PolakoGruzin. Kaukaska ziemia źródeł - Krzysztof Nodar Ciemnołoński - ebook
NOWOŚĆ

PolakoGruzin. Kaukaska ziemia źródeł ebook

Krzysztof Nodar Ciemnołoński

5,0

13 osób interesuje się tą książką

Opis

„PolakoGruzin. Kaukaska ziemia źródeł” to opowiedziana moim głosem kronika wielkich przygód i osobliwych incydentów, która poniesie cię przez magiczny kraj u stóp Kaukazu totalnie pokręconymi drogami i… bezdrożami! Prawdziwa historia mojej gruzińsko-polskiej rodziny przeplata się tu z unikalnym doświadczeniem lokalnej codzienności, historii i kultury. Zwalające z nóg krajobrazy, fenomenalne zabytki, etnograficzne sekrety, cuda przyrody, strumienie wina i autentyczne emocje kotłują się z anegdotami o burzliwych losach ludzi i uczciwym spojrzeniem na gruzińską rzeczywistość, społeczne wyzwania i zjawiska, które u człowieka z Zachodu wywołują niekiedy tik nerwowy, a u mnie – uczucie zwane trudną miłością. „PolakoGruzin” to relacja z pierwszej ręki, bez obłudnego koloryzowania. Wszystko, czego doświadczyłem przez lata życia w Gruzji i poznawania od podszewki ojczyzny moich przodków. O tym nie powie ci nikt inny. Serio!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 826

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



PolakoGruzin. Kaukaska ziemia źródeł

Copyright © Krzysztof Nodar Ciemnołoński, PolakoGruzin.pl

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Copyright © for this edition: Tamada Tour Sp. z o.o.

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Konsultacja merytoryczna i językowa: Sophy Maisuradze

Redakcja merytoryczna: Ewa Kudłacz-Orciuch (heuro.pl)

Korekta: Marta Grygoruk (eKorekta24.pl)

Okładka i ilustracje: Magdalena Cyrczak-Skibniewska (cyrografik.pl)

Projekt graficzny i skład: Justyna Kramarz (goodot.pl)

Zdjęcia: Krzysztof Nodar Ciemnołoński, Sophy Maisuradze, archiwum prywatne, Giorgi Papeliszwili, Jan Bożek, Bartłomiej Rozkładaj, Mikołaj Grajnert, Kuba Domański, Paulina Chrzan, Ida Podsiebierska, Ewelina Burdon, Shutterstock.

Wydanie I, Tbilisi 2024

ISBN 978–83–969132-0-3

Autor i wydawca dołożyli wszelkich starań, aby książka miała najwyższą jakość, jednakże nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikające z wykorzystania zawartych w niej informacji.

Książka ani żadna jej część nie może być w jakiejkolwiek formie kopiowana, reprodukowana, przedrukowywana, rozpowszechniana, odczytywana publicznie bez pisemnej zgody autora i wydawcy.

Część materiałów ilustracyjnych zamieszczonych w książce opublikowano na licencjach CC BY-SA 2.0, CC BY-SA 3.0, CC BY-SA 4.0 i FAL.

Wydawca i wyłączny dystrybutor: Tamada Tour Sp. z o.o.

Fiołków 3, 05–540 Zalesie Górne, [email protected], www.tamadatour.pl

Książka dostępna w sprzedaży internetowej na stronie:

www.polakogruzin.pl/ksiazka-polakogruzin/

Dla najbliższych – mojej mamy Małgorzaty, żony Sophy, dzieci Juliana, Mikołaja, Niny i Gabriela.

Przez ciemność przebija złotawy blask. Spływa lekko na zbocza majestatycznych szczytów, przenika orientalne ażury balkonów. Pod powiekami półświadomości przemykają fantasmagoryczne obrazy: skończyłem 39 lat, mieszkam w Tbilisi, ożeniłem się z Gruzinką, mam kilkuletnią córkę, dwóch nastoletnich synów i trzeciego jeszcze maleńkiego, spełniłem wielkie marzenie o gruzińskiej winnicy i zaraz ruszam na kolejną wyprawę przez dziki Kaukaz.

Często śnię na jawie.

Ale tym razem to nie sen.

Jestem w Gruzji.

Jestem PolakoGruzinem.

Zacznijmy jednak od początku.

Gruzińskie korzenie

Wszyscy jesteśmy ludźmi z bezdroży. Bez mapy na podróż zwaną życiem. Wędrujemy na oślep przez pasma przypadków: dobrych, złych, szczęśliwych, smutnych, czasami oczekiwanych, przewidzianych i uświadomionych, częściej – zależnych od pokrętnego splotu wydarzeń albo cudzych decyzji, spadających niczym grom z jasnego nieba i zmuszających do obrania innej drogi. Jest przygoda? Jak diabli! Ale co by nie mówić, ta seria zbiegów okoliczności dokądś prowadzi.

Kim jestem, skąd przychodzę, dokąd zmierzam? Czy to moje miejsce? Dlaczego właśnie mnie to spotkało? I co mam zrobić z tym bagażem, który ktoś bez pytania wetknął w moje ręce? Wielokrotnie zadawałem sobie te pytania, złorzecząc na nieuchronny los i zarazem temu losowi dozgonnie dziękując. Bo na pewno nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie ciąg bezprecedensowych epizodów na przestrzeni ostatnich 100 lat z hakiem. I nie byłbym tym, kim jestem, gdyby dawno, dawno temu pewien zawadiaka nie wyruszył na szaloną eskapadę z wątkiem miłosnym…

1500 km torów

Jest blady świt, gdy Tadeusz Nowkuński śmiało obiera kurs na Daleki Wschód. Z nieistniejącej wówczas na mapach Polski do Chin. Absolwent studiów medycznych w Kijowie i Berlinie, wywodzący się z rodziny kolejarzy, dostał szansę jedną na milion i bez wahania postanawia ją wykorzystać. Będzie dyrektorem rosyjskiego szpitala kolejowego w mandżurskim Harbinie.

Od 1895 do 1945 r. Mandżurię, krainę historyczną w północno-wschodnich Chinach, zamieszkuje nawet 10 tys. Polaków. To urzędnicy, inżynierowie, lekarze i inni specjaliści wraz z rodzinami, którzy okazali się niewygodni dla władzy i otrzymali nakaz opuszczenia kraju lub z własnej woli wyjechali w poszukiwaniu szczęścia. Wielu zostaje oddelegowanych przez Rosję do budowy Kolei Wschodniochińskiej, która połączy miasto Czyta w południowej Syberii z Władywostokiem nad Morzem Japońskim. Najdogodniejsza trasa pod realizację wielkiej carskiej inwestycji wiedzie przez Państwo Środka. Osłabienie kraju po wojnie z Japonią jest wyjątkowo na rękę kierowanej imperialnymi ambicjami Rosji. W 1896 r. car wymusza na dynastii Qing podpisanie zgody na budowę liczącej 1481 km drogi żelaznej, której ostateczna długość osiągnie aż 2420 km. Idą za tym potężne pieniądze i równie imponujące wyzwania. Rosyjski minister finansów Siergiej Witte ma tego świadomość, dlatego projekt i budowę kolei przezornie zleca Polakom. Jedni przypłacą to życiem, inni dorobią się majątków i zaszczytów. Wszyscy będą uczestnikami przełomowych wydarzeń.

W 1898 r. inżynier Adam Szydłowski kupuje w małej osadzie rybackiej Harbin budynki dawnej gorzelni, które stają się zaczątkiem polskiej kolonii w Mandżurii. Statki „Święty Innocenty” i „Błagowieszczeńsk” Towarzystwa Kolei Wschodniochińskiej cumują na rzece Sungari, dowożąc kolejne grupy inżynierów i robotników. Wśród nich są i wysokiej klasy fachowcy, i skierowani na roboty polscy zesłańcy z powstania styczniowego. Polacy nadzorują budowę i to ich jest najwięcej, ale Harbin od początku swojego istnienia stanowi wielonarodowościowy tygiel, w którym przewijają się dostawcy maszyn z Anglii, Belgii, Niemiec i Austrii, a także zatrudnieni do prac Litwini, Estończycy, Turcy, Grecy, Mongołowie, Ormianie, Gruzini.

Tadeusz Nowkuński przenosi się do Harbinu wraz z żoną Heleną i urodzonym w 1886 r. synem Aleksandrem. Za nimi podążają rodzeństwo i wujostwo. Życie w Azji Wschodniej jest dalekie od słowiańskiej sielanki, lecz nad podziw udane. Klan Nowkuńskich mieszka w wytwornej rezydencji. Tadeusz przyzwoicie zarabia i cieszy się powszechną estymą, zwłaszcza dzięki zasługom na polu zwalczania epidemii dżumy i cholery. Jest też cenionym organizatorem życia kulturalnego mandżurskiej Polonii. Helena wtóruje mu w staraniach, dbając o syna i dom, a zarazem o dobre relacje z lokalną elitą. Harbin, okrzyknięty Paryżem Wschodu, dynamicznie się rozwija i przyciąga obrotną inteligencję. W mieście otwierają się polskie szkoły, biblioteki, kościoły, rozmaite instytucje, organizacje i firmy – od stowarzyszenia Polska Gospoda i Banku Rosyjsko-Chińskiego z polskim dyrektorem na czele, przez młodzieżową drużynę harcerską, po sklepy i zakłady rzemieślnicze, takie jak założony w 1900 r. i funkcjonujący do dziś browar Jana Wróblewskiego. W tych wspaniałych czasach pionierom postępu nawet nie przychodzi do głowy, że pewnego dnia wszystko obróci się w perzynę, toteż czerpią z życia pełnymi garściami i snują ambitne plany.

Aleksander i Nino

Aleksander Nowkuński kończy Gimnazjum Polskie Misji Katolickiej im. Henryka Sienkiewicza w Harbinie. Po szkole pozostaje wierny rodzinnym tradycjom, choć nie idzie w ślady ojca. Jako młody marzyciel dołącza do grupy emigrantów zarobkowych przełomu XIX i XX w. próbujących szczęścia przy budowie Kolei Wschodniochińskiej, a potem infrastruktury kolejowej z Azji na Kaukaz. Będzie wytyczał żelazne drogi, ciągnące się z Chin aż po wybrzeże Morza Czarnego w Gruzji. Wkrótce kilometrami nowych torów ociężale mkną dymiące pociągi z ropą naftową wydobywaną w Baku, stolicy Azerbejdżanu. Na czarnym złocie można nieźle zarobić – a i budowniczym kolei coś skapnie. Stawiają 1464 mosty i 9 tuneli, tworzą linie przesyłowe i stacje radiotelegraficzne, projektują budynki użyteczności publicznej, prowadzą pomiary geodezyjne i badania geologiczne. Robota wre, a młody Aleksander daje popis swych inżynierskich umiejętności. Ma też czas na zabawę.

Podczas jednego z balów Aleksandrowi wpada w oko Nino Tumaniszwili, 4 lata młodsza, piękna Gruzinka, córka carskiego generała i damy na gruzińskim dworze Romanowów. Po głośnym skandalu towarzyskim u samych szczytów władzy jej rodzice rozeszli się i rozpierzchli po świecie. W ramach kary za romans z bratem rosyjskiego cara matka Nino została z trójką dzieci odesłana z pałacu do majątku książąt Tumaniszwili w Mcchecie nieopodal Tbilisi w Gruzji, a ojciec wraz z dwiema córkami, najstarszą Nino i młodszą Tamarą, trafił do Mandżurii. Wskutek tej afery Nino nie jawi się jako dobra partia, lecz – wysoko urodzona, obyta i zachwycająco urodziwa – z marszu podbija serce Aleksandra. On też nie jest jej obojętny i uczucie wybucha żywym ogniem. Ojcowie młodych rwą sobie włosy z głowy. Tadeusz Nowkuński grzmi, że ten związek godzi w jego patriotyzm i podważa rodzinne zasady. Po drugiej stronie barykady generał Grigori Tumaniszwili przeklina mezalians zwykłego, choć zacnego Polaka i arystokratki z jednego z najstarszych gruzińskich rodów książęcych, wymienianego w sławnym „Almanachu Gotajskim” z genealogiami rodów panujących Europy; rodu, którego przedstawiciele przez 200 lat sprawowali rolę kanclerzy na carskim dworze. Nic jednak nie może pokonać miłości. Aleksander ma ułańską fantazję i zgodnie z ówczesnym gruzińskim zwyczajem porywa Nino. Na huczny ślub przybywa kilkuset gości. Szach-mat. Wzajemne pretensje obu rodzin idą w zapomnienie, dopiero gdy Aleksander Nowkuński i Nino Tumaniszwili-Nowkuńska doczekują się dzieci. Najstarszy jest syn Jerzy, człowiek o barwnym życiorysie, pilot w walkach o Anglię podczas II wojny światowej, utajniony członek AK, kilkukrotny uciekinier z niemieckiej niewoli, lekarz ginekolog, późniejszy ordynator Oddziału Ginekologii w Instytucie Matki i Dziecka na Woli w Warszawie. Po nim na świecie pojawia się 4 lata młodsza, średnia córka Helena, po gruzińsku Elene, zwana w rodzinie Lalą. Najmłodsza Irena rodzi się już w niepodległej Polsce, dokąd rodzina przymusowo migruje wskutek stopniowego upadku polskiej kolonii w Chinach.

Pierwszy zgrzyt przychodzi w 1929 r. Toczy się sowiecko-chiński konflikt o Kolej Wschodniochińską, która w 1935 r. zostaje zajęta przez władze marionetkowego państwa Mandżukuo. To początek końca ówczesnego Harbinu, którego powstanie i niespodziewany kres są napędzane szczękiem metalu i turkotem wagonów. W 1937 r. Rosja i Chiny podpisują umowę, na której mocy przy budowie Kolei Wschodniochińskiej mogą odtąd pracować wyłącznie Rosjanie i Chińczycy. Aby obejść te zasady, niektórzy Polacy zawierają mieszane małżeństwa i przyjmują obywatelstwo chińskie. W większości jednak, jak przedstawiciele pozostałych 33 mniejszości narodowych, nie mają już w Harbinie czego szukać, choć zawsze będą go utożsamiali z domem i za nim płakali. W 1945 r. Armia Czerwona rozbija polską diasporę, a 2 lata później ostatni repatrianci trafiają do kilku polskich miast, m.in. Elbląga, Olsztyna, Szczecina, Wałbrzycha i Opola. Wskutek wojny rosyjsko-japońskiej z lat 1904–1905 oraz późniejszych napięć część mandżurskich Polaków opuszcza Chiny dużo wcześniej. Do tej grupy należą Nowkuńscy. W 1920 r. Tadeusz i Helena wsiadają do pociągu i rozpoczynają trwającą kilka tygodni podróż z Mandżurii do Polski. Aleksander z Nino i dziećmi przeprowadzają się wtedy do Maoerszania w górach Chingan, skąd po 5 latach, serii niepokojących doświadczeń i dosłownie wisielczych widoków ruszają śladami rodziców.

Nowkuńscy przybywają do Bydgoszczy, gdzie w 1922 r. odkupują od bogatego ziemianina – hrabiego Erazma Krasickiego kamienicę przy Al. Mickiewicza 9. To doskonała okolica dla takich jak oni. Niemal po sąsiedzku, przy ul. Chodkiewicza, w domu po niemieckich lokatorach, mieszkają ich znajomi z Harbinu – i to właśnie oni dają namiary na secesyjne cudo naprzeciwko teatru. Po funkcjonującym niegdyś w gustownych barokowych wnętrzach konserwatorium muzycznym nie ma już jednak śladu. Na drobny remont i wyposażenie kamienicy nowi właściciele wydają tyle samo, co na zakup samego budynku. Szaleje powojenna inflacja, ceny przyprawiają o zawrót głowy. Nowkuńscy łapią się wszelkich sposobów, by żyć na poziomie, z ulgą dla portfela i duszy przyjmując pod dach kolejnych członków rodziny. Najpierw wprowadza się brat Tadeusza – Józef Nowkuński, inżynier kolejnictwa, budowniczy kolei w Polsce i Rosji. Niebawem pod bydgoskim adresem stawiają się też młodzi Nowkuńscy-Tumaniszwili z dziećmi.

Pełen ludzi dom tętni energią, muzyką, poezją i śmiechem. Lecz z dala od egzotycznego Harbinu codzienność toczy się innym rytmem, a poszarzała międzywojenna rzeczywistość bez większych perspektyw odbiera z czasem ostatki optymizmu. Nino Grigoriewna Tumaniszwili rozpaczliwie tęskni za Gruzją, do której z powodu sytuacji politycznej na Kaukazie nigdy już nie wróci. Targana nostalgią, nie może znaleźć w Polsce swojego miejsca, co odbija się na relacjach rodzinnych. Jej związek z Aleksandrem zaczyna przechodzić kryzys, zwieńczony rozstaniem. Zdradzona Nino wyjeżdża do gruzińskich ciotek na Litwę, gdzie po śmierci zostaje pochowana na cmentarzu Antokolskim w Wilnie. Aleksander układa sobie życie z nową kobietą. Tymczasem trójka jego dzieci z pierwszego małżeństwa po raz kolejny mierzy się z wielką zmianą, a lada moment stawia czoła światowej hekatombie.

Lala

W realiach II wojny światowej dorosła już Helena „Lala” Nowkuńska z Tumaniszwilich rozgląda się za przyzwoitym mężem. Mieczysław Ciemnołoński pochodzi z szanowanego rodu ze Żmudzi, od XV w. rządzącego i administrującego litewskimi majątkami w Puszołatach, Medykanach, Święcianach, Tołoczkanach i Birżach. Krążą słuchy, że jego matka jest krewną atamana Bohdana Chmielnickiego. Z kolei ojciec, Mieczysław senior, to ceniony prezes Wileńskiej Dyrekcji Poczt i Telegrafów, wykładowca radiotechniki i konstruktor pierwszej w Wilnie stacji nadawczej, której otwarcia notabene nie doczekał z powodu nagłej śmierci w 1927 r. W spadku po rodzicach Mieczysław junior Ciemnołoński otrzymuje solenne wykształcenie, talent techniczny i rodowód godny arystokratki. Więcej do szczęścia nie trzeba.

Po ślubie Helena i Mieczysław przeprowadzają się do wiejskiego domu pod Krakowem, gdzie w kwietniu 1943 r. rodzi się ich syn – Jerzy Ciemnołoński, mój ojciec. Warunki tamtych dni są skrajnie trudne. Pewnego razu Helena przyjmuje pod swój dach polskich partyzantów, rannych, spragnionych i głodnych, po czym nagle spostrzega przez okno żołnierzy Wehrmachtu. Partyzanci kulą się pod oknem z bagnetami i gotowymi do strzału strzelbami, a „uzbrojona” tylko w rocznego syna Lala odważnie wychodzi przed dom. Wtedy okazuje się, że odziani w nazistowskie mundury żołdacy to Gruzini. Rodacy z Kaukazu, siłą wcieleni do armii wroga. Helena ucina sobie z nimi pogawędkę. Odchodzą i nigdy nie wracają. Nie wiadomo, ile w tym prawdy, ale historia krąży odtąd jako familijna legenda i kształtuje wizerunek Heleny – kobiety brawurowej i zarazem opanowanej, szalenie inteligentnej i uzdolnionej artystycznie, lecz skromnej; sprytnej, dowcipnej i nieraz dosadnej, ale zawsze wrażliwej, spokojnej i ciepłej. Pierwszej PolakoGruzinki w rodzinie.

Gdy opada bitewny kurz, Lala i Mieczysław przenoszą się spod Krakowa do Bydgoszczy. Kamienica przy Al. Mickiewicza 9, kupiona jeszcze przez Nowkuńskich-Tumaniszwilich, nadal jest w rodzinie i pozostanie na kolejne dekady. Ale gdy za komuny do wielkich, kilkusetmetrowych mieszkań z długimi korytarzami i obszernymi pokojami zostają dokwaterowani obcy ludzie, małżonkowie zaczynają się rozglądać za prywatnością i dostają z przydziału spore mieszkanie, które na emeryturze zamieniają na mniejsze, przy ul. Lelewela na Osiedlu Leśnym.

Sercem domu Ciemnołońskich jest kuchnia. Tu Helena przyjmuje gości. Wizyty są częste i liczne, bo – jak przystało na pół-Gruzinkę – Lala uwielbia biesiadować i uważa, że gość to dar od Boga. Traktuje każdego z szacunkiem i szczerą radością, nie szczędząc wielkiego serca. Wszyscy czują się u niej jak długo wyczekiwani najbliżsi, którym nie może niczego zabraknąć. Helena zapewnia wikt i opierunek, karmi i poi wystanymi w komunistycznych ogonkach smakołykami. Jakimś gruzińskim cudem, choćby lodówka świeciła pustkami, stół jest zawsze zastawiony. Sama Helena jest tymczasem na wiecznej diecie. Szczupła, piękna, pomnikowa – nie ma ku temu najmniejszych powodów, ale ciągle pilnuje, co ma na talerzu. Nie je byle czego i, arystokratycznym wzorem, nigdy nie je w nadmiarze. Ciało i duszę przepełnia za to ciekawością świata i humorem. Przy stole, nawet w Wielkanoc i Boże Narodzenie, serwuje inteligentne i nieprzyzwoite dowcipy. Snuje też niezliczone opowieści – własne wersje przygód Koziołka Matołka i inne historyjki, które Mietek pięknie ilustruje akwarelami.

Mieczysław zna sześć języków i znaczną część życia spędził w podróży. A jednak to Lala zdaje się mieć szersze horyzonty, co wywiera duży wpływ na jej najbliższych, którzy potrafią szczerze z nią rozmawiać i czerpać z jej mądrości. W dyskusji znika przepaść lat i poglądów. Helena jest otwarta na zmieniające się otoczenie i przyjmuje je z wielkim zainteresowaniem. Z takim samym zacięciem czyta górnolotne powieści i reportaże, ogląda nowomodne seriale i przysłuchuje się gustom muzycznym dzieci, wnuków i pociotków. Na dźwięk odtwarzanego z walkmana metalu i gotyckiego rocka inna seniorka uciekłaby z krzykiem, strasząc czeluściami piekielnymi – ale nie Helena Ciemnołońska z Tumaniszwilich. Zarazem jest taktowna i rzadko porusza tematy kontrowersyjne – nikt nie dowie się przykładowo, po której stronie politycznej barykady stoi. Wszyscy wiedzą za to, że Lala jest trochę przesądna: w jej pokoju wisi laska z twarzą wyrzeźbioną przez kuzyna, a ona zawsze powtarza, że jak ta twarz jest zwrócona w jedną stronę, to będzie dobrze, a jak w drugą – to źle. Może to bujda na kołach, może nie. Helena święcie w to wierzy i pozwala, by twarzowa laska kierowała jej poczynaniami.

W długie wieczory Lala zamyka się w pokoju i pisze. Przelewa na papier przemyślenia, poezje i nostalgiczne listy do gruzińskich krewnych. Cztery razy do roku wysyła je do ciotek z Wilna i Mcchety. Pisze po rosyjsku i takie też otrzymuje odpowiedzi. Tylko dzięki jej staraniom nadwątlone przez odległość i czas więzi rodzinne trwają i się zacieśniają. Pewnego razu Helena dowiaduje się z gazety, że z wizytą do Polski wybiera się krewny z linii mandżurskiej – Michaił Tumaniszwili, wybitny gruziński reżyser teatralny. „Uwielbiam wszelkiego rodzaju firany: lekkie i ciężkie, zwiewne i szorstkie. Uwielbiam kostiumy teatralne, maski, makijaże, nosy, brody. Uwielbiam oświetlenie, bo pomaga mi oszukiwać siebie i innych. W końcu teatr jest piękny. To magiczne kłamstwo”1 – mawiał. Urodził się w 1921 r. w Tbilisi, a zmarł 11 maja 1996 r. i spoczął w tbiliskim Panteonie Didube, obok najsłynniejszych, najbardziej zasłużonych dla Gruzji pisarzy, artystów, naukowców i działaczy politycznych. Miał 13 lat, gdy na zabój zakochał się w sztuce scenicznej po obejrzeniu w Teatrze Rustawelego spektaklu na podstawie „Zbójców” Friedricha Schillera. Potem założył własny teatr i wystawił dziesiątki sztuk. Czystym przypadkiem Helena trafia w latach 70. na poświęconą mu notkę prasową i w samą porę jedzie do Warszawy. Spotkanie z Michaiłem Tumaniszwilim, artystycznym klejnotem rodziny, porusza nowe struny. W 1979 r. Jerzy Ciemnołoński jedzie do Gruzji z kulturalną rewizytą – jako producent polsko-radzieckiego filmu „Test pilota Pirxa” na podstawie powieści Stanisława Lema. Helena niezmiernie cieszy się z wyjazdu syna do gruzińskiej ojczyzny i w 1982 r. daje mu w prezencie książkę „Biały kołnierzyk” Micheila Dżawachiszwilego z wzruszającą dedykacją: „Synku ukochany, abyśmy się jeszcze wybrali do krainy Chewsurów”. Nigdy tego nie doczeka.

Równia pochyła

Dzień za dniem mija Ciemnołońskim aktywnie i z twórczym przytupem, przetykany prozą codzienności. Helena pracuje w bydgoskim Cefarmie. Mieczysław za to z pracy regularnie wylatuje – przez niepewne politycznie żmudzińskie pochodzenie, urugwajskie obywatelstwo i nieskrywany bunt wobec PRL-u. Awanturnik pełną gębą, od własnych dzieci oczekuje bezwzględnego posłuszeństwa. Młodszą Magdalenę traktuje ulgowo. Szczególnie wymagający jest natomiast wobec syna Jerzego, który dorasta w atmosferze ciągłego lęku przed srogim ojcem, lejącym pasem za najmniejsze uchybienie. Matka przeciwnie: nigdy nie podnosi na syna ręki, lecz wychowuje go jak księcia, w myśl wpojonych jej arystokratycznych zasad rodu Tumaniszwili, w dodatku na gruzińską modłę, zgodnie z którą rodzicielki nieomal gloryfikują synów, we wszystkim ich wyręczają, wszystko im podstawiają pod nos i przebaczają. Cóż może powstać z wybuchowej mieszanki zasad rodzicielskich współcześnie uznawanych za przemocowe, toksyczne, staroświeckie?

Jerzy Ciemnołoński to niespokojny duch. Inteligentny, utalentowany artystycznie i do bólu ambitny chłopiec z gitarą i rozczulającym spojrzeniem brązowych oczu, który wiecznie za czymś goni, na każdym kroku wywołuje emocjonalne tornado, bezwiednie dyryguje otoczeniem, jest niepobłażliwy wobec innych i siebie samego, notorycznie zanurzonego w kipieli wzlotów i upadków, szczęścia i traum, miłości i rozstań. Jego drugą i wcale nie ostatnią żoną zostaje Małgorzata. Piękna, dobra, kochana, wspierająca i zawsze stawiająca innych ponad samą siebie.

Jerzy i Małgorzata są jak ogień i woda. Z tego cokolwiek nieadekwatnego połączenia w 1985 r. w szpitalu na Woli w Warszawie na świat przychodzę ja – Krzysztof Nodar Ciemnołoński. Rodzice dają mi dwa imiona: pierwsze polskie, a drugie po gruzińskim wujku, Nodarze Gogoberidze, który odwiedza nas w latach 80. Dostaję od niego w prezencie szarą swańską czapkę z grubego filcu, którą mam do dziś. Do kompletu otrzymuję żywiołowy temperament z nutą melancholii, ciemne włosy i ciemnobrązowe oczy. Jestem tutejszy, ale inny, skądinąd bardzo podobny do babci Heleny – i dumny z tego jak paw, bo Lala ma szlachetną gruzińską urodę. Z biegiem lat odkrywam między nami więcej podobieństw, a babcia staje się – obok mamy – najważniejszą osobą w moim życiu. To ona jest moją opoką i od dnia moich narodzin dba, abym znał swoje korzenie i sprawnie funkcjonował w dwóch rzeczywistościach kulturowych. Od najmłodszych lat jestem wychowywany na polskich i gruzińskich opowieściach. Babcia Helena nie uczy mnie języka gruzińskiego, bo wskutek rusyfikacji sama go nie zna, lecz stopniowo sączy w każdy zakamarek mojej młodej duszy ten swój-obcy świat. Poznaję gruzińskie tradycje i z przejęciem słucham o magicznym kraju pod szczytami Kaukazu. Na zdjęciach rozpoznaję przodków – to prapradziadkowie Tadeusz i Helena Nowkuńscy, a to pradziadkowie Aleksander i Nino Nowkuńscy-Tumaniszwili. Nabieram coraz większej świadomości skomplikowanych losów naszej rodziny, w której miesza się krew polska, żmudzińska, ukraińska, ormiańska, gruzińska i której drzewo genealogiczne to pomieszanie z poplątaniem. Do moich uszu trafiają opowiastki o rodowych gruzińskich pałacach, orientalnych zbytkach, pięknych księżniczkach. W mojej dziecięcej wyobraźni Gruzja to magiczna kraina spełnionych marzeń i tęsknot. Ale są głębokie lata 80. i podróż na Kaukaz jest nieosiągalną mrzonką. Babcia mówi, że kiedyś tam pojadę. Chciałbym. Na razie jadę do Falenicy pod Warszawą, gdzie przez jakiś czas mieszkamy, by potem znów osiąść w Bydgoszczy.

Dużo czasu spędzam u dziadków. Pukam do drzwi, otwiera Mietek. Na starość zrobił się specyficzny. Nieco upierdliwy, dla własnego syna srogi, wnuki traktuje jak ósmy cud świata. Przynoszę mu zabawki z kinder niespodzianek. Zbiera te kiczowate figurki, składane stateczki, hipopotamy i inne cuda, które wtedy mają zupełnie inną wartość. Siadam mu na kolanach, a on snuje anegdotki z wojaży. Jestem prawie pewien, że to tym pełnym wrażeń, barwnym historiom o najprawdziwszych przygodach zawdzięczam żyłkę globtrotera. Ale to z babcią uskuteczniam pierwsze wielkie wyprawy. Ot, choćby po parku na Osiedlu Leśnym, gdzie wspólnie wyobrażamy sobie, że niewielki pagórek to potężny Mount Everest, który właśnie zdobywamy. Na każdej przechadzce Helena Ciemnołońska, niczym Tony Halik, zaznacza: „Tu byłam”. Proporczykiem może być wszystko: a to ładny kamyk, szyszka, a to patyczek, który Lala zatyka w ziemi. Czasem wraca do domu z gustownym kijem albo polnym bukietem. Uwielbiamy razem tropić zdobycze – dwoje poszukiwaczy skarbów. Wiosną mama robi marzannę, zgarniamy po drodze babcię i idziemy do Myślęcinka powitać wiosnę. Marzanna ląduje w wodzie, a ja w ryk. Żal mi pięknej kukły i mimo protestów wchodzę do strumyka, żeby ją wyciągnąć i zataszczyć z powrotem do domu. Nie wiem dlaczego, ale to jedno z najwyraźniejszych wspomnień z dzieciństwa. Wtedy jeszcze spokojnego, szczęśliwego i kolorowego.

Krótko po mnie, w 1986 r., rodzi się mój brat Jakub Waża Ciemnołoński. Drugie imię otrzymuje po gruzińskim poecie i myślicielu, który naprawdę nazywał się Luka Razikaszwili, ale tworzył pod pseudonimem Waża Pszawela. Do zerówki i pierwszej klasy podstawówki idziemy równocześnie, chociaż Kuba jest młodszy. To nie ma jednak znaczenia, bo obydwaj jesteśmy gotowi na starcie ze szlaczkami, a wręcz istnieje ryzyko, że będziemy się w tej zerówce kompletnie nudzić. Ja od czwartego roku życia władam zdolnością czytania, przysposobioną z dziką namiętnością, aby oddawać się lekturze przygód Tomka z cyklu Alfreda Szklarskiego. Kubuś dzielnie idzie w moje ślady. Jest błyskotliwy, mądry, rezolutny, pogodny, zabawny. Lubimy razem czytać, słuchać muzyki, urzędować na podwórku. Czasem po bratersku dajemy sobie kuksańca, ale zawsze trzymamy sztamę i snujemy wspólne plany podboju świata. Dlatego zupełnie nie rozumiem, dlaczego pewnego dnia mój braciszek nie ma siły wstać z łóżka. Jest październik 1993 r., kiedy Kuba zaczyna chorować. Panuje jesienny sezon infekcyjny, więc podejrzewamy zwykłe przeziębienie lub grypę. Gorączka, ból mięśni, osłabienie. Za tydzień minie. Nie mija, a diagnoza zwala z nóg. Kleszczowe zapalenie mózgu. Choroba postępuje, atakując centralny układ nerwowy. Kuba na sygnale trafia do szpitala dziecięcego w Bydgoszczy, potem do Warszawy, do szpitala na Szaserów, wreszcie do Centrum Zdrowia Dziecka i znowu na Szaserów. Przez kilka miesięcy siedzimy na beczce prochu, skazani na rozbieżne opinie lekarzy, skrajnie wyczerpani i pełni niepokoju. Czasami Kuba czuje się lepiej, nawet wraca do domu. Wszyscy mamy nadzieję, że z tego wyjdzie. Wierzymy do ostatniego tchu. A on ma tylko 8 lat, gdy 26 lipca 1994 r. odchodzi na zawsze.

Potworna tragedia.

Nie ma słów.

Jest pamięć.

Fatum zawisa nad naszą rodziną jak ponury cień. W okamgnieniu wali się dotychczas poukładany świat. Nie możemy się otrząsnąć, w żaden sposób tego przepracować. Razem tkwimy w samotnym starciu ze stratą. Każdy daje z siebie, ile może. Wszyscy dają za mało. W obliczu dramatu pogrążamy się w rozpaczy, czasem zapominając o tych, którzy pozostali. I o życiu, które trzeba przeżyć najlepiej, jak potrafimy. Ale to życie już nigdy nie będzie takie samo.

Funkcjonujemy jak roboty, machinalnie, obecni ciałem, nieobecni duchem, zawieszeni. Podczas choroby mojego brata mama jest przy nim dzień i noc, a ja zostaję sam z ojcem w Bydgoszczy. Chodzę normalnie do szkoły. Ojciec szykuje mi kanapki i codzienne listy zadań do wykonania. Jest rozchwiany, coraz częściej ceduje pieczę nade mną na swoją matkę. Sprawiam babci Helenie kłopoty typowe dla dziecka w moim wieku. Wspinam się na drzewo w parku przy bydgoskiej filharmonii po piłkę, która utknęła między konarami. Noga mi się zaklinowuje. Drę się wniebogłosy. Babcia spieszy na ratunek. Innym razem z pięknego, dużego domu przy ul. Kołłątaja zmierzam w stronę Pomorskiej. Dobrze znam trasę, pokonuję ją co dzień w drodze do szkoły. Przez Libelta z postojem w rodzinnym barze Tekla przy Gdańskiej, gdzie ciocia daje mi soczek. Tym razem mam ogon. Zasłonięta gazetą babcia podąża za mną krok w krok, żebym się przypadkiem nie zawieruszył. Co było dalej? Nie wiem. Większość wspomnień z tych mrocznych czasów usuwam z głowy albo blokuję – dają o sobie znać, gdy gaśnie światło. Leżę w łóżku sam, za jedynego towarzysza mając własne, nigdy nieprzytulone lęki. Cień przesuwa się po ścianie. To ty, Kuba? Chłopaki nie płaczą.

Ojciec też stara się być twardy. Stoik z buzującym wewnątrz kotłem robi dobrą minę do złej gry. Dalej prowadzi razem z ciotką bar Tekla, później zakłada antykwariat w bramie przy ul. Gdańskiej 42, ima się różnych fuch w sztuce, literaturze, filmie, udziela się charytatywnie w kręgach Polonii. Wszystko, byle tylko jakoś egzystować. Ale i ta względna stabilizacja nie potrwa wiecznie. Skomplikowane relacje Jerzego i Małgorzaty wiszą na włosku, a po roku całkiem się rozsypują. Wtedy zaczynam krążyć. Od ojca do mamy i z powrotem. Z Bydgoszczy do Warszawy. Od jednego domu do drugiego. Nikt nie pomaga mi uporać się z tym, co się stało.

Kiedy na święta znów przyjeżdżam do Bydgoszczy, wolę mieszkać u dziadków, gdzie czuję się bezpieczny i otoczony miłością. Babcia Helena jest z innej epoki i okazuje uczucia tak, jak umie. Nie proszę o więcej. Tyle mi wystarczy, by wypełnić ciągle odczuwany brak i zyskać stabilizację. Im jestem starszy, tym głębszą nawiązujemy z babcią komitywę. Lala ma sekretny notes, w którym spisuje złote myśli. Ja też lubię pisać i ona to wie. Zna zawartość szuflady, w której od ósmego roku życia upycham kolejne arkusze pierwszych opowiadań i wierszy. Motywuje mnie do tych literackich prób. Tak samo wspierająca w poszukiwaniach muzycznych, bez mrugnięcia okiem razem ze mną słucha mrocznych kawałków z piekła rodem. Potem kibicuje mi, gdy zdaję egzamin na prawo jazdy, pomaga, kiedy znowu nie mogę zasnąć, popycha ku marzeniom i, świadomie lub nie, wpływa na najważniejszą decyzję mojego życia, którą podejmę za kilka lat. Dlatego jestem doszczętnie zdruzgotany, gdy babcia nagle, bez pożegnania i na zawsze znika. W 2007 r. ginie potrącona przez autobus na przejściu dla pieszych, parę kroków od domu na Osiedlu Leśnym. Odchodzi za szybko. Pozostawia ziejącą pustkę. Jeszcze niezabliźnioną i ponownie rozdrapaną ranę. Ta zaczyna kipieć gniewem, gdy sprawca otrzymuje karę zbyt łagodną w stosunku do przewinienia. Prawo nie uwzględnia uczuć.

Jestem ustawicznie rozbity. Tracę grunt pod nogami. Po latach coraz słabiej pamiętam brata, z czasem ulatują też co bardziej szczegółowe reminiscencje ukochanej babci Heleny. Przypominają mi o nich jedynie zdjęcia, rodzinne zapiski, rzucane w eter anegdoty, aktywujące się pod wpływem nieuświadomionych bodźców – zapachów, dźwięków, obrazów. Okruchy przeszłości, które rozrywają serce i duszę. Jak ta zabytkowa maszyna do szycia. Wynosimy ją z piwnicznej komórki razem z moim ormiańskim przyjacielem Arsenem. Później ciężka machina z wprawiającym ustrojstwo w ruch pedałem, którym lubiły się bawić wszystkie dzieciaki, oraz niezliczonymi tajemnymi szufladkami, pełnymi szpilek, igieł i nici, ląduje w naszym domu w Zalesiu Górnym pod Warszawą. Zamykam oczy i widzę, jak babcia zręcznymi ruchami przemienia bele tkaniny w szykowne bluzki, suknie, spodnie. Te moje mają dziury. Sam nie potrafię ich załatać. A z boku ktoś pruje kolejne nitki. Mój ojciec ma kompletnie dość traum związanych z Bydgoszczą i w 2008 r. wyprowadza się do Gruzji. Jeden straszny dramat rozrzuca nas po Polsce, a kolejne nieszczęście – po świecie.

12,5% Gruzina

Tamtego dnia dokonuję słodko-gorzkiego podsumowania. Na start dostałem od losu gruzińskie pochodzenie, śmierć ukochanego brata i babci, rozwód rodziców i wieczny byt pomiędzy. Jestem tragarzem bezczelnie otyłego życiowego brzemienia, a jeszcze nawet dobrze nie przyłożyłem do niego ręki. Ale to samo mogą powiedzieć inni. Helena i Mieczysław Ciemnołońscy zmagali się z horrorem II wojny światowej i PRL-u. Aleksander Nowkuński przeżył piekło wywózki na Sybir, a Nino Tumaniszwili – karnego zesłania do Mandżurii za nie swoje winy. Bo to nie była niczyja wina, jej, jego, twoja, moja. To te cholerne przypadki, kiedy jesteś o niewłaściwej porze w niewłaściwym miejscu. Kiedy musisz się mierzyć z czymś, na co nie jesteś przygotowany, i ponosić konsekwencje parszywych zbiegów okoliczności. A po wszystkim masz tylko dwie drogi. Możesz wegetować na poboczu życia jak poszatkowana kulami iluzja człowieka – albo iść tą jednokierunkową przed siebie, do przodu, po gruzińsku pirdapir. To wyrażenie staje się moim hasłem przewodnim, moim drogowskazem, którego będę się kurczowo trzymał przez resztę egzystencjalnych kilometrów.

No to pirdapir! Próżnię rozczarowań zaczynam wypełniać młodzieńczymi wyskokami i egzaltowanymi pasjami. Tak jak uczyła mnie babcia, smutki i nadzieje przelewam na papier. Ale już nie chowam myśli do szuflady i w ramach „Biblioteki Nocy Poetów” oraz „Biblioteki Współczesnej Poezji” wydaję dwa tomiki poetyckie: „przebicia” (2005) i „eskalacje” (2011). Moje wiersze i teksty publicystyczne ukazują się przez następne lata w takich tytułach, jak „Zeszyty Poetyckie”, „Noc Poetów”, „Gazeta Wyborcza”, „LiteRacje”, „Pro Arte”, „Lampa”, „Portret”, „Odra”, „Wakat”, „Kwartalnik Literacki Kresy”, „Arterie”.

W duszy gra mi rock’n’roll, post-punk, psychobilly. Z fascynacji alternatywnymi brzmieniami zostaję krytykiem muzycznym, a w jednym z wielu nadal niedookreślonych wcieleń – DJ-em. Gram też w kapeli Zwrotnice (nazwa pochodzi od pisma poety Juliana Przybosia), w której przez chwilę występuje legendarny Magura z Kryzysu, a wcześniej – mój dobry kolega Tomek z HateStory i Miguel and The Living Dead. Doskonale pamiętam stary, dobry rok 2005. Magura przyszedł na nasz koncert w klubie Diuna na warszawskim Powiślu. Recytowałem swoje wiersze, a w ramach performance’u na gitarze przygrywał mi słynny bard Adam Repucha. Repertuar umówiliśmy pół godziny przed występem. Po wszystkim Magura stwierdził tylko: „Jesteście zajebiści, chcę z wami grać!”. Mało z butów nie wyskoczyłem! Tego samego roku występowaliśmy z Adasiem jako Substancje Smoliste w kultowym klubie Jadłodajnia Filozoficzna. Nie było Magury, nie było Tomka, byli z nami za to kultowa basistka Honorata i jazzowy perkusista. Graliśmy. Żyliśmy. To były piękne czasy. New rock revival, grzywki i marynarki, ponowne zachłyśnięcie się Grzegorzem Ciechowskim i Republiką. Magia, magia i transcendencja, w które wierzę do dzisiaj.

Mam 20 lat i mieszkam na warszawskim Mariensztacie, w mieszkaniu po saksofoniście Kryzysu Tomku Świtalskim. Prowadzę życie godne artystycznej bohemy z ubiegłego stulecia. Pokoleniowo i środowiskowo podpinam się pod „Manifest neolingwistyczny”, najbardziej śmiałą deklarację polskiej literatury XXI w., spisaną przez grupę warszawskich poetów, do której należeli m.in. Joanna Mueller, Marcin Cecko i genialny, lecz niedoceniony Michał Kasprzak. Po zakończeniu warsztatów literackich w Staromiejskim Domu Kultury w Warszawie wydaję pierwszy arkusz poetycki „płaskostopie” (2003). Swój arkusz wydaje też Jaś Kapela, znany jako śmiertelny wróg prawicy. Znamy się i lubimy te literackie boje, turnieje jednego wiersza.

Poza twórczością próbuję układać swoje życie. Studiuję wiedzę o kulturze na Uniwersytecie Warszawskim, potem politologię na prywatnej uczelni. Na własne potrzeby zarabiam, chwytając się dorywczych prac: jako barman w kilku knajpkach, handlowiec sieci komórkowej, a nawet agent ubezpieczeniowy. Z Mariensztatu przenoszę się na Służew i Ursus. A potem biorę zwrot o 180 stopni i przez 3 lata znowu mieszkam w Bydgoszczy. Poznaję wtedy dziewczynę i zostaję ojcem dwóch wspaniałych chłopaków: Juliana i Mikołaja. Obaj otrzymują imiona po poetach, których niezmiennie darzę wielkim sentymentem: starszy syn po Julianie Przybosiu, a młodszy – po Mikołaju Sępie-Sarzyńskim i przy okazji po przyjacielu z czasów mojego przedszkola w Falenicy. Mam już wtedy pewne wyobrażenie własnego „ja”, tego, kim jestem, kim będę i czego chcę od życia. A przynajmniej tak mi się wydaje. Związek nie wytrzymuje próby czasu, a ja zdaję sobie sprawę, że od lat mam w sobie niezalepioną wyrwę…

Rozwiązanie majaczy na odległym horyzoncie, nie umiem go złapać. Skręcam i mylę drogę. Wysiadam z rozklekotanego tramwaju na rondzie Jagiellońskim w Bydgoszczy i brodząc w zimowej brei śniegu i błota, docieram do Pałacu Młodzieży, gdzie akurat występuje zaproszony przez mojego ojca zespół folklorystyczny z Gruzji. Późnym popołudniem sala dudni i wiruje w rytm ludowych pieśni i tańców. Gruzini to niesamowicie muzykalny naród. Pewien grecki historyk pisał, że śpiewali i tańczyli, nawet idąc na wojnę! Dziś najlepszą okazją do wspólnego muzykowania jest supra, tradycyjna gruzińska biesiada, o której więcej jeszcze opowiem. Nie mogę opanować wzruszenia, słuchając czakrulo – polifonicznego ludowego śpiewu gruzińskiego, który uznano za arcydzieło ustnego i niematerialnego dziedzictwa ludzkości, a w 2008 r. objęto patronatem UNESCO. W roku 1977 jedną z gruzińskich pieśni „Czakrulo” wysłano w kosmos na złotej płycie z 25 najlepszymi melodiami z całego świata. Równie ważne miejsce w gruzińskiej kulturze zajmują ludowe tańce – żywiołowe, pełne wdzięku, emocji i opowieści ukrytych w eleganckich układach choreograficznych. Temperamentny, przyspieszający bicie serca taniec kazbeguri demonstruje twardość gruzińskich górali, a namiętny chewsuruli – rywalizację mężczyzn o kobietę. Chorumi dawniej tańczono przed bitwą, z kolei romantyczny kartuli w wykonaniu młodej pary to klasyka na weselach. Podczas dużych imprez króluje również partsa – dla sympatyków zabawy w kółeczku. A na wyciszenie radosny, swobodny aczaruli z tancerkami w kolorowych strojach, których łagodny pląs wprowadza miłą, relaksującą atmosferę. Obserwuję to wszystko urzeczony po sam korek. Gruziński zespół tłukł się autokarem przez tydzień, by dać dwa występy w Pałacu Młodzieży.

W naszym juliańskim kalendarzu jest świeżo po Nowym Roku, co dla prawosławnych Gruzinów oznacza zbliżające się obchody ich Nowego Roku, przypadające według naszej rachuby 14 stycznia. Po porywającym występie jedziemy razem z zespołem świętować do restauracji. Dumni Gruzini zaciskają zęby, mimo iż mocno ucierpieli w trakcie swojego show – scena nie była przygotowana pod żywiołowy taniec w butach z cienkiej cielęcej skórki, więc co rusz ktoś się przewracał i upadał. Przy tak dynamicznym pokazie kontuzje mogą się skończyć nawet wizytą w szpitalu. Na twarzach wielu gruzińskich gości dostrzegam ból, smutek, tęsknotę za ojczyzną i rodzinami. Mimo to bawią się jak szaleni, jakby jutra miało nie być. W powietrzu czuć miłość, namiętność i tę melancholię wpisaną w kaukaską kulturę, muzykę i literaturę; podziw i lęk, majestatyczne góry, samotność i ciepło domowego ogniska. Właśnie wtedy, w ułamku sekundy, dociera do mnie, czego mi dotychczas brakowało i co było elementem układanki, którego szukałem. To pewnie dzięki procentom. Szybko przeliczam, że skoro podobno co pokolenie krew się rozrzedza, to po babci i ojcu mam 12,5% gruzińskiej krwi – tamtego wieczoru daje ona o sobie znać.

1თეათოფურია, „«რაც ძალიანმინდოდა, სულრამდენიმეჯერმაქვსდადგმული» – მიხეილთუმანიშვილისდაბადებიდან 100 წელიგავიდ”. Źródło: https://www.radiotavisupleba.ge/a/31089385.html (dostęp: 14.05.2023).

Spotkanie z Gruzją

Gnany oniryczną tęsknotą, w lipcu 2007 r. po raz pierwszy jadę do Gruzji. Jestem obłędnie podekscytowany, chociaż nie do końca tak wyobrażałem sobie to najważniejsze, inicjujące spotkanie z ojczyzną przodków.

Moja pierwsza podróż do Gruzji to podróż trudna. Pełna nienasycenia i zarazem przesytu wrażeniami, którym raczej daleko do sentymentalnych, przygodowych albo turystycznych. Razem z ojcem ruszamy bowiem na Kaukaz z pomocą humanitarną dla gruzińskiej Polonii. W Gruzji mieszka ok. 5 tys. osób o polskich korzeniach. Należą do nich potomkowie zesłańców z insurekcji kościuszkowskiej i powstania styczniowego oraz emigrantów zarobkowych z przełomu XIX i XX w., a także współcześni ekspaci, studenci, księża, podróżnicy. Polacy w Gruzji, jak dawniej, utrzymują ze sobą kontakt i wzajemnie się wspierają. Wielu jest skupionych wokół lokalnych organizacji polonijnych, takich jak Polska Szkoła im. Św. Królowej Jadwigi w Tbilisi, Związek Kulturalno-Oświatowy Polaków w Gruzji „Polonia”, któremu przewodzi Maria Filina, Związek Polonii Medycznej w Gruzji im. Św. Grzegorza Peradze, którego prezeską jest dr Tatiana Kurczewska, Związek Polaków Południowej Gruzji z Guramem Kaperskim na czele oraz Związek Polaków Kachetii im. Ludwika Młokosiewicza, którego podwaliny we współpracy z Dianą Kuksiną stworzył mój ojciec Jerzy Ciemnołoński. Spotkania z Polonią w dowolnym zakątku świata są zawsze wyjątkowym doświadczeniem. Ożywają wspomnienia, tradycje. Wiele radości daje już choćby możliwość rozmowy po polsku, usłyszenia ojczystego języka. Tęsknota, wzruszenie, smutek, szczęście – wszystko miesza się w skropionym łzami i uśmiechami kołowrotku impresji.

W charytatywnych okolicznościach Gruzja robi na mnie piorunujące wrażenie. Z czystym sumieniem przyznaję, że – podobnie jak znakomici reportażyści poruszający temat Kaukazu: Ryszard Kapuściński („Imperium”, „Kirgiz schodzi z konia”), Wojciech Górecki („Planeta Kaukaz”, „Toast za przodków”, „Abchazja”), Wojciech Jagielski („Dobre miejsce do umierania”, „Wszystkie wojny Lary”), Marcin Meller („Gaumardżos! Opowieści z Gruzji”), Tony Anderson („Chleb i proch”) i wielu innych – obserwuję wtedy miejsca, których dziś już nie ma. Odwiedzam szpitale z umierającymi ludźmi i przerażająco zaniedbane domy dziecka. Widzę ogromną biedę, ludzkie dramaty, brak perspektyw. Gdy czas pozwala, oglądam również co poniektóre bajecznie piękne, atrakcyjne turystycznie miejsca, jeszcze zanim zostaną wpisane do katalogów biur podróży i zadeptane milionami ciekawskich stóp. Kilka lat później tamta Gruzja, dzika, nieujarzmiona, zdezorganizowana i zdeformowana przez los, już nie istnieje. W znacznej mierze zostaje zastąpiona przez inną, uładzoną, szczęśliwie się rozwijającą. I chociaż wielu będzie potem na te zmiany, na te gładkie asfaltowe ścieżki postępu siermiężnie utyskiwać, powiadam – nie zrozumie ich doniosłej wagi ktoś, kto nie widział Gruzji sprzed Wielkiego Wybuchu o zapachu róż…

Magia Tbilisi

O świcie w Tbilisi witają mnie smażone ziemniaki, czacza – gruziński samogon z winogron, szum agregatów prądotwórczych i zgiełk stolicy. W telewizji trwa jeszcze dobra passa prezydenta Micheila Saakaszwilego, czule zwanego Miszą. Wyciągnął on kraj z postkomunistycznej zapaści i skierował ku Zachodowi, a jednocześnie nabruździł ile wlazło, wkurzył miliony ludzi popisem autorytaryzmu, korupcji, brutalności, wreszcie salwował się ucieczką z własnego kraju, a wtrącony do więzienia, schorowany i odarty z dawnej godności, zmienił się we wrak człowieka. Ale teraz, w lipcu 2007 r., naród jest w niego jeszcze wpatrzony jak w święty obraz, bo dzięki Miszy Gruzja odzyskała siłę, a do kraju szerokim strumieniem płyną zachodnie pieniądze na odbudowę miast i wsi, na poprawę życia. Każda pomoc jest na wagę złota. Ludzie uważają zresztą, że Saakaszwili jest naznaczony na przywódcę – podobnie jak Giorgi Saakadze, gruziński wódz i bohater narodowy, którego emblemat noszę na łańcuszku i o którym reżyser Micheil Cziaureli nakręcił ponad trzygodzinny film „Giorgi Saakadze” z 1942 r., z akcją osadzoną w XVII-wiecznej Gruzji, rozrywanej przez Turków i Persów.

Zatrzymujemy się z ojcem u dr Tatiany Kurczewskiej, doświadczonej i uhonorowanej licznymi nagrodami lekarki, stale obecnej w życiu gruzińskiej Polonii. Przez kilka pierwszych dni oswajam się z Gruzją. Wieczory upływają pod znakiem testowania słynnej kaukaskiej gościnności. Wtedy nie znam jeszcze ani słowa po rosyjsku, na który nie załapałem się w szkole. Podobnie z gruzińskim, którym nikt, włącznie z babcią Lalą, nie posługiwał się w naszym domu. Wiem tylko, że w pokręconym języku moich przodków „mama” to deda (დედა), a „tata” to mama (მამა). Przez lata, pomimo wytężonych wysiłków, gruzińskiego nie nauczę się perfekt, ale wystarczająco, by normalnie funkcjonować w kraju. Na początek niewiele zresztą potrzeba, bo w Gruzji bariera komunikacyjna zanika z każdym kolejnym winnym toastem. Za przyjaźń, za spotkanie! Na wesołe migi wszędzie można się dogadać.

Za dnia mamy czas poznać Tbilisi. Według legendy miasto założył w VI w. król Wachtang I Gorgasali, urzeczony dogodną lokalizacją i siarkowymi bogactwami naturalnymi tych terenów. Mieszkamy w samym centrum, przy ul. Leonidzego 10, rzut beretem od największych atrakcji gruzińskiej stolicy. Tuż obok mamy elegancki plac Wolności z pomnikiem św. Jerzego. Z jednej strony odchodzi od niego reprezentacyjna aleja Szoty Rustawelego, XII-wiecznego wieszcza narodowego, wzdłuż której ciągną się modne butiki, secesyjne kamienice, muzea, teatry, parki. W przeciwnym kierunku rozpościera się tbiliska starówka. Pośpiesznie zwiedzam 1500-letnią dzielnicę Abanotubani z łaźniami siarkowymi, wzgórze Sololaki z twierdzą Narikala i pomnikiem Kartlis Deda (Matki Gruzji), cerkwie Metechi, Sioni, Anczischati i inne kultowe miejsca. Przemykam przez labirynty urokliwych, tonących w zieleni uliczek, na których dopiero z biegiem lat pojawią się słynne knajpki i bary winne, szlaki spacerowe, platformy widokowe, dziesiątki rzeźb i surrealistyczne budowle w rodzaju krzywej wieży zegarowej przy teatrze marionetek Rezo Gabriadzego. W tamtym okresie postrzegam Tbilisi zdecydowanie inaczej niż dziś. Miasto ma widoki, lecz ani ono nie jest jeszcze gotowe, by pokazać się w pełnej krasie, ani ja – zważywszy na cel mojej pierwszej podróży do Gruzji – nie mam czasu i okazji, by zapuścić się w co dalsze zaułki. Poznaję stolicę Gruzji ze świdrującym poczuciem niedosytu, które nigdy mi nie minie. Szybko dochodzę do całkiem racjonalnego wniosku, że Tbilisi nie da się odkryć w jeden czy dwa dni. Latami będę zgłębiał jego kwintesencję, a wreszcie poświęcę mu oddzielny przewodnik „Tbilisi oczami PolakoGruzina” z opisami historii, legend, zabytków, atrakcji, miejsc ważnych, zdumiewających, osobliwych, wartych zobaczenia, przeżycia i posmakowania, które składają się na lokalny koloryt. Ale zrelacjonować wszystkiego nie sposób. Niczym samochody pędzące miejskimi arteriami, Tbilisi jest w ciągłym ruchu. Żeby nie wpaść pod koła ewolucji, trzeba spuścić z tonu i się do tej nieustannej cyrkulacji dostroić.

Tak jak mój ojciec, który już przestępuje z nogi na nogę. Tworzy alternatywne uniwersum, przeciwne sielankowej gruzińskiej powolności. Przekręca kluczyk w stacyjce galopady po charytatywnym szlaku, usłanym niekończącymi się ludzkimi potrzebami i pragnieniami. On sam ma tylko jedno marzenie, którym zajmujemy się wtedy jak pozostałymi sprawami pobocznymi, czyli w przelocie.

Serce w ruinie

W Tbilisi łapiemy się z gruzińskim wujem Teimurazem i ruszamy do Mcchety – z obecnej do historycznie pierwszej stolicy Gruzji. Potem będę tu wielokrotnie wracał z turystami, zwiedzając najważniejsze zabytki sakralne kraju. Teraz bardziej interesuje mnie inne miejsce: dom przy ul. Samchedro 9, który należał do członków mojej gruzińskiej rodziny Tumaniszwili, wżenionej w familię Gedewaniszwili.

Trudno wyrazić słowami towarzyszące mi w drodze emocje – jakbym miał odkryć legendarne źródło Nilu! W bolesnym okamgnieniu konstatuję jednak, że po domu nie ma śladu, a w zastępstwie straszy ruina. Modernistyczny budynek nadgryziony zębem czasu, brzydki, opuszczony, ze zbitymi szybami, wysmarowany graffiti. Jedynymi wspomnieniami dawnej świetności są drewniane dekoracje ścian, kręcone schody i frontowa ściana, którą zdobi socjalistyczna mozaika z katedrą Sweticchoweli, słynnym gruzińskim motywem słońca i wizerunkami Gruzinów z kwewri (ქვევრი) – glinianymi amforami do produkcji wina. Widok ściska uporczywym smutkiem.

Wówczas nie wiem jeszcze, że pożar z 2012 r. doprowadzi do niemal całkowitego zniszczenia budynku. Ani że pewnego dnia do rodowej posiadłości wreszcie uśmiechnie się los: miasto wyda na renowację zawrotną sumę 4,5 mln lari (Georgian lari, GEL; ok. 7,3 mln zł według kursu z maja 2023 r.). Od 2017 r. działa tu Wielofunkcyjne Miejskie Centrum Kultury i Edukacji Gminy Mccheta, czyli lokalny dom kultury, ale taki na wypasie. W obiekcie są sala widowiskowa na 450 miejsc, sale dla kółek zainteresowań (odbywają się tu zajęcia artystyczne, teatralne, literackie, językowe, a zwłaszcza muzyczne i choreograficzne – z instrumentarium czy tańców i pieśni ludowych, klasycznych i nowoczesnych), dodatkowo studio nagrań, biblioteka, kawiarnia, sale konferencyjne, biura. Cieszy mnie nowe życie domu mojej rodziny. Choć mam nadzieję, że gdzieś w zakamarkach pamięta on o swojej tumaniszwilskiej przeszłości…

Sala samobójcy

Piątego dnia karnawał się kończy i nadchodzi czas wytężonej pracy. Przez nieco ponad miesiąc jeździmy z ojcem w miejsca wskazane przez gruzińskie organizacje polonijne. Wśród darów od mieszkańców Bydgoszczy, licznych polskich firm i instytucji są artykuły pierwszej potrzeby, pościel, ubrania, chemia. Mamy też do rozdania 4 tys. kurtek wojskowych z demobilu, ofiarowanych przez Radosława Sikorskiego, ówczesnego szefa polskiego Ministerstwa Obrony Narodowej.

W drodze towarzyszą mi: kilka albumów Nekromantix, Ozzy Osbourne, The Coffinshakers, „Bring It On!” Horrorpops i „Pornographic Messiah” Christian Death. Wampiryczne country, pop-rockabilly, psychobilly, rock, deathrock. Przez własną nierozwagę – bo do odtwarzacza MP3 zabrałem tylko kabel USB, a kafejki internetowe z dostępem do komputera nie są jeszcze w Gruzji powszechne – oszczędnie dozuję tę mocną ścieżkę dźwiękową. Ale mieć ją muszę, bo muzyka pomaga mi przetrawić to, czego jestem świadkiem.

Niby jestem na to przygotowany i wiem, jaki to będzie miało na mnie wpływ, bo jeszcze w latach 90. odwiedziłem jeden z postsowieckich krajów, a jako dziecko i potem nastolatek regularnie jeździłem z konwojami pomocowymi po Litwie. Przez kilka lat każde wakacje wyglądały podobnie: najpierw obóz harcerski, potem wyjazd charytatywny z ojcem. Podróżowaliśmy tym samym co teraz czerwonym volkswagenem transporterem, autem nie do zdarcia. Jeździliśmy wszędzie tam, gdzie byli potrzebujący. Od Wilna, przez rejon Małych i Dużych Solecznik, po Kłajpedę, Połągę i Šventoji na wybrzeżu. Pamiętam polskie domy pod Wilnem z klepiskiem w roli podłogi, tak ludzie żyli tu jeszcze na początku XXI w.! Nigdy nie zapomnę też roześmianych na widok każdego podarunku twarzy dzieci. Nocowałem w prywatnych domach, na starych osiedlach, w budynkach szkół, rzadziej w motelach i podrzędnych hotelikach. W Małych Solecznikach zatrzymywaliśmy się z ojcem u rubasznego Ormianina Aso Totoliana, właściciela restauracji serwującej znakomite szaszłyki. Najciekawsze rozmowy prowadziłem z pijanym Rosjaninem, który próbował mówić po polsku ze śpiewnym litewskim akcentem.

Udział w konwojach był szkołą życia. Ale w Gruzji jest inaczej, tutaj kontrasty są większe od wszystkich, które widziałem w dotychczasowym życiu. Poznając rodziny Gruzinów i lokalnych Polonusów w pełnym przekroju społecznym, bogaczy liczę na palcach jednej ręki, a setki spotykam biedaków, nieszczęśników, których los poturbował znienacka i bez żadnego „przepraszam”. W Gruzji identyczne i zarazem zupełnie inne niż gdziekolwiek na świecie są ludzkie tragedie – choć ich finał zawsze podobny i skłaniający do jednej, wciąż tej samej refleksji.

Pomoc charytatywna to walka z wiatrakami. Rzadko kiedy można naprawdę wesprzeć i przywieźć to, co najbardziej potrzebne. Gdyby ludzie mogli sami decydować, zamiast miliona rzeczy każdy wybrałby jedno: pieniądze. Organizacje polonijne albo znajdujący się w najtrudniejszej sytuacji Polonusi raz w roku dostają od polskiej ambasady w Gruzji 30 lari, czyli w przeliczeniu jakieś 45 zł. Szał. Co można za to kupić? Całkiem sporo i zarazem wielkie nic. Przekazywanie pieniędzy jest zresztą rzadkością, bo sponsorzy wolą unikać związanych z tym podatków. To dlatego potrzebujący częściej otrzymują dary materialne, zwykle przedmioty używane, gorszej jakości, ale zawsze ofiarowane z dobroci serca. Działalności wolontariackiej towarzyszy wrażenie, że ciągle robi się za mało. To studnia bez dna. Ale trzeba próbować, licząc się z tym, że gramy takimi kartami, jakie rozdali darczyńcy.

W upale starym autem bez klimatyzacji objeżdżamy z ojcem rozrzucone po całej Gruzji szpitale i ośrodki pomocowe. Katastrofalny stan placówek zderza się z radością dzieciaków, cieszących się z czystego prześcieradła. „Co się z nimi stało? Czy wyszli na prostą? Czy już zawsze będą nosić w sobie cząstkę posępnego zadupia?” – myślę o wychowankach domu dziecka w Rustawi. Za czasów sowieckich działał tu duży zakład metalurgiczny, wokół którego wyrosło 100-tysięczne miasto. Obecnie to szare, ponure blokowisko, socjalistyczny koszmarek porzucony przez swoich architektów, przesiąknięty grozą nawet w miejscach, gdzie człowiek chciałby widzieć promyk nadziei. Dzieci ciekawe świata, szczęśliwe. Ale dookoła brudno, smutno, zimno i ciężko na sercu.

Tu i tam wchodzimy na moment w realia, które dla innych są gorzką codziennością. Jak w szpitalu chorób płucnych dla dzieci w Tbilisi, prowadzonym przez dr. Tengiza Gwasalię. To prawdziwy bohater, lekarz z powołania, tak bardzo przywiązany do swoich małych pacjentów, że zdecydował się zamieszkać w gabinecie, aby być bliżej chorych na gruźlicę dzieciaków, na wypadek gdyby w nocy któryś zaczął się dusić. Przerwy w dostawie prądu są wtedy w Gruzji na porządku dziennym. Szpitale zamiast w sprzęt medyczny inwestują w agregaty prądotwórcze, bo bez tego ani rusz z czymkolwiek. Dr Gwasalia wytrwale opiekuje się dziećmi i ich rodzinami, przez lata borykając się z wiecznym brakiem pieniędzy na leczenie, koszmarnymi warunkami w placówce i opieszałością władz miasta. Jeden z najlepszych w Gruzji pulmonologów dziecięcych sprawia wrażenie człowieka melancholijnego, idącego przed siebie, ale pogodzonego z ciężkim losem, wyniszczonego przez śmierć, która raz po raz odbiera mu małych pacjentów. W należących do rzadkości wolnych chwilach lubi jeździć do swojego przyjaciela Vagnera w Lagodechi i oddawać się artystycznej pasji – malarstwu. Jego gabinet w Tbilisi wypełniają barwne płótna, odrobina uciechy w tym cholernie trudnym i smutnym świecie. Mimo oddania i poświęcenia lekarz przegrywa walkę z systemem. Gdy 13 lutego 2012 r. władze informują o zamknięciu szpitala z powodu braku funduszy, dr Tengiz Gwasalia wiesza się w jednej z sal. Ma 65 lat.

Skarb półpustyni: Dawit Garedża

Za Rustawi odbijamy w rzadko uczęszczaną drogę, wiodącą przez gruzińskie stepy z kosmicznymi krajobrazami, na wpół opuszczonymi osiedlami, sowchozami, bazami wojskowymi z czasów radzieckich i paranoicznymi pomnikami pośrodku nicości. Trasa nie nadaje się do jazdy, volkswagenem telepie na boki, koła wierzgają. Po cośmy się tu pchali? No, jedziemy, jedziemy. Pejzaż offroadowego pustkowia budzi szalony wir emocji i dziką – tu wreszcie spełnioną – tęsknotę za wolnością. Jesteśmy na końcu świata! Po kilkugodzinnych wojażach szutrowymi zakrętami półpustyni docieramy do celu. W trudach charytatywnej wyprawy należy się nam odrobina przyjemności. Ale gdzie, tutaj?! Ano.

W Gruzji często bywa tak, że tam gdzie nie spodziewamy się już absolutnie niczego, trafiamy na prawdziwy skarb. Bez wątpienia jest nim klasztor Dawit Garedża – jeden z najbardziej prominentnych średniowiecznych ośrodków religijno-kulturowych Gruzji, położony w południowo-wschodniej części kraju, tuż przy granicy z Azerbejdżanem. Monastyr rozciąga się w półpustynnych górach Garedża, wzdłuż rzeki Argali, oraz na klifach Chriok w dolnym biegu Iori.

Na wykuty w skałach kompleks Dawit Garedża składa się 13 klasztornych jaskiń i ich zespołów, leżących na terenie Gruzji i częściowo Azerbejdżanu. Niektóre są doskonale zachowane i kryją cenne relikwie, o innych nie wiadomo niemal nic z powodu degradacji. I tak świątynia Camebuli (Męczennika, წამებული) przechowuje podobno relikwie torturowanej Berthy. We wnętrzu cerkwi Natlismcemeli (Jana Chrzciciela, ნათლისმცემელი) są fragmenty malowideł z I połowy XII w. oraz ikonostas z II połowy XVIII w., a w sanktuarium Cziczchituri (ჩიჩხიტური) – jeden z wielu unikalnych fresków kompleksu. Świątynia Dodos Rka (დოდოსრქა) była w XII–XV w. klasztorem królewskim, toteż jest tu sporo skarbów: ołtarz z ikonostasem, fresk Chrystusa na tronie i fragment płaskorzeźby z krzyżem prawosławnym, która znajduje się w konsze (półkolistym sklepieniu) absydy. W świątyni Udabno (უდაბნო), prócz pomieszczeń magazynowych, mamy cerkiew Wniebowzięcia NMP i ładny refektarz, ale największą perełkę stanowią malowidła, z których najstarsze pochodzą z X w. – wśród nich najważniejszy jest fresk przedstawiający życie Dawita Garedżelego. Do cennych pamiątek kolejnego sanktuarium, o nazwie Bertubani (ბერთუბანი), należą XIII-wieczne malowidło z wizerunkiem gruzińskiej królowej Tamar i fresk ukazujący epizod z życia Dawita, powstały w szczytowym okresie rozwoju szkoły malarstwa Garedża (klasztor znajduje się na terenie Azerbejdżanu i dlatego nie można go odwiedzić – wyjaśnienie niżej). Od tego miejsca, im dalej w półpustynię, tym więcej misterium na zawsze pogrzebanego w piaskach czasu. Jaskiniowy klasztor Mgwime (მღვიმე) kryje cenne malowidła, lecz jest zniszczony w blisko 70% po zawaleniu się pobliskiej góry i niedostępny dla zwiedzających. Z zewnątrz wygląda jednak fenomenalnie: wykuty w wysokim klifie, otoczony morzem traw, pobudza wyobraźnię jak mało co! Podobny los spotkał zespół Pirukugmari (პირუკუღმარი), położony 4 km na wschód od Kolagiri: jest prawie całkowicie zniszczony, a jego wyglądu ani zabytków nie sposób już dziś odtworzyć. Jaskiniowy kompleks Didi Kwabebi (დიდიქვაბები) to następna ciekawa rzecz: w górnej części obejmuje on rozległe spichlerze, a w dolnej – groty, obecnie w większości prawie całkowicie zanurzone w podmokłej glebie i niemożliwe do zwiedzania; jest tu także klasztorny cmentarz. Najdalej wysunięta na wschód świątynia w paśmie górskim Garedża, czyli jaskiniowy klasztor Patara Kwabebi (პატარაქვაბები), ma tylko jedną cerkiew z refektarzem i leży 12 km na wschód od Wielkich Kotłów, na lewym dopływie Iori, w pobliżu „Gorzkiego Wąwozu”. Do konglomeratu klasztornego Dawit Garedża przynależą ponadto świątynie Agdgomisa Camebuli (აღდგომისაწამებული), Tertrsenakebi (თერთრსენაკებ), Mgwime (მღვიმე) i Werangaredża (ვერანგარეჯა), o których jednak niewiele wiadomo, bo z racji zniszczeń ich eksploracja jest bezcelowa i zbyt ryzykowna.

Dawit Garedża to ewenement architektury Gruzji i zarazem jeden z trzech unikalnych skalnych obiektów w tym rejonie Kaukazu – dwa inne, do których zajrzę później, to Wardzia (fenomenalne miasto-schron z przełomu XII i XIII w.) oraz Uplisciche (najstarsze skalne miasto w Gruzji z I tysiąclecia p.n.e.). Każdy z kamiennych pomników przeszłości wygląda inaczej, ma odmienną historię i inne pierwotne przeznaczenie. Powstaje pytanie: kto i dlaczego porywa się na budowanie takich cudów w nieprzystępnych, surowych terenach Kaukazu?

Mnich Dawit Garedżeli i Trzynastu Ojców Syryjskich

Klasztor Dawit Garedża zapoczątkował ten, od którego imię wziął cały kompleks monastyrów wraz z otaczającą półpustynią – mnich Dawit Garedżeli, później obwołany świętym.

Dawit przybył do Gruzji z Antiochii w VI w. i zamieszkał w klasztorze Zedazeni, niedaleko Mcchety i Tbilisi. Następnie przeniósł się do Tbilisi, by ostatecznie osiąść na oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów od miasta półpustyni, w pobliżu jedynego źródła pitnej wody na trasie lokalnych pielgrzymek. Dawit i jego uczeń Lukiane osiedlili się w jaskini na górze Garedża, gdzie wiedli życie na wskroś ascetyczne. Żywili się rosnącymi na stepie dzikimi roślinami i mlekiem łani – scenę dojenia zwierzęcia przedstawiają ikony w głównym klasztorze kompleksu Dawit Garedża, a także w monastyrze w pobliskiej wsi Udabno, do którego postronni są jednak rzadko wpuszczani.

Wiadomo, że jeszcze w młodości Dawit został duchowym synem św. Ioane Zedazneli (Jana z Zedazeni), jednego z Trzynastu Ojców Syryjskich. Czy było ich faktycznie trzynastu, czy może dziewiętnastu, jak podają niektóre teksty hagiograficzne – nie sposób już dziś jednoznacznie ustalić. Podobnie nie wiadomo, czy byli to wykształceni przez Asyryjczyków Gruzini, czy sami Asyryjczycy, przybyli z dawnych terenów Mezopotamii w celu krzewienia chrześcijaństwa na Kaukazie. A może byli to misjonarze lub uchodźcy z Syrii, szukający w dalekim świecie azylu dla siebie i swoich doktryn teologicznych? Tak czy inaczej, Ojcowie Syryjscy przyczynili się do powstania w Gruzji wielu klasztorów, m.in. Sziomgwime, Nekresi, Ikalto. W VI w. zawędrowali zaś śladem Dawita na półpustynię. Pobyt tam otworzył przed nimi – i przed całym krajem – nowy rozdział w rozwoju.

Unikalna szkoła malarstwa Dawit Garedża

Klasztor Dawit Garedża, założony przez mnicha Dawita w VI w., dawał przez kolejne stulecia schronienie zakonnikom, którzy oddawali się tu wierze i… żmudnej budowlance. To właśnie oni, na zdumiewająco rozległym obszarze blisko 20 km i bez zaawansowanych narzędzi, wydrążyli w skałach oszałamiające kompleksy klasztorne.

Pierwszy i najważniejszy klasztor – Lawra – powstał na górze Garedża, na pograniczu Gruzji i Azerbejdżanu, gdzie w jaskini mieszkał początkowo Dawit. W kolejnych latach jego uczniowie, Dodo i Lukiane, wznieśli kolejne dwa jaskiniowe klasztory: Rka Dodo i Natlismcemeli. W XI w. kompleks Dawit Garedża został najechany przez Turków seldżuckich. Nie złamało to jednak hartu ducha mnichów. Na XI–XIII w. przypadł okres najintensywniejszego rozwoju monastyru. Dawit Garedża został wówczas rozbudowany o klasztory Udabno, Bertubani i Cziczchituri.

Mając już dach nad głową, mnisi mogli nareszcie skupić się na Bogu, nauce i sztuce sakralnej. Eksperymentowali z nową interpretacją tematyki obrazów religijnych – i tak między IX a XII stuleciem stworzyli w monastyrze Udabno własną, oryginalną metodę malowania fresków, zwaną szkołą malarstwa Garedża. Oddzielili się od obowiązującego wzorca bizantyjskiego, co było prawdziwie odważnym przełomem w religijnej twórczości wizualnej.

Za sprawą nowatorskiego podejścia artystycznego Trzynastu Ojców Syryjskich i ich duchowych potomków freski w Dawit Garedża stały się istotnym elementem światowego dziedzictwa. Malowidła przedstawiające Dawita Garedżelego i innych budowniczych klasztorów oraz gruzińskich władców – Dawida Budowniczego i jego syna Dymitra I oraz legendarną królową Tamar i jej syna Laszę – obficie zdobią skalne ściany kompleksu. Wiele z nich znajduje się jednak w klasztorach po stronie Azerbejdżanu i jest niedostępnych dla zwiedzających. Na szczęście reprodukcje fresków z Dawit Garedża można obejrzeć też w oddziale Muzeum Narodowego w Sighnaghi.

Wzloty i upadki

W XII w. monastyr, pod przewodnictwem przełożonego Onopra Garedżelego, był ważnym ośrodkiem nie tylko religijnym, lecz także kulturowym i edukacyjnym w tej części Gruzji. W czasach świetności na nauki do klasztoru przybywali z całego kraju mnisi, adepci duchowieństwa i „cywile”. Wśród nich był wspomniany już syn króla Dawida Budowniczego – Dymitr I, twórca znanej pieśni religijnej, która przetrwała w niezmienionym kształcie do czasów współczesnych. Dzisiaj to już klasyk gruzińskiej muzyki sakralnej.

Niestety w XIII w. rozpoczął się powolny, trwający ponad 800 lat upadek Dawit Garedża. W dużej mierze przyczyniły się do niego wielokrotne najazdy Mongołów, którzy niszczyli i rabowali świątynie, palili bezcenne manuskrypty, a przede wszystkim dokonywali masowych mordów na mieszkających tu mnichach. Światło nad gruzińską perłą wieków ciemnych, zapalone przez postępowych zakonników o szerokich horyzontach intelektualnych i duchowych, zgasło. Klasztor niszczał, a w latach 1811– –1991 stał zupełnie opustoszały i zapomniany przez los.

Gdy jesteśmy tu z ojcem w 2007 r., w kompleksie klasztornym przebywa zaledwie dziewięciu brodatych, odzianych w dresy duchownych. Lepiej jednak późno nic wcale – Dawit Garedża został w końcu objęty należną ochroną jako zabytek o niepodważalnym znaczeniu dla dziedzictwa Gruzji, a zakonnicy mogą się tu oddawać duchowym uniesieniom, chroniąc przed ruiną architektoniczne i artystyczne bogactwo monastyru i jego tajemnice…

Legendy o Dawit Garedża

Jak wiele zabytków, tak i kompleks klasztorny Dawit Garedża jest owiany fascynującymi legendami, które sławią czyny bohaterów, opisują życie świętych i ważne wydarzenia historyczne. W przypadku św. Dawita i jego czynów najbardziej znane są legendy o czarnym kamieniu i kamieniach z Jerozolimy.

Legenda o czarnym kamieniu

Legenda o czarnym kamieniu opowiada o zdarzeniach z czasów, gdy Dawit razem ze swoimi uczniami mieszkał w Tbilisi. Na górze Mtacminda, w ówczesnej zachodniej części miasta, znaleźli jaskinię, która stała się ich siedzibą. Przed przyjęciem chrześcijaństwa, a także przez kilka kolejnych stuleci w Gruzji dominował zoroastryzm, najstarsza monoteistyczna religia świata, czcząca Ahurę Mazdę. Dawit był szykanowany przez zoroastrystów, i to pomimo cudownych uzdrowień, których dokonywał. Pewnego dnia, gdy przyjechał do miasta na modlitwę, mieszkańcy wysłali do niego kobietę, która zaczęła rozpowiadać, że jest z nim w ciąży. Dawit położył na niej swój cerkiewny pastorał (posoch) i poprosił nienarodzone dziecko, żeby wyjawiło imię ojca. Dziecko odpowiedziało, że ojcem jest miejscowy kowal, zoroastrysta. Rozzłoszczeni pomysłodawcy intrygi ukamienowali Bogu ducha winną kobietę. Mnich nie był w stanie jej ocalić. Według innej wersji opowieści Dawit oznajmił kobiecie, że jeżeli mówi ona prawdę, to powije dziecko, a jeżeli kłamie – urodzi czarny kamień.

Ile w tym prawdy? Nie wiadomo, lecz w miejscu rzekomej kaźni zbudowano w VI w. cerkiew Kaszweti. Nową, w tej samej lokalizacji, wzniesiono w latach 1904–1910. Cerkiew znajduje się przy obecnej al. Rustawelego w Tbilisi. Autorem znajdującego się tam ikonostasu jest urodzony w Kutaisi Polak – Henryk Hryniewski (1869–1937), z kolei część świątynnych fresków stworzył słynny gruziński malarz Lado Gudiaszwili.

Legenda o kamieniach z Jerozolimy

W drugiej z legend także przewija się wątek kamienia – tym razem przywiezionego przez św. Dawita do klasztoru Dawit Garedża z Jerozolimy. Jedna z kilku wersji legendy mówi, że kiedy Dawit zakończył budowę jaskiniowego domu, postanowił spełnić swoje największe marzenie i odwiedzić Ziemię Świętą. Po modlitwach w Jerozolimie wziął sobie trzy kamienie. W tę noc patriarcha Jerozolimy miał sen. Przyśnił mu się Bóg, który zażądał, żeby Dawitowi te kamienie odebrać. Patriarcha nakazał jednak swoim ludziom zabrać tylko dwa z nich, a trzeci, biało-czerwonej barwy, pozwolił mnichowi zabrać do Dawit Garedży. Kamień ten miał nadzwyczajną moc: kto odnosił się do niego z wiarą i nadzieją, zostawał cudownie uleczony.

Czy w owej opowieści tkwi choćby ziarnko prawdy? Wiele na to wskazuje! Po śmierci Dawita kamień odnaleziono we wschodniej części klasztoru, w skrytce przy drzwiach (kankeli). Podczas najazdu na klasztor przedstawiciele kaukaskiej grupy etnicznej Lezginów ukradli kamień i ikony oraz wzięli zakładnika – mnicha Mitropane, który jednak został po roku uwolniony i z kamieniem wrócił szczęśliwie do Dawit Garedży. Obecnie kamień znajduje się w Muzeum Narodowym w Tbilisi i jest przywożony do klasztoru tylko na święto Dawit Garedżoba. Obchody gromadzą zwykle tak wielu gości i turystów, że nie ma wówczas możliwości zwiedzania świątyni.

Łzy Dawita – jedyne źródło wody pitnej

Legenda, kryjąca w sobie niejedną kroplę prawdy, roztacza się nad kompleksem klasztornym Dawit Garedża w jeszcze innym miejscu. Chodzi mianowicie o jedyne w promieniu kilkudziesięciu kilometrów źródło wody pitnej, które skłoniło św. Dawita do założenia świątyni właśnie tutaj. Z ujęcia woda kapie tak, jak na zakonne potrzeby przystało: wstrzemięźliwie. Powoli ciurkającą strużkę – butelka zapełnia się w ciągu godziny – nazwano „wodą łez” lub „łzami Dawita”.

A skąd woda w ogóle wzięła się na górskim pustkowiu? Legenda mówi, że Dawit często odwiedzał swoich uczniów żyjących w okolicznych jaskiniach. Pewnego razu jeden z nich opowiedział mu, że w pobliżu znajduje się źródełko, ale woda jest gorzka, niesmaczna. Dodał też, że na szczęście męki piekielne są gorsze niż jej smak. Dawit udał się do wskazanego źródła i w modlitwie poprosił Boga, aby woda stała się pitna. Nabrał wody do miseczki, zrobił znak krzyża i stał się cud: woda nie zmieniła się co prawda w wino, ale była zdatna do spożycia. Więcej: leczyła też ponoć różne choroby! I choć dzisiaj nie sposób wypróbować jej leczniczych właściwości, źródełko można zobaczyć zza żelaznej kraty.

Gruzińsko-azerbejdżański spór o Dawit Garedżę

Kiedy jestem w Dawit Garedża w 2007 r., mogę śmielej rzucić okiem na świątynie rozrzucone zarówno po gruzińskiej, jak i azerbejdżańskiej stronie. Później stanie się to zupełnie niemożliwe: klasztorów leżących w Azerbejdżanie, a nawet zbyt blisko granicy, nie będzie wolno odwiedzać. Dlaczego? Jak to na Kaukazie bywa, różne strony zawsze o coś się spierają. O co tym razem?

Otóż Dawit Garedża leży na granicznych terenach Gruzji i Azerbejdżanu i od 1991 r. trwa spór, kto jest „właścicielem” zespołu świątynnego. Powszechnie uważa się, że cała awantura to skutek rosyjskiej intrygi, której głównym celem jest skłócenie gruzińskich chrześcijan i azerskich muzułmanów. Oczywiście w myśl zasady, że jeśli nie masz wroga, to go wymyśl. W rzeczywistości próżno tu szukać choćby cienia prowokacji, a sprawa jest banalna, co nie znaczy – błaha.

Gruzja chciałaby, aby cały kompleks klasztorny należał do niej, ponieważ to miejsce nierozerwalnie związane z historią gruzińskiego chrześcijaństwa. Z kolei władze Azerbejdżanu twierdzą, że to ważne dla nich tereny o znaczeniu militarnym i włazić na nie Gruzinom ani turystom w żadnym razie i pod groźbą wszelaką „nie nada”. Wysunięta przez azerbejdżański rząd „ugodowa” propozycja podziału Dawit Garedża na strefy turystyczne wywołała ogromne oburzenie. Gruzini w rewanżu zasugerowali wymianę innego terytorium za całość spornego terenu.

Jak skończy się przepychanka, nie wiadomo. Pewne jest tylko jedno: Dawit Garedża to cud architektury, sztuki sakralnej i myśli kulturowej Gruzji, który trzeba chronić – i zwiedzać dla rozmaitych wrażeń, spostrzeżeń i emocji.

Duchy Udabno

Jadąc do Dawit Garedża od strony Rustawi, męczymy się niemiłosiernie. Sądzimy wtedy z ojcem, że do jednego z najwspanialszych zabytków sakralnych w regionie Kachetii nie da się dojechać normalnie. Nasze zdziwienie jest zatem znaczne, gdy po kilku godzinach szutrowych tortur na parkingu przed monastyrem widzimy samochody osobowe. W końcu ktoś uświadamia nam, że do wykutego w skale zabytku prowadzi druga, lepsza droga – przez Udabno. Można nią dalej łatwo dojechać do Tbilisi, więc obieramy zalecony kurs.

Mijamy stare koszary i bezkresne poligony połączonych armii socjalistycznych republik Gruzji, Armenii i Azerbejdżanu, gdzie jeszcze kilka dekad wcześniej kursowały czołgi. Po paru kilometrach stajemy jak wryci. Oto przed nami ostatni bastion cywilizacji.

Wioska Udabno była jednym z eksperymentów społecznych ZSRR, powstała jako pokłosie – podejmowanych od czasów Józefa Stalina – decyzji o masowych i przymusowych przesiedleniach lokalnej ludności, co zaczęło się tuż po II wojnie światowej. Po stronie obecnej Federacji Rosyjskiej mieszano Rosjan z rdzennymi mieszkańcami krajów Kaukazu Północnego i Południowego: Lezginami, Awarami, Inguszami, Dagestańczykami, Czeczenami, ludnością z Kraju Stawropolskiego, Kabardyno-Bałkarii, Osetii Północnej itd. Mówi się, że była to zemsta Kraju Rad na niepokornych góralach, którzy w trakcie wojny opowiedzieli się po stronie III Rzeszy. W praktyce chodziło o zmuszenie narodów kaukaskich do uległości i zagarnięcie ziem.

W Gruzji represje były stosunkowo łagodne, ale mocno ucierpieli mieszkańcy Swanetii. Przeniesiono ich z niedostępnych górskich wiosek na północnym zachodzie kraju na południowy wschód Gruzji – z pięknych alpejskich łąk Kaukazu na nieprzyjazne ziemie półpustyni Dawit Garedża. Tu, pod czujnym okiem żołnierzy, przesiedleńcy mieli się „ucywilizować”. Przez stulecia bowiem, co znajduje potwierdzenie w rozmaitych kronikach podróżniczych, przykładowo na łamach trzytomowego dzieła „Poetyckie poglądy Słowian” z końca XIX w. autorstwa rosyjskiego folklorysty Aleksandra Nikołajewicza Afanasjewa, mieszkańców Wielkiego Kaukazu uważano za dzikusów.

Do nowej osady Udabno doprowadzono wodę, Swanowie mogli tu uprawiać arbuzy i hodować zwierzęta. Pierwsi małżonkowie, którzy wzięli ślub we wsi, dostali od Rosjan na zachętę kołyskę i… papierowego wielbłąda. Ale pomimo „udogodnień” miasto-sowchoz nie było dla Swanów domem. Było obcością, z którą nie potrafili w żaden sposób się utożsamić. Gdy tylko nadeszła polityczna odwilż, wielu przesiedleńców uciekło z wioski na ojczyste ziemie, niektórzy osiedlili się też w pobliskim Tbilisi. Pozostały po nich ziejące trwogą pustostany z pajęczynami na stłuczonych szybach okiennych i przydomowe ogródki z gąszczem chwastów, podskubywanych przez wszędobylskie świnie i kury. Wtopiły się w krajobraz, tworząc formę bliską płótnom malarza Zdzisława Beksińskiego – upiorną jedność natury i kultury. W tych warunkach mieszka ok. 200–300 swańskich śmiałków, którzy wbrew przeciwnościom losu postanowili w Udabno zapuścić korzenie. Co ciekawe, w latach 1973 i 1987 do wsi przybyła kolejna fala Swanów – uchodźców klimatycznych, których Medea Mezriszwili, sołtys wioski Sagaredżo i pierwsza sekretarz Komitetu Centralnego, osiedliła tu w porozumieniu z rządem radzieckim, gdy potężna lawina zniszczyła ich domy w Czuberi, Mulachi i innych wioskach w Swanetii.

Do dziś w Udabno pobrzmiewają nuty tęsknych pieśni Swanów o ojczyźnie. Uderzający w radzieckiej inwazji na Gruzję jest fakt, że komunistyczny rząd niezwykle cenił muzyczny talent przesiedleńców i w latach 80. aktywnie wspierał organizowany przez nich festiwal Udabnooba, ukazujący muzykę, tradycyjne tańce (jak kintouri) i kulturę ludową Gruzji, włącznie ze Swanetią. Tu, na dzikiej półpustyni, w osadzie uszytej z rozpaczy i nadziei, swańskie pieśni rozrywają serce, każą się zatrzymać w biegu i zobaczyć to, co w pierwszej chwili umyka gdzieś na szlaku offroadowej przygody.

Udabno opuszczamy w wiele mówiącym milczeniu. Cisza panuje przez większość drogi do Tbilisi. Odzywamy się tylko po to, by ostrzec przed kolejną dziurą w jezdni albo zwierzętami wybiegającymi niespodziewanie to z lewa, to z prawa. Wiele lat później remontowana szosa ze stolicy przez Udabno aż do samego monastyru Dawit Garedża jest już idealnie pokryta gładkim asfaltem. Ale w 2007 r. powoli, nie przekraczając 20, a w porywach 40 km/h, toczymy się wyboistym traktem. W bezkresnej głuszy raz po raz trafiamy na pojedyncze drzewa, stadka owiec, płaskie tafle przydrożnych słonych jezior oraz kierowców pomykających w ciężarówkach o radzieckim rodowodzie. Kurzące się szutrówki na krańcu gruzińskiego świata dopiero w okolicach miasteczka Sagaredżo napawają nadzieją, że przestaniemy podskakiwać w sfatygowanym eskapadą aucie. Krótki odpoczynek, supra, koniec dnia. Śpimy szybko, bo spać nie mamy czasu. Z pianiem gruzińskiego koguta wracamy na charytatywny szlak.

Gori w objęciach Stalina

Droga biegnie równo z nurtem rzeki Mtkwari. Dookoła wzgórza. Pomiędzy – wioski z kamiennymi domami. W każdej identyczne nadziemne żółte rury z gazem, zainstalowane jeszcze za Sowietów. Dopiero od grudnia 2006 r. płynie nimi gaz ziemny, dostarczany Gazociągiem Południowokaukaskim przez konsorcjum Socar z pola gazowego Shah Deniz w Azerbejdżanie. Zależność energetyczna od sąsiadów, z którymi politycznie nigdy nic nie wiadomo, to wątpliwa opcja. Ale jedyna, gdy lokalna produkcja nie wystarcza nawet do zaparzenia szklanki herbaty czy napełnienia baku osobówki.

Legenda o gruzińskim raju

W Gruzji dostatek mierzy się inną miarą. Wedle znanej legendy, kiedy po stworzeniu świata Bóg rozdawał ziemię, wszystkie narody stanęły w kolejce, kłócąc się o najcenniejsze tereny. Jedynie Gruzini przysiedli z boku, wyciągnęli wino, jedzenie i zaczęli w najlepsze ucztować, wznosząc toasty i śpiewając na cześć Króla Niebios. On zaś w międzyczasie rozdzielił całą ziemię, zostawiając dla siebie najpiękniejszy kawałek. Gdy odchodził, przybiegli do niego strwożeni Gruzini, którzy biesiadując, zgubili poczucie czasu. Stwórca, ujęty ich dobrocią, zgodnością i umiejętnością czerpania prostych radości z życia, postanowił oddać im własny raj.

Wdzięczna przypowieść z morałem. W dodatku prawdziwa. Gruzini nie bez przyczyny uważają swoją ojczyznę za najwspanialszą na świecie. Cóż z tego, że to kraina uboga w kosztowne surowce, jeśli cieszy sielskim spokojem, magią czterech pór roku, słońcem i śniegiem, widokiem morza, gór, bujnych lasów i ukwieconych łąk; obdarowuje ciepłymi swetrami z wełny beztrosko pasących się zwierząt, pysznymi serami, soczystymi owocami, miodem od dzikich pszczół, a nade wszystko – najprzedniejszym winem, produkowanym tradycyjną metodą w kwewri już od 8 tys. lat i niezmiennie używanym do opiewania chwili w gronie zawsze przyjaznych, szczerze gościnnych ludzi.

Jedziemy właśnie przez region Szida Kartli (Kartlia Wewnętrzna), który można uznać za streszczenie owego mitycznego gruzińskiego bogactwa. Mijamy lekko tylko pofałdowane równiny, szczyty sięgające niemal 4000 m i wulkaniczne skały z jaskiniowymi domami kartlijskich przodków. Na górskich rozłogach morze barwnych płatków, a w dolinie, w promieniach słońca świecącego przez aż 213 dni w roku, mieni się błękitem życiodajna rzeka. Stanąłby człowiek i popatrzył dłużej. Rzucił wszystko i został na Kaukazie. Szarfa asfaltu uparcie pcha nas w przód.

W cieniu człowieka ze stali

Niecałe 2 godz. później zatrzymujemy się przed wojskowym szpitalem w Gori. W zapierającym dech lipcowym skwarze palę tanie L&M-y, kupione w kiosku przy sąsiedniej ulicy. Wieczorem będę je musiał podsuszyć, tytoń ma dziwny smak. Nie przeszkadza to dwóm ochroniarzom w żołnierskich mundurach, którzy wysępili ode mnie po fajce. Stoją obok, palą i przyglądają się mojemu tatuażowi. Drapią mnie po ręce, dziwią się, podśmiechują. Na konserwatywnym Kaukazie źle patrzą na stylistyczno-obyczajowe odstępstwa rodem z zepsutego Zachodu. Awangarda dotrze tu po latach, a i tak wielu nigdy się do niej nie przekona. Łypią nieprzychylnym, ale i ciekawskim okiem. Ja zaś z wytatuowanego ramienia przesuwam wzrok na nogę, bo w okolicach kostki wyskoczyła mi niepokojąca ciemna plama. Gruziński lekarz mówi, że nic mi nie będzie. Muszę mu wierzyć.

Ojciec kończy akcję przekazywania darów. Wieczorem będziemy pić wódkę i zagryzać chaczapuri, ale teraz zanurzamy się w czeluści miasta. Od głównej drogi wjeżdżamy w coraz bardziej pęczniejące Gori. Po lewej stronie jest plac manewrowy, gdzie mieszkańcy zdają egzamin na prawo jazdy. Po prawej – osiedla. I już jesteśmy w centrum, które kwitnie otulone wokół… no właśnie, czego? W Gori ciągle wraca temat Stalina. Miasto jest z nim nierozerwalnie związane. Nie ma znaczenia bogata historia stolicy regionu, nie liczy się jej dziejowa rola ważnego ośrodka ekonomicznego i komunikacyjnego czy kluczowego punktu obronnego centralnej Gruzji. Nikt nie zwraca uwagi na niezłą galerię sztuki, mozaikę „1001 Georgian Ornaments” lokalnej artystki Iriny Szotadze, muzeum etnograficzne, zabytkowe łaźnie króla Herakliusza ani ruiny twierdzy Gori, bardzo podobne do tbiliskiej fortecy Narikala. Gori to już na zawsze miasto Stalina – niechlubnego sprzężenia pewnie nic nie jest w stanie zmienić.

Zresztą jak mogłoby być inaczej, jeśli przed gmachem urzędu na głównym miejskim placu, do dziś zwanym placem Stalina, dumnie wyrasta 6-metrowy pomnik radzieckiego generalissimusa z 1952 r.? Władze wielokrotnie próbowały się go pozbyć w latach 50., 80. i później, za każdym razem napotykając silny opór mieszkańców. Murem stoi za nimi Ketewan Jardalaszwili, szefowa centrum informacji turystycznej gminy Gori, której zdaniem zachowanie i renowacja pomnika Stalina zwiększą liczbę turystów. Kategorycznie sprzeciwia się temu ówczesny prezydent Micheil Saakaszwili, twierdzący, że błędem jest składać hołd zdrajcy narodu, który doprowadził do okupacji Gruzji w 1921 r. Wtórują mu minister kultury Nika Rurua, według którego obecność pomnika jest „kapryśnym i niezrozumiałym zaniedbaniem”, oraz Keto Kotolaszwili z grupy inicjatyw Maro, żądająca, by w Gruzji ostatecznie zlikwidować wszelkie relikwie totalitaryzmu. Przepychanki trwają do drugiej w nocy 25 czerwca 2010 r. Gdy niczego nieświadomi mieszkańcy smacznie śpią, policja atakuje dziennikarzy ekipy lokalnej telewizji Trialeti, próbujących potajemnie sfilmować historyczne wydarzenie: demontaż pomnika Stalina, który ma zastąpić rzeźba upamiętniająca ofiary sowieckich represji i rosyjskiej agresji na Gruzję z 2008 r. Monument znika z centralnego skweru Gori, lecz nie zostaje zlikwidowany, a jedynie przeniesiony do pobliskiego Muzeum Józefa Stalina.