Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Aspirant Igor Fijałkowski wybudza się ze śpiączki. Zastany przez niego świat nie jest już tym samym miejscem, które znał. Przełożeni nie chcą go dopuścić do dramatycznych spraw sprzed paru dni – śmierci kilku gangsterów oraz tajemniczego zniknięcia przyjaciela Igora. Tymczasem w okolicach Kłodzka znów zaczyna robić się niebezpiecznie. Śledczy nie mają wątpliwości, że w regionie grasuje grupa porywaczy. Fijałkowski wie, że jedynym sposobem, by uporządkować świat na nowo, jest schwytanie zwyrodnialców.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 510
Kilka dni wcześniej
Po kolejnym łyku poczuł lekki zawrót głowy. Autem zakołysało. Rzucił pustą butelkę na fotel pasażera. Droga mieniła mu się przed oczami niczym powierzchnia zimowej brei w strumieniu. Chwilę później, kiedy przydrożne latarnie zostały w tyle, asfalt niewiele się różnił od czarnej nocy.
Dodał gazu. Chciał być już w domu, usiąść w fotelu i zapomnieć o męczącym dniu. Zapomnieć, ile dzisiaj zrobił i ile roboty czeka go jutro i pojutrze. Zerknął na białą torbę na fotelu pasażera. Zostało mu jeszcze parę butelek. Miał ochotę skutecznie się znieczulić, tak by urwał mu się film.
Do domu miał niespełna trzy kilometry, raptem kilka minut.
Manewrował na zakrętach na pamięć, znał tu każdy łuk, każdą dziurę, każde drzewo i znak drogowy, stare słupy energetyczne, które w środku nocy straszyły niczym monstra. Mijał słupki, które odmierzały cel. Jeszcze niecałe dwa kilometry. Na mostku auto wzniosło się, nieznacznie podskoczyło. Przejechał przez skrzyżowanie, butelki i puszki podzwaniały dźwiękami wolności i zapomnienia. Nieznacznie przyhamował, by nie stracić kontroli nad pojazdem.
Sięgnął po puszkę. Zawleczka zasyczała. Spod aluminiowej blaszki wyłoniła się biała piana, którą wessał z przyjemnością. Wziął duży łyk.
Półtora kilometra. Za chwilę będzie w domu, włączy dobry film i odpłynie na dobre.
Znów podniósł puszkę do ust, kiedy zobaczył idącego środkiem jezdni nagiego mężczyznę. Wcisnął hamulec. Auto wydało przeraźliwy pisk, wreszcie zatrzymało się ze sporym poślizgiem. Piwo rozlało się po desce rozdzielczej. Mężczyzna zatrzymał się, obrócił i popatrzył na pojazd, ale nie wyglądał na wystraszonego. Był zarośnięty. Tors, nogi, ręce, dawno niestrzyżone włosy, jakby przez ostatnie tygodnie mieszkał w lesie. Może skądś uciekł. Przyglądał się stojącemu samochodowi, potem się rozejrzał i powoli ruszył w kierunku auta. Chyba był pijany, choć się nie zataczał.
Wpierw szedł powoli, ale po chwili zaczął stawiać stanowcze, coraz szybsze kroki. Stanął przy samochodzie, po czym zastukał w szybę.
Kierowca uchylił ją, wciskając przycisk przy drzwiach.
– Jest pan ranny? Coś się stało?
Nagi mężczyzna nie odpowiadał. Mijały sekundy. Wreszcie coś wyjęczał, a potem, nagle, uśmiechnął się niczym opętany i uderzył z całej siły pięścią w skroń kierowcy. Po chwili wymierzył kolejny cios. Drugą ręką szarpnął za drzwi. Wywlekł kierowcę na zimny asfalt. Miał sporo siły. Nawet za dużo. Kolejne uderzenie. Prosto w nos. I jeszcze jedno.
– Przestaaań! – wrzasnął, zasłaniając się. – Nic ci nie zrrrrobiiii… – Nie dokończył, bo padło kolejne uderzenie. Czuł, że jeśli nie zasłoni twarzy, wykrwawi się, a z nosa zostanie miazga.
Nagi człowiek wyprostował się, popatrzył na swoją ofiarę i usiadł na miejscu kierowcy. Zatrzasnął drzwi, po czym wycofał sprawnie, zawrócił i ruszył w stronę miasta przeklętego.
W stronę Kłodzka.
1
Silne szarpnięcie sprawiło, że niemal wszystkie gumowe i plastikowe rurki runęły na podłogę. W pomieszczeniu zrobiło się głośno.
Obejrzał się, wytarł masywną dłonią mokrą twarz. Był jak w amoku. Z ust sączyła się ślina niczym u dzikiej bestii, która za moment ugryzie człowieka. Miał na to ochotę. Miał ochotę ugryźć, wbić ostre kły w czyjeś ciało.
– Co się dzieje? Gdzie jest… – Nie dokończył.
– Co ty robisz, do cholery?! – Usłyszał zdenerwowany głos człowieka ubranego w śnieżną biel wyglądającego jak anioł. Oczy próbowały wyłapać ostrość.
– Zamknij się. Pomóż mi się podnieść.
– Oszalałeś?! Nie dasz rady stać o własnych siłach.
Mimo ostrzeżeń Igor Fijałkowski próbował się podnieść z łóżka. Za pierwszym razem wylądował na podłodze. Poczuł niemiłosierny ból, ale przecież nigdy się nim nie przejmował.
– Leż. Uspokój się. Trzy dni temu odzyskałeś przytomność. Trzy – wycedził przez zęby Jan Pawłowski. – Nikt nie jest w stanie chodzić po takim pobiciu. Daj sobie pomóc, do cholery!
– Właśnie, jesteś medykiem, więc mi po prostu pomóż. No dawaj, podnieś mnie.
Lekarz, kręcąc głową, podszedł do niego i pomógł mu się wyprostować na nogach.
– Co ty chcesz zrobić?
– Muszę wracać do pracy – odpowiedział Igor. Ubrany był w piżamę w kratkę. Przeszkadzały mu plastry i bandaże po wielu wkłuciach oraz wenflon. Na głowie również miał bandaż. Z tego, co pamiętał, był zszywany. Nie wiedział, czy raz, czy więcej.
– Wiem, że jesteś wściekły, ale zostaw to. Zaraz padniesz na korytarzu albo zlecisz ze schodów, a my znów cię będziemy musieli stawiać na nogi.
– Wreszcie się na coś przydacie – wysapał policjant, po czym usiadł na krześle. Tylko tyle dał radę przejść. Zadyszał się, jakby wbiegł po schodach na dziesiąte piętro. – Musisz mi jeszcze raz wszystko opowiedzieć. – Rozejrzał się po niewielkiej sali, w której przeleżał ostatnie dni. – Od początku. Muszę mieć pewność, że dobrze zrozumiałem.
– Jakieś trzy dni temu dzwoniłeś do Filipa.
– Tak – potaknął, próbując zebrać myśli. Pamiętał, że rozmawiał ze swoim najlepszym kolegą Filipem Krauzem, z którym od dwudziestu lat pracował w wydziale kryminalnym, choć miał wrażenie, że może to mu się przyśniło. Wszystko mu się zlewało, dzień i noc, sen i jawa. Co jakiś czas urywał mu się film, choć i tak czuł się o niebo lepiej niż przed paroma dniami, gdy został umieszczony na OIOM-ie. Wiedział, że był operowany, potem wprowadzony w stan śpiączki farmakologicznej, a następnie został wybudzony. Od razu zatelefonował do Filipa. Chciał mu wszystko opowiedzieć, od początku do końca. Przede wszystkim o tym, jak wpadł w wir niebezpiecznych wydarzeń. Jak skopał paru kłodzkich bandytów, którzy mieli powiązania z gangiem. A potem jak już go dopadli ludzie z grupy kłodzkiej. Kiedy to już wszystko się skończyło, zadzwonił do Filipa, umówili się na spotkanie. Potem znów urwał mu się film. Obudził się następnego dnia. Spał, potem znów się wybudzał. Pytał pojawiające się co jakiś czas pielęgniarki, co się dzieje, ale odpowiadały zdawkowo, że musi dużo wypoczywać. Wkurwiało go to.
– Zadzwoniłeś do Filipa. Mieliście się spotkać, ale się nie udało – kontynuował lekarz. – Pamiętam, co mówiłeś, bo stałem obok. Niedługo później dowiedziałem się, że ktoś do niego strzelał.
– Żyje?
– Nie wiem. Zabrało go pogotowie, ale nie do nas, do jakiegoś innego szpitala.
– Niby, kurwa, dokąd?
Lekarz wzruszył ramionami.
Igor rozejrzał się po sali. Miał mroczki przed oczami. Bolała go głowa, szyja, kark. Potarł niecierpliwie twarz. Nie golił się od paru dni. Nie mógł tego wiedzieć, ale zdawał sobie sprawę, że wygląda jak trup.
– Gdzie moje ubrania?
– Wyrzuciliśmy, wszystko było we krwi. Nie trzymamy zakrwawionych ubrań, na których mogłyby się znajdowa… – Nie dokończył, bo zobaczył, że Igor wstaje o własnych siłach. – Siadaj…
– Mam do ciebie osobistą prośbę. A ja rzadko kogoś o coś proszę.
– Ja też mam prośbę. Jeśli chcesz przeżyć, zostań. Nie wychodź stąd. Przez kilka dni musimy cię mieć na obserwacji. Potem, przysięgam, osobiście cię wypiszę, bo mi działasz na nerwy.
– Dzięki za postawienie mnie na nogi. Ale potrzebuję czegoś jeszcze.
Lekarz machnął ręką zrezygnowany. Wiedział, że nie wygra. Igor był jak dzikie zwierzę, które kieruje się instynktem, nie rozumem i logiką.
– Czego?
– Daj mi najsilniejsze leki przeciwbólowe, jakie masz. Daj mi cokolwiek, by chociaż trochę załagodzić to kurestwo. I jakieś końskie leki na wzmocnienie.
– Nie jestem weterynarzem.
– Więc chociaż bądź człowiekiem i pomóż.
– Tak, jestem, człowiekiem myślącym, odpowiedzialnym za twoje życie. Póki jesteś w tej sali.
– To wyjdźmy na korytarz albo na zewnątrz.
– Nie mogę, Igor. To nieetyczne.
– Do chuja pana, Janek. Postaw się na moim miejscu. Ledwie uszedłem z życiem. Polują na mnie. Chcieli mnie odjebać. Nie udało im się, ale uderzyli w Filipa. Muszę się dowiedzieć, kto za tym stoi. I nie mogę tu zostać, żeby was nie narażać. Mogą przecież tu wrócić.
Lekarz przyjrzał się pacjentowi, który wyglądał raczej jak więzień zakładu karnego o zaostrzonym rygorze. Wyraz twarzy, poobijane dłonie, posiniaczona twarz, nabite ciało. Wyglądał na silnego, tyle że chwiał się pod własnym ciężarem.
Ale i tak dało się wyczuć, dostrzec w Igorze rodzaj zwierzęcej siły. Z czymś takim trzeba się urodzić.
Lekarz analizował sytuację. Nie miał pojęcia, co się dokładnie stało, ale potrafił dodać dwa do dwóch i wiedział, że Igor i Filip wpakowali się w niezłe gówno. I nie chciał tego gówna w swoim szpitalu. Wolałby się pozbyć Fijałkowskiego, i to możliwie szybko.
Nie mógł mu jednak pozwolić na legalne opuszczenie budynku. Wypisanie pacjenta w takim stanie bardzo źle by się dla niego, jako lekarza, skończyło.
Wreszcie uznał, że z nim nie wygra.
– Możesz się wypisać na własne żądanie. Przyniosę ci druk, a potem rób, co chcesz. Ja ci w niczym nie pomogę, rozumiesz? Jeśli chcesz stąd wyjść, wyjdziesz sam, o własnych siłach. Z lekami też ci nie pomogę.
– Muszę… zrozum.
Lekarz po raz kolejny głośno westchnął.
– Okej, przyjedź do mnie wieczorem – powiedział cicho, po czym podał mu wizytówkę. – Zadzwoń, gdy będziesz w pobliżu, ale nie podjeżdżaj pod mój dom. Załatwię ci coś, co cię postawi na nogi. To będzie jednorazowa przysługa. Taka, o której nikt się nie dowie. Zresztą i tak się wyprę. Czy to jasne?
– Jak, kurwa, twój prześliczny fartuszek, doktorku – odpowiedział Igor, spoglądając na zegarek.
Usiadł na krześle i przymknął oczy.
Musiał wszystko dokładnie zaplanować.
2
– Nie ma powodów do paniki, na pewno znajdziemy pana samochód. Jak mówiłem, sprawa jest w toku.
– Ale ja mam dość czekania. Zróbcie coś, do cholery, albo opiszę w gazecie wasze ślimacze tempo. Policja, tfu, śmiać mi się chce. Jaka, kuźwa, pytam się, policja? Co wy tam robicie na tym komisariacie?
– Komendzie – poprawił go odruchowo Rabicki.
– Dla mnie to to samo. Złapcie go i postawcie przed sądem.
– Wiem, dostaliśmy kopię.
– Wiecie w ogóle, kto to był? Co to za człowiek?
– Jeszcze nie, jesteśmy w trakcie ustaleń.
– Zadzwonię jutro, mam nadzieję, że sprawa wreszcie ruszy. Jak nie, to media się za was wezmą.
– Jeśli coś ustalimy, odezwiemy się. Mamy pana numer.
Mężczyzna się rozłączył.
– Debil.
– Znowu ten sam? – zapytał Dominiki Rudzki. Aspirant opierał się o ścianę i lekko poruszał dłonią, w której trzymał szejker z odżywką białkową. Był dobrze zbudowanym mężczyzną z przystrzyżoną brodą i krótkimi włosami czesanymi na bok.
– Ta – potaknął Rabicki. Wstał i podszedł do dużej szafy, w której trzymali akta. Otworzył jedno skrzydło i wyciągnął pękaty segregator. – Kilka dni, a ten myśli, że złapiemy złodzieja jego rozklekotanego golfa. Przecież tyle tego jest, że nie wiem, za co się brać.
– Przejrzyj monitoring. Żeby nie było, że nic nie zrobiliśmy.
– Mam co robić.
– Ja też, wrócę tu po siłowni, bo zaraz mam trening.
– Zawsze masz trening.
– Nie, w niedziele i niektóre soboty robię sobie wolne. Regeneracja.
– Rozesłałem wiadomości do pobliskich komisariatów. – Rabicki wzruszył ramionami. – Czekam na wieści. Na nic więcej nie mam ochoty.
– Zleć to komuś nowemu, niech popyta, podzwoni, a potem napisze raport – nakazał Rudzki i zaczął się pakować. Schował do torby bidon i tabletki, zmienił obuwie. W tej samej chwili zadzwonił telefon stacjonarny, tym razem na jego biurku. – Halo?
– Tu Krzysiek z dyżurki, dzwoni jakiś facet do kryminalnego, pyta o Igora.
– Nie ma mnie. Właśnie wychodzę – odpowiedział.
– Dzwonił wczoraj wieczorem. I dziś rano. Mówił, że ma wiadomość do przekazania, więc pomyślałem, że to ważne.
– Krzysztofie, dzięki za cynk, ale stoję w drzwiach. Zapisz dane. Oddzwonię jutro – powiedział i odłożył słuchawkę. Popatrzył za okno. Na szczęście nie padało. Kończył się październik, za parę dni przyjdzie listopad, deszcze, zimne wiatry, krótkie, ciemne dni. Miał jednak wątpliwości, czy tym razem ich praca choć trochę się wyciszy, jak to zwykle bywało w sezonie jesienno-zimowym. Mieli tyle spraw na głowie, że z bezsilności nie wiedział, za co się zabrać. Chociaż zwykle oddzielał życie zawodowe od prywatnego, to ostatnio nawet po powrocie do domu nie mógł się skupić ani na odpoczynku, ani na dziewczynie. Męczyła go sprawa Filipa, który został postrzelony w swoim mieszkaniu. Do tej pory niewiele się wyjaśniło. Kto. Dlaczego. Co dalej…
Dokuczała mu też myśl, że sprawa ma dwa wymiary: oficjalny i nieoficjalny, zakulisowy. Śledztwo było skomplikowane, chociaż o wielu rzeczach nie wiedział, bo nie miał dostępu do niektórych akt. Albo ktoś chciał temu ukręcić łeb, albo śledztwo się jeszcze na dobre nie rozkręciło. Próbował rozmawiać z szefem, ale za każdym razem słyszał to samo. Dwa zdania: „Nie wpierdalaj się. Pracują nad tym ludzie z wewnętrznej, my im tylko podajemy kawę i robimy, co każą”.
Sprawa miała jeszcze jeden wymiar – prywatny. Igor miał rodzinę, Filip miał rodzinę. Wdali się w jakieś porachunki, które mogły się odbić na ich bliskich. Co prawda zajrzał raz do żony Igora, zapytał, czy wszystko w porządku, czy może jakoś pomóc, ale Weronika zapewniła, że dają sobie radę. Poszedł również do mieszkania Filipa, ale nie zastał Oli i Marcela. Drzwi wciąż były zaplombowane.
Syf. Jeden wielki syf.
Powtórzył to słowo w myślach kilka razy. Wydarzenia ostatnich dni były czymś znacznie więcej. To był koszmar, którego chyba nikt nie potrafił pojąć. Uderzyli w policjantów. Weszli do ich domów, grozili rodzinom. Przerażało go, że ktokolwiek stał za tym wszystkim, pozwolił sobie na tak dużo.
Do tego parę dni temu doszło do zbiorowej egzekucji kilku kłodzkich gangsterów, wysoko postawionych ludzi oraz trzech żołnierzy. Nawet nie można było zidentyfikować ofiar, bo nie mieli jeszcze wyników badań genetycznych.
Wciąż miał przed oczami widok rozerwanych na strzępy ciał. Sześciu niebezpiecznych ludzi, którzy zginęli w przeklętych męczarniach, kilkanaście kilometrów od Kłodzka w niewielkiej przybudówce domu emerytowanego policjanta Konrada Karpowicza.
„Co za przeklęty syf”, powtórzył w myślach.
– Lecę na siłownię, wpadnę później – rzucił w stronę Rabickiego, po czym wyszedł z budynku komendy.
Kiedy wsiadał do swojego starego subaru, usłyszał dzwonek telefonu. Popatrzył na ekran. Obcy numer, pewnie jakiś telemarketer, ankieter albo inny wciskacz kitu na etacie.
– Co tym razem? Fotowoltaika czy kredyt za nerkę? – zapytał butnie, by odpowiednio ustawić rozmówcę.
I wtedy usłyszał doskonale znany mu głos. Tyle że brzmiący tak, jakby Fijałkowski dzwonił z kostnicy.
– Musisz mi pomóc, teraz. Czekam pod szpitalem miejskim. Pospiesz się.
3
Dominik rozpoznał go z daleka. Nie dało się go pomylić z nikim innym, choć nie spodziewał się, że Igor będzie w aż tak złym stanie. Na co dzień wyglądał na silnego rasowego dżudokę, teraz przypominał weterana wojennego po tygodniach ciężkiej walki. Fijałkowski, nieokrzesany człowiek z niepohamowaną potrzebą przypieprzenia każdemu, kto stanął mu na drodze, siedział na ławce na wprost szpitala miejskiego w Kłodzku w piżamie w kratkę. Miał zmęczoną twarz, ogromne sińce pod oczami, opuchnięte łuki brwiowe i zabandażowane pięści.
Dominik wjechał prawym kołem na chodnik. Igor na widok znanego auta podniósł się z trudem i podszedł do niego od strony kierowcy.
– Dzięki, jestem twoim dłużnikiem. A teraz chodź, postaw mi coś chujowego do jedzenia.
Dominik skinął głową.
W pobliskim tanim barze zamówili trzy hot dogi, wszystkie dla Fijałkowskiego.
– Cieszę się, że cię widzę. I że żyjesz. Choć, między nami, nie wyglądasz na żywego – odezwał się Rudzki.
– Też się cieszę – odpowiedział Igor na odczepne, siadając przy oknie. – Co z Filipem? Gdzie on jest? Co tu się odpierdoliło w tym przeklętym mieście?
– Nie wiem, szefowie nic nie mówią. Nic – podkreślił.
Dominik umiał kontrolować emocje. Lata treningów na siłowni nauczyły go skupienia oraz benedyktyńskiej dyscypliny, ale teraz nie mógł nad sobą zapanować. Parsknął śmiechem, próbując pokazać bezsilność. Ale i wściekłość na Igora. W sumie na nich wszystkich. Obaj coś przed nim ukrywali. Próbował ich rozgryźć. Wiedział, że się wplątali w ostro popieprzone sprawy, ale nie miał pojęcia, jaki mieli związek z masakrą dokonaną przez Konrada Karpowicza. Zresztą dodawał dwa do dwóch już wtedy, kiedy rozmawiał z Filipem. Wiedział, że działo się coś złego. Ale o niczym mu nie powiedzieli, i to go wkurzyło. Chciał być traktowany jak równy im.
– Co się tak naprawdę stało parę dni temu? Nie musisz przede mną niczego ukrywać.
– Tyle wiem, że od paru dni jestem martwy.
– Czemu?
– Długo by o tym mówić. Włączyłem sobie w głowie tryb samolotowy i latałem w chmurach. Przez paru sukinskurwysynów z miasta.
– Kto i dlaczego cię ściga?
– Im mniej wiesz, tym mniejsze ryzyko, że pójdziesz na odstrzał, Dominik. Serio, nie wpierdalaj się w to. Wolę ci tego oszczędzić.
– Pewnie, że nie chcę się wpieprzać w gówno, ale bez tego nie jestem w stanie ci pomóc.
Igor Fijałkowski popatrzył na kolegę. Sporo się wydarzyło. Chyba jeszcze nigdy tyle nie namieszał. Lubił syf, lubił brud, żywił się miejską padliną, uwielbiał się bić, prowokować, zaczepiać. To był jego świat – ostry wpierdol, trzaskanie po ryjach, wyzwiska. Tak samo jak rodzinę kochał siłowe rozwiązanie spraw, zwłaszcza takich, w których nie skutkowały żadne procedury.
– Wkurwiłem paru gości. Znasz mnie. Wiesz, że nie usiedzę na dupie. Gdy widzę, że źle się dzieje, walę na oślep.
– Wszyscy się zastanawiają, o co w tym wszystkim chodzi. Komendant kręci się podenerwowany, z nikim nie chce gadać, co chwilę gdzieś znika, chyba popija. Zastępca komendanta jeszcze gorzej, jest jak tykająca bomba. Na komendzie panuje chora atmosfera. Może polecą głowy.
– To chyba muszę przemyśleć, czy wracać do pracy, czy nie – skomentował Igor.
– A tak serio?
– A tak serio… – Roześmiał się gorzko. Nie był dobrym mówcą. Nie używał eufemizmów, nie potrafił mydlić oczu. – Zachowasz to dla siebie?
– Zachowuję wszystko od lat, po co ten tekst.
– Zajebałem ostro paru gościom. Tyle tylko, że przez to wdepnąłem w niezłe gówno i wkurwiłem parę osób, które sporo znaczą w rejonie.
– Coś niecoś się domyślałem. Ale nie wierzę, że przez to rozpętało się w Kłodzku takie piekło, Igor. Mam swój rozum. To nie może być wszystko.
Igor machnął masywną ręką. Pod szpitalną piżamą uwidoczniły się żyły oraz posiniaczone mięśnie przedramienia.
– Nie pamiętam szczegółów, mam tylko przebłyski. Wyrwanie z łóżka. Pięść Mańkuta. Elmera. Karakana. Ale chyba jeszcze kogoś. Wytaszczyli mnie stamtąd. Zabrali do jakiejś psiej nory. Potem chcieli przejąć mój dom. Mój dom, rozumiesz? Jako zabezpieczanie, żebym im więcej nie podskakiwał. Żebym ich więcej nie ruszał. Mam sekundowe flashbacki. Coś się pojawia, zaraz potem znika. Dopiero zaczynam sklejać te urywki.
– Kurwa, Igor, jesteśmy kumplami, ale i policjantami. Wiesz, że to dopiero nabierze obrotu. Tej sprawy nikt nie zamiecie pod dywan. Zrobiliście w Kłodzku rzeczy, po których to miasto długo się nie otrząśnie.
Igor zerknął na Rudzkiego. Musiał odsłonić przed nim chociaż część prawdy, choćby dlatego, że chciał przeciągnąć go na swoją stronę.
– Pamiętam, że byłem w mieszkaniu tego luja Gawrona. Tego, co bił swojego syna i partnerkę. Tę, którą znaleźliście na wysypisku pod Lądkiem. Wpierdoliłem mu. Potem pojechałem za Mańkutem i Elmerem, oni ją wcześniej zgwałcili. Było ostro. Bardzo ostro. Poleciały stoliki, butelki, chyba też krzesło. Nie mam pewności, ale możliwe, że jednego zlałem nogą od krzesła. Wszystkim, co było pod ręką. Ja też od nich dostałem. Gdy się ocknąłem, siedziałem w jakimś warsztacie. Pamiętam, że rozmawiałem z Bamboszem, trzaskał mnie po mordzie.
Dominik przypomniał sobie to, co wywnioskował ze wszystkich rozmów z Filipem. Na jego prośbę sprawdzał w bazach danych ludzi z miasta. Krauze pytał o pseudonimy, samochody, czytał sporo akt. Ci ludzie skończyli spaleni w komórce Karpowicza.
Rudzki nie bardzo wiedział, co z tego zlepić.
Igor najwyraźniej też nie.
– Myślałem, że przepadłem, że mnie tam zatłuką. To była zaplanowana przedłużona egzekucja. Miałem związane ręce, nie mogłem się bronić, Bambosz mnie katował. Zacząłem się modlić, żegnać z rodziną. I nagle coś się wydarzyło. Właśnie ten huk. Błysk. Jakiś dym. Myślałem, że coś wybuchło. I wtedy go zobaczyłem.
– Filipa?
– Tak. Zjawił się w tym jebanym warsztacie jak duch. Obezwładnił żołnierzy Bambosza, a potem… znów mi się urwał film. Kolejny rollercoaster. Przewożono mnie. Widziałem jasne światła. Sufit. Obce twarze. A gdy odzyskałem przytomność, było już po wszystkim. Lekarze mówili, że w Kłodzku wybuchła jakaś afera. W domu Karpowicza zabito kilku gangsterów z Kłodzka, w tym samego Roxa, jego ludzi, Karakana, Bambosza i Dakotę. Istny, kurwa, cyrk. – Igor zamilkł. Rozejrzał się po ścianach niewielkiego baru. Patrzył na wyposażenie, meble, półki, światła, obrazy; przyglądał się im, ale ich nie dostrzegał. Rozmyślał. – Od razu do niego zadzwoniłem.
– Co powiedział?
– Że już po wszystkim. Potem znów zapadłem w jakiś, kurwa, niekończący się sen, jakbym był w samym piekle. Spałem, jakbym był martwy. Obudziłem się dopiero dzisiaj. Pewnie znów mi dowalili jakieś leki. Pamiętam lekarza. Zjawił się nade mną niczym posłaniec samego diabła. Powiedział, że Filip może nie żyć. Odebrało mi mowę. Ale na szczęście nie świadomość. Wiesz, co to znaczy?! To mój przyjaciel! Mój brat. Kocham go. Znam go od dziecka. Zrobię dla niego wszystko. Zabiję, kogo trzeba, by sprawiedliwości stało się zadość. – Igor urwał, zacisnął pięści. Bił się z myślami. – Nie miałem do kogo zadzwonić… Jesteś jedyną osobą, która może wiedzieć, co tu się, do chuja pana, dzieje.
Dominik przyglądał się zmaltretowanemu koledze. Igor pod wpływem emocji mówił nieskładnie. A jeśli chcieli zrobić cokolwiek sensownego, musieli działać metodycznie, dokładnie tak, jak go uczono. Chciał złożyć wszystkie strzępki informacji w całość, zanim podejmie jakąkolwiek decyzję.
Wreszcie się odezwał.
– Też jestem wściekły, wierz mi, ale nie możemy dać się ponieść emocjom. To trudna sprawa. Na razie nie ma dowodu, że Filip nie żyje. Może część osób woli, byśmy tak myśleli. Moim zdaniem on żyje. Jeśli chcesz coś zrobić, jeśli mam ci pomóc, trzeba to bardzo dokładnie zaplanować.
– Mówię ci, nie babraj się w tym syfie, nie ma sensu. Pomóż mi pozyskać trochę danych, to wszystko.
Dominik skinął głową.
„Może takie wyjście na razie będzie najlepsze. A potem się zobaczy”, pomyślał.
– Co jeszcze chcesz wiedzieć? – zapytał Igor.
– Wszystko – odpowiedział bez namysłu.
Igor nieznacznie skinął głową, przeżuwając spory kawałek jedzenia. Dominik nie jadał takiego syfu, więc popijał tylko zimną wodę mineralną. Siedzieli przy oknie, patrząc na jeden z głównych deptaków Kłodzka, po którym w to październikowe popołudnie ludzie mknęli po zakupy, z pracy albo do niej. Oprócz nich w barze było jeszcze tylko dwóch klientów, dlatego mogli rozmawiać swobodnie, bez obaw, że ktoś ich usłyszy.
– Część informacji jest pewnie w aktach, chociaż nie wiem, co dokładnie ustaliliście. W każdym razie byłem w tej przeklętej kamienicy chwilę po tym, jak zgwałcili tę dziewczynę. Minąłem się z tymi zwyrodnialcami w korytarzu, z Elmerem i Mańkutem, choć wtedy jeszcze nie wiedziałem, co zrobili. Dowiedziałem się później. I tak to się wszystko zaczęło. Od głupiego przypadku.
– Pojechałeś na Kolejową, bo dostałeś cynk, że Gawron znowu pobił swoją dziewczynę?
Igor potwierdził. Dominik nie umiał ocenić, czy kolega wstydzi się tego, co zrobił, czy jest z siebie dumny. Ale znając Igora, podejrzewał, że raczej to drugie.
– Krzysiek z dyżurki był mi winien drobną przysługę, więc dał mi cynk. Pojechałem tam sam. Planowałem to załatwić tak, jak się powinno załatwiać takie sprawy. Czyli na pełnej piździe. Tyle że tam było dziecko. Kilkuletni Damian. Kazałem mu wyjść z domu, a potem zrobiłem, co miałem zrobić. Należało mu się. Gawron przyznał się, że tamci dwaj ją zgwałcili. On ją im sprzedawał. Regularnie. Im i pewnie innym. Rozumiesz? Dzień w dzień, tydzień w tydzień. Bili ją, gwałcili. I to piekło widział ten mały chłopiec – urwał i zamknął oczy. Twarz Igora zrobiła się czerwona. Znów zacisnął pięści.
Rudzki postanowił dać mu trochę czasu. Napił się wody, a potem zaczął ściskać przedramiona, jakby rozmasowywał zakwasy po intensywnym treningu. Po chwili jego żelazne palce przesunęły się w kierunku bicepsów. Z przewieszonej przez ramię nerki wyciągnął pięć kapsułek aminokwasów i popił je wodą.
– Dowiedziałem się, gdzie ona może być – zaczął znów Igor. – Pojechałem za nimi pod jakąś kamienicę. Czekałem. Dość długo. A potem ktoś do nich wyszedł. Rozmawiali z jakimś gościem. Weszli do środka. Uznałem, że przygotuję im małą niespodziankę. Wywiozłem chłopca, a potem wróciłem na miejsce. Akurat wsiadali do samochodu. Musiałem podjąć decyzję, co robić. Wejść do kamienicy, zrobić tam porządek czy jechać za nimi.
Dominik popatrzył na niego pytająco, przekręcając nieznacznie głowę w bok.
– I pojechałeś za nimi?
– Na szczęście robiło się już ciemno. Wyjechali z Kłodzka, kierowali się na południe. Przejechałem za nimi kilkanaście kilometrów, w pewnym momencie skręcili w las. Nie mogłem podjechać bliżej, boby się zorientowali. Wyszedłem z auta, chciałem podejść bliżej, ale zaraz potem ich auto ruszyło. Wróciłem po swoją hondę, ruszyłem za nimi bez włączania świateł. Wyjechali z tej leśnej drogi w kierunku Lądka. Cały czas podążałem za nimi, czułem, że coś jest grane. Coś ostrego. Przed Lądkiem ich zgubiłem. Dojechałem do samego Lądka, pokręciłem się chwilę po mieście, ale uznałem, że szukanie ich tam nie ma sensu. Musieli się zatrzymać gdzieś przed miastem. Wróciłem powoli tą samą trasą. No i okazało się, że miałem rację.
– I co? – ponaglił Dominik, bo wyczuł, że kolega zrobił zbyt długą pauzę. Igor się skrzywił. Najprawdopodobniej z bólu. Widać było, że cierpi.
– Zostawiłem auto i podszedłem do ich bmw. To było na takim placu. Wtedy skojarzyłem, gdzie jestem. Przy samym wysypisku śmieci. Zrobiłem zdjęcia, choć w ciemności wyszły słabo. Zacząłem się rozglądać, miałem złe przeczucie. Trochę to trwało, aż wreszcie trafiłem na ich ślad. I wtedy zrozumiałem, co się stało.
– Co?
– Pewnie sytuacja wymknęła się spod kontroli. Może wtedy w tym lesie, a może później. Może chcieli ją uciszyć. Albo za mocno uderzyli. Fakt jest faktem, zabili ją, przypadkiem lub nie.
– Co widziałeś na wysypisku? – zapytał Rudzki. Pamiętał, że był tam w nocy z Filipem, prokuratorem oraz miejscowymi policjantami.
– Stali tam, próbowali przykryć worek, zasypać go innymi śmieciami. Teraz już wiem, że musiała być w środku. – Dominik przytaknął, by dać Igorowi do zrozumienia, że ma rację. – Zrobiłem zdjęcia. To znaczy próbowałem zrobić, bo wyszły rozmazane. Praktycznie sama czerń i piksele. Ale chciałem ich dopaść, normalnie, mając dowody. Musiałem zrobić zdjęcia lepszej jakości, dlatego podszedłem bliżej. Nagle w coś wdepnąłem. Może w stare puszki, może coś innego, nie pamiętam za dobrze. Ale zaczęli drzeć japy. Padł strzał. Jeden, zaraz potem drugi.
– Co zrobiłeś?
– Nie jestem aż tak pojebany, by ryzykować. Poza tym, gdyby mnie dopadli, mogliby mi zabrać telefon. A w nim miałem zdjęcia. Dowód w morderstwie. Poza tym, póki byłem żywy, byłem świadkiem. Świadek policjant, pamiętaj. Nie ma nikogo bardziej wiarygodnego. Ale miałem chujowe możliwości, musiałem stamtąd spieprzyć. Zacząłem biec w stronę auta. No i udało mi się uciec. Przynajmniej częściowo – dodał Fijałkowski, po czym sięgnął po hot doga. – Ale to już nie ma znaczenia.
– Kurde, Igor. Jak nie ma znaczenia? Zginęły dwie dziewczyny. Jedną z nich jest Monika Marczuk. Druga mieszkała z Gawronem. Jesteś jedyną osobą, która widziała, co się tak naprawdę stało. I jedyną, która może ich uwalić.
– I to zrobię. – Igor zaklął do siebie szeptem. – Ale daj mi najpierw zmartwychwstać. – Sprawa był dość skomplikowana i nie umiał jej sobie jeszcze poukładać. Nie odzywał się przez chwilę. Jadł i odtwarzał w myślach każdy moment. To, co zrobił. Co powiedział. Gdzie był. Nanosił je w myślach na oś czasu, na mapę Kłodzka i okolicy. – Moje zeznanie i zdjęcia wystarczą? – zapytał wreszcie.
– Zbieramy ślady, pytamy świadków, przechodniów, coś tam do nas powoli spływa, ale giniemy w znakach zapytania. Sprawy się na siebie nakładają. Wiemy już, kto za tym stał, dzięki tobie. Wiemy mniej więcej, co się wydarzyło później, bo też sporo ustalił Filip. To on rozpracował Mańkuta i Elmera. I to on namierzył Jaszczura. To największy sukinkot spośród nich, ale nam spieprzył. Dosłownie niczym cień, duch. Ale, odpowiadając na pytanie, tak, powinny wystarczyć, żeby ich ujebać.
– Jaszczura? – zapytał Igor, ignorując resztę informacji. Nagle z bohatera tego całego zamieszania stał się kimś, kto coraz mniej rozumiał. Sporo się działo, kiedy leżał nieprzytomny. Próbował skojarzyć pseudonim, ale nic nie przychodziło mu do głowy. – Nie znam żadnego Jaszczura – rzucił z namysłem. – Ale… przecież to nie on za tym stał. Nie mógł. To niemożliwe. Przecież oni je zamordowali.
– Matkę tego chłopca tak. Ale nie mamy dowodów, że zabili Marczuk. Z działań operacyjnych wynika, że w grupie porywającej kobiety dowodził Jaszczur, Damian Rogoza, mieszkał w Kłodzku przy Traugutta. To właśnie tam na niego polowaliśmy. I tam znaleźliśmy tę porwaną z Głuszczyc Dominikę. Pamiętasz ją?
– Pamiętam – przyznał zamyślony. A więc ten cały Jaszczur musiał być z nimi powiązany. Czyżby gang kłodzki dysponował różnymi grupami, podgrupami? Jeśli tak, to Elmer, Mańkut i Jaszczur byli odpowiedzialni za handel kobietami. Sutenerstwo. Porwania. Jeśli należeli do grupy, pewnie dlatego zostały zaangażowane tak duże siły. Po prostu została wezwana bojówka do rozwiązania problemu. Najpierw paru żołnierzy, a potem Dakota, Karakan, Bambosz. I na sam koniec lider, Rox. – Jak Filip mógł ich namierzyć? Jak niby to połączył? Jak wciągnął Karpowicza?
– Tamtej nocy, kiedy wszystko się wydarzyło, wypytywał mnie o miastowych. Pytał o żołnierzy. O oficerów, o liderów. Dzwonił kilka razy, prosił, bym mu sprawdził sam szczyt gangu. Czułem, że dzieje się coś popieprzonego.
Igor spojrzał na Dominika. Lubił go, ale nie ufał mu na tyle, by wszystko mówić. Był to wyuczony odruch obronny. Nie mówić wszystkiego. Nie ufać każdemu. Mówić tylko tyle, by nie zaszkodzić. Sprawie albo sobie.
– Ale zajebał ich Karpowicz, tak?
– Na to wskazują wszystkie dowody. Nie wiem, jak było naprawdę. Oficjalnie wierzę papierom.
– A nieoficjalnie?
Dominik zaśmiał się gorzko, ale szybko spoważniał, jakby w sekundę zrozumiał, że śmiech jest tu najmniej stosownym zachowaniem.
– Pozwól, że odpowiem dyplomatycznie. Wolę wierzyć dokumentom. Na razie nie mam powodów, by je podważać. A to, co myślę prywatnie, to moja sprawa.
– Pierdolisz. Niby jak on to zrobił? Jak mógł uwalić paru tak ostrych i niebezpiecznych ludzi jak Karakan czy Dakota? A na koniec Roxa, jednego z najostrzejszych zawodników, jakich w życiu poznałem? I jak jeszcze do tego wszystkiego na koniec dnia zdołał zamordować Barakudę? Jak go w ogóle znalazł? Przecież ten człowiek nie istniał. Żył niczym, kurwa, dziadowski duch.
– Więc już teraz chyba wiesz, czemu wolę – Rudzki zaakcentował to słowo – wierzyć dokumentom, a nie logice? Tamtej nocy oni wszyscy zginęli. A ja czułem, że albo się na nich szykuje, albo sprzedaje informacje Karpowiczowi.
„Albo jedno i drugie”, pomyślał Igor, ale zachował to dla siebie. A zatem zanim Filip uratował mu dupę, pomógł Karpowiczowi namierzyć ich wszystkich. I dlatego zapłacił tak wysoką cenę.
– Widziałeś akta?
– Tak, ale nie byłem na miejscu. Wiem, że Barakudę znalazł Konrad – powiedział rzeczowo Rudzki. – Może namierzył go dawno temu, a egzekucję planował miesiącami, może latami, a spotkanie z Filipem tylko zwieńczyło ten moment?
– Gdzie go znalazł?
– Mieszkał w Lewinie Kłodzkim, miał tam duży poniemiecki gościniec. Oficjalnie. A nieoficjalnie, pewnie nikogo nie przyjmował. Zasłaniał się remontem, ale kasę nabijał. Albo prał w innym miejscu. To już nie nasza działka.
– Ale jak Karpowicz go tam dorwał?
– Mogę się jedynie domyślać, że skoro dopadł oficerów i samego Roxa, to pewnie któryś się rozpruł. Karpowicz mógł ich torturować, według raportów z sekcji jeden z nich miał połamane żebra i spiłowane zęby, ale bez badań genetycznych trudno dociec który.
– Czyli ktoś się wygadał.
– Pewnie tak. Nie było śladów włamania. Pewnie niczego nieświadomy Barakuda otworzył drzwi. I wtedy, jak podejrzewamy, Konrad się na niego rzucił. Ślady z miejsca zbrodni wskazują na to, że się szarpali. Przeszli, napierdalając się, do jednego z pomieszczeń. Tam Barakuda sięgnął po siekierę, która stała przy kominku. W tym czasie Karpowicz wyciągnął nóż. Konrad dźgnął go kilka razy w trzewia. Barakuda odpłacił się tym samym. Nim padł na ziemię i stracił siłę w nogach, zdążył rozpruć Karpowicza niczym wprawny rzeźnik.
– Nie chce mi się w to wierzyć – powiedział głucho Igor.
– Mnie też, ale widziałem zdjęcia. Dużo zdjęć. Za dużo. Koszmarny widok, wierz mi. Dwóch braci. Jeden, lider gangu, drugi, emerytowany policjant. Całe życie z dala od siebie, a obaj skończyli tak parszywie. Leżeli obok siebie. Kurwa, los sobie ładnie z nich zadrwił.
Dominik skończył, Igor również się nie odzywał. Układał to sobie w całość. Nie żałował tych ludzi.
– No dobra, to teraz do sedna. Co wiesz o Filipie? Co się mogło wydarzyć w jego mieszkaniu?
– Mało wiemy. Za mało. Strasznie mi to śmierdzi.
– Tobie to wszystko śmierdzi. Co mówi władza? Komendant? Zastępca?
– Nic. Odsuwają nas. Nie dopuszczają do akt. Byłem u naczelnika, powiedział, żebym się nie wpierdalał w gnojówkę, bo nie jestem gównem i nie utrzymam się na powierzchni.
– W cholerę głęboka metafora życia według Byczewskiego. Ale skoro tak powiedział, to możliwe, że coś wie.
– Albo jego też nie dopuszczają.
– Więc kto i co może wiedzieć?
Dominik wzruszył umięśnionymi ramionami.
– A Ola? Marcel? Co z nimi?
– Nie mam pojęcia. Dowiedziałem się o wszystkim parę godzin po fakcie. Na komendzie zrobiło się gorąco, chociaż próbowano to zataić. Zjechało się sporo ludzi, część spoza miasta. Nie wiem kto to, może Wrocław, Opole. Wiem, że było pogotowie. Gdzieś go zabrali. Nawet nie wiadomo, czy żywego.
– Zastanawiałeś się, kto na niego polował?
– Możliwe, że ktoś się dowiedział, że Filip pomagał Karpowiczowi. A może miał coś, co chcieli odzyskać. Wiele razy pytałem go, co się dzieje, ale wciąż mnie odsyłano z kwitkiem. Komendant rzadko bywa w pracy. Zastępca, Muszyński, jeszcze rzadziej.
Igor skończył jeść, dopił colę.
– Mam prośbę, podrzuć mnie do domu. Muszę się spotkać z Werą. Nie widziałem jej od paru dni – powiedział, wstając od stolika. – Chciałbym też przejrzeć akta spraw. Nie możemy tak tego zostawić – powiedział, wstając. – I dzięki za hot dogi. Tak się przeżarłem, że zaraz mi się włączy wsteczny i zacznie cofanie. Po dobrym i soczystym pawiu od razu poczuję, że żyję.
4
Słyszę swoje kroki, stawiam je szybko, ale ostrożnie. Każde dotknięcie podłoża, wilgotnej czarnej ziemi, kamieni, patyków sprawia mi ogromny ból. Przeszywające impulsy rażą jak prądem.
Nie zwracam na to uwagi, staram się biec przed siebie, nie zważać na to, co się znajduje przede mną, pode mną – nawet jeśli każdy krok powoduje cierpienie, jeśli czuję się, jakbym szła po rozgrzanym do czerwoności węglu.
Ale innej drogi nie ma. Tylko ta męka przez czarny las pełen potworów.
Drzewa. Wszędzie tylko one.
Ciche niczym niemi strażnicy piekła. Ale co jakiś czas słyszę ich szepty. Mówią do mnie, a może do siebie. A może to tylko wiatr.
Patrzę w górę, chyba niedługo będzie pełnia. Niebo wskazuje mi drogę, jasny księżyc oświetla to piekło, czarne, duszne, zamknięte.
Zwalniam. Moje oczy przywykły do ciemności, stały się czujne, dzikie. Od paru dni są wyczulone na ruch. A ruch jest zagrożeniem. Unikam go. Uciekam przed nim.
Gdzie ja w ogóle jestem? Rozglądam się, patrzę, nasłuchuję. Wiem, że czas ruszyć dalej.
Znów przyspieszam, prawie biegnę. Przystaję nagle, bo wyczuwam spory spad. Ale muszę tam zejść, nie ma innej drogi.
Nasłuchuję. Mam wrażenie, że spomiędzy czarnych drzew wyłaniają się oczy dzikich zwierząt. Patrzą na mnie.
Pilnują mnie. A może na mnie polują.
Widzę je, jest ich coraz więcej, są tak nierzeczywiste, że zdaje mi się, jakby coś do siebie szeptały.
Co mówią?
Ruszam dalej, w dół, powoli, byle przed siebie.
Uciekam przed czarną bestią, która za mną kroczy, która jest gdzieś tam, w oddali.
Czarny bezlitosny potwór.
Schodzę, powoli, a kiedy docieram niżej, znów ruszam, uciekam, biegnę, ale potykam się. Upadam, podnoszę się, uciekam.
Przystaję. Wiem, że gdzieś tam jest, ale nie słyszę jego kroków.
Jestem tu sama, zmarznięta, naga. Obdarta ze wszystkiego, co mnie dotychczas chroniło.
Czuję się jak zwierzyna na polowaniu.
Chcę wyć, krzyknąć, zawołać kogoś, ale nie mogę. Jestem na końcu świata, nie ma tu niczego poza ciemnością i wielkimi drzewami.
Nie mogę się poddać. Muszę przeżyć. Muszę myśleć o przetrwaniu, o tym, że z każdą sekundą oddalam się od tamtego miejsca.
Od tamtego przeklętego miejsca.
Jestem coraz dalej. I nagle spomiędzy drzew wyłania się cień. Widzę go. Ale sylwetka niczego mi nie przypomina, jest ciemniejsza od czerni lasu.
Idzie za mną.
Przyciskam dłoń do ust. Zasłaniam je, by niczego nie powiedzieć, nie krzyknąć, by stać się wrośniętym w to miejsce martwym posągiem. Przestaję oddychać. Nieruchomieję.
Czarna postać jest za mną.
Idzie po moich śladach.
5
– I co, wiesz, gdzie on może być? – szepnęła.
– Nie, ale znajdę go, obiecuję.
– Boże, Igor, w co wyście się wpakowali? – zapytała z taką rozpaczą, że aż zadrżał. Płakała. Najpierw, kiedy go ujrzała, rozpłakała się z radości. Ale potem ta radość przerodziła się we wściekłość, a wreszcie w smutek.
– W syf, Wera, jak zawsze. Co mam ci powiedzieć? Wiesz, że najpierw robię, potem myślę.
– Igor, choć raz bądź poważny, dobrze? Dzwoniła do mnie Ola, potem policjanci. Twój szef, naczelnik, potem zastępca komendanta. Muszyński. Czy jak mu tam. Nie wiedziałam, co mówić i co odpowiadać. Odchodzę od zmysłów.
– Spotkałem starych zwyroli, którym należało się ostre lanie. Znasz mnie. Wiesz, że nie odpuszczam, bo zwyroli trzeba lać.
– Nie, Igor. Od tego jest wymiar sprawiedliwości, a nie twoje pięści. Życie to nie film.
– Wymiar nie zawsze działa, jak należy. Zanim by się za nich wzięli, dzieciak widziałby jeszcze dziesięć albo dwadzieścia razy gwałconą matkę. Pobitą. Maltretowaną.
– Wtedy, kiedy wróciłeś pijany do domu, to było już po wszystkim? – zapytała po raz kolejny. Kiedy wrócił do domu przed godziną, rzuciła się mu w ramiona, a potem długo nie chciała puścić. Dotykała jego zmasakrowanej twarzy, szlochała. Od jakiegoś czasu siedzieli w salonie, rozmawiali już spokojniej, bo emocje już nieco opadły.
– Tak – odpowiedział i popatrzył na nią. Miała na sobie ciemną bluzę z kapturem. Chyba pożyczyła od Zuzi, bo nie kojarzył, by wcześniej coś takiego nosiła. Wyglądała, jak zawsze jego zdaniem, pięknie, ale była wyraźnie zmęczona. Właśnie zdał sobie sprawę, jak bardzo ją skrzywdził i jak się to na niej odbiło.
– Co chcesz teraz zrobić?
– Nie spocznę, dopóki się nie dowiem, co z Filipem.
– A pomyślałeś o nas? Co z nami? Wiesz, że ktoś na nas polował? Że ktoś straszył Zuzię? Ktoś obserwował nasz dom?
– Wiem, przez co przeszłyście. Przepraszam za to. Przepraszam za wszystko. Cały czas o was myślę. Ale teraz muszę pomyśleć o Filipie i jego rodzinie. Najlepiej będzie, jak wyjedziecie.
– Igor, do jasnej cholery! Dopiero co wróciłyśmy do domu. Filip wywiózł nas do swojego drugiego mieszkania, mówiąc, że tam będziemy bezpieczne. Pokazywał mi, jak się posługiwać paralizatorem, nożem. Naprawdę myślisz, że po tym wszystkim znów uciekniemy? Nie pomyślałeś, że mamy tak po prostu dość?
– Nie mam wyjścia – przerwał jej. – Przepraszam, Wera, to się naprawdę niedługo skończy. Ale póki co muszę was ochronić, bo mogą mnie szukać. Obiecuję, dwa, może trzy dni.
– Nie wierzę ci.
– Będzie dobrze. Przysięgam. Muszę go znaleźć, bo wiem, że Filip żyje. Odnajdę go. Muszę to zrobić. A potem wszystko wróci do normy – powiedział, krzywiąc się, bo poczuł falę przeszywającego bólu. Impuls rozprzestrzenił się po całym ciele niczym rażące uderzenie pioruna. – Ale najpierw muszę sprawić, byście były bezpieczne, a dom nie jest bezpieczny. Oni wiedzą, gdzie mieszkamy.
– Boże, Igor. Kto? – zapytała głucho. – Kto wie, gdzie mieszkamy? – zapytała, ale nie doczekała się odpowiedzi.
Igor wreszcie się poddał. Splótł masywne dłonie, a jego napięta od bólu i złości twarz się rozluźniła. Złamał się. Z wielu powodów. Z powodu tragedii, jaką ściągnął na Weronikę, Zuzię, na siebie. A potem na Filipa i jego rodzinę. Wiedział, że Filip postawił wszystko na jedną kartę. Uratował go, a potem sam oberwał kilka kul.
Weronika zadawała mu kolejne pytania, ale na wiele z nich nie znał odpowiedzi.
Kiedy mówił, czuł się tak, jakby się spowiadał. Spadał z niego cały ciężar. Cieszył się, że powoli dochodzi do siebie. Widok całej i zdrowej Weroniki, widok domu, miejsca, które kochał, sprawił, że zaczęły mu wracać siły. Może to wcale nie leki sprawiają, że człowiek dochodzi do siebie. Może to bliscy, ci, których kochamy, są najlepszym lekarstwem na wszelkie cierpienia.
– Przybiegła do nas sąsiadka z naprzeciwka, by zapytać, czy wiem, co się stało. Powiedziała, że został zastrzelony jakiś policjant. Myślała, że chodzi o ciebie. Od razu zadzwoniłam do Filipa. Nie odbierał, ale udało mi się złapać Dominika. Powiedział, że nic nie wie, ale niebawem się odezwie. Oddzwonił, mówiąc, że ktoś postrzelił Filipa. Pojechałam pod ich dom. Stał tam radiowóz, nie wpuścili mnie do środka. Byłam też u ciebie w szpitalu i wreszcie pozwolili mi cię zobaczyć. Stałam tam. Patrzyłam na ciebie. Płakałam. Sama nie wiem, czy z rozpaczy, czy ze szczęścia, czy z bezsilności. Wreszcie kazali mi wyjść. Kolejnego dnia znów to samo.
– Dowiedziałaś się, co z Olą? Co z Marcelem?
– Nie mam pojęcia. Dzwoniłam kilkanaście razy i nic. Dostaję już szału.
Poszedł do kuchni po wodę. Musiał się nawadniać. Zaczął maszerować w tę i z powrotem po salonie.
Analizował, myślał.
Dziesiątki, setki obrazów.
Pamiętał, jak wrócił do samochodu, do chłopca, którego chciał wyrwać z tego okrutnego świata gwałtów, alkoholu i narkotyków. Dość się już naoglądał. Pamiętał, że jechał jak zahipnotyzowany, mijając dobrze znane ulice, kamienice, zakręty, światła, reklamy, plakaty, billboardy, porzucone budy, w których kiedyś były sklepy. Pamiętał swoją wściekłość. Piorunujące wkurwienie sięgające poziomu, jakiego jeszcze w życiu nie doświadczył. Gdyby mógł, zabiłby ich bez użycia broni. Każdego po kolei. Chciał ich wszystkich udusić własnymi rękami. Bez niczyjej pomocy. Bez przepisów, procedur. Z bestiami trzeba było rozmawiać ich językiem. Na dwóch sukinsynów, którzy pół godziny wcześniej brutalnie zgwałcili matkę chłopca, nie zadziałałyby słowa. Wiedział to. Miał ochotę ich skatować, a potem powybijać zęby i poobcinać im kutasy.
Na horyzoncie pojawili się oni. Z matką chłopca.
Jakiekolwiek działanie byłoby dla Damiana zbyt traumatyczne. Igor poprosił go, by zadzwonił do kogoś, u kogo może przenocować. Dzieciak powiedział, że ma jedną ciocię, Monikę. Nie znał nazwiska. Wyrecytował z pamięci numer, bo to była jedyna osoba, do której czasami dzwonił, kiedy w domu działo się piekło. Kiedy z nią rozmawiał, ciocia mówiła mu miłe słowa. Powiedziała, że niedługo go z tego wyciągnie. I żeby był dzielny.
Powiedziała, że zaraz po niego przyjdzie.
Igor rozmawiał z nią przez chwilę, powiedział, że podrzuci go do niej, by się nim zaopiekowała.
– Igor? – usłyszał cichy głos żony.
Nie zatrzymywał się. Krążył między salonem a kuchnią.
Potem pojawił się kolejny flashback.
Wysypisko, ucieczka. Zwiał im. Albo tak mu się wydawało. Pojechał do miasta się napić. Wszedł do baru Acapulco, którego szefem był stary Kazik, bandyta, który postanowił ustatkować się po pięćdziesiątce. Znał Igora, a Igor jego. Nie wchodzili sobie w drogę, szanowali się.
Zamówił piwo, potem drugie. Wparowali do baru, gdy już był po trzech i po setce wódki. A to była zła mieszanka, kurewsko zła mieszanka, wiedział o tym, niestety oni nie.
Kolejny błysk.
Próbowali go zaatakować, ale chwycił masywną kryształową popielniczkę i trzepnął nią w głowę Mańkuta. Ten aż się zachwiał i upadł na ziemię. Potem uderzył nią Elmera. Stary Kazik poszedł do drzwi, zamknął je, nie chciał nikogo wpuszczać, bo wiedział, co się będzie działo.
Igor położył się na Elmerze i zaczął go walić z całych sił. Dostał kilkanaście ciosów w twarz. Mańkut wreszcie się podniósł, Igor uderzył go z liścia z dwóch stron, potem zaczął uderzać go w twarz do czasu, aż tamten padł, a potem spokojnie usiadł przy barze. Dopił wódkę. Zamówił piwo i poszedł do toalety.
Potem – pustka.
Nicość.
Czerń.
Wiedział, że coś musiało się wydarzyć, ale co?
Pamiętał ciemny magazynek, w którym unosiła się woń oleju, smaru i betonowej podłogi.
Miał przed oczami twarz jednego z największych skurwieli, jakich poznał w swoim życiu, Bambosza. Człowieka, któremu kilka razy miał przyjemność rozkwasić mordę. Pamiętał, że śmierdziało mu z ryja. I tym jego osiłkom również.
Próbowali negocjować. Podstawili mu pod twarz umowę sprzedaży domu. Zaraz potem usłyszał huki. Błyski. Flesze. Paralizator. Narzędzia, którymi Filip wymierzał sprawiedliwość.
To było wszystko, co pamiętał.
Niestety wciąż nie wiedział, od czego zacząć. Sprawa była delikatna, a on nie potrafił działać delikatnie. Potrafił wywlekać ludzkie słabości za pomocą ostrych słów i celnych uderzeń. To był jego policyjny talent. Resztę odwalał Filip.
Teraz role się odwróciły. Musiał spróbować działać metodycznie, spokojnie, tak by niczego nie spieprzyć. Planować każdy ruch.
Nagle usłyszał hałas. Coś się działo przy drzwiach.
Cały się spiął i odruchowo sięgnął po długi kuchenny nóż. Zgasił światło. Przesunął się bezszelestnie w kierunku drzwi.
Usłyszał naciskanie klamki, po chwili przekręcanie klucza w zamku. Zaraz potem ujrzał w drzwiach wejściowych szczupłą sylwetkę Zuzi. Na widok ojca upuściła torbę. A potem krzyknęła z radości.
6
Chciałam krzyknąć, ale musiałam zdusić w sobie ten odruch.
Mam już tak poranione stopy, że niedługo stracę czucie. Wiem, że zostawiam za sobą ścieżkę krwi, która zwabi dzikie zwierzęta.
Napiłam się zimnej wody ze strumienia. Dzięki niej przetrwam jeszcze jakiś czas. Każda sekunda i minuta dają mi nadzieję, że przeżyję. Że ten wyścig z czasem skończy się moją wygraną.
Tyle że to nie jest gra.
To walka o przetrwanie.
A ja muszę przetrwać. Chcę wrócić do bliskich. Do swojego synka Jasia. Chcę go zobaczyć. Uściskać, przytulić, dotknąć, pobawić się. Po prostu z nim być. Chodzi do przedszkola, potrzebuje mnie. Kto się nim zajmie tak dobrze jak ja? Mama? Czy da sobie radę? Pewnie się zamartwia, gdzie jestem. Gdzie uciekłam, gdzie zniknęłam. Dlaczego postanowiłam ich opuścić. Czy uciekłam, czy ktoś mnie porwał. Choć nie, w ich życiu nie ma takiego słowa jak porwanie. Ale w moim już jest.
Z kim teraz jest? Co robi? O czym myśli? Jak jest ubrany? Co dzisiaj, wczoraj, przedwczoraj, cztery dni temu zjadł?
Dałabym wszystko, absolutnie wszystko, by mu teraz powiedzieć: „Nie martw się, jestem, żyję, może przetrwam”.
Biegnę do ciebie, bo wiem, że przetrwam. Jeszcze dzień, może dwa dni i znów będziemy razem. Usiądziemy przed telewizorem, będziemy oglądać śmieszne filmy, znów będziemy razem zasypiać, będę ci czytała do snu twoje ulubione książki, przy których zawsze się śmiejemy. Niedługo wrócę, zaopiekuję się tobą, pogłaszczę cię po głowie, przytulę się do ciebie przed snem. Proszę, czekaj na mnie, obiecuję, że wrócę. Niczego innego nie chcę, tylko przeżyć. To dla ciebie kaleczę stopy, dla ciebie uciekam po ciemnym lesie naga, zakrwawiona. Od dwóch dni nic nie jadłam, choć bardziej od jedzenia potrzebuję ciebie.
Kocham cię, syneczku. Kocham cię, mój skarbie.
Potykam się o coś.
Uginają się pode mną kolana, ale nie ustaję, idę, potem znów biegnę. Każda sekunda i każda minuta sprawiają, że jestem coraz bliżej.
W pewnej chwili zatrzymuję się obok kolejnego wielkiego drzewa, podobnych minęłam już tysiące. Jest tak wysokie, jakby chciało dosięgnąć samych chmur. Ale na szczęście dziś jest ich mało, dzięki temu coś widzę, może zaraz wyjdzie księżyc i oświetli tę martwą krainę.
Widzę ostre niczym igły strzeliste drzewa wyrastające z ciemnej ziemi.
Ale gdzie jestem? Chciałabym ci to powiedzieć, synku, mamo, byście mogli to przekazać innym. Byście powiadomili, kogo trzeba. Ale nie wiem. Myślę, sprawdzam, patrzę w niebo, na samoloty lecące tysiące metrów nade mną. Może lecą też nad wami – może za moment też je zobaczycie. Spójrzcie w niebo, proszę. Zaraz zobaczycie migające światła. Jestem gdzieś tu, pod tym samolotem, który leci wysoko, wysoko nade mną.
Błagam, spójrzcie w niebo i powiedzcie mi, czy też go widzicie.
Znów patrzę przed siebie. W tym miejscu nie ma nic poza drzewami. Czuję się tak, jakbym brała udział w diabelskim torze przeszkód albo przeklętym obozie przetrwania.
Choć nie mam już sił, wiem, że muszę uciekać. Byle dalej od tego piekła. Nie chcę już czuć tamtego miejsca. Nie chcę tamtej ciemności. Smrodu. Nie chcę słyszeć tych pisków, płaczu ani pojękiwań.
Chcę być jak najdalej od tamtego miejsca. Nie zasłużyłam, by w nim być, nie zrobiłam nic złego.
Idę, mijam skały, które wyrastają z ziemi niczym wyskakujące na mój widok olbrzymy.
Czarne olbrzymy, uratujcie mnie – mówię do nich, ale mnie nie słyszą. Chcę poprosić, by dały mi schronienie, wskazały ręką, w którym kierunku mam biec, albo by chociaż zagrodziły drogę tamtym. Ale one milczą niczym zaklęte w kamieniach martwe dusze.
Mówią, choć nie wydobywają z siebie żadnego słowa. Słyszę je.
Wiem, że kiedyś musi się to wreszcie skończyć.
Wiem, że jestem coraz bliżej.
Czuję już wasz zapach. Słyszycie mnie? Czuję wasz zapach, otwórzcie już drzwi. Za chwilę będę na miejscu.
7
Patrzył w ciemność za uchylonym oknem. Widział swoje zmarnowane oblicze odbite w szybie. Był po lekturze większości akt, jakie przesłał Dominik, i czuł się tak, jakby po raz kolejny dostał w łeb. To, co przed paroma dniami wydarzyło się w Kłodzku oraz na działce Konrada Karpowicza, było nie do pomyślenia. Chyba kompletnie nikt nie brał pod uwagę, że jeden z emerytowanych policjantów może schwytać paru kłodzkich gangsterów i dokonać tak okrutnej egzekucji.
Igor Fijałkowski w trakcie pracy w policji widział niemal wszystko, a jednak, analizując te zdjęcia i wczytując się w opisy, omal nie zwymiotował. To była niewyobrażalna rzeź, niczego podobnego jeszcze nigdy nie mieli na komendzie.
Pocieszała go myśl, że po tym, jak złoży zeznania i dołączy zdjęcia, uda im się uwalić Elmera i Mańkuta. Nie przyznawali się do winy, mimo że przesłuchiwali ich Dominik, Tomek Rabicki, nawet sam naczelnik i prokurator. Ale milczeli, powtarzając, że są niewinni.
– Taki chuj – powiedział do siebie. – Ujebiemy was.
Patrzył w ciemne niebo. Widział szykujący się do pełni księżyc, który co jakiś czas przebijał się przez chmury. Zamknął okno, bo zrobiło się za zimno. Chciał zapalić papierosa, ale nie miał żadnego. Nie był palaczem, rzadko sięgał po szluga, ale dziś miał ochotę.
Kiedy zamykał oczy, obrazy nie znikały. Wciąż były w głowie. Ciemne, osmolone ściany z szarych pustaków, niemal czarne, pokryte sadzą, dymem. I czymś jeszcze. Pewnie resztkami nadpalonego mięsa. Widział fragmenty rozerwanej biżuterii, zegarków, łańcuszków. Na czarnej jak smoła ziemi leżały przypalone torsy z ponadrywanymi kikutami.
Jego zmysły nie nadążały. Miał wrażenie, że wciąż śni, że to przedłużający się szpitalny koszmar, z którego jeszcze się nie wybudził.
W tej samej chwili usłyszał dźwięk telefonu. Odebrał po pierwszym sygnale.
– Obiecałem ci jedno. I tylko tę jedną obietnicę spełnię – powiedział mężczyzna ostrym tonem i zamilkł na chwilę. Być może czekał, aż Igor zada jakieś pytanie, ale się nie doczekał. Usłyszał tylko wymowne westchnięcie. – Pamiętasz, gdzie mieszkam?
Zaparkował w pobliżu dużego domu jednorodzinnego. Budynek był ogrodzony niskim płotem, nowy i zupełnie nie w jego stylu. Nie chciałby w takim mieszkać. Za duży przepych, z którego nic nie wynikało. Poza jednym – zbyt oczywistym faktem, że właściciel ma forsę.
Zadzwonił domofonem. Nikt się nie odezwał, ale po chwili furtka zabrzęczała. Nim zdążył zastukać w drzwi, te otworzyły się na oścież. Ujrzał sylwetkę lekarza, który przez ostatnie dni ratował mu życie. Mężczyzna wyszedł na zewnątrz, trzymając w dłoniach niewielkie opakowania, i zamknął za sobą drzwi. Był to wymowny gest.
– Robię to w drodze wyjątku – powiedział ściszonym głosem.
– Podobno, kurwa, wyjątki potwierdzają regułę, więc nie wiem, jak mam to rozumieć.
Lekarz skrzywił się, jakby ktoś właśnie porysował jego drogiego mercedesa.
– Boże… Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Takim durnym tekstem chcesz mi się odwdzięczyć?
– Sorry, nie jestem najlepszy w rozmowach. Ale niech będzie. Cieszę się, że zadzwoniłeś. Nigdy ci tego nie zapomnę. Jestem twoim dłużnikiem. Lepiej?
– Nie ma sprawy – odpowiedział nieprzekonująco, nieznacznie się uśmiechając. – Obiecałem pomóc, a ja dotrzymuję słowa. Ale to nasze ostatnie spotkanie. Nagiąłem prawo.
– Bez obaw, gdyby ktoś ci groził policją, dzwoń do mnie. Przyjadę natychmiast z całą sforą szczekających psów.
Usta lekarza znów się nieznacznie skrzywiły.
– Okej, do rzeczy. Tu masz najsilniejsze leki przeciwbólowe, jakie udało mi się znaleźć, a za które może nikt mnie nie będzie ścigał. Masz zapas na tydzień. Nie bierz więcej jak trzy tabletki dziennie, bo odfruniesz…
– …do ciepłych krajów z bocianami – dokończył za niego Igor.
– Tylko nie tykaj alkoholu. A tu – powiedział już innym tonem, po czym sięgnął do drugiej kieszeni – masz coś, co cię postawi na nogi. Stosujemy to czasami w krytycznych sytuacjach, kiedy pacjent nie może do siebie dojść po operacji. Szybko stawia na baczność, ale nie możesz przedawkować, bo wykitujesz na serce. Wali w cały układ nerwowo-naczyniowy. Pamiętaj, Igor. Jedna tabletka. Plus odpowiednia dieta, trochę umiarkowanego ruchu i powinno cię nieco naprostować. Pytania?
– Czemu mi tego nie zaaplikowaliście w szpitalu?
Lekarz nie odpowiedział.
– Okej, ściągaj gacie – mruknął. – Pierwszy zastrzyk masz ode mnie gratis, potem radź sobie sam. Po paru dawkach poczujesz się lepiej, ale pamiętaj, że się goisz i regenerujesz. Byłeś zszywany, więc uważaj na siebie. Na brzuch, na twarz. Poza tym możesz odczuwać spore skoki energii. Ale za parę dni będzie lepiej. Ten pierwszy zastrzyk robię, żebyś wiedział, gdzie i jak – wyjaśnił i rozerwał zębami folię ochronną niewielkiej strzykawki, potem to samo zrobił z igłą. Nakłuł nią gumkę, odmierzył odpowiednią ilość, a następnie wycelował w górną część pośladka. Igor się nawet nie skrzywił. Parę sekund później było już po wszystkim.
– Czyli mówisz, że sam mogę to sobie robić?
– Możesz, tylko wal w górną część, raczej zewnętrzną. O tu. – Wskazał palcem. – Żeby nie uszkodzić nerwu, zwłaszcza kulszowego, bo może ci grozić paraliż nogi. Całej albo części.
– Nie takie rzeczy mi szwankują. Nie bój dupy, szefie. Dam radę.
Igor podziękował, tym razem szczerze. Wrócił do zdezelowanego auta. Miało rozwalony przedni zderzak, roztrzaskane lampy, pękniętą szybę. Ale nie przejmował się tym. Samochód był narzędziem do przemieszczania się z miejsca na miejsce. Jak dla niego mógł nie mieć świateł, rejestracji, spoilerów, uszczelek i tysiąca innych rzeczy. Ważne, że miał cztery koła i jechał do przodu.
Usiadł ciężko w fotelu. Od razu wrzucił do ust tabletki, które dał mu lekarz. Rozgryzł je i poczuł gorycz. Zadrżał, jakby wyszedł z zimnej kąpieli na jeszcze zimniejszy wiatr.
Włączył muzykę. W radiu leciał jego ulubiony utwór Grace Jones Love Is the Drug.
Zamknął oczy.
Była już noc, pewnie dwudziesta druga, a może później. Był wkurwiony i rozpalony do czerwoności. Nie miał tyle sił co zawsze. A lubił żyć na swoich warunkach.
Trzepnął pięścią w kierownicę. Po chwili mocniej.
Zastanawiał się, co robić. Miał tyle pomysłów, a zarazem tyle obaw. Chciał ratować kolegę, bo wiedział, że Filip żyje i na pewno potrzebuje pomocy. Musiał się też dowiedzieć, gdzie są Ola i Marcel. Dzwonił do nich kilka razy, ale ich telefony milczały. Jego chrześniak nie odzywał się, nie pisał. Wszystko trwało w jakimś popieprzonym zawieszeniu i chaosie.
Nie wiedział, co zrobić, by to wszystko odkręcić.
Parę minut później jego ciało przeszły dreszcze. Być może zastrzyk zaczął działać. Zaraz potem poczuł upragniony stan. Zawył, jakby ktoś mu walnął w mordę. Jeśli tknęli rodzinę Filipa, jeśli cokolwiek stało się Oli albo Marcelowi, spali ich wszystkich żywcem.
8
Widzę w oddali mieniące się wierzchołki drzew, które wskazują mi, dokąd mam iść. Chciałabym biec, ale nie mam już sił, a poranione od niekończącego się marszu stopy za moment powiedzą „dość”.
Nie daję rady.
Księżyc rozświetlił ciemność.
Widzę mieniące się szczyty, na których chciałabym się położyć, by mnie poniosły w dal, daleko przed siebie, do mojego domu, do synka, do innego miejsca niż to.
Ważne jest tylko to, czy jest bezpieczny.
Kucam, potem kładę się na mokrej ziemi. Zamykam oczy. Chcę odpocząć.
Wiem, że już go nie pogłaszczę.
Wiem, że już go nie przytulę, nigdy go nie dotknę, nie opowiem mu bajki na dobranoc. Nigdy. Choć tak bardzo bym chciała.
Oddałabym wiele lat życia, by cię zobaczyć, by się z tobą spotkać, by powąchać twoją pachnącą głowę, włosy. Pójść z tobą na spacer, pohuśtać cię, poganiać się po placu zabaw.
Jasiu, widzę twoją twarz coraz lepiej, kochanie, każdą drobinkę na twoim drobnym, łagodnym obliczu.
Nagle otwieram oczy. Podnoszę się. A może coś mnie unosi, jakaś siła. Może jednak duch ciemności. Może to jego kraina.
Słyszę w oddali głos. Chowam się za czymś, ale nie chcę dotykać tego wielkiego pnia, bo jest taki zimny.
Moje zmysły się wyostrzają.
Odgłos. Chyba szczekanie.
Ktoś kogoś woła.
I znów pies. A może psy.
Słyszę je coraz wyraźniej.
Chryste, tylko nie to. Uratuj mnie. Proszę. Idą po moich śladach, są coraz bliżej. Nie umiem ocenić, jak daleko stąd się znajdują, ale idą moim tropem.
Wychylam się zza pnia. Ostrożnie, powoli. Próbuję coś dostrzec, ale nic nie widzę. Może zaczynam tracić resztki zdrowego rozsądku.
I wtedy dostrzegam w oddali sylwetkę. Widzę postać. Ciemny, niemal czarny człowiek z psami na długich linach, a może smyczach. Trzyma je, ale one się wyszarpują, próbują się rzucić w pogoń, w dal.
I potem w ułamku sekundy dzieje się coś, czego nigdy w życiu nie chciałam zobaczyć. Przystaje w miejscu, sięga po długą broń, mierzy we mnie. Patrzy przez celownik. I choć nie mogę tego widzieć, wiem, że mi się przygląda.
Patrzy na mnie, widzi moją twarz, najeżdża krzyżykiem na środek mojej głowy.
Uspokaja oddech, celuje.
Przymierza. Bada kąt nachylenia. Siłę wiatru. Podnosi delikatnie sztucer.
I nagle robi coś, czego się nie spodziewam.
Odkłada broń.
Nie strzelił, zrobił coś znacznie gorszego. Coś, co nie spowoduje szybkiej bezbolesnej śmierci.
Widzę to wyraźnie, jak w zwolnionym tempie. Widzę to w głowie, bo jest zbyt ciemno, by dostrzec takie szczegóły wzrokiem.
Jego palce się rozprężają. Każdy palec się prostuje, najpierw jeden, potem drugi, po dwóch sekundach wszystkie.
I słyszę jego śmiech. Głupi, prosty, bestialski.
Puszcza smycze. W sekundę dwa wielkie wilczury są już na wolności.
Dzieli nas tylko ta odległość. Krótka, ponaddwustumetrowa. Dobiegną do mnie w ciągu pół minuty.
Mam ostatnią szansę, by się uratować.
Została mi dosłownie chwila.
Ktoś za moment zginie, a ktoś przetrwa.
9
– Musiał mieć przygotowaną drogę ucieczki. Okazuje się, że Jaszczur to jeden z największych sukinkotów, najgorszy z całej trójki. Zwyrol, jakich mało. Pieprzony pedofil, gwałciciel mający na koncie wiele przestępstw seksualnych, w tym na nieletnich. Molestowanie. Nakłanianie do prostytucji. Handel kobietami. Kradzieże, narkotyki, dopalacze.
Igor aż się zagotował. Żywił się takim truchłem. Uwielbiał takich nękać, lać po mordzie, gnębić, a potem zamykać.
Poruszał nerwowo nogami. Nie mógł nad tym zapanować. Dokuczały mu dreszcze. Nie wiedział, czy wciąż szaleje mu układ nerwowy, wciąż jeszcze niezregenerowany, czy to drgawki z zimna.
– Szukaliście go?
– Tylko przez jakiś czas. Wystawiliśmy list gończy, powiadomiliśmy komendy i komisariaty w rejonie. Później zrobiło się za dużo zamieszania, cała uwaga skupiła się na Filipie. Poza tym nie ma kim pracować. Komendant podjął decyzję, że mamy zostawić stare sprawy, zająć się bieżącymi, a Jaszczur wcześniej czy później wypłynie.
Igor potaknął, popijając piwo bezalkoholowe. Nie mógł sobie pozwolić na nic mocniejszego, bo w połączeniu z silnymi lekami mogłoby go za bardzo poskładać.
– Co z tą dziewczyną, którą uprowadził?
– Od paru dni jest w szpitalu na obserwacji. Podjęliśmy próbę przesłuchania, ale ledwo nawiązywała kontakt. Lekarze zabronili nam się do niej zbliżać. Silny stres pourazowy. Trzeba będzie ściągnąć dobrego psychiatrę. Na razie udało nam się tylko uzyskać od niej dane osobowe. Dobrze, że jest z nią rodzina, matka z ojcem – wyjaśnił Dominik. Siedział naprzeciwko w szarej bluzie z napisem Carhartt. Pewnie nosił rozmiar XL, ale i tak była mocno dopasowana. Igor musiał jednak przyznać, że Rudzki dobrze wygląda, nie jak typowy masywny mięśniak. Raczej odpowiednio zbudowany atleta. Nieraz widział kumpla bez koszulki i wiele razy się zastanawiał, czy dałby mu radę w pojedynkę. Może kiedyś będzie musiał spróbować. – Lekarze torpedują wszelkie nasze działania. Mówią, że jeśli teraz będziemy naciskać, możemy pogorszyć jej stan.
– Co się mogło z nim stać? – rzucił Fijałkowski w przestrzeń.
– Podejrzewam, że zwiał gdzieś daleko. Pewnie tu nie wróci, bo w Kłodzku jest spalony.
– Chyba że ma jeszcze jakąś melinę.
– Może, ale na razie tego nie sprawdzimy. Nie mamy jak. Nie mamy kim.
– Przeklęty zwyrol – syknął wściekły Igor. Miał ochotę trzepnąć z całej siły w cokolwiek, byle rozładować buzujące w nim napięcie. Nie panował nad tym. Od zawsze był nerwowy i od kiedy pamiętał, rozrywało go od środka. Miał ochotę jebnąć każdemu, kto choćby krzywo na niego spojrzy. Albo powie coś nie tak. Każdemu, kto się mu sprzeciwi lub nie odpowie na pytanie.
A taką osobą był ktoś, z kim miał zamiar dzisiaj pogadać. Komendant.
Tylko że niestety akurat jemu nie mógł przypierdolić. A szkoda. Nie miał nic do Borka, nie był złym komendantem, ale nie potrafił podejmować odważnych decyzji, bał się naginać procedury. A to właśnie, zdaniem Igora, blokowało dobrą pracę śledczych. Pieprzone prawo i standardy stały na drodze najskuteczniejszemu sposobowi ścigania przestępców i wymierzaniu sprawiedliwości. Bo na bandytów były potrzebne metody bandyckie. Tylko one działały.
– Pojedź do aresztu. Podejdź ich jakoś. Powiedz, że jeśli wskażą, gdzie mógł się ukryć Jaszczur, dostaną łagodniejszy wyrok.
– Może jutro. A ty? Jaki masz teraz plan?
Igor opróżnił butelkę do końca. To był jeden długi łyk. Odstawił ją na stół z taką siłą, że prawie pękła.
– Chcę odnaleźć Filipa. Za wszelką cenę.
– A co potem?
– A potem ich wszystkich zapierdolę. Po kolei. Aż do ostatniego sukinskurwysyna.
Wracając z komendy, wstąpił do Galerii Twierdza po prezenty dla swoich dziewczyn. Chciał w ten sposób złagodzić wciąż wiszącą w powietrzu złość.
Było już po osiemnastej, gdy dojechał do domu. Kiedy wyciągnął torby i trzasnął klapą bagażnika, usłyszał telefon. Melodia No Easy Way Out z filmu Rocky. Uwielbiał ją, tak jak wszystkie filmy z Sylvestrem Stallone’em. Zwłaszcza całą serię o Rambo i Rockym. Ale lubił też Cobrę, film o bezwzględnym policjancie. Nie był wytrawnym widzem, zadowalał się starymi filmami sensacyjnymi, dużo przemocy, wybuchy, pościgi. To samo dotyczyło książek. Przeczytał tylko kilka o wielkich bitwach z okresu drugiej wojny światowej i jakąś sensacyjną. No i głupawe filmiki w internecie. Lubił oglądać Jackassów. Czuł, że coś ich z nimi łączy. Być może jakaś silna potrzeba zadawania sobie bólu, jakby to w nim kryła się tajemnicza moc dopełniająca codzienną egzystencję.
Popatrzył z niechęcią na dzwoniący coraz głośniej telefon i komunikat „Nieznany numer”.
Nie miał ochoty odbierać. Być może było to coś ważnego, ale miał to w dupie. Odrzucił rozmowę. Po chwili telefon zadzwonił ponownie, a on zrobił to samo. Włączył tryb samolotowy. Nie miał ochoty na żadne telefoniczne gierki. Czy to ludzi z komendy, czy to telemarketerów.
W sumie i jedni, i drudzy byli równie upierdliwi.
Po kolacji położył się na kanapie. Weronika krzątała się po domu. Wzięła prysznic, potem zaczęła szykować obiad na następny dzień. Igor poszedł do Zuzi. Siedział z nią w pokoju, aż w końcu powiedziała, że musi się zająć projektem z historii. Zależało mu na tym, by poczuła jego bliskość. To, że może na niego liczyć, że wrócił, jest obok. Uściskał ją najmocniej, jak potrafił, powiedział, że ją kocha, a potem zszedł na dół i przebrał się w dresy.
Stanął przed lustrem. Punktowe halogeny oświetlały jego sylwetkę, twarz. Naciągał usta, dotykał delikatnie nosa, potem uszu. Miał nieco naderwane płatki. Do tego roztrzaskane łuki brwiowe, sińce pod oczami, nadkruszone dwa zęby, obolała żuchwa, obite policzki. Miał nadzieję, że dzięki silnym lekom i okładom z lodu przywróci ją do porządku.
Zrobił kilkanaście pompek, trochę pajacyków, a potem zaczął rozciągać mięśnie. Włożył buty sportowe, kurtkę przeciwwiatrową i wyszedł. Uznał, że przyda mu się trochę ruchu na świeżym, chłodnym powietrzu.
Po parunastu minutach wrócił zdyszany pod dom. Po krótkim joggingu poczuł się lepiej.
Przez okno widział krzątającą się na parterze Weronikę, a na piętrze rozmawiającą z kimś przez telefon Zuzię. Pewnie nawijała z koleżanką o sprawach szkolnych. A może o swoich pierwszych zauroczeniach? Wiele razy się zastanawiał, czy wie wszystko o swojej córce. Czy miała przed nimi tajemnice? Zuzia była pogodną, ładną nastolatką. Choć nie chciał dopuszczać do siebie tej myśli, miał świadomość, że na pewno podoba się kolegom z liceum.
Być może niedługo przedstawi rodzicom swojego pierwszego chłopaka. Może już go miała?
Co się wydarzy, kiedy go przyprowadzi do domu? Jak Igor go potraktuje? Czy obudzi się w nim demon, który za wszelką cenę będzie chciał obronić córkę? Zaakceptuje, ostrzeże, wygoni go z domu? A co, jeśli na początku związku ten chłopak będzie dla niej kochany, miły, a potem ją skrzywdzi, upokorzy, sprawi, że będzie cierpiała? Zacznie ją hejtować, oczerniać albo wyśmiewać przy kolegach. Igor kochał Zuzię nad życie, była jego oczkiem głowie. Nikomu nie pozwoliłby jej zranić.
Już miał wejść do środka, ale house’owa muzyka, której lubił słuchać podczas ćwiczeń, została przerwana. Usłyszał dzwonek telefonu i odebrał.
– Halo – rzucił nieprzyjemnym tonem.
– Ta sprawa jeszcze się nie skończyła – powiedział niski głos.
– Jaka sprawa?
– Musimy to zakończyć.
– Co, kurwa? Co ty bredzisz?
– Masz ostatnią szansę – odpowiedział. Głos był pozbawiony emocji, akcentu.
– Kto mówi?
– Ostatnia szansa, rozumiesz? Masz dwa dni. A potem przystępujemy do akcji.
– Kto… – Chciał zapytać, ale nie zdążył. Rozmówca się rozłączył.
Fijałkowski popatrzył na ekran. Zobaczył bezlitośnie migające cyfry pokazujące czas połączenia. Piętnaście sekund. Zaraz potem ujrzał główny ekran telefonu. Wszedł odruchowo w historię połączeń, ale poza ostatnio wybieranymi kontaktami z listy nie było żadnych numerów. Na samej górze znajdował się tylko wpis „Brak ID dzwoniącego”. A więc zastrzeżony.
W tym momencie usłyszał pukanie w okno. Zza szyby uśmiechała się Weronika. Pomachała mu, a potem gestem pokazała, że na niego czeka. Po chwili ujrzał sylwetkę Zuzi, zeszła na dół i stanęła w kuchni. Rozmawiały o czymś.
Popatrzył na dwie ukochane osoby. Dwie radosne kobiety, które żyły tak całkiem innymi sprawami niż on. Nie interesowały się motywami morderstw, wynikami sekcji zwłok, nie bywały na miejscu zbrodni. Nikogo nigdy nie uderzyły, nie popchnęły, nie złamały żadnego przepisu, nie musiały ścigać, tropić, nie patrzyły na zwłoki samobójców, ludzi z pustymi oczodołami albo napuchniętych po wielodniowym przebywaniu w wodzie.
To nie był ich świat. One żyły w świecie, w którym liczyły się oceny, wyniki sprawdzianów, zbliżająca się wielkimi krokami matura. Rozmawiały o ubraniach, kosmetykach, kremach, wyjazdach na wakacje, kreacjach na bal studniówkowy, na który Zuzia wybierała się w przyszłym roku.
To było normalne życie. Takie, którego sam nie wybrał, bo nie potrafił się w nim odnaleźć. Nie umiał przeliczać ocen na radość, myśleć o lekcjach, egzaminach ani projektach.
To był świat, którego nie rozumiał, choć starał się udawać, że jest inaczej.
Codziennie się do nich uśmiechał, przytulał je, a mimo to momentami czuł, że żyje obok – niby w tym samym świecie, a jednak innym, jakby równoległym, oddzielonym niewidoczną ścianą.