu, dzięki dotacjom z Kancelarii Senatu RP, nagrano historie 1075 osób (łącznie ponad 1500 godzin nagrań audio) oraz zeskanowano 4262 archiwalia – głównie zdjęcia z albumów rodzinnych, także dokumenty osobiste naszych rozmówców, rzadziej dokumenty należące do instytucji działających na rzecz Polaków.
Projekt, do którego nawiązuje też tytuł książki, był wyjątkowy nie tylko ze względu na swoją rozległość, ale przede wszystkim dlatego, że w części dokumentacyjnej realizowano go poza granicami kraju. W trakcie 35 wyjazdów odwiedziliśmy siedem państw: Łotwę, Litwę, Białoruś, Ukrainę, Rumunię, Kazachstan i Rosję.
Termin „Kresy”, często używany w odniesieniu do obszaru, na którym powstały zebrane w projekcie nagrania, tylko pozornie ma opisowy charakter. W rzeczywistości stoi za nim pewne pojęcie czy nawet zestaw wyobrażeń, które stają się bardziej namacalne, gdy próbujemy wyjaśnić, czego kresem mają być obszary określane tym mianem. Ten termin rzadko był stosowany przez naszych rozmówców. Można zaryzykować tezę, że jest to określenie pochodzące z zewnątrz, które nie odnosi się do doświadczenia ludzi stamtąd, dla których „Kresy” nie stanowią peryferii, ale centrum ich własnego świata.
„Kresowy” świat we wspomnieniach Polaków ze Wschodu (w odróżnieniu od pozostałych na miejscu, czyli na Wschodzie) jest najczęściej światem utraconym, z którym wiąże się pewna nostalgia, tęsknota za krainą dzieciństwa i młodości. Wynikać może ona z oddalenia w czasie i przestrzeni, które wygładza w pamięci obraz przeszłości, ale też z faktu, że ci, którzy w Polsce (lub gdzie indziej, na przykład w Wielkiej Brytanii czy Argentynie) wspominają „Kresy”, funkcjonowali tam w innych światach społecznych, pochodzili z innych klas niż większość tych, którzy zostali na miejscu, a których historie mogliśmy nagrywać w projekcie.
Uważna lektura zebranych w książce opowieści pozwala dostrzec, że patriotyzm naszych rozmówców nie skłaniał ich do idealizowania warunków własnej egzystencji w ojczyźnie czy zapominania o trudnościach, z którymi na co dzień mierzyli się oni i ich najbliżsi, a które nie dotyczyły jedynie okresów wojny i sowieckiej rzeczywistości po 1945, ale także dzieciństwa i młodości w IIRP.
Dla bohaterów tej książki kluczowa w określeniu ich polskości wydaje się nie tyle przynależność państwowa, bo nie wszyscy nasi rozmówcy byli obywatelami IIRP przed 1939 rokiem, co autoidentyfikacja. Oni sami definiowali się jako Polacy, taka też tożsamość była przypisywana im z zewnątrz – przez sąsiadów, ale także władze, którym podlegali. W przypadku Polaków z Ukraińskiej SRR i Białoruskiej SRR w latach 30. miało to bardzo poważne konsekwencje, bo decydowało o tym, że byli poddawani represjom: aresztowaniom, rozstrzeliwaniom, deportacjom (choć na tych terenach były też one wymierzone w inne grupy narodowe); miało także swój tragiczny wymiar w 1943 roku na Wołyniu.
Poczucie przynależności do określonej wspólnoty, rodzinny przekaz dotyczący własnej historii czy kultywowane tradycje decydowały o polskiej tożsamości. W przypadku niektórych naszych rozmówców była ona podwójna, a określenie się w kategoriach jednej narodowości i przywiązanie do jednej tylko tradycji wydawały się czymś nieadekwatnym, może nawet zubażającym, bo na siłę redukującym pewną cenną złożoność.
Wiara, czyli na opisywanych terenach zazwyczaj przynależność do Kościoła rzymskokatolickiego, oraz język odgrywały istotną rolę. Jednak jako kryteria identyfikacji nie miały decydującego znaczenia. Niektórzy nasi rozmówcy rodzili się i wychowywali w rodzinach mieszanych, a wtedy o przynależności do określonego obrządku często decydowała płeć (chłopcy przyjmowali wiarę ojców, dziewczynki – matek). Brak zdecydowanego przywiązania do jednego tylko wyznania, szczególnie w sytuacji, gdy w okresie sowieckim zamykano jedne kościoły, a kapłani drugiego obrządku (na przykład prawosławni) sprawowali duchową opiekę nad pozostałymi wiernymi – można z kolei uznać za przykład ekumenizmu praktykowanego, a nie jedynie deklarowanego.
Nie wszyscy nasi rozmówcy znali w ogóle bądź w równym stopniu język polski – wiele spośród opowieści ze wschodniej Ukrainy, ale również Rosji i Kazachstanu, nagrano w językach ukraińskim, rosyjskim lub mieszanym – bywało, że w trakcie nagrań rozmówcy przechodzili od jednego do drugiego. Na potrzeby archiwizacji i książki te nagrania, podobnie jak wszystkie pozostałe, były transkrybowane, a następnie tłumaczone na polski.
*
W nagrywanie relacji zaangażowanych było 45 osób, które wyjeżdżały w niewielkich grupach (maksymalnie pięciu osób, w zespołach mieszanych – kobiety i mężczyźni), zazwyczaj na około tydzień. Wyposażeni w dyktafony i profesjonalny skaner, nagrywali historie życia Polaków oraz skanowali zdjęcia i dokumenty z ich rodzinnych archiwów. W pojedynczych przypadkach do kolekcji trafiły też relacje nagrane poza projektem przez osoby, które dokumentowały historie Polaków na Wschodzie na własną rękę, ale zdecydowały się przekazać je do naszego archiwum.
Nagrania realizowali stali członkowie zespołu Archiwum Historii Mówionej Ośrodka KARTA i Domu Spotkań z Historią, ale także grono współpracowników archiwum, z których większość miała już za sobą doświadczenia nagrywania relacji w innych projektach dokumentacyjnych na terenie Polski.
Każdy z wyjazdów miał swojego koordynatora, który ustalał szczegóły logistyczne: trasę, noclegi, a przede wszystkim próbował przed wyjazdem skontaktować się z osobami i instytucjami, które opiekowały się społecznością Polaków na miejscu.
Najczęściej na miejscu pomoc okazywały nam osoby zaangażowane w działania Związków Polaków, Domów Polskich, Polskich Towarzystw Kulturalno-Oświatowych; bardzo często korzystaliśmy także z życzliwości miejscowych księży, sióstr zakonnych lub zakonników, którzy z racji swojej pracy bardzo dobrze znali lokalne środowiska polskie, w szczególności reprezentantów najstarszego pokolenia, których szukaliśmy.
Rzadko mieliśmy szansę ustalić z wyprzedzeniem listę naszych rozmówców, a ja już na pewno niewiele mogliśmy się o nich dowiedzieć przed przyjazdem na miejsce. Staraliśmy się tłumaczyć naszym lokalnym przewodnikom (gatekeeperom), jakie mamy cele: kogo nagrywamy, jak wyglądają takie nagrania, gdzie najlepiej je realizować (wyjaśniając, że najlepszą przestrzenią dla takich spotkań będą domy naszych rozmówców).
Mimo podejmowanych zawczasu zabiegów zastana na miejscu sytuacja czasami stanowiła dla nas wyzwanie. Zdarzało się, że przyjeżdżaliśmy do jakiejś miejscowości, w której oczekiwała nas grupa kilkunastu osób z przewodnikiem, oświadczającym na wstępie, że możemy nagrać wszystkich równolegle w jednej sali, mamy na to tyle i tyle czasu, a potem przejdziemy do spotkania mniej formalnego, bardziej towarzyskiego. Taka organizacja nie wynikała oczywiście ze złej woli, wręcz przeciwnie – z wielkiej życzliwości, przejęcia się naszym, „rodaków z Polski”, przyjazdem, gotowości ugoszczenia nas, podjęcia posiłkiem, czasami uhonorowania jakimś programem artystycznym.
Staraliśmy się nie zawieść wyobrażeń naszych gospodarzy, spędzić z nimi czas – rozumieliśmy, że nasze wizyty mają też dla nich duże znaczenie. Jednocześnie dawaliśmy w takich wypadkach wyraźny sygnał, że spotkania z ludźmi i nagrywanie ich historii jest dla nas bardzo ważne, nie chcemy i nie możemy z tego zrezygnować. Jeśli to było możliwe, zapisywaliśmy adresy osób zaproszonych na takie zbiorowe spotkania, ich telefony (nie wszyscy je wtedy mieli), próbowaliśmy się z nimi umówić na kolejne dni naszego pobytu na miejscu.
Staraliśmy się unikać nagrywania w dużych pomieszczeniach, w których jednocześnie było wiele osób, ale w kilku wypadkach było to nie do uniknięcia. Nie chodziło tu jedynie o trudne warunki techniczne, które odbiją się na jakości dźwiękowej, ale przede wszystkim o możliwość skupienia się na historii wysłuchiwanej osoby, swobodnego oddania się przez rozmówców własnej opowieści.
Zdarzało się, że wbrew wymogom technicznym nagrania powstawały także w ogrodach, na ławkach przed domem. Jeśli jednak mieliśmy do wyboru: zapisać czyjąś historię lub zrezygnować z tego, bo warunki techniczne do nagrywania są niesprzyjające, nie mieliśmy dylematów – opowieść była najważniejsza.
Umawiając spotkania, prosiliśmy też naszych rozmówców, by przygotowali stare fotografie i dokumenty z domowych archiwów. Na koniec sięgaliśmy po te archiwalia, prosiliśmy o ich opisanie, co także staraliśmy się nagrywać. Opisywanie zdjęć lub dokumentów czasami wyzwalało oddzielne mikroopowieści. W kolekcji znajdują się jednak także zdjęcia nieopisane – bo albo nasi rozmówcy nie byli nam o nich w stanie opowiedzieć, albo – z powodu pośpiechu – nie udało się już tych opisów wywołać i utrwalić. Tylko w dwóch przypadkach zdarzyło się, że rozmówcy zdecydowali się przekazać do naszego archiwum oryginały fotografii i dokumentów. Nigdy też o to sami nie prosiliśmy, mając świadomość, że są one bezcennymi pamiątkami.
Jeśli była na to zgoda, wypożyczaliśmy archiwalia, by zeskanować je tam, gdzie mieszkaliśmy w czasie pobytu (czasami były to hotele, częściej mieszkania zapewnione nam przez lokalnych przewodników, zaplecza plebanii), lub rozstawialiśmy skaner i komputer u naszych rozmówców, na miejscu przystępując do kopiowania. Te materiały ikonograficzne stanowią ważne wizualne dopełnienie całej kolekcji, a ich próbka została też zaprezentowana w książce.
Z kolejnymi wyjazdami zaczęliśmy sobie zdawać w pełni sprawę z ograniczeń wynikających z tego, że korzystamy na miejscu z pomocy konkretnych przewodników, wiedzieliśmy też, że tak zwany efekt śnieżnej kuli, gdy od jednego rozmówcy trafiamy do drugiego, poleconego, może po prostu oznaczać, że do pewnych osób nigdy nie dotrzemy – wykluczonych ze społeczności czasami przez swoje poglądy polityczne (bywało, że już na miejscu dowiadywaliśmy się o skłóceniu lokalnego środowiska polskiego), z racji swojego usposobienia, braku zaangażowania we wspólnotę religijną… Staraliśmy się te pułapki omijać.
Na pewno wpływ na zbierane przez nas opowieści miało to, że przyjeżdżaliśmy z Polski, o której nasi rozmówcy mieli własne wyobrażenia, którą często idealizowali – mimowolnie stawaliśmy się wysłannikami tego innego, oddalonego świata. Osoby nagrywające w przeważającej mierze były w tamtym czasie przed trzydziestką, co także nie było bez znaczenia dla przebiegu spotkań – różnica wieku między nami a rozmówcami działała na naszą korzyść, bo możliwy był tu przekaz wiedzy idący od starszego do młodszego pokolenia, co jest charakterystyczne nie tylko dla tego projektu historii mówionej. Jako przybywający z zewnątrz, zarazem reprezentujący inne generacje, mogliśmy zadawać pytania, które w innych okolicznościach i z innymi osobami po drugiej stronie dyktafonu mogłyby wywołać u naszych rozmówców zdziwienie. Nasza niewiedza stanowiła dla nagrywanych ciekawe wyzwanie – mogli być dla nas przewodnikami po świecie, który znali.
Rozmówców informowaliśmy za każdym razem, jaki jest cel nagrywania oraz o tym, że w przyszłości ich opowieści będą dostępne dla innych w archiwum; prosiliśmy też, by wyrazili na to zgodę.
W czasie realizacji projektu mieliśmy jeszcze szansę spotkać i zapisać historie osób urodzonych w latach 20. i 30. XX wieku (a najstarsi rozmówcy urodzili się w 1910 roku). Znacznie rzadziej zapisywaliśmy w tym czasie historie osób urodzonych w latach 40. i później. Powód tego był prozaiczny – był już ostatni moment, by spotkać się i porozmawiać z najstarszymi („ostatni moment” jako argument jest przy tym zawsze w mocy, zmieniają się tylko pokolenia, których dotyczy). Z każdym kolejnym rokiem wyjazdów widzieliśmy wyraźnie, jak przesuwa się granica wieku nagrywanych, a my spotykamy osoby reprezentujące coraz młodsze roczniki.
Metryka rozmówców przekładała się wprost na treść opowieści. Dlatego data urodzenia jest tak ważna i powtarzana przy imieniu i nazwisku, obok fragmentów opowieści w książce. Świadomość tego, kiedy urodziła się osoba wspominająca, daje bowiem czytelnikowi wyobrażenie, do jakiego doświadczenia mogła mieć dostęp w opisywanym czasie, co mogła wiedzieć (a co jest wiedzą zdobytą z czasem), w jaki sposób mogła postrzegać to, co się wokół niej działo.
*
Zespół naszego archiwum w momencie organizacji pierwszych wyjazdów na Wschód czerpał już z wiedzy i doświadczeń udziału w projektach międzynarodowych historii mówionej (przede wszystkim „Ocaleni z Mauthausen”) i starał się konsekwentnie pracować zaproponowaną w ich ramach, a wywodzącą się z socjologii metodą swobodnego wywiadu biograficznego. W nawiązaniu do niej nagrania planowano dzielić na dwie najważniejsze fazy: swobodnej opowieści, gdy prosimy rozmówców (niezależnie od konkretnych tematów, które projekty starają się dokumentować), by opowiedzieli nam historię całego swojego życia, oraz części drugiej – gdy dopytujemy o rzeczy usłyszane, by je doprecyzować, takie, które w ogóle nie pojawiły się w opowieści (tzw. białe plamy) oraz związane z tematem danego projektu.
Dzięki przyjętej metodzie do naszego archiwum od początku trafiały gęste, często wielogodzinne nagrania. Z założeniem prowadzenia takich rozmów ruszaliśmy też na pierwsze wyjazdy za wschodnią granicę. Jednak szybko dotarło do nas, że to, co sprawdzało się w dotychczasowych projektach, czyli formuła swobodnego wywiadu biograficznego – w którym pytania ograniczone są do minimum i z założenia padają w późniejszej fazie rozmowy – w obecnym projekcie najczęściej się nie sprawdza. Nasze wywiady rzadko kiedy miały w pełni swobodny charakter i od początku wymagały wyraźnej obecności osoby nagrywającej, która lepiej lub gorzej dobranymi pytaniami próbowała stymulować opowieści rozmówców. Widać tu było wyraźną zależność między doświadczeniami poprzednich wyjazdów – i zdobytej w ich trakcie przez nagrywających wiedzy o realiach, w jakich żyli nasi rozmówcy, rozpoznaniem kluczowych tematów – a przebiegiem nagrań, które te same osoby realizowały podczas kolejnych pobytów. Rzadko udawało się nam nagrać wielogodzinne opowieści.
Co sprawiło, że te rozmowy przebiegały inaczej? Po pierwsze, rozmówcy posiadali inny rodzaj kompetencji narracyjnej, którą można też określić jako wprawę w opowiadaniu, niż większość nagrywanych w Polsce. Termin „kompetencja” nie ma charakteru wartościującego. Zazwyczaj byliśmy pierwszymi osobami przychodzącymi z zewnątrz, które prosiły, by opowiedzieli swoje historie. Dla większości z naszych rozmówców ta prośba była zaskakująca, a przyjęcie na siebie takiej roli nienaturalne (tylko nieliczni w ogóle mogli się na nasze wizyty przygotować, co na pewno nie pozostało bez wpływu na przebieg tych spotkań). Przez dekady życia w realiach sowieckich osób tych nie tylko nie proszono o opowiadanie swoich historii, ale też o wielu aspektach przeszłości, a w szczególności okresie przedwojennym, musiały milczeć. Opowiadanie o tym i o sobie było zatem wyzwaniem, z którym tylko nieliczni mogli się zmierzyć wcześniej.
Docieraliśmy zarówno do dużych miast, jak i miasteczek oraz wsi. Większość naszych rozmówców przez całe swoje życie pracowała fizycznie, nie miała możliwości myśleć o zdobywaniu wyższych stopni edukacji, nie mogła też swobodnie przemieszczać się nawet po obszarze ZSRR, o podróżowaniu po świecie nie wspominając. Dużym wydarzeniem dla wielu (ale nie wszyscy mieli taką szansę) była możliwość pierwszego po 1945 roku odwiedzenia Polski, chociaż tej z własnej woli nigdy nie opuścili.
Przeważająca większość nagrywanych reprezentowała klasę społeczną, dla której zapisywanie własnej przeszłości, w szczególności jej spisywanie, bo tylko taki rodzaj dokumentowania był wcześniej dostępny, nie było czymś naturalnym. W tym tkwi też największa wartość tego projektu – bez tych spotkań, gotowości wysłuchania i nagrania opowieści naszych rozmówców, historia większości z nich nie zostałaby utrwalona w jakiejkolwiek postaci dla kolejnych pokoleń.
W całej kolekcji „Polacy na Wschodzie” można jednak wydzielić niewielki zbiór długich relacji (trwających nawet ponad trzy godziny) z rozbudowaną swobodną fazą opowieści. Najczęściej zostały one nagrane w dużych miastach (na tym tle odróżnia się także ze względu na specyfikę kontekstu historycznego zbiór nagrań z Łotwy), a ich narratorami były osoby, które ukończyły studia, pracowały umysłowo, często angażowały się w podtrzymywanie polskiego dziedzictwa (i to w sposób niejawny jeszcze w okresie sowieckim). Można zaryzykować stwierdzenie, że ich opowieści nie są „reprezentatywne” dla tego zbioru i gdyby tylko na ich podstawie próbować ułożyć książkę o historii Polaków na Wschodzie, nie dotknęlibyśmy w niej doświadczeń większości nagranych przez nas osób lub zrobilibyśmy to tylko w ograniczonym zakresie.
Na koniec, wpływ na długość i gęstość zebranych opowieści mógł mieć język, w którym nasi rozmówcy opowiadali swoje historie. Zawsze, gdy było to możliwe, staraliśmy się nagrywać relacje po polsku. Świadomi jesteśmy jednak, że przez dekady polski nie był językiem używanym przez naszych rozmówców na co dzień. Ich piękna polszczyzna – swoista fotografia języka w czasie – z charakterystycznymi akcentami, często archaiczna, z pewnością może być cennym materiałem badawczym dla językoznawców, także badaczy kultury ludowej – warto jednak podkreślić, że dostęp do tej mowy dają przede wszystkim nagrania, a nie transkrypcje. Te ostatnie, nawet najwierniejsze, nie są w stanie zastąpić żywego słowa.
Wiele z zapisanych historii to z trudem wydobyte od naszych rozmówców zlepki osobistych doświadczeń, a nie jasne i wyczerpujące biografie. Nie są one gorsze, są inne. Praca z nimi, wybieranie fragmentów do publikacji, stanowiły jednak większe wyzwanie niż wybór z wielogodzinnych potoczystych narracji, które znaliśmy z innych projektów. W takich nagraniach jedno wypowiedziane zdanie potrafi znaczyć więcej niż rozbudowana opowieść i puenta.
*
Pięć lat od zakończenia projektu, dzięki grantowi Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego (w ramach Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki), możliwe stało się podjęcie prac nad pełnym opracowaniem archiwalnym kolekcji „Polacy na Wschodzie” – przede wszystkim transkrypcja nagrań, opisanie i umieszczenie w sieci wszystkich zeskanowanych zdjęć i dokumentów (jako wydzielona kolekcja są dostępne na www.fotokarta.org.pl), przygotowanie nowej strony www.polacynawschodzie.pl, umieszczenie na niej biogramów nagranych osób, podstawowych opisów nagrań (imion i nazwisk nagranych i nagrywających osób, dat, miejsc i sygnatur nagrań), streszczeń nagrań ze wskazaniem dokładnego miejsca danego wątku w nagraniu (tak zwanym minutnikiem), archiwalnych zdjęć z opisami, wybranych fragmentów dźwiękowych. Zarówno całe nagrania dźwiękowe, jak i transkrypcje, ze względu na wrażliwe treści, które zawierają, nie są dostępne bezpośrednio na stronie, ale można zamówić ich wypożyczenie online.
Spisanie nagrań stanowiło warunek konieczny rozpoczęcia pracy nad książką. Przygotowanie publikacji było trudne nie tylko z powodu wyjściowej objętości materiału źródłowego, ale stanowiło także wyzwanie metodologiczne, bo wymagało odpowiedzi na pytania, wedle jakich kryteriów dokonywać wyboru, jak układać taką polifoniczną opowieść, jak nadawać jej strukturę, kto może o tym decydować, jakimi kierować się względami.
Od początku stało się jasne, że musi być to praca zespołowa, bo udźwignięcie tego zadania przez jedną osobę będzie niemożliwe. Przygotowanie publikacji było procesem, w którym przechodzono od ogromnej ilości materiału źródłowego, z którym mieliśmy do czynienia na początku, w stronę coraz węższego wyboru i budowania struktury tekstu.
Zespół cyklicznie spotykał się z kierownikiem naukowym projektu, profesorem Jerzym Kochanowskim, by dyskutować kolejne kryteria wyboru, spis tematów, które wyłoniły się podczas pierwszej lektury. Dyskutowano nieadekwatność niektórych z nich, potrzebę redukowania lub scalania, gdy okazywało się, że odrębność części haseł porządkujących wybór fragmentów jest tylko pozorna. Na następnym etapie, już w węższym gronie, zespół wraz z kierownikiem dyskutował pierwsze wersje spisu treści książki, których kształt zmieniał się dosłownie do ostatniego momentu pracy nad całością.
Wraz z zawężaniem materiału nastąpiło także ograniczanie zespołu, który pracował z redaktorem i kierownikiem naukowym publikacji. Z dziewięciu osób pracujących na początku zostały trzy (na stronie redakcyjnej podpisane jako odpowiedzialne za „Wstępny wybór fragmentów do druku”).
Od początku przy pracach obecny był redaktor książki, który koordynował także cały proces redakcyjny, a którego zadaniem było finalne ułożenie całości z wciąż rozległego wyboru.
Praca z tak dużą kolekcją i tak rozbudowanym zespołem z pewnością wymagała właściwego zrozumienia stawianych sobie celów oraz zaufania do wyborów (w sensie dosłownym, bo dotyczących wybierania z transkrypcji fragmentów), które w trakcie lektury podejmowali jego członkowie. Ważne było zyskanie przekonania, że mają oni jasność, co może być znaczące, co tylko z pozoru błahe, i że po wstępnej fazie równoległej pracy i dyskutowania wyborów z redaktorem prowadzącym każdy zyska jasność na co, czytając samodzielnie i wybierając fragmenty, zwracać uwagę, czego nie pomijać.
*
Pierwszą ramę opowieści, która porządkuje wybrane do publikacji fragmenty, tworzą ważne cezury historii Polaków na Wschodzie: dwudziestolecie międzywojenne, wybuch wojny w 1939 roku, okupacja sowiecka, okupacja niemiecka, koniec wojny w 1945 roku (chociaż w pewnym sensie już w 1944 roku), rozpad ZSRR. Znajdują one odzwierciedlenie w tytułach dużych rozdziałów, które pochodzą od redakcji.
Szczegółowa chronologia wewnątrz podrozdziałów, dla których tytułu stanowią cytaty z samych relacji, a co ważniejsze – wewnątrz samych nagranych opowieści, bywa często trudna do ustalenia. Nasi rozmówcy rzadko podają dokładne daty, w relacjach dominuje inna niż linearna logika porządkowania opowieści. Ważne są doświadczenia, które odłożyły się w pamięci, mniej to, kiedy dokładnie coś się wydarzyło. Tam jednak, gdzie na poziomie podrozdziałów możliwe było ustalenie dat, przekładają się one na strukturę opowieści (wybuch wojny niemiecko-sowieckiej otwiera rozdział o okupacji niemieckiej, a ponownie wejście Armii Czerwonej go zamyka).
Ostatecznie zdecydowano się przyjąć porządek geograficzny – zestawiając fragmenty pochodzące z tych samych rejonów, z uwzględnieniem jednak państw istniejących w danym momencie opowieści, posuwając się zarazem od północy na południe i z zachodu na wschód. To kryterium decyduje bowiem o jedności miejsca opisywanych wydarzeń, a często też wyznacza granice pewnych wspólnych dla opowiadających doświadczeń.
Pod fragmentami każdorazowo podano miejsca, w których rozgrywały się opisywane wydarzenia. U osób, których opowieści wracały w różnych momentach książki, znaleźć można jednak różne miejsca, co z kolei pokazuje, że ich bohaterowie przemieszczali się (lub może powinno się napisać – często byli przemieszczani wbrew własnej woli). Nie odnoszą się zatem one do tego, gdzie relacja została nagrana, ale jakiego obszaru dotyczyła opowieść zawarta w danym fragmencie.
*
Książka ma przybliżyć czytelnikowi doświadczenia nagranych osób. Trudno tu mówić o reprezentatywności, gdy mamy do czynienia z niepowtarzalnymi jednostkowymi historiami. Zależało nam jednak, by wybrane fragmenty, pokazując wielość doświadczeń, dały zarazem wgląd w najczęściej pojawiające się tematy, oddały wrażliwość naszych rozmówców, zaprezentowały wyjątkowy język ich relacji.
Opowieść nagranych o ich doświadczeniach nie stanowi, bo też nie może, prostego odwzorowania przeszłości. Ich pamięć buduje przeszłość, a nie po prostu ją przywołuje. Zapisanych opowieści nie sposób sprowadzić do rekonstrukcji faktów, co nie znaczy, że fakty są w nich bez znaczenia. Można je również znaleźć w tej książce, ale nie one są tu najważniejsze. Wobec każdego źródła, które daje nam dostęp do przeszłości, w tym wobec historii mówionych, trzeba zachować krytycyzm, zestawiać je z innymi źródłami. Szukanie w tych relacjach odniesienia do faktów jest zatem możliwe, ale sprowadzanie lektury tylko do ich potwierdzenia byłoby znaczącym zubożeniem tych opowieści, bo mają one do zaoferowania coś więcej – dają dostęp do ludzkich emocji, motywacji związanych z wyborami, które bohaterowie książki podejmowali w swoim życiu.
Jednym z dużych wyzwań w pracy nad tekstem było uczytelnienie publikowanych zapisów, przy utrzymaniu założenia, że redakcja zostanie ograniczona do niezbędnego minimum. Szyk, rytm wypowiedzi, który często bierze się z tego pierwszego, pewne błędy, obce słowa – to wszystko stanowi o wyjątkowym bogactwie tych relacji, nawet jeśli lektura wymaga na początku pewnego wysiłku i skupienia od czytelnika.
W książce nie zamieszczono biogramów osób, które w niej występują. Po pierwsze dlatego, że w większości trudno było zweryfikować wszystkie zawarte w nich dane, a nie chcieliśmy w drukowanej publikacji ryzykować ewentualnych błędów, po drugie – nie znamy dalszych losów większości naszych rozmówców, nie bylibyśmy w stanie odpowiedzialnie wskazać, którzy z nich już odeszli, po trzecie – biogramy dostępne są na stronie www.polacynawschodzie.pl, gdzie istnieje możliwość weryfikacji i uzupełnień w przyszłości.
Tekstom towarzyszą opatrzone tytułami QR-kody, odsyłające do wybranych fragmentów dźwiękowych nagrań na wspomnianej wyżej stronie www. Stanowią równorzędną wobec opublikowanych fragmentów tekstów treść książki, bo tylko w nielicznych przypadkach powtarzają to, co można przeczytać obok nich – najczęściej prowadzą do nowych opowieści. Przede wszystkim jednak QR-kody mają stale przypominać czytelnikom, że pierwotnym źródłem jest utrwalona w postaci dźwięku mowa naszych rozmówców, a nie teksty.
Można próbować odpowiedzieć na pytanie, po co w ogóle publikować teksty na podstawie historii mówionych, skoro w sposób tak niepełny oddają zapisy źródłowe. W odpowiedzi stwierdzić trzeba, że książka daje możliwość pewnego podsumowania i zwrócenia uwagi na istniejące nagrania, bo oczekiwanie, że funkcję taką spełni po prostu zbiór relacji dostępnych w archiwum, jest myśleniem, niestety, życzeniowym. Warto przypominać czytelnikom czy badaczom, że archiwa historii mówionej gromadzą bezcenne opowieści i że trzeba do nich sięgać, by słuchać tych głosów.
W książce rzadko tylko wyczytać można obecność prowadzących nagrania, partnerów rozmowy. Poza fragmentem zamykającym publikację, w ogóle nie pojawiają się tu dialogi i pytania nagrywających. Zrezygnowano z nich ze względu na konstrukcję i formę książki. Mowa już była jednak o tym, jaki wpływ na przebieg tych rozmów miało to, skąd przybywali nagrywający, w jakim wieku byli. Na pewno znaczenie dla tych rozmów miały też inne czynniki, w tym to, czy po obu stronach dyktafonu spotykały się osoby tej samej płci.
Rolę prowadzących nagrania akcentujemy w „Spisie nagrań wykorzystanych w książce” oraz załączonym na końcu spisie osób, które nagrywały relacje w projekcie. Nie mógłby on zostać zrealizowany nie tylko bez naszych rozmówców, którzy podzielili się swoimi opowieściami, ale także bez nagrywających, którzy te opowieści zapisali i doprowadzili do ich archiwizacji.
*
Publikację zamyka obszerne posłowie, na które składają się trzy teksty – dwa autorstwa dr hab. Małgorzaty Ruchniewicz oraz tekst dr Anny Wylegały, przez lata zaangażowanej w prace Archiwum Historii Mówionej KARTY i DSH, uczestniczki wyjazdów dokumentacyjnych w ramach projektu „Polacy na Wschodzie”.
Małgorzata Ruchniewicz kreśli kontekst dla historii Polaków na Wschodzie z akcentem na cały XX wiek i nawiązaniem także do historii z początku XXI wieku. Cezurą dla tych tekstów jest wrzesień 1939, a więc wybuch wojny, wkroczenie Armii Czerwonej, kolejne okupacje tych terenów. Celem tych tekstów jest uporządkowanie wiedzy o historii Polaków na Wschodzie w odniesieniu do badań i literatury fachowej, dopowiedzenie rzeczy ważnych, które nie pojawiły się w opowieściach naszych rozmówców, a mogą być istotne dla zrozumienia ich losów. Nasi rozmówcy występują w książce w roli ekspertów od własnego życia, nie może zatem zaskakiwać, że ich opowieści nie stanowią wykładu wiedzy historycznej. Ten cel spełniać mają właśnie dwa wskazane teksty.
Anna Wylegała z kolei z perspektywy uczestniczki wyjazdów nagrywającej relacje wraca po latach do kolekcji „Polacy na Wschodzie” i krytycznie spogląda na nasze ówczesne doświadczenia, wiedzę i niewiedzę, która też miała wpływ na przebieg całości przedsięwzięcia.
*
Dzięki uczestnictwu w tym projekcie zaangażowani w jego realizację mogli się wiele nauczyć, poddać różne wspólne i własne założenia oraz wyobrażenia weryfikacji, zdobyć wiedzę i umiejętności, które w przyszłości stały się cennym kapitałem przy realizacji kolejnych projektów dokumentacyjnych historii mówionej.
Nasi rozmówcy, Polacy na Wschodzie, obdarowali nas hojnie nie tylko opowieściami i poświęconym czasem, ale także wielką życzliwością. Bardzo im za to dziękujemy. W czasie, gdy ta książka trafia do druku, nie sposób nie myśleć o tym, że dzisiaj taki projekt byłby już niemożliwy – nie tylko ze względu na nieobecność wielu naszych rozmówców – i że część spotkanych przez nas osób ponownie stanęła wobec dramatycznych wydarzeń, które dokumentowane są już w ramach innych projektów historii mówionej.
Dominik Czapigo
Felicja Błaszkiewicz (ur. 1913)
Miałam rok tylko czy tam dwa lata, jak z Rygi wyjeżdżali. Dokładnie tego nie wiem. To mnie tylko starsze moje rodzeństwo opowiadało. Siostra miała dwanaście lat. A tu dwa bracia byli jeszcze. Kazali wyjeżdżać z Rygi kto niemiejscowy, żeby jechali na swoju rodinu [do swojej ojczyzny].
A ojciec zabrał swoich dzieci. Matka nie mogła wyjechać z nami – co tam między nimi było, ja dokładnie nie wiem, bo tylko mnie to opowiadano. Może matka została, bo jej mama była pod opieką jej; że ona nie mogła jej zostawić, gdzieś tam blisko w Rydze żyła, u Łotyszy. No i ojciec czworo nas zabrał, i przyjechał na swoją rodinę, znaczy na Białoruś. A to zaraz […] okopy zaczęli kopać na Białorusi. I wysiedlili pięć tysięcy z czym to z Białorusi pod Wilno. W Podbrodzie za Wilnem, gdzie ja wyrosłam. Do baraków Nikołajewska, tam poligon był blisko Wilna, osiedlili tych wszystkich bieżeńców. […] Ludzie, te bieżeńcy, te wysiedleńcy, zaczęli umierać z głodu. Ojciec też umarł.Zachorował i umarł. Póki jeszcze mógł, to Niemcy ganiali na pracę tam jakąś, to nam przynosił – tam jakieś wydzielone było – chleba. Brat starszy mówił, że ojciec rozdzieli nam, mówi, ten chleb, jak przyjdzie z pracy. A do mnie mówi: „Fela, o daj nam chleba twojego. Rzeka tu bliska, to ja tobie rybka złapię” – mówi. I tyle. To ja: „Nie!”. Pod pachę, schowam, nie daję. A potem wyprosił. Płakał, jak potem już wyrósł i opowiadał.
Ojciec zmarł i między my głodnych ludzi zostali. I popuchli z głodu. […] Ksiądz taki Stanisław był, z ambony mówi na mszy świętej […]: „Tak czworo dzieci ratujcie, bo już popuchnięte z głodu, ratujcie! Kto możecie, weźcie ich!”.Znaczy – pod opiekę swoją. Choć później Piłsudski zrobił te ochronki (jak to Piłsudski tylko zrobił Polskę wszędzie)1. […]
Władysława Zasztoft (ur. 1926) opowiada o życiu codziennym w przedwojennych Arcimowiczach na Brasławszczyźnie.
Ksiądz z ambony tak, i od razu moi opiekuni, oni byli bezdzietni, poszli do księdza tego, Stanisława Szymerskiego. […] Od razu mój opiekun i opiekunka wzięli tych samych mniejszych. A potem ja, ostatnia już. A ile było mnie lat wtedy, to tego nie powiem, bo ja jakoś już nie pamiętam. […] I ja wyrosłam u nich [w Górze].
[…] Do szkoły chodziłam, ale tak krowy pasłam cztery lata. Jak zamknę krowy, już chłodno, już nie ma paszy – wtedy tylko idziemy do szkoły. No ja skończyłam średniak – to teraz po rosyjsku tu mówią – średniak. […] To jeszcze, dzięki Bogu, piszę nieźle. A potem jeszcze żeby postąpić gdzieś wyżej, to można było. Gdyby mój opiekun żył, ja bym była uczyła się dalej, bo pamięć miałam dobrą do nauki. Tylko nie było czasu uczyć się, bo pracy było strasznie dużo. Trzeba było pracować. Boże mój! Wszystko na roli trzeba było robić. […] Ja wszędzie – i konie, i na koniach, i orać umiem. A wszystko, co chcecie! I wóz nasmarować, koło, i wszystko to. […]
Ja strzelczynią2 jeszcze byłam. Z takim pasem, w takiej bluzce chodziłam. […] To było przy Polsce. […] Byli harcerze, ale jakoś od razu strzelczynie tam my byliśmy.[…]Robili takie zebrania, przedstawienia, komedyjki stawili. Ile ja już na scenie byłam! Ile ja śpiewałam, miałam głos. […] Ja artystką byłam – bo ta organizacja, strzelczynie, też po wsiach jeździli i komedyjki stawili. […]
Boże Narodzenie – jeździmy do kościoła na pasterkę w saniach. Zaprzęga się konia, umiem zaprzęgać. […] Tak samo Wielkanoc. Też jedziemy na rezurekcję wcześniej do kościoła, trzeba wcześniej wstać. […]
Zawsze pierogi piekli w piecach tych ruskich. Tak nazywali – ruska piec. W piecu takie bułki na brytfannach piekli. […] My mieli świń, karmili, to zabije się na Boże Narodzenie jednego wieprza dobrego. […] Wszystko było gospodarne, wszystko było swoje. I ziarno swoje, i chleb swój, już wszystko ze swego pola. To było życie inne. Chleba upiecze w tym piecu cztery bochenki – takie, o, długie. […] To nie tak jak teraz, chleb kupują. Ale on zapachu nie ma. […] Nie wiem dlaczego. A kiedy idziesz po wiosce, to pachnie – w takim mieszkaniu piecze się chleb w piecu. A teraz zapachu nie ma chleba żadnego. […] Kury trzymaliśmy i kaczki trzymali, i świnie, i owce. I baranina cała jesień. […]
[Radio] to mnie sprezentował brat. A skąd on to miał, to nie wiem. Przywiózł mi. Tylko nie pamiętam, w jakim roku on to mnie przywiózł. Słuchawkowe3. O telewizorach mowy nie było, tylko ludzie mówili: „Będzie takie radio, że będziem widzieć ludzi tych”. Myślę: „Jakie to będzie radio, że będziem widzieć ludzi tych?”. RYGA – PODBRODZIE (REJON ŚWIĘCIAN) – GÓRA (BRASŁAWSZCZYZNA)
Monika Szłabun (ur. 1920) opowiada o wyjazdach z wioski Krasnosielce koło Brasławia do pracy sezonowej na Łotwę.
Kieziki koło Brasławia, około 1937 roku. Rodzina Szydłowskich nad jeziorem Snudy. Kucająca dziewczynka z krótkimi włosami – Czesława Alichimowicz (z d. Szydłowska). Fot. ze zbiorów Czesławy Alichimowicz
Weronika Panawa (ur. 1923)
Kiedyś przeważnie żydowskie sklepy były. U nas całe miasteczko było żydowskie. […] Przeważnie znaliśmy ich, chodziliśmy do sklepów. Każdy miał swojego Żydka. Można było iść w tego, w każdą porę, bez pieniędzy. Zapiszą i dadzą, co trzeba. Nawet nie pamiętam, co ile kosztuje. Zawsze mamusia posyłała i kupowałam, o co prosiła. […]
My nie rozróżnialiśmy. Nie było takiej mody u nas, że tak ktoś jest inny – że tam Żyd czy tam Litwin, czy tam Polak. Wszyscy jednakowo rozmawialiśmy. I w gimnazjum jak byłam w Święcianach, to okazało się, że były dwie Żydówki. Ale my wcale nie wiedziałyśmy, że to są Żydówki. Na religii siedziały. Tylko ksiądz podszedł i powiedział do nich: „Jeżeli nie chcecie być na lekcji religii, to proszę wyjść. Możecie wyjść. Macie prawo”. Ale oni mówią: „Ale posiedzimy”. To od tego dowiedziałyśmy się, że to były Żydóweczki właśnie. Teraz to każdy wie, jak jest – o, tamten Polak, a ten Litwin, a te Ruskie. Ja do tej pory nie mogę tak ludzi rozróżniać, bo nie było tej mody. Nas nie obchodziło, kto jaki był. Wszyscy jednakowi byli. […]
Nigdzie nie wyjeżdżaliśmy, ciągle byliśmy w domu. Najwyżej w niedziele, w święta jakieś, to rodzice i sąsiedzi się zbierali. Jak były święta świętojańskie, świętego Jana, święcili wodę, wianki na rzece – to z rodzinami szliśmy. Rzeka tu u nas Żejmiana niedaleko płynie. Jakieś święto – to w lesie jakieś robią potańcówki albo coś. To cała rodzina idzie. […]
Jeszcze przed wojną, jak przy Polsce, to lasy były własne. Był taki hrabia Polikowski i to jego las. I psy takie złe. Raniutko o szóstej wstajemy z mamą, idziemy na [grzyby]. A mama mówi: „A ja wezmę kawałek kiełbaski na tego psa”. Mówię: „Ja się boję, mamo”.„Nie bój się! Kiełbaskę pokażemy i pies będzie milczał”.I tak było. Rano nazbieramy tych grzybów. Chodziliśmy na grzyby, na jagody. Tam nawet żurawiny rosły. […]
Ze szkoły, z którymi się uczyli, zbieraliśmy się, rozmaite gry, zabawki, zabawy.[…] Już chyba wtedy byłam w piątej klasie. No co to takie zabawy opowiadać… Zawsze w mamę, tatę. Sąsiadki syn był tatą, a ja mamą, i te młodsze nasze rodzeństwo dziećmi byli. Uczyliśmy się gotować. Trawy nakroimy tam rozmaitej. To teraz sobie przypomniałam, dlatego że dopiero teraz, po siedemdziesięciu latach przyjechał ten chłopak. On jak wyjechał w 1946 roku, to ja go [odtąd] nie widziałam. NOWE ŚWIĘCIANY
Leoncja Andrukianiec (ur. 1922)
Szósta klasa, pod koniec, już był maj [1935], zmarł Józef Piłsudski. Jak wszystkie my płakali! Koło gminy wystawili jego portret i dzieci stały na honorowej warcie. Skończyłam sześć oddziałów szkoły powszechnej, dyrekcja naprawiła [skierowała] mnie z przyjęciem do gimnazjum. Zdałam egzaminy i zostałam przyjęta. Ale ponieważ to było 30 kilometrów od nas, a rodzice mieli dług jeszcze wypłacać za kolonie, to zabrał mnie ojciec z gimnazjum. A potem wójt powiedział: „Po co pan to zrobił? Dlatego że my ją uczyli na koszt gminy!”. Wtedy mamusia mówi: „Idź do krawcowej uczyć się!”. A ja mówię: „Nie!”. I do Podbrodzia pojechałam siódmy oddział kończyć.
W końcu roku [w maju 1936] już chowali na Rossie „matkę i serce syna”. Nas zaprowadzili do remizy i my słyszeli przez radio cały pogrzeb.
W jesieni, chyba w 1937 roku, prezydent Mościcki przyjechał z całym otoczeniem do Zułowa. I w tym domku, gdzie urodził się Piłsudski, posadził dąb. Blisko bardzo stałam i widziałam, jak on kopał i sadził. A jeszcze jak zostawili maszyny [auta] w lesie i szli pieszo taką paradą. Szła pani Piłsudska, ubrana była w ciemny płaszczyk i kapelusz. Ale kapelusz bez ronda, taka elegancka czapeczka. Ona niewysoka była, a koło niej szła topólka wysoka taka, córka Jadwiga. Wandy nie było, bo była w Zakopanem, leczyła płuca w tym czasie.
Piłsudski odwdzięczył się swoim żołnierzom, nadając im ziemię. I koło nas otrzymał ziemię jeden Żydek. I on mi tłumaczył: „O, to idzie Piłsudska, to idzie Jadwiga, no a Wanda to teraz w Zakopanem leczy się”. I ja mówię, że wszystkie z tyłu mężczyźni i takie jakby peleryny, jakby ornaty jakie mają: „Czy to zakonnicy, czy kto?”. A on powiada mnie: „To wszyscy z zagranicy, którzy przedstawiciele w Polsce”. Oni nie w kostiumach [garniturach], ale szli jakimiś tam kolorowymi łachmanami okryte.
Niedaleko od tego domu, jak ja tu stałam, to była dolinka, a potem trochę górka i tutaj w tym miejscu postawili ołtarz. Szedł tam razem biskup wileński Romuald Jałbrzykowski4. Postawili ołtarz i odprawili mszę świętą. Po mszy świętej prezydent przyszedł i sadził – zupełnie ode mnie blisko, na parę metrów, kopał ziemię – dąbek. Prezydent poszedł do swojej maszyny, taka była limuzyna czarna, długa i tam chorągiewka stała na nosie tej maszyny – i usiadł, i zaczęli grać hymn. Jak zaczęli grać hymn, to on prędko wysiadł, na baczność. Stałam na baczność z jednej strony, a on z drugiej. Jak skończyli hymn, on usiadł do tej swojej limuzyny i tylkoona do przodu, do tyłu, i pojechała. A ludzie wszystkie szli pieszo, bo aż do lasu – dlatego że wszystkie maszyny były aż tam. I wtedy mnie powiedzieli, że oni teraz pojadą do Bezdan5 wyświęcać kaplicę czy kościół. STRYPISZKI – PODBRODZIE – ZUŁÓW (REJONŚWIĘCIAN)
Zofia Jarosz (ur. 1925)
Cztery klasy skończyła. I krowy pasła po przyjściu do domu. Przyszedłszy, trzeba było kartofle kopać i trawkę rwać, i grzędy pleć – to wszystko mama. A ojcu trzeba było pomóc. Pomagali. Nie tak, jak teraz dzieci – nie wiedzą, co ubrać, jak ubrać i gdzie pójść. A kiedyś jak przyszedł ze szkoły i lekcje odrobił, co zadana w szkole, i do wieczora robota jest dana. […]
Piechotą myśmy szli [do szkoły]. Nie było tam drogi, jak teraz nasypane u nas asfalty. A tam polna ścieżynka wydeptana […], leśna trapinka [ścieżka], jak po białorusku. I trzeba było jeszcze leśnych kwiatków nazbierać i nasuszyć, i sprzedać te kwiatki – do Święcian zawieźć, gdzie skup był tych ziółek. I za te grosze sobie tam – czy jaki pantofelek kupić, czy jaki kawałek materiałka na sukieneczkę. I najwięcej byli sukieneczki szyte z samotkania [samodziału]. ŻAKI (REJON ŚWIĘCIAN) – AŻUROJŚCIE (WILEŃSZCZYZNA)
Teresa Żuromska (ur. 1928)
Ojciec jak mógł, tak się starał. Pięcioro dzieci, do szkoły wszystkich posyłał. […] U nas były obowiązki, była praca. Nam to nie było ciężarem, my to połączaliśmy z zabawą […]. Pracowali wszyscy – od małego do starego i to nam nie było ciężko.
Na przykład matka wyprowadzała konia na miastowe pastwisko tam daleko, chyba 4 kilometry. U nas dziewczęta, to my siedzieliśmy w domu, a matka o trzeciej godzinie wyprowadzała tego konia. A o siódmej ja musiałam wstać i iść już patrzeć konia, tak nazywało się ten obowiązek. Trzeba było przez pole iść, potem na górze stanąć, popatrzeć, gdzie te konie nasze znajdują się, zobaczyć, czy nie wlazł do szkody, bo tu była dziedziczka i jeśli koń wlazł, i ona złapała tego konia, trzeba było dwa dni odpracować. Siostry zawsze musiały odpracować. Potem pracy było pełno, świniom trzeba było trawy nabrać.I nigdy palców nie wsadziliśmy do sieczkarni, nigdy się nic nie stało. Potem to wszystko trzeba drobniutko zrąbać, zamieszać i we dwie nosiłyśmy świniom. Bardzo przyjemnie, jak świnia to je. Nam to sprawiało przyjemność, że my to robimy. A nic matka o tym nie wiedziała, bo ojciec był chorowity, dychawica jakoś czy coś tam, to on tylko drobne roboty robił. Matka robiła całe męska robota. […]
Święciany, 31 sierpnia 1920. Genowefa i Ludwik Mituniewiczowie, rodzice Teresy Żuromskiej, z dziećmi – Jadwigą i Kazimierzem. Fot. ze zbiorów Teresy Żuromskiej (2)
Święciany, czerwiec 1938. Świadectwo szkolne Teresy Mituniewicz
I tak do wieczora od rana zawsze było roboty. A przyjdzie jesień, to trzeba było […] „dzieciątka rybiątka”, jak to mówią, obudzić o piątej godzinie i my swoimi siłami musieliśmy wymłócić. […] Dwie siostry starsze i ktoś krewny, my wszystkie, a ta malutka podawała ojcu na stół snopy. I to trzeba od piątej godziny do ósmej. Trzy stawki po sześćdziesiąt snopów. Potem wymyć się, podjeść i iść do szkoły. No i chodziliśmy do szkoły, jak trzeba.
W jesieni, póki kończy się to młócenie, to tak nie chciało się wstawać o piątej godzinie, ale my bez szemrania. Ojciec budził, bo matka zajęta była. Taki obowiązek, trzeba czym prędzej młócić, żeby myszy nie zjadły.
Chodziliśmy do szkoły i w szkole czystość sprawdzali. I ręce, paznokcie i wszystko. A nie było tych wanien, niczego w domu, a musieliśmy umyć się. No i jakoś było, ja nie wiem, jak to było. Latem tak samo. Nie wiem, ile to hektarów żyta było, a trzeba było ręcami żąć. Matka i te dwie siostry, czasem jakaś krewna przyszła pomagać, najczęściej to same. I ja musiałam pomagać, znaczy [mama mówiła]: „Przyniesiesz podwieczorek”. Co przynieść, w czym przynieść, musiałam sama wymyślić. […] Pamiętam, sera jakiegoś tam nakładałam i przynosiłam jeść. […]
Szkołę lubiłam, lekcje odrabiać lubiłam. Książkę u mnie pamiętam, arytmetyka – różowa taka, gruba okładka. My musieliśmy w końcu roku zdawać te książki drugim dzieciom. To ona musiała być czyściutka, zawsze obłożone były książki i zeszyty takim szarym papierem i naklejka z wierzchu. Bardzo lubiłam te książki, lekcje odrabiać, choć trzeba było i prace robić. Była biblioteka u nas – publiczna nazywała się. To my zaczytywałyśmy się książkami. Co było, tam wszystko czytaliśmy pod rząd. […] I Potop był, ale czasem dostaniesz to ostatnie, a pierwszego nie czytał człowiek. […]
Mama nie miała czasu. Nie pamiętam, żeby u nas jakiś był kontakt z rodzicami. Żadnego – ni z ojcem, ni z matką. Nie wiem, jak my żyliśmy, kto nas wychowywał. Nic nam nie było zabronione. Na przykład ja bawiłam się z jedną z naszej klasy dziewczynką z bogatej rodziny. Ale ona taka była, że chorowała zawsze. Chodziłam do niej zawsze wieczorem bawić się w lalki. A potem wieczorem późno trzeba iść. Żeby mnie kto spytał: „Gdzie ty byłaś?”. Widzieli, że idę do Waliny, znaczy bawić się. Mnie było wszystko pozwolone. Chociaż to strasznie było iść wieczorem, to i cmentarz tam… A tak, żeby teraz rodzice, matka z córką rozmawia, różne sekrety córka jej opowiada – tego nie było. U mnie matka umarła, a mnie jeszcze szesnastu lat nie było. No, a ta siostra też. Zostawili nas tak z ojcem. […]
[Wychowywano mnie] W duchu religijnym i więcej poza tym nic. Reszta książki. A jakie? Literatura klasyczna. To tam przecież nic nie nauczy się życiowego. ŚWIĘCIANY
Berta Litwinowicz (ur. 1932) opowiada o pochodzeniu i perypetiach związanych ze swoim imieniem (Jarzewo koło Wilna).
Natalia Bylińska (ur. 1934)
Urodziłam się na wsi. Wieś [Dworczany] miała dwanaście domów. Niedaleko, 5 kilometrów od miasteczka Łyntupy. Rodzice w tamtych czasach liczyli się, że żyli dobrze.
I w tej wsi były dwie takie rodziny, nasza i obok nas, które żyli… bogato. Wieś była biedna. I miał w gospodarce tatuś dziesięć krów, pięć–sześć koni. Był jeszcze do tego kowalem. Miał w gospodarce wszystka technika – co do młócenia, co do koszenia, co do grabienia. Mamusia była w domu gospodyni. Jeszcze do tego była krawcowa, to też niektórym jeszcze pomagała, szyła co nieco. Mieliśmy w domu robotników, które pomagali wykonywać ta praca w polu, w domu, z krowami. Żyliśmy dobrze. Kiedy przychodziły święta – Wielkanocy, Bożego Narodzenia – mamusia napiekała dużo pierogów, odłożyła do kosza i powiedziała: „Iść, dzielić wszystkim”.
Do Wilna [wybieraliśmy się w Wielki Piątek], liczyło się do Kalwarii, i tam obchodzili ołtarzyki. Brali jednego konia, żeby jedzenie wiózł. Trzeba koniecznie pieszo – że to nie będzie odpustu, jeżeli jechać. A do Wilna ile? 80 kilometrów. Tylko pieszo szli. DWORCZANY (REJONŚWIĘCIAN)
Alina Jakubowicz (ur. 1935)
Ludzie dawniej zawsze w majowe zbierali się i odprawiali w jednym domie. Wsio krowy z pola przyszli, podoił i zawsze tam odprawiali – zawsze, zawsze. Modlili się ludzie. A kobietki lecą bose 7 kilometrów do kościoła – lecą, lecą. Chustkami obkrywszy się. Modlące byli ludzie dawniej. Teraz nie takie. Cóż to teraz – chodziłam do tego kościoła na majowe, czerwcowe, to ileż to ludzi zbiera się. Dziś takie tut [tutaj] niby zwyczajne miasteczko [Święciany], a ileż to ludzi. U nas w wiosce tyle zbierali się. ROGANISZKI (REJONŚWIĘCIAN)
Katarzyna Duniec (ur. 1928)
U mnie ciocia była taka pobożna i rodzina pobożna. To z tej rodziny dziadzio był Justyn. Ten to też taki był człowiek zacny, on w niedzielę nałoży czyste. […] Jego synowie już kawalery byli. Padniem na kolana i mówimy pacierze, u nas tak było zawsze. Ktoś pojedzie do kościoła, a kto w domu, to zawsze tak trzeba było. […] Więcej takich rodzin nie było, żeby tak modlili się, a u nas ten dziadzio taki był bardzo pobożny. On nie pójdzie do sąsiada i nie będzie gadał. Wyjdzie na ławeczkę, usiądzie, posiedzi i później idzie tam, gdzie jego książki i jego ołtarzyk taki: stół, tam książki, zawsze znajdzie coś. A tatuś mój czytał bardzo te książki, nie tylko święte, ale różne – tam Mickiewicz, to czytał bardzo. I gazety zawsze czytał. A w wojnę nie było lampy, nie było czym zaprawić, nafty nie było. To taki dzbaneczek, tam naleję tej mazuty [oleju do palenia], położy się sukna kawałeczek i on pali się. I tatuś przy takim świetle czytał gazety, zawsze interesowali się, co na froncie. Taki był sąsiad, którego syn był w Ameryce, pojechał na pracę i został na wojnę. To on zawsze mówił: „Co Amerykańce, czy idut [idą] te Amerykańce?”.
Łomieżno, 13 maja 1938. Zdjęcie uczniów klasy drugiej.Fot. ze zbiorów Katarzyny Duniec
[…] U nas była kobieta, co za mąż wyszła tutaj do naszej wsi – z jej wioski dziewczyna wychodziła za mąż za prawosławnego. Jak już jechała swadba [wesele], to w Łuczaju w kościele dzwony dzwoniły jak po umarłym. To już umierał dla Kościoła. To było bardzo straszne, jak ja pomyślę – no co, jak za prawosławnego wychodzić, to znaczy ja już więcej korzystam z lubwi [miłości] swojej czy z religii? To było straszne – to ja sprzedaję swoją wiarę. ŁOMIEŻNO (REJONPOSTAW)
Marian Bumblis (ur. 1926)
Jak każdy wie – jak dużo dzieci, życie jest ciężkie. Ale też nikt nie raduje się, u kogo zupełnie nie ma dzieci. Pracowali wszystkie jak mrówki. Pracowali, modlili się, uczyli się, starali się. No życie było ciężkie na ogół. Dom był 12 metry na 10. Dwa pokoje, spalnia, kuchnia. A potem jeszcze sień. A jeszcze chlewy, gdzie krowy stały, koń.
[…] Ja więcej spałem z ojcem, bo starsze dwa braci spali na jednym łóżku. A siostry dwie na drugim łóżku. Ale zmarła starsza siostra, to jedna spała z mamą.
[…] Mieli kury, ale jajko mało jedli, bo trzeba sprzedawać na książki, do szkoły, ubranie, podatek. Życie było nieletkie. No co – kartofle, ogórki, pomidory, marchewka; owoce: jabłka, gruszy, śliwy, wiśnie, porzeczki; rzodkiewka.
Kupowali tylko ubranie, obuwie, podatek płacili. I wszystko. […]Do szkoły półtora kilometry trzeba obuwie, trzeba ubranie. Skromne ubranie było, skromne obuwie. Jak lato, jak ciepło, to chodzili tylko na boso. I to wszyscy chodzili, nie tylko my. Ale kiedy spodnie przerwali się, gdzie tam dziura, to nauczyciel mówił: „Powiedz mamie, żeby łatę położyła”. Żeby kolano nie widać było. Nie było tam wstydu, że łata. RYBCZANY (REJON POSTAW)
Wiktoria Kasiewicz-Wasilewska (ur. 1921) opowiada o zakończeniu edukacji na szóstej klasie szkoły powszechnej, mimo chęci dalszej nauki (Ciereszki, rejon Głębokiego).
Romualda Kuleszo (ur. 1934)
Żydzi tutaj byli stale, mieli takie namioty, budy, nocowali tu. Jeszcze jak zakupili oni sad jakiś, bo to były śliwy, […] dużo tego było, cały kawał ziemi zarośnięty był śliwami. Oni to wszystko opłacali, ile tam umawiali się, i potem tutaj byli – mieli namioty, ludzi najmowali. Zarabiali na tym ludzie, biegli tam pracować, ładować. Ojciec toże woził, był takim woźnikiem na koniu.
[…] Pamiętam, że Żydek przynosił śliwy, gruszy na wóz, jak siedziałam, a tato tam gdzieś jaszczyki [skrzynki] znosił, tam coś pomagał. I tam złotówka była, i Żydek zapłacił ojcu, że przywiózł i skrzynki rozładował. Takie życie było. Trudne było.
A nafta jaka była droga, jak nie można było palić czym. Była Polska, ale było trudne życie przy Polsce. Jak w Balingródku były trzy sklepy, sprzedawali naftę, to tak chodzili nasi ludzie – biorą butelkę, za sznurek zaczepiają i potem kupują tam ile na wielkość […]. I ten sprzedawca określa, ile płaci i przynosi tato, zapalamy lampkę. […] Tato kupił tą lampę, ogromny abażur biały, ona bardzo ciągnęła tą naftę. PUNŻANKI (REJON PODBRODZIA)
Romualda Laskina (ur. 1931) opowiada o przekraczaniu granicy między II RP a ZSRR przed wojną (Dokszyce koło Głębokiego).
Ludwika Januszkiewicz (ur. 1934)
Mama z ojcem przeważnie jeździli do Wilna na targ, bo trzeba było jakoś sprzedać. Mieli krowy, to było mleko, sery, śmietana. Wszystko mama robiła. A czasami jeszcze była taka moda, że drzewa wiązali w wiązki i wieźli na targ do Wilna. Duży był taki plac ładny i tam był rynek – plac Łukiski nazywał się. I tam stawiali wszystkie swoje towary. Te mleczne różne tam, i te wiązki. […] Przeważnie na rozpałkę brali tę wiązkę drzewa. Ojciec narąbał z wieczora, nawiąże tych wiązek do woza i sprzeda. A później trzeba skupić wszystko. I cukier, i nafta. Kiedyś jeszcze na wsi nie było żadnej elektryczności, a tylko palili lampy naftowe. To trzeba było naftę kupić. Taki mieli szklany butel, żeby wystarczyło znowuż do następnego razu. Nabierali też worek soli, cukru, jak przyjedzie, to sprzeda. I to wszystko zakupili, i jadą do domu. […]
Moja szkoła to był taki dwupiętrowy dom. Tam dzieci nie było za dużo. I była nauczycielka, która uczyła wszystkich przedmiotów. Tylko jeden był, który jeszcze zajmował się śpiewem, uczył tańca i jakieś kółka prowadził.
Chyba trzy zeszyty i parę tych książek, i jedna nauczycielka. I bardzo dobrze uczyła wszystkich. Umiała z dziećmi obejść się. W ogóle karali kiedyś dzieci w szkole, bili po ręcach, stawiali do kąta na kolana. Kiedyś, jeżeli coś nie posłucha, to linijką nauczycielka po rękach jak wali, to na drugi raz zapamięta. Czy trzeba lekcje odrobić, czy równo napisać, czy w ogóle.
W trzeciej klasie już było pióro i kałamarz, atrament maczali. Kałamarz zostawiali tam, a pióro nosili ze sobą. Tornistry też ojciec uszył z jakiejś tam skóry, nie było w sklepach, nikt tam nie kupował nic. Robili z wełna owczego takie buty, walonkinazywali się. I kupowali w mieście kalosze, i tak chodzili, bo to zimno było bardzo. No, a szkoła to była drewniana podłoga, ławki stolarze robili. […]
Z początku religia była. Przychodzili do szkoły, to przed rozpoczęciem dnia nauki zawsze żegnali się, odmawiali pacierz, Ojcze nasz.DUDA KOŁO NIEMENCZYNA (WILEŃSZCZYZNA)
Stefan Supranowicz (ur. 1920)
W naszej wsi było tak mniej więcej pół na pół – Litwini i Polacy. Było takie, które po litewsku nie umieli […]. Było takich, które w domu rozmawiali po litewsku, i z dziećmi. I po polsku rozmawiali, do polskiej szkoły chodzili. To wioski, jak zbierają się, czy mężczyźni, czy kobiety na pogaduszki takie, to tak gadają po polsku. Tam słowa ktoś jakieś zarzucił po litewsku i już po litewsku gadają. Tak samo i wieczorynka, śpiewają po polsku, ktoś potem już zanuci i od razu po litewsku. Żołnierze z Korpusu Ochrony Pogranicza jak przychodzili, to śmieli się. To taka nasza wioska była. A tam sąsiednie wioski, Żyrnawogi taka – już tam po litewsku chyba jeden człowiek tylko rozmawiał. […] Potem dalej Plikiszki i Osinówka – tutaj rozmawiali po białorusku. Podobno tam w jakimś, nie wiem, w XIX wieku, może jeszcze wcześniej, przyjezdne z Białorusi. Też tych wiosek nie ma.
Jak chodziłem do szkoły, pół domu wynajęte [od gospodarza], no i dużo dzieci było. Teraz nauczyciele mają po kilka dzieci i na każdego dzieciaka po jednym nauczycielu jeszcze. A dawniej w naszej szkole dziewięćdziesiąt dzieci było i jeden nauczyciel uczył. No ale dyscyplina to była – bizuna [bata] nie żałował. Niedaleko od nas gajowy mieszkał i on był rymarzem, uprząż robił. Nauczyciel u niego zamówił skórzany bizun. Miał za tablicą zatknięty. Taka zgraja dzieci to tam nie skierowałby się, żeby łaską prosić.[…]Rudek [się nazywał]. Mocno już starszy człowiek, carski żołnierz, patriota wielki, Polak. No i on wszystkie przedmioty jeden wykładał, na dwie zmiany: na ranku szedli starsze – trzeci i czwarty oddział, a po południu – pierwszy i drugi.
[…] Obok szkoły miał kwaterę, tam rodzina jego cała mieszkała. Miał trzech synów, córka, ale tu niedaleko jego ojcowizna, w Borskunach. Z jego córką w jednej klasie my się uczyli. […] I bardzo taki srogi i pobożny. Pierwszy raz do szkoły jak szedłem, to zawsze bywała msza na rozpoczęcie szkoły. To my piechotą z tej wioski, ze Użubłędź, gromadką dzieci szli polami, trochę przez las aż do Mejszagoły piechotą, deszcz jeszcze lał tak. UŻUBŁĘDZIE (WILEŃSZCZYZNA)
Stefan Supranowicz śpiewa zapamiętaną z dzieciństwa piosenkę, którą wykonywali żołnierze ze stanicy Korpusu Ochrony Pogranicza w pobliżu jego rodzinnego Użubłędzia.
Janina Gieczewska (ur. 1924)
19 marca, kiedy były imieniny marszałka, to zawsze były akademie w szkole powszechnej. Wiersze deklamowaliśmy. Na przykład: „Nie stąpał w życiu swym po kwiatach, dla idei tylko żył. Miesiące długie w kazamatach, o wolnej Polsce tylko śnił. Jego trud, zapał i szczera praca wydały nam dzisiaj wielki plon. Czcimy…”. Zaraz, zaraz. „Czcimy więc ciebie, bohaterze, ty nami tylko jeden rządź. Każdy z nas serce da ci w ofierze…”. Już nie pamiętam. Ale deklamowałam, jak miałam dziewięć lat, to jeszcze ze szkoły powszechnej taki wierszyk.
Pamiętam pogrzeb serca Piłsudskiego w 1936 roku, ponieważ tam mieszkaliśmy. […] Widziałam, jak serce było w urnie w lektyce niesione przez generałów. Szła żona, Aleksandra Piłsudska, szły dwie córki: Jagoda [Jadwiga] i Wanda. Widzę ich posuwających się w tym kondukcie pogrzebowym. A później stała warta. Był baldachim piękny. […] I warta honorowa stała dzień i noc: 1936, 1937, 1938, 1939. […] W wartowni pracował nasz krewny – Marian Stankiewicz. Był dowódcą zmiany warty. Żołnierze stali rzeczywiście, piechurzy, mieli kaski takie, stali z karabinami i co kilka godzin następowała zmiana warty.
Długi czas stała też wilczyca włoska od Mussoliniego – nie wiem, czy sam był, czy przysłał. Przed płytą marszałka stała […]. Teraz na cmentarzu na Rossie ogromne drzewa. W 1935, 1936 roku były zasadzone młode, teraz to wszystko rozrosło się. Ale kapliczka ta sama została, groby te same […]. Tylko doszli jeszcze [w trakcie wojny] akowcy, którzy zginęli tutaj w bojach pod Wilnem. Ich rodziny ich chowały w nocy: zakopywali, krzyżyk stawiali. A teraz już zostały uporządkowane [te groby] i razem z tamtymi legionistami Piłsudskiego wszyscy leżą w pierwszych rzędach. WILNO
Ostra Brama w Wilnie, 1937 rok. Zdjęcie wycieczki szkolnej uczniów siódmej klasy szkoły powszechnej w Słobódce. Regina Syryca (z d. Dalecka) stoi w białej bluzce piąta od lewej w drugim rzędzie. Fot. ze zbiorów Reginy Syrycy
Helena Mołczanowicz (ur. 1916)
A tatusia ojciec – jak on trafił do babci, nie wiem – chorował. U babci był, w Samołówce, jak ja mówię. Ja do tej Samołówki, my dzieci, wujaszek nas przywoził tam. I to był rok – który ja mówiłam? – chyba 1925, czy który – ile miałam lat? dziewięć, dziesięć. 1926… Proszę pana i on, pamiętam jak dzisiaj, ten dziadek Kazimierz, ojciec tatusia, leżał u babci. Ja pokazuję tak, bo tak pokój był, kuchenka tam jak to na wsi, podłoga to była taka gli… A nie – u babci była drewniana podłoga. Leżał, to był 13 czy 14 sierpnia, babcia i służąca poszły w pole. A tak okno, kanapa i ja tam siedziałam: „Hela, pilnuj dziadka, bo dziadek jest umierający”. Pan rozumie? A oni poszli żąć. No ot, Hela siedzi i ciągle spoglądam na dziadka, a on leży, nic nie mówi, tylko zipi. Go zobaczyłam, coś tam on mruga, mruga, mruga. A była położona świeca, gromnica, książeczka. „Hela, jak dziadek będzie konać, zapalisz gromnicę”. Nadszedł taki moment. Ja podeszłam do dziadka, pamiętam, zapaliłam, i wszystko – dziadek skonał. Pobiegłam na pole, z krzykiem naturalnie, wujek wrócił do domu, zaprzągł konia i przyjechał do Wilna, do mego tatusia (znaczy do syna jego) i z trumną wrócili. Jak tam wszystko było, nie pamiętam, ale sam pogrzeb na cmentarzu w Rudominie… Pochowany został dziadek. I teraz jego grób, a tu będzie mój, już zamówiony. SAMOŁÓWKA (WILEŃSZCZYZNA)
Helena Mołczanowicz (ur. 1916) opowiada o tym, jak czuwała przy umierającym dziadku (Samołówka koło Wilna).
Teresa Muchina (ur. 1936)
Zawsze przed Bożym Narodzeniem robili świecy. Bo światła u nas nie było, lampa naftowa była w domu. Jeszcze pamiętam, że nawet i lampy naftowej nie było. Jak nie było nafty, to byli takie knoty w tłuszczu topione, taka kapciłka, jak my nazywali, kopci się to. To zawsze świece robili na choinkę. Byli takie podświeczniki, które zapinali się tak, no a tu świecę stawiało się. Ojciec raz pokazał, to my sami robili. Na pałkach [patykach] knotów nawieszamy i potem roztopim ten wosk, do wosku raz, wyciągnęli, troszeczkę potrzymali i znów, i tak [się robiło] świecę. Jak u ojca jakaś farba znalazła się, to nawet i kolorowe robił – czerwone i zielone nawet byli świece. Potem ze słomy zawsze robili pająki. Ozdabiali tak, w domu rozwieszali te pająki. To tak szykowali się. I zawsze choinka była.
Przed Wigilią sprzątanie. Podłoga była niemalowana […] to już wyszorowana aż do żółtego, chodniczki zaścielone. I wtedy ojciec szedł, i wnosił choinkę. To był najcudniejszy, najpiękniejszy taki czas w moim życiu, jak teraz przypominam. Na strychu zabawki były – te szklane bąble czy tam takie, jeszcze drugie na ten czubek, co ubierali. To bardzo rzadko [się spotykało], kupić nie było gdzie. […] A potem fryzjer u nas taki był, starszy pan. I jego syn już dorosły był, to jak my przychodzili podstrzyc się, to on zawsze bąbelek jedna [dawał]. To takiej już radości nie było końca. No a tak sami zawsze coś robili. To nacinali, to jakieś koszyczki, to jajka wydmuchiwali i robili różne takie zabawki z tych jajek. To orzechy ojciec w srebrnym takim farbie malowali. I szyszki malowali. A mama zawsze ciastka piekła takie – gwiazdeczki, figurne takie ciasteczka. Cukierki swojej roboty to nie my robili, ale nie były sklepowe, gdzieś ktoś sam robił te cukierki, takie długie, w jakichś takich kolorowych papierkach, jabłka. […] To ubierali choinkę – i te jabłka, i ciasteczka, i cukiereczki, to wszystko rozwieszone. I potem na ostatnie watki troszeczkę posypywali. A jeszcze z watki robili ładne takie łańcuszki, wyciągane, przekręcone. No i świece. Choinka była gotowa, no wtedy już Wigilia.
Ojciec szedł, niósł siano, my już z dwóch stron, ja i siostra, stali i mówili: „Jezus malusieńki leży golusieńki. Dla Jezusa Pana przyniosłem siana”. No i wtedy już serweta, siano – i Wigilia. Zawsze te wigilijne potrawy przyszykowane. To było raz w roku tylko robione. No i potem po Wigilii, już jak zjedli, wtedy siano wyciągiwali. Kto wyciągnie najdłuższa sianko, słominka ta najdłuższa, to będzie dłużej żyć – taka wróżba było. Potem ojciec wstawał, zbierał te siano i niósł do obory krowie. I jak przychodził, my wtedy już kolędy [śpiewali]. Wśród nocnej ciszy to już pierwsze takie było. A u ojca i mamy głos dobry, ładnie śpiewali. To już naśpiewamy się, ale niedługo, bo zaczynają nas kłaść spać, dzieci małe. A sami na Pasterkę szli, jak był ksiądz. Dobrze, że kościół tak zupełnie bliziutko. A na jutro to my już biegali jeden do drugiego, patrzeć, u kogo ładniejsza choinka: „A u mnie ładniejsza, a u mnie ładniejsza…”. No i po cichutku ciągali cukierki, ciasteczka i jabłuszka z choinki.
Wieczorami zawsze, już jak wszyscy zbierali się, to jeszcze długo palili świece i śpiewali kolędy. I w ogóle w domu piosenki bardzo często były, nie tylko religijne, a różne. I te takie popularne, to u mnie od mamy, i Czerwony pas. […]
Wieczorami przychodzili do nas sąsiedzi. Lubili pograć w karty, w lotto, szaszki [warcaby]. Oczywiście takie świąteczne dni wieczorami, zimową porą. Gdzieś ojciec na strychu znalazł samowar, taki miedziany, duży. Raz przyjechałam na wakacje po Nowym Roku, a ojciec wieczorem ten samowar postawił. Kupił takie malutkie cukierki z powidłem w środku. Patrzę, gdzieś może kilo tych cukierek nasypane. I wieczorem, z samowarem, sobie w karty pograją. Jeden jednego oszukują, kłócą się, ojciec z mamą, a sąsiedzi też lubili przyjść, też siedzieć, pograć w karty.
Zabłoć, przed 1939 rokiem. Kościół pw. Trójcy Przenajświętszej oddany do użytku w 1812 roku.Fot. ze zbiorów Teresy Muchiny
Święta Wielkanocne jakoś mniej zapamiętali się. Oczywiście dużo jaj farbowało się. Ojciec jeszcze starał się jakieś pisanki robić, nie zawsze to wychodziło, ale tak nafarbowane w różne kolory byli. […] My nabierali dużo jajek różnych, wybierali po formie i szli do koleżanki na podwórko. A u nich podwórko jakoś takie bez trawy i troszeczkę takie, jakby z górki, […] i kaczali [toczyli] jajka. […] Kto umie wybrać jajko, to wybijał bardzo dużo jaj. […] Biorę swoje jajko i pasuję, żeby uderzyło w te jajko. Jeżeli uderzyło, to ja je biorę i jeszcze raz. Nie uderzyło, znaczy moje jajko jest następny, kolejka taka. ZABŁOĆ KOŁO LIDY (GRODZIEŃSZCZYZNA)
Eugeniusz Cydzik (ur. 1921)
Po ukończeniu szkoły w Wielkich Ejsymontach zapisałem się do szkoły handlowej Polskiej Macierzy Szkolnej6. I w [czerwcu] 1935 roku u nas były takie utarczki z Żydami – to znaczy Żydzi zamordowali na takiej wieczorynce na Podolnej marynarza, który przyjechał na urlop. Poszło o dziewczynę. No, nóż mu wsadzili w bok. I potem, po pogrzebie, ludność wracała i zaczęło się demolowanie żydowskich sklepów, i w ogóle7. Mnie policja zatrzymała z pistoletem. I musiałem opuścić szkołę.
Były rozruchy i strasznie dużo sklepów zniszczyli żydowskich. Powybijali szyby, wystawy porozrzucali. I Żydzi to zaskarżyli, żeby im sejmik grodzieński zwrócił odszkodowanie. Ale [wcześniej] strażacy na wieży strażackiej zobaczyli – bo to przedmieście od zachodu, tam cmentarz – że Żydzi łodzią przeprawiali się przez Niemen na przedmieście z karabinem maszynowym. I policja powiedziała: „Dobrze. Ale my was [pozwiemy za to], że żydowska gmina była uzbrojona w karabin maszynowy i chcieliście rewolucję zrobić”. I Żydzi powiedzieli: „To w takim razie wszystko w porządku. My nie mamy pretensji, wy do nas nie macie pretensji”. […]
Mnie zatrzymali i posadzili. A ja postarałem się przez klawisza, żeby on zadzwonił do nadkomisarza i powiedział, gdzie ja jestem. Nadkomisarz [Teodor] Borucki przyjechał i mówi: „Ty gówniarzu!”. Za kołnierz i: „Chodź!”. Zabrał mnie i mówi: „No, ale wiesz co? Na razie w Grodnie nie pokazuj się”. GRODNO
Stefan Jodkowski (ur. 1930)
Talantliwa [Uzdolniona] kobieta już mamusia. […] Ona przyjmowała dzieci, jak kto narodził. Dwieście trzydzieścioro dzieci przyjęła i jedna tylko umarła matka, bo nie było żywe dziecko – to samą wojną. […]
Ona [matka] była nieuczona. Ni jednej klasy nie chodziła szkoły, ni jednej. A czytała książki, moc książek miała i czytała. Do takich bogatych panów jeździła i przywoziła. Czasem przywiezie jakich osiem kilo książki, taki ogromniasty ten… I miała czas przeczytać! […]
Lubili jej tak kobiety. […] Kto miał róża, choroba taka – wypalała lnem. […] Pójdzie takie zakażenie czy coś tam, to przychodzili do niej. I ona szła do stodoły, wyciągała z żyta zboże, kłosy i robiła chyba sześć pęczków, ale po ile tam kłosów? Zbiera, zbiera, zwiąże niteczką, i odkłada. Potem przychodzi już ten chory człowiek i ona bierze te kłosy, stawia na taboretka miskę i druga miska pod tym bolącym miejscem, i łyżką polewa na te kłosy woda. Tak jeden pęczek, drugi pęczek, tak tylko przebiera, przebiera i polewa. I zagoi się ta rana, i przejdzie te sine, i przejdzie to wszystko.
A księży, jak ja mówię, to mówi czasem: „Panie, to była jakaś czarownica chyba, to nie można!”. I ja mówię: „No, tam modlitwa była, tam nie jakie przeklęcie, ale modlitwa!”. No ale to nie można. Nie można, ale leczyła ludzi. Po tym kto przelęknie się, to też zamawiała. Bierze chleb na piec, jak na wsi, co chleb pioką i tam zasłona taka jest (zasłania się te palenisko, jak przepali się), bierze ta zasłona, kładzie na taboretka, bierze z drzewa popiół i nasypuje kupki popiołu. Na czterech stronach, na czterech rogach i pośrodku. I to parę razy, bierze z miski jakiejś tam ten popiół i wszystko sypnie tu, tu – wszystko. Stawia miskę koło tego popiołu, na tej zasłonie. Mały palec macza do wody i do tego popiołu. I zadziera koszulkę temu, kto choruje, i stawi krzyżyk na piersiach, i na plecach. STANIEWICZE (GRODZIEŃSZCZYZNA)
Zenon Szyksznian (ur. 1921)
Kardeliszki, taka wioska była – same Moskale. Oni specjalnie przywiezione byli do majątku pracować kiedyś jeszcze. […] Oni tej ziemi nie mieli przeważnie. Szedli i najmowali się pracować. Zimą ryby łowili. Niewod8 chodził. Jeziora Pruta to bardzo słynne, dobre jeziora, Róża jeziora, Giłuta jeziora, Ołksna jeziora. I wszystko te jeden gospodarz miał – taki Gramiont był zająwszy to. Tam on płacił dla panów, a z tej ryby wychodził. […]
Też chodziłem do rybaków, pomagałem. I za dzień popracujesz, to daje czerpak ryby, […] no, jak dwie tony wciągnie. A jeżeli trzy tony, to może i więcej da ryby – dwa czerpaki. Przyniesiesz do domu, mama oskrobie, wyczyści, posuszy i zgotuje. A potem, jak dostali kolonie, to u nas tutaj błoty. Teraz już wyschli. […] A przy Polsce było tak – błota twoje, to i ryba twoja w błocie, a do jeziora nie masz prawa. A w błocie na wiosce zalane, szczupaki wychodzili. Twoje błoto, twoja ryba w błocie. A do jeziora już nie masz prawa, tam już nie. No ale dwa–trzy tygodnie i potem już wyschły; woda zleci i nie ma. Łódkę swoją mieli, ale to tak na jezioro. Z wędką to można było wędzić, ile chcesz. KARDELISZKI (NOWOGRÓDCZYZNA)
Józefa Goroszewicz (ur. 1929) opowiada o swoim domu rodzinnym w Breciance koło Nowogródka.
Władysław Uchnalewicz (ur. 1925)
W 1925 roku matka żęła owies i rodziła nas, bliźnięta byli. W siódmym miesiącu ona nie myślała, że tak urodzi. A ojciec powiózł snopy. Na wiosce dom był, a u nas osada i osadniki9, bo ojciec w wojsku Piłsudskiego walczył. Ojciec snopy przywiózł, matka nas położyła na nich, zakręciła jakimiś szmatami i dalej żęła owies.
[…] U matki już było pięcioro czy sześcioro dzieci, potem już […] dwanaścioro było wszystkich.