Polowanie - Hubert Hender - ebook + audiobook + książka

Polowanie ebook

Hubert Hender

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Aspirant Igor Fijałkowski wybudza się ze śpiączki. Zastany przez niego świat nie jest już tym samym miejscem, które znał. Przełożeni nie chcą go dopuścić do dramatycznych spraw sprzed paru dni – śmierci kilku gangsterów oraz tajemniczego zniknięcia przyjaciela Igora. Tymczasem w okolicach Kłodzka znów zaczyna robić się niebezpiecznie. Śledczy nie mają wątpliwości, że w regionie grasuje grupa porywaczy. Fijałkowski wie, że jedynym sposobem, by uporządkować świat na nowo, jest schwytanie zwyrodnialców.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 510

Oceny
4,6 (84 oceny)
62
16
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Nodali123

Dobrze spędzony czas

Wcześniejsze książki super, tu jakby autor nie za bardzo miał pomysł i wg mnie przekombinował.
00
Kajtek5

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejny ciekawy kryminał i znowu kotlina Kłodzka. Bardzo polecam.
00
Celina1973

Nie oderwiesz się od lektury

będzie dalszy ciąg 🤔🤔🤔
00
Ivkaivi73

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna pozycja tego autora ,od której nie można się oderwać. Akcja jak zwykle bardzo intrygująca, polecam czytać w kolejności aby poznać wszystkie wątki. Ta książka jest ostatnią częścią . ciekawe czy będzie ciąg dalszy
00
Siwab

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka
00

Popularność




Kilka dni wcześniej

Kilka dni wcze­śniej

Po kolej­nym łyku poczuł lekki zawrót głowy. Autem zako­ły­sało. Rzu­cił pustą butelkę na fotel pasa­żera. Droga mie­niła mu się przed oczami niczym powierzch­nia zimo­wej brei w stru­mie­niu. Chwilę póź­niej, kiedy przy­drożne latar­nie zostały w tyle, asfalt nie­wiele się róż­nił od czar­nej nocy.

Dodał gazu. Chciał być już w domu, usiąść w fotelu i zapo­mnieć o męczą­cym dniu. Zapo­mnieć, ile dzi­siaj zro­bił i ile roboty czeka go jutro i poju­trze. Zer­k­nął na białą torbę na fotelu pasa­żera. Zostało mu jesz­cze parę bute­lek. Miał ochotę sku­tecz­nie się znie­czu­lić, tak by urwał mu się film.

Do domu miał nie­spełna trzy kilo­me­try, rap­tem kilka minut.

Manew­ro­wał na zakrę­tach na pamięć, znał tu każdy łuk, każdą dziurę, każde drzewo i znak dro­gowy, stare słupy ener­ge­tyczne, które w środku nocy stra­szyły niczym mon­stra. Mijał słupki, które odmie­rzały cel. Jesz­cze nie­całe dwa kilo­me­try. Na mostku auto wznio­sło się, nie­znacz­nie pod­sko­czyło. Prze­je­chał przez skrzy­żo­wa­nie, butelki i puszki podzwa­niały dźwię­kami wol­no­ści i zapo­mnie­nia. Nie­znacz­nie przy­ha­mo­wał, by nie stra­cić kon­troli nad pojaz­dem.

Się­gnął po puszkę. Zawleczka zasy­czała. Spod alu­mi­nio­wej blaszki wyło­niła się biała piana, którą wessał z przy­jem­no­ścią. Wziął duży łyk.

Pół­tora kilo­me­tra. Za chwilę będzie w domu, włą­czy dobry film i odpły­nie na dobre.

Znów pod­niósł puszkę do ust, kiedy zoba­czył idą­cego środ­kiem jezdni nagiego męż­czy­znę. Wci­snął hamu­lec. Auto wydało prze­raź­liwy pisk, wresz­cie zatrzy­mało się ze spo­rym pośli­zgiem. Piwo roz­lało się po desce roz­dziel­czej. Męż­czy­zna zatrzy­mał się, obró­cił i popa­trzył na pojazd, ale nie wyglą­dał na wystra­szo­nego. Był zaro­śnięty. Tors, nogi, ręce, dawno nie­strzy­żone włosy, jakby przez ostat­nie tygo­dnie miesz­kał w lesie. Może skądś uciekł. Przy­glą­dał się sto­ją­cemu samo­cho­dowi, potem się rozej­rzał i powoli ruszył w kie­runku auta. Chyba był pijany, choć się nie zata­czał.

Wpierw szedł powoli, ale po chwili zaczął sta­wiać sta­now­cze, coraz szyb­sze kroki. Sta­nął przy samo­cho­dzie, po czym zastu­kał w szybę.

Kie­rowca uchy­lił ją, wci­ska­jąc przy­cisk przy drzwiach.

– Jest pan ranny? Coś się stało?

Nagi męż­czy­zna nie odpo­wia­dał. Mijały sekundy. Wresz­cie coś wyję­czał, a potem, nagle, uśmiech­nął się niczym opę­tany i ude­rzył z całej siły pię­ścią w skroń kie­rowcy. Po chwili wymie­rzył kolejny cios. Drugą ręką szarp­nął za drzwi. Wywlekł kie­rowcę na zimny asfalt. Miał sporo siły. Nawet za dużo. Kolejne ude­rze­nie. Pro­sto w nos. I jesz­cze jedno.

– Prze­sta­aań! – wrza­snął, zasła­nia­jąc się. – Nic ci nie zrrr­ro­biiii… – Nie dokoń­czył, bo padło kolejne ude­rze­nie. Czuł, że jeśli nie zasłoni twa­rzy, wykrwawi się, a z nosa zosta­nie mia­zga.

Nagi czło­wiek wypro­sto­wał się, popa­trzył na swoją ofiarę i usiadł na miej­scu kie­rowcy. Zatrza­snął drzwi, po czym wyco­fał spraw­nie, zawró­cił i ruszył w stronę mia­sta prze­klę­tego.

W stronę Kłodzka.

Rozdział 1

1

Silne szarp­nię­cie spra­wiło, że nie­mal wszyst­kie gumowe i pla­sti­kowe rurki runęły na pod­łogę. W pomiesz­cze­niu zro­biło się gło­śno.

Obej­rzał się, wytarł masywną dło­nią mokrą twarz. Był jak w amoku. Z ust sączyła się ślina niczym u dzi­kiej bestii, która za moment ugry­zie czło­wieka. Miał na to ochotę. Miał ochotę ugryźć, wbić ostre kły w czy­jeś ciało.

– Co się dzieje? Gdzie jest… – Nie dokoń­czył.

– Co ty robisz, do cho­lery?! – Usły­szał zde­ner­wo­wany głos czło­wieka ubra­nego w śnieżną biel wyglą­da­ją­cego jak anioł. Oczy pró­bo­wały wyła­pać ostrość.

– Zamknij się. Pomóż mi się pod­nieść.

– Osza­la­łeś?! Nie dasz rady stać o wła­snych siłach.

Mimo ostrze­żeń Igor Fijał­kow­ski pró­bo­wał się pod­nieść z łóżka. Za pierw­szym razem wylą­do­wał na pod­ło­dze. Poczuł nie­mi­ło­sierny ból, ale prze­cież ni­gdy się nim nie przej­mo­wał.

– Leż. Uspo­kój się. Trzy dni temu odzy­ska­łeś przy­tom­ność. Trzy – wyce­dził przez zęby Jan Paw­łow­ski. – Nikt nie jest w sta­nie cho­dzić po takim pobi­ciu. Daj sobie pomóc, do cho­lery!

– Wła­śnie, jesteś medy­kiem, więc mi po pro­stu pomóż. No dawaj, pod­nieś mnie.

Lekarz, krę­cąc głową, pod­szedł do niego i pomógł mu się wypro­sto­wać na nogach.

– Co ty chcesz zro­bić?

– Muszę wra­cać do pracy – odpo­wie­dział Igor. Ubrany był w piżamę w kratkę. Prze­szka­dzały mu pla­stry i ban­daże po wielu wkłu­ciach oraz wenflon. Na gło­wie rów­nież miał ban­daż. Z tego, co pamię­tał, był zszy­wany. Nie wie­dział, czy raz, czy wię­cej.

– Wiem, że jesteś wście­kły, ale zostaw to. Zaraz pad­niesz na kory­ta­rzu albo zle­cisz ze scho­dów, a my znów cię będziemy musieli sta­wiać na nogi.

– Wresz­cie się na coś przy­da­cie – wysa­pał poli­cjant, po czym usiadł na krze­śle. Tylko tyle dał radę przejść. Zady­szał się, jakby wbiegł po scho­dach na dzie­siąte pię­tro. – Musisz mi jesz­cze raz wszystko opo­wie­dzieć. – Rozej­rzał się po nie­wiel­kiej sali, w któ­rej prze­le­żał ostat­nie dni. – Od początku. Muszę mieć pew­ność, że dobrze zro­zu­mia­łem.

– Jakieś trzy dni temu dzwo­ni­łeś do Filipa.

– Tak – potak­nął, pró­bu­jąc zebrać myśli. Pamię­tał, że roz­ma­wiał ze swoim naj­lep­szym kolegą Fili­pem Krau­zem, z któ­rym od dwu­dzie­stu lat pra­co­wał w wydziale kry­mi­nal­nym, choć miał wra­że­nie, że może to mu się przy­śniło. Wszystko mu się zle­wało, dzień i noc, sen i jawa. Co jakiś czas ury­wał mu się film, choć i tak czuł się o niebo lepiej niż przed paroma dniami, gdy został umiesz­czony na OIOM-ie. Wie­dział, że był ope­ro­wany, potem wpro­wa­dzony w stan śpiączki far­ma­ko­lo­gicz­nej, a następ­nie został wybu­dzony. Od razu zate­le­fo­no­wał do Filipa. Chciał mu wszystko opo­wie­dzieć, od początku do końca. Przede wszyst­kim o tym, jak wpadł w wir nie­bez­piecz­nych wyda­rzeń. Jak sko­pał paru kłodz­kich ban­dy­tów, któ­rzy mieli powią­za­nia z gan­giem. A potem jak już go dopa­dli ludzie z grupy kłodz­kiej. Kiedy to już wszystko się skoń­czyło, zadzwo­nił do Filipa, umó­wili się na spo­tka­nie. Potem znów urwał mu się film. Obu­dził się następ­nego dnia. Spał, potem znów się wybu­dzał. Pytał poja­wia­jące się co jakiś czas pie­lę­gniarki, co się dzieje, ale odpo­wia­dały zdaw­kowo, że musi dużo wypo­czy­wać. Wkur­wiało go to.

– Zadzwo­ni­łeś do Filipa. Mie­li­ście się spo­tkać, ale się nie udało – kon­ty­nu­ował lekarz. – Pamię­tam, co mówi­łeś, bo sta­łem obok. Nie­długo póź­niej dowie­dzia­łem się, że ktoś do niego strze­lał.

– Żyje?

– Nie wiem. Zabrało go pogo­to­wie, ale nie do nas, do jakie­goś innego szpi­tala.

– Niby, kurwa, dokąd?

Lekarz wzru­szył ramio­nami.

Igor rozej­rzał się po sali. Miał mroczki przed oczami. Bolała go głowa, szyja, kark. Potarł nie­cier­pli­wie twarz. Nie golił się od paru dni. Nie mógł tego wie­dzieć, ale zda­wał sobie sprawę, że wygląda jak trup.

– Gdzie moje ubra­nia?

– Wyrzu­ci­li­śmy, wszystko było we krwi. Nie trzy­mamy zakrwa­wio­nych ubrań, na któ­rych mogłyby się znaj­dowa… – Nie dokoń­czył, bo zoba­czył, że Igor wstaje o wła­snych siłach. – Sia­daj…

– Mam do cie­bie oso­bi­stą prośbę. A ja rzadko kogoś o coś pro­szę.

– Ja też mam prośbę. Jeśli chcesz prze­żyć, zostań. Nie wychodź stąd. Przez kilka dni musimy cię mieć na obser­wa­cji. Potem, przy­się­gam, oso­bi­ście cię wypi­szę, bo mi dzia­łasz na nerwy.

– Dzięki za posta­wie­nie mnie na nogi. Ale potrze­buję cze­goś jesz­cze.

Lekarz mach­nął ręką zre­zy­gno­wany. Wie­dział, że nie wygra. Igor był jak dzi­kie zwie­rzę, które kie­ruje się instynk­tem, nie rozu­mem i logiką.

– Czego?

– Daj mi naj­sil­niej­sze leki prze­ciw­bó­lowe, jakie masz. Daj mi cokol­wiek, by cho­ciaż tro­chę zała­go­dzić to kure­stwo. I jakieś koń­skie leki na wzmoc­nie­nie.

– Nie jestem wete­ry­na­rzem.

– Więc cho­ciaż bądź czło­wie­kiem i pomóż.

– Tak, jestem, czło­wie­kiem myślą­cym, odpo­wie­dzial­nym za twoje życie. Póki jesteś w tej sali.

– To wyjdźmy na kory­tarz albo na zewnątrz.

– Nie mogę, Igor. To nie­etyczne.

– Do chuja pana, Janek. Postaw się na moim miej­scu. Led­wie usze­dłem z życiem. Polują na mnie. Chcieli mnie odje­bać. Nie udało im się, ale ude­rzyli w Filipa. Muszę się dowie­dzieć, kto za tym stoi. I nie mogę tu zostać, żeby was nie nara­żać. Mogą prze­cież tu wró­cić.

Lekarz przyj­rzał się pacjen­towi, który wyglą­dał raczej jak wię­zień zakładu kar­nego o zaostrzo­nym rygo­rze. Wyraz twa­rzy, poobi­jane dło­nie, posi­nia­czona twarz, nabite ciało. Wyglą­dał na sil­nego, tyle że chwiał się pod wła­snym cię­ża­rem.

Ale i tak dało się wyczuć, dostrzec w Igo­rze rodzaj zwie­rzę­cej siły. Z czymś takim trzeba się uro­dzić.

Lekarz ana­li­zo­wał sytu­ację. Nie miał poję­cia, co się dokład­nie stało, ale potra­fił dodać dwa do dwóch i wie­dział, że Igor i Filip wpa­ko­wali się w nie­złe gówno. I nie chciał tego gówna w swoim szpi­talu. Wolałby się pozbyć Fijał­kow­skiego, i to moż­li­wie szybko.

Nie mógł mu jed­nak pozwo­lić na legalne opusz­cze­nie budynku. Wypi­sa­nie pacjenta w takim sta­nie bar­dzo źle by się dla niego, jako leka­rza, skoń­czyło.

Wresz­cie uznał, że z nim nie wygra.

– Możesz się wypi­sać na wła­sne żąda­nie. Przy­niosę ci druk, a potem rób, co chcesz. Ja ci w niczym nie pomogę, rozu­miesz? Jeśli chcesz stąd wyjść, wyj­dziesz sam, o wła­snych siłach. Z lekami też ci nie pomogę.

– Muszę… zro­zum.

Lekarz po raz kolejny gło­śno wes­tchnął.

– Okej, przy­jedź do mnie wie­czo­rem – powie­dział cicho, po czym podał mu wizy­tówkę. – Zadzwoń, gdy będziesz w pobliżu, ale nie pod­jeż­dżaj pod mój dom. Zała­twię ci coś, co cię postawi na nogi. To będzie jed­no­ra­zowa przy­sługa. Taka, o któ­rej nikt się nie dowie. Zresztą i tak się wyprę. Czy to jasne?

– Jak, kurwa, twój prze­śliczny far­tu­szek, dok­torku – odpo­wie­dział Igor, spo­glą­da­jąc na zega­rek.

Usiadł na krze­śle i przy­mknął oczy.

Musiał wszystko dokład­nie zapla­no­wać.

Rozdział 2

2

– Nie ma powo­dów do paniki, na pewno znaj­dziemy pana samo­chód. Jak mówi­łem, sprawa jest w toku.

– Ale ja mam dość cze­ka­nia. Zrób­cie coś, do cho­lery, albo opi­szę w gaze­cie wasze śli­ma­cze tempo. Poli­cja, tfu, śmiać mi się chce. Jaka, kuźwa, pytam się, poli­cja? Co wy tam robi­cie na tym komi­sa­ria­cie?

– Komen­dzie – popra­wił go odru­chowo Rabicki.

– Dla mnie to to samo. Złap­cie go i postaw­cie przed sądem.

– Wiem, dosta­li­śmy kopię.

– Wie­cie w ogóle, kto to był? Co to za czło­wiek?

– Jesz­cze nie, jeste­śmy w trak­cie usta­leń.

– Zadzwo­nię jutro, mam nadzieję, że sprawa wresz­cie ruszy. Jak nie, to media się za was wezmą.

– Jeśli coś usta­limy, ode­zwiemy się. Mamy pana numer.

Męż­czy­zna się roz­łą­czył.

– Debil.

– Znowu ten sam? – zapy­tał Domi­niki Rudzki. Aspi­rant opie­rał się o ścianę i lekko poru­szał dło­nią, w któ­rej trzy­mał szej­ker z odżywką biał­kową. Był dobrze zbu­do­wa­nym męż­czy­zną z przy­strzy­żoną brodą i krót­kimi wło­sami cze­sa­nymi na bok.

– Ta – potak­nął Rabicki. Wstał i pod­szedł do dużej szafy, w któ­rej trzy­mali akta. Otwo­rzył jedno skrzy­dło i wycią­gnął pękaty segre­ga­tor. – Kilka dni, a ten myśli, że zła­piemy zło­dzieja jego roz­kle­ko­ta­nego golfa. Prze­cież tyle tego jest, że nie wiem, za co się brać.

– Przej­rzyj moni­to­ring. Żeby nie było, że nic nie zro­bi­li­śmy.

– Mam co robić.

– Ja też, wrócę tu po siłowni, bo zaraz mam tre­ning.

– Zawsze masz tre­ning.

– Nie, w nie­dziele i nie­które soboty robię sobie wolne. Rege­ne­ra­cja.

– Roze­sła­łem wia­do­mo­ści do pobli­skich komi­sa­ria­tów. – Rabicki wzru­szył ramio­nami. – Cze­kam na wie­ści. Na nic wię­cej nie mam ochoty.

– Zleć to komuś nowemu, niech popyta, podzwoni, a potem napi­sze raport – naka­zał Rudzki i zaczął się pako­wać. Scho­wał do torby bidon i tabletki, zmie­nił obu­wie. W tej samej chwili zadzwo­nił tele­fon sta­cjo­narny, tym razem na jego biurku. – Halo?

– Tu Krzy­siek z dyżurki, dzwoni jakiś facet do kry­mi­nal­nego, pyta o Igora.

– Nie ma mnie. Wła­śnie wycho­dzę – odpo­wie­dział.

– Dzwo­nił wczo­raj wie­czo­rem. I dziś rano. Mówił, że ma wia­do­mość do prze­ka­za­nia, więc pomy­śla­łem, że to ważne.

– Krzysz­to­fie, dzięki za cynk, ale stoję w drzwiach. Zapisz dane. Oddzwo­nię jutro – powie­dział i odło­żył słu­chawkę. Popa­trzył za okno. Na szczę­ście nie padało. Koń­czył się paź­dzier­nik, za parę dni przyj­dzie listo­pad, desz­cze, zimne wia­try, krót­kie, ciemne dni. Miał jed­nak wąt­pli­wo­ści, czy tym razem ich praca choć tro­chę się wyci­szy, jak to zwy­kle bywało w sezo­nie jesienno-zimo­wym. Mieli tyle spraw na gło­wie, że z bez­sil­no­ści nie wie­dział, za co się zabrać. Cho­ciaż zwy­kle oddzie­lał życie zawo­dowe od pry­wat­nego, to ostat­nio nawet po powro­cie do domu nie mógł się sku­pić ani na odpo­czynku, ani na dziew­czy­nie. Męczyła go sprawa Filipa, który został postrze­lony w swoim miesz­ka­niu. Do tej pory nie­wiele się wyja­śniło. Kto. Dla­czego. Co dalej…

Doku­czała mu też myśl, że sprawa ma dwa wymiary: ofi­cjalny i nieofi­cjalny, zaku­li­sowy. Śledz­two było skom­pli­ko­wane, cho­ciaż o wielu rze­czach nie wie­dział, bo nie miał dostępu do nie­któ­rych akt. Albo ktoś chciał temu ukrę­cić łeb, albo śledz­two się jesz­cze na dobre nie roz­krę­ciło. Pró­bo­wał roz­ma­wiać z sze­fem, ale za każ­dym razem sły­szał to samo. Dwa zda­nia: „Nie wpier­da­laj się. Pra­cują nad tym ludzie z wewnętrz­nej, my im tylko poda­jemy kawę i robimy, co każą”.

Sprawa miała jesz­cze jeden wymiar – pry­watny. Igor miał rodzinę, Filip miał rodzinę. Wdali się w jakieś pora­chunki, które mogły się odbić na ich bli­skich. Co prawda zaj­rzał raz do żony Igora, zapy­tał, czy wszystko w porządku, czy może jakoś pomóc, ale Wero­nika zapew­niła, że dają sobie radę. Poszedł rów­nież do miesz­ka­nia Filipa, ale nie zastał Oli i Mar­cela. Drzwi wciąż były zaplom­bo­wane.

Syf. Jeden wielki syf.

Powtó­rzył to słowo w myślach kilka razy. Wyda­rze­nia ostat­nich dni były czymś znacz­nie wię­cej. To był kosz­mar, któ­rego chyba nikt nie potra­fił pojąć. Ude­rzyli w poli­cjan­tów. Weszli do ich domów, gro­zili rodzi­nom. Prze­ra­żało go, że kto­kol­wiek stał za tym wszyst­kim, pozwo­lił sobie na tak dużo.

Do tego parę dni temu doszło do zbio­ro­wej egze­ku­cji kilku kłodz­kich gang­ste­rów, wysoko posta­wio­nych ludzi oraz trzech żoł­nie­rzy. Nawet nie można było ziden­ty­fi­ko­wać ofiar, bo nie mieli jesz­cze wyni­ków badań gene­tycz­nych.

Wciąż miał przed oczami widok roze­rwa­nych na strzępy ciał. Sze­ściu nie­bez­piecz­nych ludzi, któ­rzy zgi­nęli w prze­klę­tych męczar­niach, kil­ka­na­ście kilo­me­trów od Kłodzka w nie­wiel­kiej przy­bu­dówce domu eme­ry­to­wa­nego poli­cjanta Kon­rada Kar­po­wi­cza.

„Co za prze­klęty syf”, powtó­rzył w myślach.

– Lecę na siłow­nię, wpadnę póź­niej – rzu­cił w stronę Rabic­kiego, po czym wyszedł z budynku komendy.

Kiedy wsia­dał do swo­jego sta­rego sub­aru, usły­szał dzwo­nek tele­fonu. Popa­trzył na ekran. Obcy numer, pew­nie jakiś tele­mar­ke­ter, ankie­ter albo inny wci­skacz kitu na eta­cie.

– Co tym razem? Foto­wol­ta­ika czy kre­dyt za nerkę? – zapy­tał but­nie, by odpo­wied­nio usta­wić roz­mówcę.

I wtedy usły­szał dosko­nale znany mu głos. Tyle że brzmiący tak, jakby Fijał­kow­ski dzwo­nił z kost­nicy.

– Musisz mi pomóc, teraz. Cze­kam pod szpi­ta­lem miej­skim. Pospiesz się.

Rozdział 3

3

Domi­nik roz­po­znał go z daleka. Nie dało się go pomy­lić z nikim innym, choć nie spo­dzie­wał się, że Igor będzie w aż tak złym sta­nie. Na co dzień wyglą­dał na sil­nego raso­wego dżu­dokę, teraz przy­po­mi­nał wete­rana wojen­nego po tygo­dniach cięż­kiej walki. Fijał­kow­ski, nie­okrze­sany czło­wiek z nie­po­ha­mo­waną potrzebą przy­pie­prze­nia każ­demu, kto sta­nął mu na dro­dze, sie­dział na ławce na wprost szpi­tala miej­skiego w Kłodzku w piża­mie w kratkę. Miał zmę­czoną twarz, ogromne sińce pod oczami, opuch­nięte łuki brwiowe i zaban­da­żo­wane pię­ści.

Domi­nik wje­chał pra­wym kołem na chod­nik. Igor na widok zna­nego auta pod­niósł się z tru­dem i pod­szedł do niego od strony kie­rowcy.

– Dzięki, jestem twoim dłuż­ni­kiem. A teraz chodź, postaw mi coś chu­jo­wego do jedze­nia.

Domi­nik ski­nął głową.

W pobli­skim tanim barze zamó­wili trzy hot dogi, wszyst­kie dla Fijał­kow­skiego.

– Cie­szę się, że cię widzę. I że żyjesz. Choć, mię­dzy nami, nie wyglą­dasz na żywego – ode­zwał się Rudzki.

– Też się cie­szę – odpo­wie­dział Igor na odczepne, sia­da­jąc przy oknie. – Co z Fili­pem? Gdzie on jest? Co tu się odpier­do­liło w tym prze­klę­tym mie­ście?

– Nie wiem, sze­fo­wie nic nie mówią. Nic – pod­kre­ślił.

Domi­nik umiał kon­tro­lo­wać emo­cje. Lata tre­nin­gów na siłowni nauczyły go sku­pie­nia oraz bene­dyk­tyń­skiej dys­cy­pliny, ale teraz nie mógł nad sobą zapa­no­wać. Par­sk­nął śmie­chem, pró­bu­jąc poka­zać bez­sil­ność. Ale i wście­kłość na Igora. W sumie na nich wszyst­kich. Obaj coś przed nim ukry­wali. Pró­bo­wał ich roz­gryźć. Wie­dział, że się wplą­tali w ostro popie­przone sprawy, ale nie miał poję­cia, jaki mieli zwią­zek z masa­krą doko­naną przez Kon­rada Kar­po­wi­cza. Zresztą doda­wał dwa do dwóch już wtedy, kiedy roz­ma­wiał z Fili­pem. Wie­dział, że działo się coś złego. Ale o niczym mu nie powie­dzieli, i to go wku­rzyło. Chciał być trak­to­wany jak równy im.

– Co się tak naprawdę stało parę dni temu? Nie musisz przede mną niczego ukry­wać.

– Tyle wiem, że od paru dni jestem mar­twy.

– Czemu?

– Długo by o tym mówić. Włą­czy­łem sobie w gło­wie tryb samo­lo­towy i lata­łem w chmu­rach. Przez paru sukin­skur­wy­sy­nów z mia­sta.

– Kto i dla­czego cię ściga?

– Im mniej wiesz, tym mniej­sze ryzyko, że pój­dziesz na odstrzał, Domi­nik. Serio, nie wpier­da­laj się w to. Wolę ci tego oszczę­dzić.

– Pew­nie, że nie chcę się wpie­przać w gówno, ale bez tego nie jestem w sta­nie ci pomóc.

Igor Fijał­kow­ski popa­trzył na kolegę. Sporo się wyda­rzyło. Chyba jesz­cze ni­gdy tyle nie namie­szał. Lubił syf, lubił brud, żywił się miej­ską padliną, uwiel­biał się bić, pro­wo­ko­wać, zacze­piać. To był jego świat – ostry wpier­dol, trza­ska­nie po ryjach, wyzwi­ska. Tak samo jak rodzinę kochał siłowe roz­wią­za­nie spraw, zwłasz­cza takich, w któ­rych nie skut­ko­wały żadne pro­ce­dury.

– Wkur­wi­łem paru gości. Znasz mnie. Wiesz, że nie usie­dzę na dupie. Gdy widzę, że źle się dzieje, walę na oślep.

– Wszy­scy się zasta­na­wiają, o co w tym wszyst­kim cho­dzi. Komen­dant kręci się pode­ner­wo­wany, z nikim nie chce gadać, co chwilę gdzieś znika, chyba popija. Zastępca komen­danta jesz­cze gorzej, jest jak tyka­jąca bomba. Na komen­dzie panuje chora atmos­fera. Może polecą głowy.

– To chyba muszę prze­my­śleć, czy wra­cać do pracy, czy nie – sko­men­to­wał Igor.

– A tak serio?

– A tak serio… – Roze­śmiał się gorzko. Nie był dobrym mówcą. Nie uży­wał eufe­mi­zmów, nie potra­fił mydlić oczu. – Zacho­wasz to dla sie­bie?

– Zacho­wuję wszystko od lat, po co ten tekst.

– Zaje­ba­łem ostro paru gościom. Tyle tylko, że przez to wdep­ną­łem w nie­złe gówno i wkur­wi­łem parę osób, które sporo zna­czą w rejo­nie.

– Coś nie­coś się domy­śla­łem. Ale nie wie­rzę, że przez to roz­pę­tało się w Kłodzku takie pie­kło, Igor. Mam swój rozum. To nie może być wszystko.

Igor mach­nął masywną ręką. Pod szpi­talną piżamą uwi­docz­niły się żyły oraz posi­nia­czone mię­śnie przed­ra­mie­nia.

– Nie pamię­tam szcze­gó­łów, mam tylko prze­bły­ski. Wyrwa­nie z łóżka. Pięść Mań­kuta. Elmera. Kara­kana. Ale chyba jesz­cze kogoś. Wytasz­czyli mnie stam­tąd. Zabrali do jakiejś psiej nory. Potem chcieli prze­jąć mój dom. Mój dom, rozu­miesz? Jako zabez­pie­cza­nie, żebym im wię­cej nie pod­ska­ki­wał. Żebym ich wię­cej nie ruszał. Mam sekun­dowe fla­sh­backi. Coś się poja­wia, zaraz potem znika. Dopiero zaczy­nam skle­jać te urywki.

– Kurwa, Igor, jeste­śmy kum­plami, ale i poli­cjan­tami. Wiesz, że to dopiero nabie­rze obrotu. Tej sprawy nikt nie zamie­cie pod dywan. Zro­bi­li­ście w Kłodzku rze­czy, po któ­rych to mia­sto długo się nie otrzą­śnie.

Igor zer­k­nął na Rudz­kiego. Musiał odsło­nić przed nim cho­ciaż część prawdy, choćby dla­tego, że chciał prze­cią­gnąć go na swoją stronę.

– Pamię­tam, że byłem w miesz­ka­niu tego luja Gaw­rona. Tego, co bił swo­jego syna i part­nerkę. Tę, którą zna­leź­li­ście na wysy­pi­sku pod Ląd­kiem. Wpier­do­li­łem mu. Potem poje­cha­łem za Mań­ku­tem i Elme­rem, oni ją wcze­śniej zgwał­cili. Było ostro. Bar­dzo ostro. Pole­ciały sto­liki, butelki, chyba też krze­sło. Nie mam pew­no­ści, ale moż­liwe, że jed­nego zla­łem nogą od krze­sła. Wszyst­kim, co było pod ręką. Ja też od nich dosta­łem. Gdy się ock­ną­łem, sie­dzia­łem w jakimś warsz­ta­cie. Pamię­tam, że roz­ma­wia­łem z Bam­bo­szem, trza­skał mnie po mor­dzie.

Domi­nik przy­po­mniał sobie to, co wywnio­sko­wał ze wszyst­kich roz­mów z Fili­pem. Na jego prośbę spraw­dzał w bazach danych ludzi z mia­sta. Krauze pytał o pseu­do­nimy, samo­chody, czy­tał sporo akt. Ci ludzie skoń­czyli spa­leni w komórce Kar­po­wi­cza.

Rudzki nie bar­dzo wie­dział, co z tego zle­pić.

Igor naj­wy­raź­niej też nie.

– Myśla­łem, że prze­pa­dłem, że mnie tam zatłuką. To była zapla­no­wana prze­dłu­żona egze­ku­cja. Mia­łem zwią­zane ręce, nie mogłem się bro­nić, Bam­bosz mnie kato­wał. Zaczą­łem się modlić, żegnać z rodziną. I nagle coś się wyda­rzyło. Wła­śnie ten huk. Błysk. Jakiś dym. Myśla­łem, że coś wybu­chło. I wtedy go zoba­czy­łem.

– Filipa?

– Tak. Zja­wił się w tym jeba­nym warsz­ta­cie jak duch. Obez­wład­nił żoł­nie­rzy Bam­bo­sza, a potem… znów mi się urwał film. Kolejny rol­ler­co­aster. Prze­wo­żono mnie. Widzia­łem jasne świa­tła. Sufit. Obce twa­rze. A gdy odzy­ska­łem przy­tom­ność, było już po wszyst­kim. Leka­rze mówili, że w Kłodzku wybu­chła jakaś afera. W domu Kar­po­wi­cza zabito kilku gang­ste­rów z Kłodzka, w tym samego Roxa, jego ludzi, Kara­kana, Bam­bo­sza i Dakotę. Istny, kurwa, cyrk. – Igor zamilkł. Rozej­rzał się po ścia­nach nie­wiel­kiego baru. Patrzył na wypo­sa­że­nie, meble, półki, świa­tła, obrazy; przy­glą­dał się im, ale ich nie dostrze­gał. Roz­my­ślał. – Od razu do niego zadzwo­ni­łem.

– Co powie­dział?

– Że już po wszyst­kim. Potem znów zapa­dłem w jakiś, kurwa, nie­koń­czący się sen, jak­bym był w samym pie­kle. Spa­łem, jak­bym był mar­twy. Obu­dzi­łem się dopiero dzi­siaj. Pew­nie znów mi dowa­lili jakieś leki. Pamię­tam leka­rza. Zja­wił się nade mną niczym posła­niec samego dia­bła. Powie­dział, że Filip może nie żyć. Ode­brało mi mowę. Ale na szczę­ście nie świa­do­mość. Wiesz, co to zna­czy?! To mój przy­ja­ciel! Mój brat. Kocham go. Znam go od dziecka. Zro­bię dla niego wszystko. Zabiję, kogo trzeba, by spra­wie­dli­wo­ści stało się zadość. – Igor urwał, zaci­snął pię­ści. Bił się z myślami. – Nie mia­łem do kogo zadzwo­nić… Jesteś jedyną osobą, która może wie­dzieć, co tu się, do chuja pana, dzieje.

Domi­nik przy­glą­dał się zmal­tre­to­wa­nemu kole­dze. Igor pod wpły­wem emo­cji mówił nie­skład­nie. A jeśli chcieli zro­bić cokol­wiek sen­sow­nego, musieli dzia­łać meto­dycz­nie, dokład­nie tak, jak go uczono. Chciał zło­żyć wszyst­kie strzępki infor­ma­cji w całość, zanim podej­mie jaką­kol­wiek decy­zję.

Wresz­cie się ode­zwał.

– Też jestem wście­kły, wierz mi, ale nie możemy dać się ponieść emo­cjom. To trudna sprawa. Na razie nie ma dowodu, że Filip nie żyje. Może część osób woli, byśmy tak myśleli. Moim zda­niem on żyje. Jeśli chcesz coś zro­bić, jeśli mam ci pomóc, trzeba to bar­dzo dokład­nie zapla­no­wać.

– Mówię ci, nie babraj się w tym syfie, nie ma sensu. Pomóż mi pozy­skać tro­chę danych, to wszystko.

Domi­nik ski­nął głową.

„Może takie wyj­ście na razie będzie naj­lep­sze. A potem się zoba­czy”, pomy­ślał.

– Co jesz­cze chcesz wie­dzieć? – zapy­tał Igor.

– Wszystko – odpo­wie­dział bez namy­słu.

Igor nie­znacz­nie ski­nął głową, prze­żu­wa­jąc spory kawa­łek jedze­nia. Domi­nik nie jadał takiego syfu, więc popi­jał tylko zimną wodę mine­ralną. Sie­dzieli przy oknie, patrząc na jeden z głów­nych dep­ta­ków Kłodzka, po któ­rym w to paź­dzier­ni­kowe popo­łu­dnie ludzie mknęli po zakupy, z pracy albo do niej. Oprócz nich w barze było jesz­cze tylko dwóch klien­tów, dla­tego mogli roz­ma­wiać swo­bod­nie, bez obaw, że ktoś ich usły­szy.

– Część infor­ma­cji jest pew­nie w aktach, cho­ciaż nie wiem, co dokład­nie usta­li­li­ście. W każ­dym razie byłem w tej prze­klę­tej kamie­nicy chwilę po tym, jak zgwał­cili tę dziew­czynę. Miną­łem się z tymi zwy­rod­nial­cami w kory­ta­rzu, z Elme­rem i Mań­ku­tem, choć wtedy jesz­cze nie wie­dzia­łem, co zro­bili. Dowie­dzia­łem się póź­niej. I tak to się wszystko zaczęło. Od głu­piego przy­padku.

– Poje­cha­łeś na Kole­jową, bo dosta­łeś cynk, że Gaw­ron znowu pobił swoją dziew­czynę?

Igor potwier­dził. Domi­nik nie umiał oce­nić, czy kolega wsty­dzi się tego, co zro­bił, czy jest z sie­bie dumny. Ale zna­jąc Igora, podej­rze­wał, że raczej to dru­gie.

– Krzy­siek z dyżurki był mi winien drobną przy­sługę, więc dał mi cynk. Poje­cha­łem tam sam. Pla­no­wa­łem to zała­twić tak, jak się powinno zała­twiać takie sprawy. Czyli na peł­nej piź­dzie. Tyle że tam było dziecko. Kil­ku­letni Damian. Kaza­łem mu wyjść z domu, a potem zro­bi­łem, co mia­łem zro­bić. Nale­żało mu się. Gaw­ron przy­znał się, że tamci dwaj ją zgwał­cili. On ją im sprze­da­wał. Regu­lar­nie. Im i pew­nie innym. Rozu­miesz? Dzień w dzień, tydzień w tydzień. Bili ją, gwał­cili. I to pie­kło widział ten mały chło­piec – urwał i zamknął oczy. Twarz Igora zro­biła się czer­wona. Znów zaci­snął pię­ści.

Rudzki posta­no­wił dać mu tro­chę czasu. Napił się wody, a potem zaczął ści­skać przed­ra­miona, jakby roz­ma­so­wy­wał zakwasy po inten­syw­nym tre­ningu. Po chwili jego żela­zne palce prze­su­nęły się w kie­runku bicep­sów. Z prze­wie­szo­nej przez ramię nerki wycią­gnął pięć kap­su­łek ami­no­kwa­sów i popił je wodą.

– Dowie­dzia­łem się, gdzie ona może być – zaczął znów Igor. – Poje­cha­łem za nimi pod jakąś kamie­nicę. Cze­ka­łem. Dość długo. A potem ktoś do nich wyszedł. Roz­ma­wiali z jakimś gościem. Weszli do środka. Uzna­łem, że przy­go­tuję im małą nie­spo­dziankę. Wywio­złem chłopca, a potem wró­ci­łem na miej­sce. Aku­rat wsia­dali do samo­chodu. Musia­łem pod­jąć decy­zję, co robić. Wejść do kamie­nicy, zro­bić tam porzą­dek czy jechać za nimi.

Domi­nik popa­trzył na niego pyta­jąco, prze­krę­ca­jąc nie­znacz­nie głowę w bok.

– I poje­cha­łeś za nimi?

– Na szczę­ście robiło się już ciemno. Wyje­chali z Kłodzka, kie­ro­wali się na połu­dnie. Prze­je­cha­łem za nimi kil­ka­na­ście kilo­me­trów, w pew­nym momen­cie skrę­cili w las. Nie mogłem pod­je­chać bli­żej, boby się zorien­to­wali. Wysze­dłem z auta, chcia­łem podejść bli­żej, ale zaraz potem ich auto ruszyło. Wró­ci­łem po swoją hondę, ruszy­łem za nimi bez włą­cza­nia świa­teł. Wyje­chali z tej leśnej drogi w kie­runku Lądka. Cały czas podą­ża­łem za nimi, czu­łem, że coś jest grane. Coś ostrego. Przed Ląd­kiem ich zgu­bi­łem. Doje­cha­łem do samego Lądka, pokrę­ci­łem się chwilę po mie­ście, ale uzna­łem, że szu­ka­nie ich tam nie ma sensu. Musieli się zatrzy­mać gdzieś przed mia­stem. Wró­ci­łem powoli tą samą trasą. No i oka­zało się, że mia­łem rację.

– I co? – pona­glił Domi­nik, bo wyczuł, że kolega zro­bił zbyt długą pauzę. Igor się skrzy­wił. Naj­praw­do­po­dob­niej z bólu. Widać było, że cierpi.

– Zosta­wi­łem auto i pod­sze­dłem do ich bmw. To było na takim placu. Wtedy sko­ja­rzy­łem, gdzie jestem. Przy samym wysy­pi­sku śmieci. Zro­bi­łem zdję­cia, choć w ciem­no­ści wyszły słabo. Zaczą­łem się roz­glą­dać, mia­łem złe prze­czu­cie. Tro­chę to trwało, aż wresz­cie tra­fi­łem na ich ślad. I wtedy zrozumia­łem, co się stało.

– Co?

– Pew­nie sytu­acja wymknęła się spod kon­troli. Może wtedy w tym lesie, a może póź­niej. Może chcieli ją uci­szyć. Albo za mocno ude­rzyli. Fakt jest fak­tem, zabili ją, przy­pad­kiem lub nie.

– Co widzia­łeś na wysy­pi­sku? – zapy­tał Rudzki. Pamię­tał, że był tam w nocy z Fili­pem, pro­ku­ra­to­rem oraz miej­sco­wymi poli­cjan­tami.

– Stali tam, pró­bo­wali przy­kryć worek, zasy­pać go innymi śmie­ciami. Teraz już wiem, że musiała być w środku. – Domi­nik przy­tak­nął, by dać Igo­rowi do zro­zu­mie­nia, że ma rację. – Zro­bi­łem zdję­cia. To zna­czy pró­bo­wa­łem zro­bić, bo wyszły roz­ma­zane. Prak­tycz­nie sama czerń i pik­sele. Ale chcia­łem ich dopaść, nor­mal­nie, mając dowody. Musia­łem zro­bić zdję­cia lep­szej jako­ści, dla­tego pod­sze­dłem bli­żej. Nagle w coś wdep­ną­łem. Może w stare puszki, może coś innego, nie pamię­tam za dobrze. Ale zaczęli drzeć japy. Padł strzał. Jeden, zaraz potem drugi.

– Co zro­bi­łeś?

– Nie jestem aż tak poje­bany, by ryzy­ko­wać. Poza tym, gdyby mnie dopa­dli, mogliby mi zabrać tele­fon. A w nim mia­łem zdję­cia. Dowód w mor­der­stwie. Poza tym, póki byłem żywy, byłem świad­kiem. Świa­dek poli­cjant, pamię­taj. Nie ma nikogo bar­dziej wia­ry­god­nego. Ale mia­łem chu­jowe moż­li­wo­ści, musia­łem stam­tąd spie­przyć. Zaczą­łem biec w stronę auta. No i udało mi się uciec. Przy­naj­mniej czę­ściowo – dodał Fijał­kow­ski, po czym się­gnął po hot doga. – Ale to już nie ma zna­cze­nia.

– Kurde, Igor. Jak nie ma zna­cze­nia? Zgi­nęły dwie dziew­czyny. Jedną z nich jest Monika Mar­czuk. Druga miesz­kała z Gaw­ro­nem. Jesteś jedyną osobą, która widziała, co się tak naprawdę stało. I jedyną, która może ich uwa­lić.

– I to zro­bię. – Igor zaklął do sie­bie szep­tem. – Ale daj mi naj­pierw zmar­twych­wstać. – Sprawa był dość skom­pli­ko­wana i nie umiał jej sobie jesz­cze poukła­dać. Nie odzy­wał się przez chwilę. Jadł i odtwa­rzał w myślach każdy moment. To, co zro­bił. Co powie­dział. Gdzie był. Nano­sił je w myślach na oś czasu, na mapę Kłodzka i oko­licy. – Moje zezna­nie i zdję­cia wystar­czą? – zapy­tał wresz­cie.

– Zbie­ramy ślady, pytamy świad­ków, prze­chod­niów, coś tam do nas powoli spływa, ale giniemy w zna­kach zapy­ta­nia. Sprawy się na sie­bie nakła­dają. Wiemy już, kto za tym stał, dzięki tobie. Wiemy mniej wię­cej, co się wyda­rzyło póź­niej, bo też sporo usta­lił Filip. To on roz­pra­co­wał Mań­kuta i Elmera. I to on namie­rzył Jasz­czura. To naj­więk­szy sukin­kot spo­śród nich, ale nam spie­przył. Dosłow­nie niczym cień, duch. Ale, odpo­wia­da­jąc na pyta­nie, tak, powinny wystar­czyć, żeby ich uje­bać.

– Jasz­czura? – zapy­tał Igor, igno­ru­jąc resztę infor­ma­cji. Nagle z boha­tera tego całego zamie­sza­nia stał się kimś, kto coraz mniej rozu­miał. Sporo się działo, kiedy leżał nie­przy­tomny. Pró­bo­wał sko­ja­rzyć pseu­do­nim, ale nic nie przy­cho­dziło mu do głowy. – Nie znam żad­nego Jasz­czura – rzu­cił z namy­słem. – Ale… prze­cież to nie on za tym stał. Nie mógł. To nie­moż­liwe. Prze­cież oni je zamor­do­wali.

– Matkę tego chłopca tak. Ale nie mamy dowo­dów, że zabili Mar­czuk. Z dzia­łań ope­ra­cyj­nych wynika, że w gru­pie pory­wa­ją­cej kobiety dowo­dził Jasz­czur, Damian Rogoza, miesz­kał w Kłodzku przy Trau­gutta. To wła­śnie tam na niego polo­wa­li­śmy. I tam zna­leź­li­śmy tę porwaną z Głusz­czyc Domi­nikę. Pamię­tasz ją?

– Pamię­tam – przy­znał zamy­ślony. A więc ten cały Jasz­czur musiał być z nimi powią­zany. Czyżby gang kłodzki dys­po­no­wał róż­nymi gru­pami, podgru­pami? Jeśli tak, to Elmer, Mań­kut i Jasz­czur byli odpo­wie­dzialni za han­del kobie­tami. Sute­ner­stwo. Porwa­nia. Jeśli nale­żeli do grupy, pew­nie dla­tego zostały zaan­ga­żo­wane tak duże siły. Po pro­stu została wezwana bojówka do roz­wią­za­nia pro­blemu. Naj­pierw paru żoł­nie­rzy, a potem Dakota, Kara­kan, Bam­bosz. I na sam koniec lider, Rox. – Jak Filip mógł ich namie­rzyć? Jak niby to połą­czył? Jak wcią­gnął Kar­po­wi­cza?

– Tam­tej nocy, kiedy wszystko się wyda­rzyło, wypy­ty­wał mnie o mia­sto­wych. Pytał o żoł­nie­rzy. O ofi­ce­rów, o lide­rów. Dzwo­nił kilka razy, pro­sił, bym mu spraw­dził sam szczyt gangu. Czu­łem, że dzieje się coś popie­przo­nego.

Igor spoj­rzał na Domi­nika. Lubił go, ale nie ufał mu na tyle, by wszystko mówić. Był to wyuczony odruch obronny. Nie mówić wszyst­kiego. Nie ufać każ­demu. Mówić tylko tyle, by nie zaszko­dzić. Spra­wie albo sobie.

– Ale zaje­bał ich Kar­po­wicz, tak?

– Na to wska­zują wszyst­kie dowody. Nie wiem, jak było naprawdę. Ofi­cjal­nie wie­rzę papie­rom.

– A nie­ofi­cjal­nie?

Domi­nik zaśmiał się gorzko, ale szybko spo­waż­niał, jakby w sekundę zro­zu­miał, że śmiech jest tu naj­mniej sto­sow­nym zacho­wa­niem.

– Pozwól, że odpo­wiem dyplo­ma­tycz­nie. Wolę wie­rzyć doku­men­tom. Na razie nie mam powo­dów, by je pod­wa­żać. A to, co myślę pry­wat­nie, to moja sprawa.

– Pier­do­lisz. Niby jak on to zro­bił? Jak mógł uwa­lić paru tak ostrych i nie­bez­piecz­nych ludzi jak Kara­kan czy Dakota? A na koniec Roxa, jed­nego z naj­ostrzej­szych zawod­ni­ków, jakich w życiu pozna­łem? I jak jesz­cze do tego wszyst­kiego na koniec dnia zdo­łał zamor­do­wać Bara­kudę? Jak go w ogóle zna­lazł? Prze­cież ten czło­wiek nie ist­niał. Żył niczym, kurwa, dzia­dow­ski duch.

– Więc już teraz chyba wiesz, czemu wolę – Rudzki zaak­cen­to­wał to słowo – wie­rzyć doku­men­tom, a nie logice? Tam­tej nocy oni wszy­scy zgi­nęli. A ja czu­łem, że albo się na nich szy­kuje, albo sprze­daje infor­ma­cje Kar­po­wi­czowi.

„Albo jedno i dru­gie”, pomy­ślał Igor, ale zacho­wał to dla sie­bie. A zatem zanim Filip ura­to­wał mu dupę, pomógł Kar­po­wi­czowi namie­rzyć ich wszyst­kich. I dla­tego zapła­cił tak wysoką cenę.

– Widzia­łeś akta?

– Tak, ale nie byłem na miej­scu. Wiem, że Bara­kudę zna­lazł Kon­rad – powie­dział rze­czowo Rudzki. – Może namie­rzył go dawno temu, a egze­ku­cję pla­no­wał mie­sią­cami, może latami, a spo­tka­nie z Fili­pem tylko zwień­czyło ten moment?

– Gdzie go zna­lazł?

– Miesz­kał w Lewi­nie Kłodz­kim, miał tam duży ponie­miecki gości­niec. Ofi­cjal­nie. A nie­ofi­cjal­nie, pew­nie nikogo nie przyj­mo­wał. Zasła­niał się remon­tem, ale kasę nabi­jał. Albo prał w innym miej­scu. To już nie nasza działka.

– Ale jak Kar­po­wicz go tam dorwał?

– Mogę się jedy­nie domy­ślać, że skoro dopadł ofi­ce­rów i samego Roxa, to pew­nie któ­ryś się roz­pruł. Kar­po­wicz mógł ich tor­tu­ro­wać, według rapor­tów z sek­cji jeden z nich miał poła­mane żebra i spi­ło­wane zęby, ale bez badań gene­tycz­nych trudno dociec który.

– Czyli ktoś się wyga­dał.

– Pew­nie tak. Nie było śla­dów wła­ma­nia. Pew­nie niczego nie­świa­domy Bara­kuda otwo­rzył drzwi. I wtedy, jak podej­rze­wamy, Kon­rad się na niego rzu­cił. Ślady z miej­sca zbrodni wska­zują na to, że się szar­pali. Prze­szli, napier­da­la­jąc się, do jed­nego z pomiesz­czeń. Tam Bara­kuda się­gnął po sie­kierę, która stała przy kominku. W tym cza­sie Kar­po­wicz wycią­gnął nóż. Kon­rad dźgnął go kilka razy w trze­wia. Bara­kuda odpła­cił się tym samym. Nim padł na zie­mię i stra­cił siłę w nogach, zdą­żył roz­pruć Kar­po­wicza niczym wprawny rzeź­nik.

– Nie chce mi się w to wie­rzyć – powie­dział głu­cho Igor.

– Mnie też, ale widzia­łem zdję­cia. Dużo zdjęć. Za dużo. Kosz­marny widok, wierz mi. Dwóch braci. Jeden, lider gangu, drugi, eme­ry­to­wany poli­cjant. Całe życie z dala od sie­bie, a obaj skoń­czyli tak par­szy­wie. Leżeli obok sie­bie. Kurwa, los sobie ład­nie z nich zadrwił.

Domi­nik skoń­czył, Igor rów­nież się nie odzy­wał. Ukła­dał to sobie w całość. Nie żało­wał tych ludzi.

– No dobra, to teraz do sedna. Co wiesz o Fili­pie? Co się mogło wyda­rzyć w jego miesz­ka­niu?

– Mało wiemy. Za mało. Strasz­nie mi to śmier­dzi.

– Tobie to wszystko śmier­dzi. Co mówi wła­dza? Komen­dant? Zastępca?

– Nic. Odsu­wają nas. Nie dopusz­czają do akt. Byłem u naczel­nika, powie­dział, żebym się nie wpier­da­lał w gno­jówkę, bo nie jestem gów­nem i nie utrzy­mam się na powierzchni.

– W cho­lerę głę­boka meta­fora życia według Byczew­skiego. Ale skoro tak powie­dział, to moż­liwe, że coś wie.

– Albo jego też nie dopusz­czają.

– Więc kto i co może wie­dzieć?

Domi­nik wzru­szył umię­śnio­nymi ramio­nami.

– A Ola? Mar­cel? Co z nimi?

– Nie mam poję­cia. Dowie­dzia­łem się o wszyst­kim parę godzin po fak­cie. Na komen­dzie zro­biło się gorąco, cho­ciaż pró­bo­wano to zataić. Zje­chało się sporo ludzi, część spoza mia­sta. Nie wiem kto to, może Wro­cław, Opole. Wiem, że było pogo­to­wie. Gdzieś go zabrali. Nawet nie wia­domo, czy żywego.

– Zasta­na­wia­łeś się, kto na niego polo­wał?

– Moż­liwe, że ktoś się dowie­dział, że Filip poma­gał Kar­po­wi­czowi. A może miał coś, co chcieli odzy­skać. Wiele razy pyta­łem go, co się dzieje, ale wciąż mnie odsy­łano z kwit­kiem. Komen­dant rzadko bywa w pracy. Zastępca, Muszyń­ski, jesz­cze rza­dziej.

Igor skoń­czył jeść, dopił colę.

– Mam prośbę, pod­rzuć mnie do domu. Muszę się spo­tkać z Werą. Nie widzia­łem jej od paru dni – powie­dział, wsta­jąc od sto­lika. – Chciał­bym też przej­rzeć akta spraw. Nie możemy tak tego zosta­wić – powie­dział, wsta­jąc. – I dzięki za hot dogi. Tak się prze­żar­łem, że zaraz mi się włą­czy wsteczny i zacznie cofa­nie. Po dobrym i soczy­stym pawiu od razu poczuję, że żyję.

Rozdział 4

4

Sły­szę swoje kroki, sta­wiam je szybko, ale ostroż­nie. Każde dotknię­cie pod­łoża, wil­got­nej czar­nej ziemi, kamieni, paty­ków spra­wia mi ogromny ból. Prze­szy­wa­jące impulsy rażą jak prą­dem.

Nie zwra­cam na to uwagi, sta­ram się biec przed sie­bie, nie zwa­żać na to, co się znaj­duje przede mną, pode mną – nawet jeśli każdy krok powo­duje cier­pie­nie, jeśli czuję się, jak­bym szła po roz­grza­nym do czer­wo­no­ści węglu.

Ale innej drogi nie ma. Tylko ta męka przez czarny las pełen potwo­rów.

Drzewa. Wszę­dzie tylko one.

Ciche niczym niemi straż­nicy pie­kła. Ale co jakiś czas sły­szę ich szepty. Mówią do mnie, a może do sie­bie. A może to tylko wiatr.

Patrzę w górę, chyba nie­długo będzie peł­nia. Niebo wska­zuje mi drogę, jasny księ­życ oświe­tla to pie­kło, czarne, duszne, zamknięte.

Zwal­niam. Moje oczy przy­wy­kły do ciem­no­ści, stały się czujne, dzi­kie. Od paru dni są wyczu­lone na ruch. A ruch jest zagro­że­niem. Uni­kam go. Ucie­kam przed nim.

Gdzie ja w ogóle jestem? Roz­glą­dam się, patrzę, nasłu­chuję. Wiem, że czas ruszyć dalej.

Znów przy­spie­szam, pra­wie bie­gnę. Przy­staję nagle, bo wyczu­wam spory spad. Ale muszę tam zejść, nie ma innej drogi.

Nasłu­chuję. Mam wra­że­nie, że spo­mię­dzy czar­nych drzew wyła­niają się oczy dzi­kich zwie­rząt. Patrzą na mnie.

Pil­nują mnie. A może na mnie polują.

Widzę je, jest ich coraz wię­cej, są tak nie­rze­czy­wi­ste, że zdaje mi się, jakby coś do sie­bie szep­tały.

Co mówią?

Ruszam dalej, w dół, powoli, byle przed sie­bie.

Ucie­kam przed czarną bestią, która za mną kro­czy, która jest gdzieś tam, w oddali.

Czarny bez­li­to­sny potwór.

Scho­dzę, powoli, a kiedy docie­ram niżej, znów ruszam, ucie­kam, bie­gnę, ale poty­kam się. Upa­dam, pod­no­szę się, ucie­kam.

Przy­staję. Wiem, że gdzieś tam jest, ale nie sły­szę jego kro­ków.

Jestem tu sama, zmar­z­nięta, naga. Obdarta ze wszyst­kiego, co mnie dotych­czas chro­niło.

Czuję się jak zwie­rzyna na polo­wa­niu.

Chcę wyć, krzyk­nąć, zawo­łać kogoś, ale nie mogę. Jestem na końcu świata, nie ma tu niczego poza ciem­no­ścią i wiel­kimi drze­wami.

Nie mogę się pod­dać. Muszę prze­żyć. Muszę myśleć o prze­trwa­niu, o tym, że z każdą sekundą odda­lam się od tam­tego miej­sca.

Od tam­tego prze­klę­tego miej­sca.

Jestem coraz dalej. I nagle spo­mię­dzy drzew wyła­nia się cień. Widzę go. Ale syl­wetka niczego mi nie przy­po­mina, jest ciem­niej­sza od czerni lasu.

Idzie za mną.

Przy­ci­skam dłoń do ust. Zasła­niam je, by niczego nie powie­dzieć, nie krzyk­nąć, by stać się wro­śnię­tym w to miej­sce mar­twym posą­giem. Prze­staję oddy­chać. Nie­ru­cho­mieję.

Czarna postać jest za mną.

Idzie po moich śla­dach.

Rozdział 5

5

– I co, wiesz, gdzie on może być? – szep­nęła.

– Nie, ale znajdę go, obie­cuję.

– Boże, Igor, w co wyście się wpa­ko­wali? – zapy­tała z taką roz­pa­czą, że aż zadrżał. Pła­kała. Naj­pierw, kiedy go ujrzała, roz­pła­kała się z rado­ści. Ale potem ta radość prze­ro­dziła się we wście­kłość, a wresz­cie w smu­tek.

– W syf, Wera, jak zawsze. Co mam ci powie­dzieć? Wiesz, że naj­pierw robię, potem myślę.

– Igor, choć raz bądź poważny, dobrze? Dzwo­niła do mnie Ola, potem poli­cjanci. Twój szef, naczel­nik, potem zastępca komen­danta. Muszyń­ski. Czy jak mu tam. Nie wie­dzia­łam, co mówić i co odpo­wia­dać. Odcho­dzę od zmy­słów.

– Spo­tka­łem sta­rych zwy­roli, któ­rym nale­żało się ostre lanie. Znasz mnie. Wiesz, że nie odpusz­czam, bo zwy­roli trzeba lać.

– Nie, Igor. Od tego jest wymiar spra­wie­dli­wo­ści, a nie twoje pię­ści. Życie to nie film.

– Wymiar nie zawsze działa, jak należy. Zanim by się za nich wzięli, dzie­ciak widziałby jesz­cze dzie­sięć albo dwa­dzie­ścia razy gwał­coną matkę. Pobitą. Mal­tre­to­waną.

– Wtedy, kiedy wró­ci­łeś pijany do domu, to było już po wszyst­kim? – zapy­tała po raz kolejny. Kiedy wró­cił do domu przed godziną, rzu­ciła się mu w ramiona, a potem długo nie chciała puścić. Doty­kała jego zma­sa­kro­wa­nej twa­rzy, szlo­chała. Od jakie­goś czasu sie­dzieli w salo­nie, roz­ma­wiali już spo­koj­niej, bo emo­cje już nieco opa­dły.

– Tak – odpo­wie­dział i popa­trzył na nią. Miała na sobie ciemną bluzę z kap­tu­rem. Chyba poży­czyła od Zuzi, bo nie koja­rzył, by wcze­śniej coś takiego nosiła. Wyglą­dała, jak zawsze jego zda­niem, pięk­nie, ale była wyraź­nie zmę­czona. Wła­śnie zdał sobie sprawę, jak bar­dzo ją skrzyw­dził i jak się to na niej odbiło.

– Co chcesz teraz zro­bić?

– Nie spo­cznę, dopóki się nie dowiem, co z Fili­pem.

– A pomy­śla­łeś o nas? Co z nami? Wiesz, że ktoś na nas polo­wał? Że ktoś stra­szył Zuzię? Ktoś obser­wo­wał nasz dom?

– Wiem, przez co prze­szły­ście. Prze­pra­szam za to. Prze­pra­szam za wszystko. Cały czas o was myślę. Ale teraz muszę pomy­śleć o Fili­pie i jego rodzi­nie. Naj­le­piej będzie, jak wyje­dzie­cie.

– Igor, do jasnej cho­lery! Dopiero co wró­ci­ły­śmy do domu. Filip wywiózł nas do swo­jego dru­giego miesz­ka­nia, mówiąc, że tam będziemy bez­pieczne. Poka­zy­wał mi, jak się posłu­gi­wać para­li­za­to­rem, nożem. Naprawdę myślisz, że po tym wszyst­kim znów uciek­niemy? Nie pomy­śla­łeś, że mamy tak po pro­stu dość?

– Nie mam wyj­ścia – prze­rwał jej. – Prze­pra­szam, Wera, to się naprawdę nie­długo skoń­czy. Ale póki co muszę was ochro­nić, bo mogą mnie szu­kać. Obie­cuję, dwa, może trzy dni.

– Nie wie­rzę ci.

– Będzie dobrze. Przy­się­gam. Muszę go zna­leźć, bo wiem, że Filip żyje. Odnajdę go. Muszę to zro­bić. A potem wszystko wróci do normy – powie­dział, krzy­wiąc się, bo poczuł falę prze­szy­wa­ją­cego bólu. Impuls roz­prze­strze­nił się po całym ciele niczym rażące ude­rze­nie pio­runa. – Ale naj­pierw muszę spra­wić, byście były bez­pieczne, a dom nie jest bez­pieczny. Oni wie­dzą, gdzie miesz­kamy.

– Boże, Igor. Kto? – zapy­tała głu­cho. – Kto wie, gdzie miesz­kamy? – zapy­tała, ale nie docze­kała się odpo­wie­dzi.

Igor wresz­cie się pod­dał. Splótł masywne dło­nie, a jego napięta od bólu i zło­ści twarz się roz­luź­niła. Zła­mał się. Z wielu powo­dów. Z powodu tra­ge­dii, jaką ścią­gnął na Wero­nikę, Zuzię, na sie­bie. A potem na Filipa i jego rodzinę. Wie­dział, że Filip posta­wił wszystko na jedną kartę. Ura­to­wał go, a potem sam obe­rwał kilka kul.

Wero­nika zada­wała mu kolejne pyta­nia, ale na wiele z nich nie znał odpo­wie­dzi.

Kiedy mówił, czuł się tak, jakby się spo­wia­dał. Spa­dał z niego cały cię­żar. Cie­szył się, że powoli docho­dzi do sie­bie. Widok całej i zdro­wej Wero­niki, widok domu, miej­sca, które kochał, spra­wił, że zaczęły mu wra­cać siły. Może to wcale nie leki spra­wiają, że czło­wiek docho­dzi do sie­bie. Może to bli­scy, ci, któ­rych kochamy, są naj­lep­szym lekar­stwem na wszel­kie cier­pie­nia.

– Przy­bie­gła do nas sąsiadka z naprze­ciwka, by zapy­tać, czy wiem, co się stało. Powie­działa, że został zastrze­lony jakiś poli­cjant. Myślała, że cho­dzi o cie­bie. Od razu zadzwo­ni­łam do Filipa. Nie odbie­rał, ale udało mi się zła­pać Domi­nika. Powie­dział, że nic nie wie, ale nie­ba­wem się ode­zwie. Oddzwo­nił, mówiąc, że ktoś postrze­lił Filipa. Poje­cha­łam pod ich dom. Stał tam radio­wóz, nie wpu­ścili mnie do środka. Byłam też u cie­bie w szpi­talu i wresz­cie pozwo­lili mi cię zoba­czyć. Sta­łam tam. Patrzy­łam na cie­bie. Pła­ka­łam. Sama nie wiem, czy z roz­pa­czy, czy ze szczę­ścia, czy z bez­sil­no­ści. Wresz­cie kazali mi wyjść. Kolej­nego dnia znów to samo.

– Dowie­dzia­łaś się, co z Olą? Co z Mar­ce­lem?

– Nie mam poję­cia. Dzwo­ni­łam kil­ka­na­ście razy i nic. Dostaję już szału.

Poszedł do kuchni po wodę. Musiał się nawad­niać. Zaczął masze­ro­wać w tę i z powro­tem po salo­nie.

Ana­li­zo­wał, myślał.

Dzie­siątki, setki obra­zów.

Pamię­tał, jak wró­cił do samo­chodu, do chłopca, któ­rego chciał wyrwać z tego okrut­nego świata gwał­tów, alko­holu i nar­ko­ty­ków. Dość się już naoglą­dał. Pamię­tał, że jechał jak zahip­no­ty­zo­wany, mija­jąc dobrze znane ulice, kamie­nice, zakręty, świa­tła, reklamy, pla­katy, bil­l­bo­ardy, porzu­cone budy, w któ­rych kie­dyś były sklepy. Pamię­tał swoją wście­kłość. Pio­ru­nu­jące wkur­wie­nie się­ga­jące poziomu, jakiego jesz­cze w życiu nie doświad­czył. Gdyby mógł, zabiłby ich bez uży­cia broni. Każ­dego po kolei. Chciał ich wszyst­kich udu­sić wła­snymi rękami. Bez niczy­jej pomocy. Bez prze­pi­sów, pro­ce­dur. Z bestiami trzeba było roz­ma­wiać ich języ­kiem. Na dwóch sukin­sy­nów, któ­rzy pół godziny wcze­śniej bru­tal­nie zgwał­cili matkę chłopca, nie zadzia­ła­łyby słowa. Wie­dział to. Miał ochotę ich ska­to­wać, a potem powy­bi­jać zęby i poob­ci­nać im kutasy.

Na hory­zon­cie poja­wili się oni. Z matką chłopca.

Jakie­kol­wiek dzia­ła­nie byłoby dla Damiana zbyt trau­ma­tyczne. Igor popro­sił go, by zadzwo­nił do kogoś, u kogo może prze­no­co­wać. Dzie­ciak powie­dział, że ma jedną cio­cię, Monikę. Nie znał nazwi­ska. Wyre­cy­to­wał z pamięci numer, bo to była jedyna osoba, do któ­rej cza­sami dzwo­nił, kiedy w domu działo się pie­kło. Kiedy z nią roz­ma­wiał, cio­cia mówiła mu miłe słowa. Powie­działa, że nie­długo go z tego wycią­gnie. I żeby był dzielny.

Powie­działa, że zaraz po niego przyj­dzie.

Igor roz­ma­wiał z nią przez chwilę, powie­dział, że pod­rzuci go do niej, by się nim zaopie­ko­wała.

– Igor? – usły­szał cichy głos żony.

Nie zatrzy­my­wał się. Krą­żył mię­dzy salo­nem a kuch­nią.

Potem poja­wił się kolejny fla­sh­back.

Wysy­pi­sko, ucieczka. Zwiał im. Albo tak mu się wyda­wało. Poje­chał do mia­sta się napić. Wszedł do baru Aca­pulco, któ­rego sze­fem był stary Kazik, ban­dyta, który posta­no­wił ustat­ko­wać się po pięć­dzie­siątce. Znał Igora, a Igor jego. Nie wcho­dzili sobie w drogę, sza­no­wali się.

Zamó­wił piwo, potem dru­gie. Wpa­ro­wali do baru, gdy już był po trzech i po setce wódki. A to była zła mie­szanka, kurew­sko zła mie­szanka, wie­dział o tym, nie­stety oni nie.

Kolejny błysk.

Pró­bo­wali go zaata­ko­wać, ale chwy­cił masywną krysz­ta­łową popiel­niczkę i trzep­nął nią w głowę Mań­kuta. Ten aż się zachwiał i upadł na zie­mię. Potem ude­rzył nią Elmera. Stary Kazik poszedł do drzwi, zamknął je, nie chciał nikogo wpusz­czać, bo wie­dział, co się będzie działo.

Igor poło­żył się na Elme­rze i zaczął go walić z całych sił. Dostał kil­ka­na­ście cio­sów w twarz. Mań­kut wresz­cie się pod­niósł, Igor ude­rzył go z liścia z dwóch stron, potem zaczął ude­rzać go w twarz do czasu, aż tam­ten padł, a potem spo­koj­nie usiadł przy barze. Dopił wódkę. Zamó­wił piwo i poszedł do toa­lety.

Potem – pustka.

Nicość.

Czerń.

Wie­dział, że coś musiało się wyda­rzyć, ale co?

Pamię­tał ciemny maga­zy­nek, w któ­rym uno­siła się woń oleju, smaru i beto­no­wej pod­łogi.

Miał przed oczami twarz jed­nego z naj­więk­szych skur­wieli, jakich poznał w swoim życiu, Bam­bo­sza. Czło­wieka, któ­remu kilka razy miał przy­jem­ność roz­kwa­sić mordę. Pamię­tał, że śmier­działo mu z ryja. I tym jego osił­kom rów­nież.

Pró­bo­wali nego­cjo­wać. Pod­sta­wili mu pod twarz umowę sprze­daży domu. Zaraz potem usły­szał huki. Bły­ski. Fle­sze. Para­li­za­tor. Narzę­dzia, któ­rymi Filip wymie­rzał spra­wie­dli­wość.

To było wszystko, co pamię­tał.

Nie­stety wciąż nie wie­dział, od czego zacząć. Sprawa była deli­katna, a on nie potra­fił dzia­łać deli­kat­nie. Potra­fił wywle­kać ludz­kie sła­bo­ści za pomocą ostrych słów i cel­nych ude­rzeń. To był jego poli­cyjny talent. Resztę odwa­lał Filip.

Teraz role się odwró­ciły. Musiał spró­bo­wać dzia­łać meto­dycz­nie, spo­koj­nie, tak by niczego nie spie­przyć. Pla­no­wać każdy ruch.

Nagle usły­szał hałas. Coś się działo przy drzwiach.

Cały się spiął i odru­chowo się­gnął po długi kuchenny nóż. Zga­sił świa­tło. Prze­su­nął się bez­sze­lest­nie w kie­runku drzwi.

Usły­szał naci­ska­nie klamki, po chwili prze­krę­ca­nie klu­cza w zamku. Zaraz potem ujrzał w drzwiach wej­ścio­wych szczu­płą syl­wetkę Zuzi. Na widok ojca upu­ściła torbę. A potem krzyk­nęła z rado­ści.

Rozdział 6

6

Chcia­łam krzyk­nąć, ale musia­łam zdu­sić w sobie ten odruch.

Mam już tak pora­nione stopy, że nie­długo stracę czu­cie. Wiem, że zosta­wiam za sobą ścieżkę krwi, która zwabi dzi­kie zwie­rzęta.

Napi­łam się zim­nej wody ze stru­mie­nia. Dzięki niej prze­trwam jesz­cze jakiś czas. Każda sekunda i minuta dają mi nadzieję, że prze­żyję. Że ten wyścig z cza­sem skoń­czy się moją wygraną.

Tyle że to nie jest gra.

To walka o prze­trwa­nie.

A ja muszę prze­trwać. Chcę wró­cić do bli­skich. Do swo­jego synka Jasia. Chcę go zoba­czyć. Uści­skać, przy­tu­lić, dotknąć, poba­wić się. Po pro­stu z nim być. Cho­dzi do przed­szkola, potrze­buje mnie. Kto się nim zaj­mie tak dobrze jak ja? Mama? Czy da sobie radę? Pew­nie się zamar­twia, gdzie jestem. Gdzie ucie­kłam, gdzie znik­nę­łam. Dla­czego posta­no­wi­łam ich opu­ścić. Czy ucie­kłam, czy ktoś mnie porwał. Choć nie, w ich życiu nie ma takiego słowa jak porwa­nie. Ale w moim już jest.

Z kim teraz jest? Co robi? O czym myśli? Jak jest ubrany? Co dzi­siaj, wczo­raj, przedwczo­raj, cztery dni temu zjadł?

Dała­bym wszystko, abso­lut­nie wszystko, by mu teraz powie­dzieć: „Nie martw się, jestem, żyję, może prze­trwam”.

Bie­gnę do cie­bie, bo wiem, że prze­trwam. Jesz­cze dzień, może dwa dni i znów będziemy razem. Usią­dziemy przed tele­wi­zo­rem, będziemy oglą­dać śmieszne filmy, znów będziemy razem zasy­piać, będę ci czy­tała do snu twoje ulu­bione książki, przy któ­rych zawsze się śmie­jemy. Nie­długo wrócę, zaopie­kuję się tobą, pogłasz­czę cię po gło­wie, przy­tulę się do cie­bie przed snem. Pro­szę, cze­kaj na mnie, obie­cuję, że wrócę. Niczego innego nie chcę, tylko prze­żyć. To dla cie­bie kale­czę stopy, dla cie­bie ucie­kam po ciem­nym lesie naga, zakrwa­wiona. Od dwóch dni nic nie jadłam, choć bar­dziej od jedze­nia potrze­buję cie­bie.

Kocham cię, syneczku. Kocham cię, mój skar­bie.

Poty­kam się o coś.

Ugi­nają się pode mną kolana, ale nie ustaję, idę, potem znów bie­gnę. Każda sekunda i każda minuta spra­wiają, że jestem coraz bli­żej.

W pew­nej chwili zatrzy­muję się obok kolej­nego wiel­kiego drzewa, podob­nych minę­łam już tysiące. Jest tak wyso­kie, jakby chciało dosię­gnąć samych chmur. Ale na szczę­ście dziś jest ich mało, dzięki temu coś widzę, może zaraz wyj­dzie księ­życ i oświe­tli tę mar­twą kra­inę.

Widzę ostre niczym igły strze­li­ste drzewa wyra­sta­jące z ciem­nej ziemi.

Ale gdzie jestem? Chcia­ła­bym ci to powie­dzieć, synku, mamo, byście mogli to prze­ka­zać innym. Byście powia­do­mili, kogo trzeba. Ale nie wiem. Myślę, spraw­dzam, patrzę w niebo, na samo­loty lecące tysiące metrów nade mną. Może lecą też nad wami – może za moment też je zoba­czy­cie. Spójrz­cie w niebo, pro­szę. Zaraz zoba­czy­cie miga­jące świa­tła. Jestem gdzieś tu, pod tym samo­lo­tem, który leci wysoko, wysoko nade mną.

Bła­gam, spójrz­cie w niebo i powiedz­cie mi, czy też go widzi­cie.

Znów patrzę przed sie­bie. W tym miej­scu nie ma nic poza drze­wami. Czuję się tak, jak­bym brała udział w dia­bel­skim torze prze­szkód albo prze­klę­tym obo­zie prze­trwa­nia.

Choć nie mam już sił, wiem, że muszę ucie­kać. Byle dalej od tego pie­kła. Nie chcę już czuć tam­tego miej­sca. Nie chcę tam­tej ciem­no­ści. Smrodu. Nie chcę sły­szeć tych pisków, pła­czu ani poję­ki­wań.

Chcę być jak naj­da­lej od tam­tego miej­sca. Nie zasłu­ży­łam, by w nim być, nie zro­bi­łam nic złego.

Idę, mijam skały, które wyra­stają z ziemi niczym wyska­ku­jące na mój widok olbrzymy.

Czarne olbrzymy, ura­tuj­cie mnie – mówię do nich, ale mnie nie sły­szą. Chcę popro­sić, by dały mi schro­nie­nie, wska­zały ręką, w któ­rym kie­runku mam biec, albo by cho­ciaż zagro­dziły drogę tam­tym. Ale one mil­czą niczym zaklęte w kamie­niach mar­twe dusze.

Mówią, choć nie wydo­by­wają z sie­bie żad­nego słowa. Sły­szę je.

Wiem, że kie­dyś musi się to wresz­cie skoń­czyć.

Wiem, że jestem coraz bli­żej.

Czuję już wasz zapach. Sły­szy­cie mnie? Czuję wasz zapach, otwórz­cie już drzwi. Za chwilę będę na miej­scu.

Rozdział 7

7

Patrzył w ciem­ność za uchy­lo­nym oknem. Widział swoje zmar­no­wane obli­cze odbite w szy­bie. Był po lek­tu­rze więk­szo­ści akt, jakie prze­słał Domi­nik, i czuł się tak, jakby po raz kolejny dostał w łeb. To, co przed paroma dniami wyda­rzyło się w Kłodzku oraz na działce Kon­rada Kar­po­wi­cza, było nie do pomy­śle­nia. Chyba kom­plet­nie nikt nie brał pod uwagę, że jeden z eme­ry­to­wa­nych poli­cjan­tów może schwy­tać paru kłodz­kich gang­ste­rów i doko­nać tak okrut­nej egze­ku­cji.

Igor Fijał­kow­ski w trak­cie pracy w poli­cji widział nie­mal wszystko, a jed­nak, ana­li­zu­jąc te zdję­cia i wczy­tu­jąc się w opisy, omal nie zwy­mio­to­wał. To była nie­wy­obra­żalna rzeź, niczego podob­nego jesz­cze ni­gdy nie mieli na komen­dzie.

Pocie­szała go myśl, że po tym, jak złoży zezna­nia i dołą­czy zdję­cia, uda im się uwa­lić Elmera i Mań­kuta. Nie przy­zna­wali się do winy, mimo że prze­słu­chi­wali ich Domi­nik, Tomek Rabicki, nawet sam naczel­nik i pro­ku­ra­tor. Ale mil­czeli, powta­rza­jąc, że są nie­winni.

– Taki chuj – powie­dział do sie­bie. – Uje­biemy was.

Patrzył w ciemne niebo. Widział szy­ku­jący się do pełni księ­życ, który co jakiś czas prze­bi­jał się przez chmury. Zamknął okno, bo zro­biło się za zimno. Chciał zapa­lić papie­rosa, ale nie miał żad­nego. Nie był pala­czem, rzadko się­gał po szluga, ale dziś miał ochotę.

Kiedy zamy­kał oczy, obrazy nie zni­kały. Wciąż były w gło­wie. Ciemne, osmo­lone ściany z sza­rych pusta­ków, nie­mal czarne, pokryte sadzą, dymem. I czymś jesz­cze. Pew­nie reszt­kami nad­pa­lo­nego mięsa. Widział frag­menty roze­rwa­nej biżu­te­rii, zegar­ków, łań­cusz­ków. Na czar­nej jak smoła ziemi leżały przy­pa­lone torsy z ponadry­wa­nymi kiku­tami.

Jego zmy­sły nie nadą­żały. Miał wra­że­nie, że wciąż śni, że to prze­dłu­ża­jący się szpi­talny kosz­mar, z któ­rego jesz­cze się nie wybu­dził.

W tej samej chwili usły­szał dźwięk tele­fonu. Ode­brał po pierw­szym sygnale.

– Obie­ca­łem ci jedno. I tylko tę jedną obiet­nicę speł­nię – powie­dział męż­czy­zna ostrym tonem i zamilkł na chwilę. Być może cze­kał, aż Igor zada jakieś pyta­nie, ale się nie docze­kał. Usły­szał tylko wymowne wes­tchnię­cie. – Pamię­tasz, gdzie miesz­kam?

Zapar­ko­wał w pobliżu dużego domu jed­no­ro­dzin­nego. Budy­nek był ogro­dzony niskim pło­tem, nowy i zupeł­nie nie w jego stylu. Nie chciałby w takim miesz­kać. Za duży prze­pych, z któ­rego nic nie wyni­kało. Poza jed­nym – zbyt oczy­wi­stym fak­tem, że wła­ści­ciel ma forsę.

Zadzwo­nił domo­fo­nem. Nikt się nie ode­zwał, ale po chwili furtka zabrzę­czała. Nim zdą­żył zastu­kać w drzwi, te otwo­rzyły się na oścież. Ujrzał syl­wetkę leka­rza, który przez ostat­nie dni rato­wał mu życie. Męż­czy­zna wyszedł na zewnątrz, trzy­ma­jąc w dło­niach nie­wiel­kie opa­ko­wa­nia, i zamknął za sobą drzwi. Był to wymowny gest.

– Robię to w dro­dze wyjątku – powie­dział ści­szo­nym gło­sem.

– Podobno, kurwa, wyjątki potwier­dzają regułę, więc nie wiem, jak mam to rozu­mieć.

Lekarz skrzy­wił się, jakby ktoś wła­śnie pory­so­wał jego dro­giego mer­ce­desa.

– Boże… Tylko tyle masz mi do powie­dze­nia? Takim dur­nym tek­stem chcesz mi się odwdzię­czyć?

– Sorry, nie jestem naj­lep­szy w roz­mo­wach. Ale niech będzie. Cie­szę się, że zadzwo­ni­łeś. Ni­gdy ci tego nie zapo­mnę. Jestem twoim dłuż­ni­kiem. Lepiej?

– Nie ma sprawy – odpo­wie­dział nie­prze­ko­nu­jąco, nie­znacz­nie się uśmie­cha­jąc. – Obie­ca­łem pomóc, a ja dotrzy­muję słowa. Ale to nasze ostat­nie spo­tka­nie. Nagią­łem prawo.

– Bez obaw, gdyby ktoś ci gro­ził poli­cją, dzwoń do mnie. Przy­jadę natych­miast z całą sforą szcze­ka­ją­cych psów.

Usta leka­rza znów się nie­znacz­nie skrzy­wiły.

– Okej, do rze­czy. Tu masz naj­sil­niej­sze leki prze­ciw­bó­lowe, jakie udało mi się zna­leźć, a za które może nikt mnie nie będzie ści­gał. Masz zapas na tydzień. Nie bierz wię­cej jak trzy tabletki dzien­nie, bo odfru­niesz…

– …do cie­płych kra­jów z bocia­nami – dokoń­czył za niego Igor.

– Tylko nie tykaj alko­holu. A tu – powie­dział już innym tonem, po czym się­gnął do dru­giej kie­szeni – masz coś, co cię postawi na nogi. Sto­su­jemy to cza­sami w kry­tycz­nych sytu­acjach, kiedy pacjent nie może do sie­bie dojść po ope­ra­cji. Szybko sta­wia na bacz­ność, ale nie możesz przedaw­ko­wać, bo wyki­tu­jesz na serce. Wali w cały układ ner­wowo-naczy­niowy. Pamię­taj, Igor. Jedna tabletka. Plus odpo­wied­nia dieta, tro­chę umiar­ko­wa­nego ruchu i powinno cię nieco napro­sto­wać. Pyta­nia?

– Czemu mi tego nie zaapli­ko­wa­li­ście w szpi­talu?

Lekarz nie odpo­wie­dział.

– Okej, ścią­gaj gacie – mruk­nął. – Pierw­szy zastrzyk masz ode mnie gra­tis, potem radź sobie sam. Po paru daw­kach poczu­jesz się lepiej, ale pamię­taj, że się goisz i rege­ne­ru­jesz. Byłeś zszy­wany, więc uwa­żaj na sie­bie. Na brzuch, na twarz. Poza tym możesz odczu­wać spore skoki ener­gii. Ale za parę dni będzie lepiej. Ten pierw­szy zastrzyk robię, żebyś wie­dział, gdzie i jak – wyja­śnił i roze­rwał zębami folię ochronną nie­wiel­kiej strzy­kawki, potem to samo zro­bił z igłą. Nakłuł nią gumkę, odmie­rzył odpo­wied­nią ilość, a następ­nie wyce­lo­wał w górną część pośladka. Igor się nawet nie skrzy­wił. Parę sekund póź­niej było już po wszyst­kim.

– Czyli mówisz, że sam mogę to sobie robić?

– Możesz, tylko wal w górną część, raczej zewnętrzną. O tu. – Wska­zał pal­cem. – Żeby nie uszko­dzić nerwu, zwłasz­cza kul­szo­wego, bo może ci gro­zić para­liż nogi. Całej albo czę­ści.

– Nie takie rze­czy mi szwan­kują. Nie bój dupy, sze­fie. Dam radę.

Igor podzię­ko­wał, tym razem szcze­rze. Wró­cił do zde­ze­lo­wa­nego auta. Miało roz­wa­lony przedni zde­rzak, roz­trza­skane lampy, pęk­niętą szybę. Ale nie przej­mo­wał się tym. Samo­chód był narzę­dziem do prze­miesz­cza­nia się z miej­sca na miej­sce. Jak dla niego mógł nie mieć świa­teł, reje­stra­cji, spo­ile­rów, uszcze­lek i tysiąca innych rze­czy. Ważne, że miał cztery koła i jechał do przodu.

Usiadł ciężko w fotelu. Od razu wrzu­cił do ust tabletki, które dał mu lekarz. Roz­gryzł je i poczuł gorycz. Zadrżał, jakby wyszedł z zim­nej kąpieli na jesz­cze zim­niej­szy wiatr.

Włą­czył muzykę. W radiu leciał jego ulu­biony utwór Grace Jones Love Is the Drug.

Zamknął oczy.

Była już noc, pew­nie dwu­dzie­sta druga, a może póź­niej. Był wkur­wiony i roz­pa­lony do czer­wo­no­ści. Nie miał tyle sił co zawsze. A lubił żyć na swo­ich warun­kach.

Trzep­nął pię­ścią w kie­row­nicę. Po chwili moc­niej.

Zasta­na­wiał się, co robić. Miał tyle pomy­słów, a zara­zem tyle obaw. Chciał rato­wać kolegę, bo wie­dział, że Filip żyje i na pewno potrze­buje pomocy. Musiał się też dowie­dzieć, gdzie są Ola i Mar­cel. Dzwo­nił do nich kilka razy, ale ich tele­fony mil­czały. Jego chrze­śniak nie odzy­wał się, nie pisał. Wszystko trwało w jakimś popie­przo­nym zawie­sze­niu i cha­osie.

Nie wie­dział, co zro­bić, by to wszystko odkrę­cić.

Parę minut póź­niej jego ciało prze­szły dresz­cze. Być może zastrzyk zaczął dzia­łać. Zaraz potem poczuł upra­gniony stan. Zawył, jakby ktoś mu wal­nął w mordę. Jeśli tknęli rodzinę Filipa, jeśli cokol­wiek stało się Oli albo Mar­ce­lowi, spali ich wszyst­kich żyw­cem.

Rozdział 8

8

Widzę w oddali mie­niące się wierz­chołki drzew, które wska­zują mi, dokąd mam iść. Chcia­ła­bym biec, ale nie mam już sił, a pora­nione od nie­koń­czą­cego się mar­szu stopy za moment powie­dzą „dość”.

Nie daję rady.

Księ­życ roz­świe­tlił ciem­ność.

Widzę mie­niące się szczyty, na któ­rych chcia­ła­bym się poło­żyć, by mnie ponio­sły w dal, daleko przed sie­bie, do mojego domu, do synka, do innego miej­sca niż to.

Ważne jest tylko to, czy jest bez­pieczny.

Kucam, potem kładę się na mokrej ziemi. Zamy­kam oczy. Chcę odpo­cząć.

Wiem, że już go nie pogłasz­czę.

Wiem, że już go nie przy­tulę, ni­gdy go nie dotknę, nie opo­wiem mu bajki na dobra­noc. Ni­gdy. Choć tak bar­dzo bym chciała.

Odda­ła­bym wiele lat życia, by cię zoba­czyć, by się z tobą spo­tkać, by pową­chać twoją pach­nącą głowę, włosy. Pójść z tobą na spa­cer, pohuś­tać cię, poga­niać się po placu zabaw.

Jasiu, widzę twoją twarz coraz lepiej, kocha­nie, każdą dro­binkę na twoim drob­nym, łagod­nym obli­czu.

Nagle otwie­ram oczy. Pod­no­szę się. A może coś mnie unosi, jakaś siła. Może jed­nak duch ciem­no­ści. Może to jego kra­ina.

Sły­szę w oddali głos. Cho­wam się za czymś, ale nie chcę doty­kać tego wiel­kiego pnia, bo jest taki zimny.

Moje zmy­sły się wyostrzają.

Odgłos. Chyba szcze­ka­nie.

Ktoś kogoś woła.

I znów pies. A może psy.

Sły­szę je coraz wyraź­niej.

Chry­ste, tylko nie to. Ura­tuj mnie. Pro­szę. Idą po moich śla­dach, są coraz bli­żej. Nie umiem oce­nić, jak daleko stąd się znaj­dują, ale idą moim tro­pem.

Wychy­lam się zza pnia. Ostroż­nie, powoli. Pró­buję coś dostrzec, ale nic nie widzę. Może zaczy­nam tra­cić resztki zdro­wego roz­sądku.

I wtedy dostrze­gam w oddali syl­wetkę. Widzę postać. Ciemny, nie­mal czarny czło­wiek z psami na dłu­gich linach, a może smy­czach. Trzyma je, ale one się wyszar­pują, pró­bują się rzu­cić w pogoń, w dal.

I potem w ułamku sekundy dzieje się coś, czego ni­gdy w życiu nie chcia­łam zoba­czyć. Przy­staje w miej­scu, sięga po długą broń, mie­rzy we mnie. Patrzy przez celow­nik. I choć nie mogę tego widzieć, wiem, że mi się przy­gląda.

Patrzy na mnie, widzi moją twarz, najeż­dża krzy­ży­kiem na śro­dek mojej głowy.

Uspo­kaja oddech, celuje.

Przy­mie­rza. Bada kąt nachy­le­nia. Siłę wia­tru. Pod­nosi deli­kat­nie sztu­cer.

I nagle robi coś, czego się nie spo­dzie­wam.

Odkłada broń.

Nie strze­lił, zro­bił coś znacz­nie gor­szego. Coś, co nie spo­wo­duje szyb­kiej bez­bo­le­snej śmierci.

Widzę to wyraź­nie, jak w zwol­nio­nym tem­pie. Widzę to w gło­wie, bo jest zbyt ciemno, by dostrzec takie szcze­góły wzro­kiem.

Jego palce się roz­prę­żają. Każdy palec się pro­stuje, naj­pierw jeden, potem drugi, po dwóch sekun­dach wszyst­kie.

I sły­szę jego śmiech. Głupi, pro­sty, bestial­ski.

Pusz­cza smy­cze. W sekundę dwa wiel­kie wil­czury są już na wol­no­ści.

Dzieli nas tylko ta odle­głość. Krótka, ponad­dwu­stu­me­trowa. Dobie­gną do mnie w ciągu pół minuty.

Mam ostat­nią szansę, by się ura­to­wać.

Została mi dosłow­nie chwila.

Ktoś za moment zgi­nie, a ktoś prze­trwa.

Rozdział 9

9

– Musiał mieć przy­go­to­waną drogę ucieczki. Oka­zuje się, że Jasz­czur to jeden z naj­więk­szych sukin­ko­tów, naj­gor­szy z całej trójki. Zwy­rol, jakich mało. Pie­przony pedo­fil, gwał­ci­ciel mający na kon­cie wiele prze­stępstw sek­su­al­nych, w tym na nie­let­nich. Mole­sto­wa­nie. Nakła­nia­nie do pro­sty­tu­cji. Han­del kobie­tami. Kra­dzieże, nar­ko­tyki, dopa­la­cze.

Igor aż się zago­to­wał. Żywił się takim tru­chłem. Uwiel­biał takich nękać, lać po mor­dzie, gnę­bić, a potem zamy­kać.

Poru­szał ner­wowo nogami. Nie mógł nad tym zapa­no­wać. Doku­czały mu dresz­cze. Nie wie­dział, czy wciąż sza­leje mu układ ner­wowy, wciąż jesz­cze nie­zre­ge­ne­ro­wany, czy to drgawki z zimna.

– Szu­ka­li­ście go?

– Tylko przez jakiś czas. Wysta­wi­li­śmy list goń­czy, powia­do­mi­li­śmy komendy i komi­sa­riaty w rejo­nie. Póź­niej zro­biło się za dużo zamie­sza­nia, cała uwaga sku­piła się na Fili­pie. Poza tym nie ma kim pra­co­wać. Komen­dant pod­jął decy­zję, że mamy zosta­wić stare sprawy, zająć się bie­żą­cymi, a Jasz­czur wcze­śniej czy póź­niej wypły­nie.

Igor potak­nął, popi­ja­jąc piwo bez­al­ko­ho­lowe. Nie mógł sobie pozwo­lić na nic moc­niej­szego, bo w połą­cze­niu z sil­nymi lekami mogłoby go za bar­dzo poskła­dać.

– Co z tą dziew­czyną, którą upro­wa­dził?

– Od paru dni jest w szpi­talu na obser­wa­cji. Pod­ję­li­śmy próbę prze­słu­cha­nia, ale ledwo nawią­zy­wała kon­takt. Leka­rze zabro­nili nam się do niej zbli­żać. Silny stres poura­zowy. Trzeba będzie ścią­gnąć dobrego psy­chia­trę. Na razie udało nam się tylko uzy­skać od niej dane oso­bowe. Dobrze, że jest z nią rodzina, matka z ojcem – wyja­śnił Domi­nik. Sie­dział naprze­ciwko w sza­rej blu­zie z napi­sem Car­hartt. Pew­nie nosił roz­miar XL, ale i tak była mocno dopa­so­wana. Igor musiał jed­nak przy­znać, że Rudzki dobrze wygląda, nie jak typowy masywny mię­śniak. Raczej odpo­wied­nio zbu­do­wany atleta. Nie­raz widział kum­pla bez koszulki i wiele razy się zasta­na­wiał, czy dałby mu radę w poje­dynkę. Może kie­dyś będzie musiał spró­bo­wać. – Leka­rze tor­pe­dują wszel­kie nasze dzia­ła­nia. Mówią, że jeśli teraz będziemy naci­skać, możemy pogor­szyć jej stan.

– Co się mogło z nim stać? – rzu­cił Fijał­kow­ski w prze­strzeń.

– Podej­rze­wam, że zwiał gdzieś daleko. Pew­nie tu nie wróci, bo w Kłodzku jest spa­lony.

– Chyba że ma jesz­cze jakąś melinę.

– Może, ale na razie tego nie spraw­dzimy. Nie mamy jak. Nie mamy kim.

– Prze­klęty zwy­rol – syk­nął wście­kły Igor. Miał ochotę trzep­nąć z całej siły w cokol­wiek, byle roz­ła­do­wać buzu­jące w nim napię­cie. Nie pano­wał nad tym. Od zawsze był ner­wowy i od kiedy pamię­tał, roz­ry­wało go od środka. Miał ochotę jeb­nąć każ­demu, kto choćby krzywo na niego spoj­rzy. Albo powie coś nie tak. Każ­demu, kto się mu sprze­ciwi lub nie odpo­wie na pyta­nie.

A taką osobą był ktoś, z kim miał zamiar dzi­siaj poga­dać. Komen­dant.

Tylko że nie­stety aku­rat jemu nie mógł przy­pier­do­lić. A szkoda. Nie miał nic do Borka, nie był złym komen­dan­tem, ale nie potra­fił podej­mo­wać odważ­nych decy­zji, bał się nagi­nać pro­ce­dury. A to wła­śnie, zda­niem Igora, blo­ko­wało dobrą pracę śled­czych. Pie­przone prawo i stan­dardy stały na dro­dze naj­sku­tecz­niej­szemu spo­so­bowi ści­ga­nia prze­stęp­ców i wymie­rza­niu spra­wie­dli­wo­ści. Bo na ban­dy­tów były potrzebne metody ban­dyc­kie. Tylko one dzia­łały.

– Pojedź do aresztu. Podejdź ich jakoś. Powiedz, że jeśli wskażą, gdzie mógł się ukryć Jasz­czur, dostaną łagod­niej­szy wyrok.

– Może jutro. A ty? Jaki masz teraz plan?

Igor opróż­nił butelkę do końca. To był jeden długi łyk. Odsta­wił ją na stół z taką siłą, że pra­wie pękła.

– Chcę odna­leźć Filipa. Za wszelką cenę.

– A co potem?

– A potem ich wszyst­kich zapier­dolę. Po kolei. Aż do ostat­niego sukin­skur­wy­syna.

Wra­ca­jąc z komendy, wstą­pił do Gale­rii Twier­dza po pre­zenty dla swo­ich dziew­czyn. Chciał w ten spo­sób zła­go­dzić wciąż wiszącą w powie­trzu złość.

Było już po osiem­na­stej, gdy doje­chał do domu. Kiedy wycią­gnął torby i trza­snął klapą bagaż­nika, usły­szał tele­fon. Melo­dia No Easy Way Out z filmu Rocky. Uwiel­biał ją, tak jak wszyst­kie filmy z Sylve­strem Stal­lone’em. Zwłasz­cza całą serię o Rambo i Roc­kym. Ale lubił też Cobrę, film o bez­względ­nym poli­cjan­cie. Nie był wytraw­nym widzem, zado­wa­lał się sta­rymi fil­mami sen­sa­cyj­nymi, dużo prze­mocy, wybu­chy, pościgi. To samo doty­czyło ksią­żek. Prze­czy­tał tylko kilka o wiel­kich bitwach z okresu dru­giej wojny świa­to­wej i jakąś sen­sa­cyjną. No i głu­pawe fil­miki w inter­ne­cie. Lubił oglą­dać Jac­kas­sów. Czuł, że coś ich z nimi łączy. Być może jakaś silna potrzeba zada­wa­nia sobie bólu, jakby to w nim kryła się tajem­ni­cza moc dopeł­nia­jąca codzienną egzy­sten­cję.

Popa­trzył z nie­chę­cią na dzwo­niący coraz gło­śniej tele­fon i komu­ni­kat „Nie­znany numer”.

Nie miał ochoty odbie­rać. Być może było to coś waż­nego, ale miał to w dupie. Odrzu­cił roz­mowę. Po chwili tele­fon zadzwo­nił ponow­nie, a on zro­bił to samo. Włą­czył tryb samo­lo­towy. Nie miał ochoty na żadne tele­foniczne gierki. Czy to ludzi z komendy, czy to tele­mar­ke­te­rów.

W sumie i jedni, i dru­dzy byli rów­nie upier­dliwi.

Po kola­cji poło­żył się na kana­pie. Wero­nika krzą­tała się po domu. Wzięła prysz­nic, potem zaczęła szy­ko­wać obiad na następny dzień. Igor poszedł do Zuzi. Sie­dział z nią w pokoju, aż w końcu powie­działa, że musi się zająć pro­jek­tem z histo­rii. Zale­żało mu na tym, by poczuła jego bli­skość. To, że może na niego liczyć, że wró­cił, jest obok. Uści­skał ją naj­moc­niej, jak potra­fił, powie­dział, że ją kocha, a potem zszedł na dół i prze­brał się w dresy.

Sta­nął przed lustrem. Punk­towe halo­geny oświe­tlały jego syl­wetkę, twarz. Nacią­gał usta, doty­kał deli­kat­nie nosa, potem uszu. Miał nieco nade­rwane płatki. Do tego roz­trza­skane łuki brwiowe, sińce pod oczami, nad­kru­szone dwa zęby, obo­lała żuchwa, obite policzki. Miał nadzieję, że dzięki sil­nym lekom i okła­dom z lodu przy­wróci ją do porządku.

Zro­bił kil­ka­na­ście pom­pek, tro­chę paja­cy­ków, a potem zaczął roz­cią­gać mię­śnie. Wło­żył buty spor­towe, kurtkę prze­ciw­wia­trową i wyszedł. Uznał, że przyda mu się tro­chę ruchu na świe­żym, chłod­nym powie­trzu.

Po paru­na­stu minu­tach wró­cił zdy­szany pod dom. Po krót­kim jog­gingu poczuł się lepiej.

Przez okno widział krzą­ta­jącą się na par­te­rze Wero­nikę, a na pię­trze roz­ma­wia­jącą z kimś przez tele­fon Zuzię. Pew­nie nawi­jała z kole­żanką o spra­wach szkol­nych. A może o swo­ich pierw­szych zauro­cze­niach? Wiele razy się zasta­na­wiał, czy wie wszystko o swo­jej córce. Czy miała przed nimi tajem­nice? Zuzia była pogodną, ładną nasto­latką. Choć nie chciał dopusz­czać do sie­bie tej myśli, miał świa­do­mość, że na pewno podoba się kole­gom z liceum.

Być może nie­długo przed­stawi rodzi­com swo­jego pierw­szego chło­paka. Może już go miała?

Co się wyda­rzy, kiedy go przy­pro­wa­dzi do domu? Jak Igor go potrak­tuje? Czy obu­dzi się w nim demon, który za wszelką cenę będzie chciał obro­nić córkę? Zaak­cep­tuje, ostrzeże, wygoni go z domu? A co, jeśli na początku związku ten chło­pak będzie dla niej kochany, miły, a potem ją skrzyw­dzi, upo­ko­rzy, sprawi, że będzie cier­piała? Zacznie ją hej­to­wać, oczer­niać albo wyśmie­wać przy kole­gach. Igor kochał Zuzię nad życie, była jego oczkiem gło­wie. Nikomu nie pozwo­liłby jej zra­nić.

Już miał wejść do środka, ale house’owa muzyka, któ­rej lubił słu­chać pod­czas ćwi­czeń, została prze­rwana. Usły­szał dzwo­nek tele­fonu i ode­brał.

– Halo – rzu­cił nie­przy­jem­nym tonem.

– Ta sprawa jesz­cze się nie skoń­czyła – powie­dział niski głos.

– Jaka sprawa?

– Musimy to zakoń­czyć.

– Co, kurwa? Co ty bre­dzisz?

– Masz ostat­nią szansę – odpo­wie­dział. Głos był pozba­wiony emo­cji, akcentu.

– Kto mówi?

– Ostat­nia szansa, rozu­miesz? Masz dwa dni. A potem przy­stę­pu­jemy do akcji.

– Kto… – Chciał zapy­tać, ale nie zdą­żył. Roz­mówca się roz­łą­czył.

Fijał­kow­ski popa­trzył na ekran. Zoba­czył bez­li­to­śnie miga­jące cyfry poka­zu­jące czas połą­cze­nia. Pięt­na­ście sekund. Zaraz potem ujrzał główny ekran tele­fonu. Wszedł odru­chowo w histo­rię połą­czeń, ale poza ostat­nio wybie­ra­nymi kon­tak­tami z listy nie było żad­nych nume­rów. Na samej górze znaj­do­wał się tylko wpis „Brak ID dzwo­nią­cego”. A więc zastrze­żony.

W tym momen­cie usły­szał puka­nie w okno. Zza szyby uśmie­chała się Wero­nika. Poma­chała mu, a potem gestem poka­zała, że na niego czeka. Po chwili ujrzał syl­wetkę Zuzi, zeszła na dół i sta­nęła w kuchni. Roz­ma­wiały o czymś.

Popa­trzył na dwie uko­chane osoby. Dwie rado­sne kobiety, które żyły tak cał­kiem innymi spra­wami niż on. Nie inte­re­so­wały się moty­wami mor­derstw, wyni­kami sek­cji zwłok, nie bywały na miej­scu zbrodni. Nikogo ni­gdy nie ude­rzyły, nie popchnęły, nie zła­mały żad­nego prze­pisu, nie musiały ści­gać, tro­pić, nie patrzyły na zwłoki samo­bój­ców, ludzi z pustymi oczo­do­łami albo napuch­nię­tych po wie­lo­dnio­wym prze­by­wa­niu w wodzie.

To nie był ich świat. One żyły w świe­cie, w któ­rym liczyły się oceny, wyniki spraw­dzia­nów, zbli­ża­jąca się wiel­kimi kro­kami matura. Roz­ma­wiały o ubra­niach, kosme­ty­kach, kre­mach, wyjaz­dach na waka­cje, kre­acjach na bal stud­niów­kowy, na który Zuzia wybie­rała się w przy­szłym roku.

To było nor­malne życie. Takie, któ­rego sam nie wybrał, bo nie potra­fił się w nim odna­leźć. Nie umiał prze­li­czać ocen na radość, myśleć o lek­cjach, egza­mi­nach ani pro­jek­tach.

To był świat, któ­rego nie rozu­miał, choć sta­rał się uda­wać, że jest ina­czej.

Codzien­nie się do nich uśmie­chał, przy­tu­lał je, a mimo to momen­tami czuł, że żyje obok – niby w tym samym świe­cie, a jed­nak innym, jakby rów­no­le­głym, oddzie­lo­nym nie­wi­doczną ścianą.