Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Almanach z wierszami 10 najlepiej rokujących poetów, będących przed debiutem książkowym. W edycji 2017 znaleźli się: Paweł Bień, Maciej Konarski, Patryk Kosenda, Nina Manel, Paulina Pidzik, Jan Rojewski, Krzysztof Schodowski, Grzegorz Smoliński, Przemysław Suchanecki i Katarzyna Szweda. Wyborem oraz redakcją zajęli się Joanna Mueller, Marta Podgórnik oraz Marcin Sendecki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 61
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
zakupiono w sklepie:
Sklep Testowy
identyfikator transakcji:
1618767894176561
e-mail nabywcy:
znak wodny:
W źrenicy nocy dwie kobiety
zamknięte w samochodzie
jedzą kebab. ciemno. w lusterku
senna budka strażnika parkingu:
wschód serialu. szklany spodek, ciężki dym.
symbol ma przewagę nad rzeczywistością.
Nie mogąc za bardzo przebierać w okolicznościach, zaczął
tłumaczyć swoją obecność światłem na białe i czarne plamy.
aż wreszcie został – przekład w delcie martwego narzecza.
Oglądałem telewizję – pokazywali wojnę na Ukrainie
i blondynkę. wszyscy łamali się gestem pojednania.
jej brat spalił się w samochodzie, przed domem.
jej pies merda chwacko ogonem, przed kamerą.
Tu, gdzie rzucali się jak pisklęta z parapetów,
na drugą stronę, teraz ojciec, piłka, syn i słońce
nad murkiem wyblakłego cmentarza parafialnego.
W przeddzień wyjazdu, na krótko przed północą,
prasowałem koszule. pachniało: białe,
na wieszaku z logotypem nieistniejącego już
domu handlowego Bleyle.
die Kleidung, in der man sich wohlfühlt.
powinno się odchodzić razem
ze swoimi rzeczami, bo przecież
wszystko zasługuje na swój koniec,
choćby bez puenty.
Przez cały wieczór prowadzą zwierzęta,
przez całe miasto, prowadzą zwierzęta
do swoich salonów, garaży, na balkon.
zasypiają spokojnie przy otwartych oknach.
rano widok na dachy, piramidy i szklanki
miejscowego wyrobu. pytamy o owce prowadzone
ulicami. wszystkie ciała zwierząt zmieniono
w zapach święta krzepnący pod stopami.
dzieci mażą krwią po samochodach i murach,
śmieją się, piszą lepkimi dłońmi.
ale ja znam to wyłącznie z opowieści.
Pod moim oknem, od trzech pór roku,
rdzewieje bezpański rower.
Wschodziły siane po ostatnich mrozach nasturcje; jesteś ciałem
błękitnym, patrząc w popiół w puencie gestu. a przecież wprost
nad tobą świeciło, co było gwiazdą.
Tam, gdzie chemia z Niemiec tanio i czerwone pióropusze
stacji paliw, robię ci tym wierszem sporo miejsca,
choć miało być o zapominaniu.
Wiersze Pawła Bienia ujmują prostotą i powagą. Ich powagę – bez żadnego despektu dla autora – chciałoby się nazwać młodzieńczą, a zatem ufną, uważną, szlachetną, może odrobinę naiwną, lecz pewnie właśnie dzięki temu budzącą taką sympatię. Podobną sympatię budzi ich prostota, ich dążenie do skondensowania kreślonych obrazów w zwartej, dobitnej puencie, a nawet nieco na siłę „uniezwyklający” teksty tryb zapisu (choć w przyszłości może obrócić się w manierę).
Paweł Bień robi dopiero pierwszy krok jako poeta. Sądząc z tego, o czym chce opowiadać i jakie emocje kryją się za pisanymi przezeń wierszami, mam wielką nadzieję, że zajdzie daleko.
Marcin Sendecki
od związków węgla, przewiązek form
fauna wrastała w miasto, nawet gdy miasta nie było.
mówisz, że jakiś bóg (myśląc populacja o strukturze firmy)
rozszerza asortyment, od środków do funkcji,
by wtłoczyć życie w kable, by nadać nową postać iskaniu
i jeśli wniknąć w szczeć pobliskiego siedliska,
można w rytm pulsu wyczuć ruch groupies
za grouponem. zlepionych na obraz, bez podobieństwa.
to o nas i nie każde zamieszkiwać znaczy mieszkać.
czasem tyle, co zaprószyć, zająć drugi brzeg.
wplątać się, pląsać w rytm ruchomych granic.
ich łącza synkopą otwierają pole, miejsce
wśród wymarłych rzędów, których ślady mieszczą gabloty.
wskaż punkty wspólne z przeszklonych powierzchni –
węgiel ich związków, ich węgiel związków.
zwinięte dni i rozejm po wielkich bitwach na dywanie,
bo ciała z plastiku straciły rangę. zwarte były sale,
żar gnieździł się wtedy w żarówkach. popołudniami
katechezy, przekupieni bierzmowaniem klepaliśmy pacierz.
szeptaliśmy nabożnie, lecz szybko, w ślepych kuchniach,
gdzie blaty są lepkie i nie kleją się słowa.
tylko szum świetlówek – migotanie komór,
gdy się zmieniają godziny przyjęć.
moment był duszny jak podział zygoty,
kiedy z wody żywota pobieraliśmy próbki.
tylko zamieszać, spojrzeć pod światło i przejść
od błędnych diagnoz do zwarć na stykach,
aż w żarniku dostrzeże się układ drobin,
nimb zyska fizyczny sens.
gdzie zza powierzchni wygłuszanej – hałas bytowy,
wykarmi się i deweloper skończony,
a na architekturę poczeka. w tej dzielnicy
ciało przy ciele zamieszkuje, nie mieszka,
nie dostrzegając celi mierzonej w dioptriach.
dla adaptacji dobiera niepokój, nie pokój.
jego zabudowa nie zna sutereny,
co ledwie mogę wywęszyć z obostrzeń,
gdy problem rozbić o pozycję w stadzie –
miedzę, zza której pobudzi mój układ nagrody
złudzenie ściany, byle przepierzenia
roszczącego sobie prawo do znaczenia
czasu. zawartość wabi
się domostwo. przyjęta za wartość, bawi
się okostną, jej wilgoć
podciągana od posadzki wzdłuż naroża,
ćmi bliżę moją powłoką –
tępym narzędziem dla technik wyjścia.
postrzec ramiona przez pryzmat światła,
gałąź sprowadzić do miąższu lub pestek. nigdy obrzeży.
badania wykażą, że duch jest przetworem z materii,
że jątrzy po trzy na styku powierzchni. tych jeszcze nie znamy,
ale znów się jej przyglądam, gdy przegląda się w lustrze,
jedynie zmniejszając interwały, miejsca pomiędzy szańcami.
jeśli pamiętasz stare płyty, z nich szczep zmutuje
w ślinę, na peryferiach spierzchłych ust
w słowo. tok
obrócony w przemyt poza granice melodii,
gdzie nagie staną się dziąsła, jak naga jest stopa
zwrotu. o ciele nie ma mowy.
mowa nie staje się ciałem.
dany jest moment, który wypiera wrzawa,
i więźnie w gardle tłuszczy to, co miotano w kocioł.
dane niech będzie też ciało o masie m,