Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nasze światy trochę się różnią. Nigdy nie wzywamy policji. Sami dbamy o swoje interesy.
W jednym z dolnośląskich lasów, w okolicach Kamieńca, dochodzi do okrutnego morderstwa. Na miejsce zbrodni zostaje wezwany niepokorny podkomisarz z kłodzkiej policji. Mimo że Filip Krauze od lat zajmuje się najbardziej skomplikowanymi śledztwami w regionie, po raz pierwszy będzie miał do czynienia z tak trudną sprawą.
Śledztwo koncentruje się na mieszkańcach wsi tak małej, że niemal niewidocznej na mapie. Krąg podejrzanych to zacieśnia się, to poszerza, liczba ofiar szybko rośnie, a policjanci błądzą po lasach niemal po omacku.
Szybko przekonują się, że nikt nie może czuć się tam bezpiecznie, nawet oni sami. Zło czai się wszędzie, a małe miejscowości mają swoje wielkie tajemnice.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 399
Prolog
Popatrzył w okno, ale wypełniała je tylko ciemność, nic więcej. Przyjrzał się swojemu zmarnowanemu obliczu. Skrzywił się, zmrużył oczy, ale nie dostrzegł żadnego światła, żadnego kształtu ani sylwetki. W pogotowiu trzymał nóż i gumową pałkę ZOMO, którą odziedziczył po ojcu. Uderzenie nią powodowało potworny ból. Wiedział o tym, bo właściwie to nie ojciec, lecz ona go wychowała. Gapił się jeszcze przez chwilę, ale dał za wygraną. Niczego nie widział. Zalał herbatę wrzątkiem. Kubek miał brązowy nalot od wieloletniego używania. Zamieszał, oblizał łyżeczkę i wrzucił ją do zlewu. Brudnych naczyń było już za dużo. Wypłukał je powierzchownie i odłożył na suszarkę. Chwilę później rozsiadł się wygodnie w fotelu. W wiadomościach mówili o polityce, aferach, korupcji. Krzywił się, szczerząc zęby niczym wściekły pies. Miał to gdzieś. Nie interesowała go zgraja szkodników, którzy byli nie mniejszymi bandytami od tych siedzących w Rawiczu. Banda pazernych złodziei, którzy różnią się od więźniów tym, że noszą eleganckie garnitury i drogie zegarki. I że potrafią zgrabnie pleść trzy po trzy przed kamerami. Tak, to jedyna różnica, powiedział sobie w duchu. Wolałby teraz oglądać tańczące panienki, niż patrzeć na tę pieprzoną hołotę. Pożałował, że nie ma komputera. Albo chociaż kanałów erotycznych. Musiał gapić się na to, co nadawali w telewizji naziemnej. Sam szajs, kilka programów na krzyż – wiadomości, programy religijne i powtórki filmów. No i serial, który znał na pamięć. Niektóre kwestie mógłby recytować z zamkniętymi oczami. Psia mać, zaklął. Miał ochotę coś zrobić. Nosiło go. Rozrywało wręcz od środka i trudno było mu się opanować. Wiedział, co mogłoby pomóc. Wódka albo piwo, butelka, dwie. Przypomniał sobie jednak, że ma kilkadziesiąt złotych długu w pobliskim barze, a osiedlowy sklep pewnie był już zamknięty. Ewentualnie Żabka, ale to kawałek drogi, a on nie chciał ryzykować. Nie po tym, co wydarzyło się kilkanaście dni temu, gdy otworzył szeroko okno i zobaczył coś, co go zmroziło. A przynajmniej zdziwiło. Ujrzał w ciemności dwie białe twarze. Myślał wówczas, że ma omamy albo traci kontakt z rzeczywistością. Fakt, był po kilku setkach czystej. Ale wtedy stało się coś jeszcze, coś, co go przekonało, że jednak to się dzieje naprawdę. Usłyszał szepty. Ciche, a mimo to wyraźne. Natychmiast zamknął okno. Zaryglował też drzwi do mieszkania, a potem poszedł po nóż. Długi, ostry, niemal idealny do patroszenia dzikich zwierząt. Być może, pomyślał, będzie musiał się bronić. Być może ktoś chciał go skrzywdzić. Od tamtej nocy minęły już prawie dwa tygodnie i nic więcej się nie wydarzyło, ale wspomnienie tajemniczych twarzy wciąż nie dawało mu spokoju – czy to, co widział, było tylko wytworem jego wyobraźni, czy ktoś naprawdę czaił się pod jego oknem? Jeśli tak, to kto? I dlaczego? Był zaskoczony, bo to jego na ogół unikali ludzie. Omijali go szerokim łukiem, przez całe życie. Kto miałby go nachodzić albo straszyć?
Od tamtej nocy zasypiał z dłonią na uchwycie ostrego narzędzia. Aż do dzisiaj. W końcu uznał, że nie musi bać się o swoje bezpieczeństwo, a jednak wciąż nie mógł się pozbyć tego odruchu. Co dzień gapił się w okno, upewniał, a potem podchodził do drzwi i sprawdzał, czy są zamknięte.
Wyskrobał z kieszeni spodni sześć złotych. Spakował do torby dwie butelki po piwie i wyszedł z mieszkania. Zamknął je, choć i tak nie było co ukraść. Zresztą kto miałby to zrobić? W kamienicy mieszkali sami staruszkowie, których jedynym zajęciem było oglądanie Familiady i rozmawianie o lekarstwach. Zwykle nie wyściubiali nosa ze swoich mieszkań.
Stanął przed budynkiem i zapalił papierosa. Rozejrzał się i nasłuchiwał. Miasteczko, zatopione w wieczornej mgle, wyglądało jak po epidemii. Ani jednej osoby. Żadnych odgłosów. Żadnych zwierząt, chyba że gotowe na nocny żer szczury, które czekały tylko, aż wszyscy znikną. Pstryknął wypalonego szluga przed siebie i ruszył do sklepu. Mieszkał tu prawie całe życie i traktował to miejsce jak swoje. Tu się wychował i, jak mu się wydawało, znał wszystkich. Nikt go nie ruszał, nikt nie zaczepiał, wszyscy przecież wiedzieli, czym to grozi. Chrząknął głośno, jakby chciał wypluć złość, a potem ruszył przed siebie.
Przyspieszył kroku. Jeszcze chwila i zamkną sklep. Przed sobą miał długą aleję, na której końcu lśniło żółte światło latarni. Wilgotna para przesuwała się leniwie nad chodnikiem. Przystanął. W oddali coś się poruszyło. Najpierw oświetlony latarniami puch mgły uniósł się, jakby za chwilę miał się pojawić silny podmuch wiatru. Zaraz potem dostrzegł dwa punkty. Ciemne, może czarne. Po chwili stały się wyraźniejsze. Dwie osoby stały na końcu alei. Dwie sylwetki, podobne do siebie niczym klony, kogoś mu przypominały.
Zmrużył oczy, zrobił krok, przesunął się do przodu.
Nie rozpoznawał tych ludzi, nie miał pojęcia, kim byli.
Nagle zauważył, że jeden z nich trzyma w dłoni nóż. Nie wiedział, czy to żart, czy po prostu znów ma omamy. Postaci miały białe twarze, jakby wysmarowane kredą. Wyglądały jak stare teatralne maski.
Czarne sylwetki z alabastrowymi twarzami powoli sunęły w jego stronę.
Mężczyzna zrobił krok do tyłu.
Przez chwilę wydawało mu się, że tamci coś do siebie szepczą.
CZĘŚĆ I
1
Dokładnie o piątej dziesięć podkomisarz Filip Krauze zaparkował zabytkowego jaguara na podmokłej łące w pobliżu lasu. Jaskrawa czerwień lakieru wyglądała w ciemności jak wyschnięta krew. Trzasnął drzwiami. Tuż obok stał samochód prokuratora z Kłodzka. Krauze dostrzegł też sportową hondę kolegi z wydziału kryminalnego, Igora Fijałkowskiego. Znali się ponad dwadzieścia lat i byli najlepszymi przyjaciółmi. Przez całe dorosłe życie szli ramię w ramię – najpierw łączyło ich burzliwe dorastanie, potem szkoła policyjna i wreszcie wspólna praca. Spędzali ze sobą dużo czasu, bo pracowali razem przy prawie każdym śledztwie, spotykali się też prywatnie niemal w każdy weekend. Ich żony też się bardzo lubiły, choć ostatnio ta znajomość opierała się głównie na rozmowach przez telefon, bo Ola, żona Filipa, od niedawna prowadziła własną firmę i poświęcała jej mnóstwo energii. Igor został nawet ojcem chrzestnym Marcela, syna Krauzego.
Honda jak zwykle była obita. Igor z dużą trudnością trafiał do garażu, jakby ten prosty manewr przekraczał jego umiejętności – a mimo to od lat chwalił się na komendzie, że jest królem szos i że nikt nie jeździ tak dobrze jak on.
W oddali migał przekaźnik telefonii komórkowej. Znajdował się kilka kilometrów stąd. Podkomisarz wyciągnął sezamka i ugryzł go łapczywie. Popatrzył na zegarek, ale na wszelki wypadek sprawdził również godzinę w telefonie. Co dwie osie czasu, to nie jedna. Piąta jedenaście. Zastanawiał się, dokąd pójść, lecz niemal w tej samej chwili usłyszał kroki. Poświecił latarką porozumiewawczo.
– Już myślałem, że się nie doczekamy – odezwał się Igor. Miał na sobie wojskowe ubranie, buty do pracy w podmokłym terenie oraz ciemną czapkę z daszkiem. Przywitali się silnym uściskiem dłoni.
– Wyjaśnisz mi, z jakiego powodu musiałem się zrywać w nocy? Wiesz, że normalni ludzie śpią o tej porze? Ja się do takich zaliczam. Wprawdzie nie mam psa, nie jeżdżę w niedzielę na działkę i nie mam na ścianie Jana Pawła II ani ceraty pod telewizorem. Ale resztę wymogów spełniam i dbam o to, by ludzie uważali mnie za normalnego człowieka – rzucił podkomisarz, przeczesując włosy na lewą stronę. Czesał się jak Brad Pitt w filmie Furia. Zapuszczona góra i starannie wygolone boki. Krauze jak zwykle był ubrany w bluzę sportową z logo amerykańskiej drużyny koszykówki.
– Nie pierdol, Filip. Niech ci wystarczy, że nie umiałem opowiedzieć ci tego przez telefon. To jakaś cholerna, wręcz popierdolona farsa. Sam zobaczysz – powiedział Igor i wskazał dłonią, dokąd mają iść. Krauze wyrzucił papierek po sezamku, a potem ruszył podmokłą łąką za kolegą. Oświetlali sobie drogę mocnymi latarkami. Ich sylwetki rzucały długie cienie. Parę minut później weszli do lasu. Czuć było wilgoć po zalegającym śniegu oraz zapach gnijących liści. Gdzieniegdzie dostrzegali nieroztopiony śnieg, który uchował się w zagłębieniach. Minęła połowa marca i wiele wskazywało na to, że tegoroczna zima już za nimi. Niskie temperatury utrzymywały się dosłownie przez kilka dni i wynosiły niewiele ponad dziesięć stopni poniżej zera. To było i tak za ciepło jak na gust Krauzego. Zima powinna być mroźna, powinna wykręcać ludziom palce, mrozić nos, sklejać powieki i sprawiać, że człowiek wciąż na nowo odkrywa urok zmian pór roku. Powoli już zaczynał tęsknić za promieniami słońca. Uznawał to za naturalne wyrównywanie rachunków przez naturę, które powinno się odbywać cyklicznie, bez przerw i bez zacierania się granic między porami roku. Równowaga. Ona była najważniejsza.
Po kilku minutach marszu dotarli do urwiska. Filip był już trochę zdyszany.
– Złap się tutaj. – Igor wskazał przyjacielowi gałąź, oświetlając ją, po czym ostrożnie zeszli stromym spadem.
Krauze popatrzył do góry. Czarne niebo robiło się granatowe, choć miał wrażenie, że potężne drzewa i tak odcinają rozrośniętymi gałęziami dostęp do światła, jakby były mitycznymi potworami, które powrastały w to miejsce i nie pozwalały nikomu dostać się do środka. Świat mroku. Jakby wszystko i wszyscy byli tu niemile widziani. Zamknięty świat dzikiej natury. Nawet światło nie miało tu wstępu.
Usłyszał odgłos strumienia, który spływał gdzieś nieopodal pomiędzy wzniesieniami. Ocknął się i ruszył za Igorem, który skręcił na płaski szlak o dwóch głębokich wyżłobieniach. Musiały tędy jeździć mocarne maszyny z napędem na cztery koła.
– Cholera, mamy tu drogę, a ty kazałeś mi iść przez las? Nie mogliśmy po prostu tutaj przyjechać? Albo chociaż dojść na miejsce jak cywilizowani ludzie?
Igor nie przejął się jego słowami.
– Szedłem nią – powiedział spokojnie. – Tym skrótem jest o wiele szybciej. Droga okrąża wzniesienie i zeszłoby nam znacznie dłużej. Wiem, co mówię, tkwimy tu wszyscy od kilku godzin.
– Nie wierzę ci. Nie wierzy się człowiekowi, który budzi cię w środku nocy i każe przyjeżdżać do pieprzonej dżungli. Kiedy wreszcie dojdziemy? – zapytał, bo nawet solidny snop światła nie był w stanie przedrzeć się przez gęstą ciemność.
– Jeszcze kawałek. Marudzisz jak stary zrzęda.
Zeszli kolejnym skosem, potem minęli zakręt. Podkomisarz dostrzegł w oddali kilka osób, krzątających się na tle migocących świateł.
– Nie zauważyłem przed lasem auta techników – odezwał się.
– Tokarz powiedział, że się spóźni – wyjaśnił Igor. – Wyjechał na weekend z żoną, więc gna z Katowic. Słyszałem przez telefon, że jest wkurwiony. Co tu dużo mówić, schrzaniliśmy mu weekend.
Krauzego w ogóle to nie interesowało. Każda sprawa chrzaniła komuś dzień lub noc.
Chwilę później dotarli na miejsce. Podszedł do nich mężczyzna o posiwiałych włosach.
– Cieszę się, że jesteś – powiedział jeden z dwóch kłodzkich prokuratorów okręgowych, Jerzy Sokołowski. Miał jakieś sześćdziesiąt lat i wyglądał jak emerytowany profesor fizyki z elitarnego angielskiego uniwersytetu. Pod wymiętą marynarką zawsze nosił koszulę w kratkę. Dziś brakowało tylko muchy, ale, jak się domyślił Krauze, jego również wyrwano z łóżka.
– Dowiem się wreszcie, o co tu chodzi? Męczą mnie już te niedopowiedzenia – mruknął.
Sokołowski nie odpowiedział od razu. Sprawiał wrażenie, jakby chciał odwlec w czasie przekazanie mu informacji. Zrobił tylko kwaśną minę. Być może czekał, aż ktoś go wyręczy. Ale tak się nie stało. W końcu rzekł wymijająco:
– Chujnia z bryndzą, krótko mówiąc. Spójrz, Filip, na tamtych policjantów. – Wskazał na oddalonych nieco ludzi. Ich sylwetki były oświetlone punktowo światłem latarek. Funkcjonariusze mieli takie miny, jakby przed momentem dowiedzieli się o śmierci bliskich im osób. – To, co znaleźliśmy, wygląda naprawdę parszywie. Dawno nie widziałem czegoś równie popierdolonego, a wydawało mi się, że widziałem już wszystko.
– Dobra, skończcie się użalać nad sobą, bo mam dość. Albo mówicie, co się dzieje, albo wracam do wyra spać. Jest niedziela, mam ochotę z tego skorzystać.
– Myślałem – zaczął prokurator, jakby nie dosłyszał, co powiedział kolega – że odejdę na emeryturę w poczuciu dobrze wykonanej roboty, nie doświadczając takiego okrucieństwa. A tu wszystko jebło. Dziś w nocy. I to jeszcze w weekend. Chociaż… – Machnął ręką, dając znać, że niepotrzebnie filozofuje.
Krauze odwrócił się i zobaczył, że Igor został w tyle. Przysiadł na dużym kamieniu i gapił się przed siebie. Filip odniósł wrażenie, że ponury nastrój zaatakował wszystkich zebranych jak groźny wirus. Paraliżował stopniowo, a człowiek nawet nie zdawał sobie z tego sprawy.
– Możesz mi powiedzieć, coście znaleźli? Czy będziecie mnie trzymać tutaj jak uczestnika pieprzonego teleturnieju, żebym zgadywał, robiąc z siebie kretyna?
Sokołowski stał niewzruszony. Słowa Filipa nie robiły na nim wrażenia.
– Chodź – nakazał po chwili. – Czas już to ruszyć, czekaliśmy tylko na ciebie.
Dotarli do przeciwległego wzniesienia. Przed nimi znajdowała się kilkunastometrowa stroma skarpa, podobna do tej, z której niedawno schodzili. Trzymając się krzaków, wspinali się po wzniesieniu. Potem szli już po dość równym terenie, na którym leżało bardzo dużo gałęzi. Kilka razy musieli przeskoczyć powalone drzewa. Chyba ścięto je niedawno, bo w powietrzu unosił się jeszcze zapach drewna oraz oleju napędowego. Wokół było mnóstwo trocin. Minęli drzewa, a potem Sokołowski zatrzymał się i wskazał coś ręką. W ciemności i tak niewiele było widać. Prokurator ustawił strumień światła.
– Popatrz tam. – Poświecił na jedno drzewo. Wielkie, niemal nieskończenie wysokie. Nie widać było wierzchołka, niknął w ciemności. Kolejny strażnik czarnego świata natury. Krauze poczuł się jak intruz. – Widzisz?
W lesie panowała cisza, jedynie gdzieś nad nimi dało się słyszeć cichy szum – podobny do tego, który pamiętał znad morza. Krauze wytężył wzrok. Wśród niemal jednakowych drzew jedno się wyróżniało. Było największe. Górna część jego korony kołysała się leniwie pod wpływem wiatru. Wokół unosił się zapach żywicy. Podkomisarz czuł, że coś jest nie tak, ale nie wiedział jeszcze co.
– Chyba tak – wyszeptał.
– To właśnie tam – powiedział Sokołowski i ruszył w kierunku drzewa.
Podkomisarz ustawił odpowiedni punkt skupienia światła i skierował je na drzewo, które znajdowało się kilkadziesiąt metrów od niego. Położył dłoń na broni i dogonił prokuratora. W pewnym momencie Krauze dostrzegł coś, co kazało mu się zatrzymać. Nie miał pewności, czy dobrze widzi. Zmroziło go. Przystanął. Na drzewie znajdowały się dłonie. Obejrzał się za siebie, a potem na boki. Zachowanie, z którym człowiek się rodzi. Umiejętność, którą nabywa w trakcie doskonalenia odruchów. Badanie terenu, okolicy, ocena zagrożenia. Zrobił jeszcze kilka kroków.
– Chryste Panie, co to ma być? – wyszeptał, podchodząc coraz bliżej. Wciąż trzymał broń w pogotowiu. Czuł, jak jego ciało robi się coraz gorętsze.
W skroniach intensywnie pulsowała krew. Zmrużył oczy, by wyostrzyć pole widzenia, niewiele to pomogło
Pień oplatały ręce. Masywne męskie dłonie. Wyglądały jak sztuczne. Jak u manekina. Sine, nabrzmiałe, wykręcone do tyłu. Popatrzył na ziemię, oszacował bezpieczną odległość, by nie zadeptywać śladów. Dłonie przybito do drzewa dużymi gwoździami. Krew wsiąknęła w korę.
Okrążył pień i wtedy ujrzał coś tak przerażającego, że aż nim zatelepało. Pobiegł kilka metrów dalej i zwymiotował wczorajszą kolację. Poczuł cierpki smak wymiocin. Posiłek, który nie został jeszcze w całości strawiony, leżał teraz przed nim w postaci żółtej papki. Gdy skończył, wytarł usta i ręce w chusteczkę.
– Chryste, co to jest? Co się tutaj stało? – powiedział cicho, niemal szeptem, ale tak, by nikt go nie słyszał. Wziął kilka głębokich wdechów i wrócił na miejsce. Sokołowski się nie poruszył. Milczał, a jego milczenie było bardziej wymowne niż dziesiątki słów. Krauze poświecił na drzewo, zmieniając strumień światła, tym razem tak, by obejmowało całe ciało. I wtedy zobaczył to jeszcze raz, dużo wyraźniej. Przełknął głośno ślinę, choć nie był tego świadomy.
Napotkał wzrok mężczyzny w średnim wieku. Sokołowski się nie mylił. To było parszywe. To było gorsze niż wszystko, co widział do tej pory. Szczególnie głowa i to, co z nią zrobiono. Wywalony język. Z otworu gębowego wystawał duży gwóźdź, który przebił czaszkę na wysokości potylicy. Właśnie on utrzymywał ciało w tej pozycji. Wyglądało to jak prawdziwa egzekucja. Przytwierdzone do drzewa ręce, które oplatały masywny pień, głowa wysunięta do przodu – zupełnie tak, jakby ofiara była zmuszana, by patrzeć na swojego kata. Może za karę. Nogi rozstawione na szerokość kroku. Spomiędzy nich kilka godzin temu wyciekła ciemna ciecz. Mocz, przy tak silnym uderzeniu nie było to dziwne. Możliwe, że puściły mu również zwieracze, ale Krauze nie mógł teraz tego sprawdzić.
Krzywo przycięte czarne włosy, średniej wielkości małżowiny uszne, kształtny, choć trochę za duży nos. Kilkudniowy zarost. Blada, wręcz kredowobiała twarz, wybałuszone oczy. Spojrzenie, które zastygło w agonii.
Krauze patrzył na ten odrzucający widok i nie był pewien, czy to, co widzi, jest jakimś żartem, doskonale wykonaną scenografią, czy prawdziwym morderstwem.
– Filip? – Krauze usłyszał swoje imię. Ale nie reagował, wciąż czuł się jak w transie. Jego mózg cały czas rejestrował obraz. Przyswajał go, układał w głowie, próbując zrozumieć, co tu się stało. Jak do tego doszło. Pytanie „po co?” wydawało się teraz mniej ważne. A może po prostu zbyt odległe. Znów usłyszał głos i to przywołało go do rzeczywistości.
– Filip, to jeszcze nie koniec.
– Co? – wyszeptał i spojrzał na Sokołowskiego, ale było zbyt ciemno, by mogli porozumieć się za pomocą gestów lub mimiki. – Jak to nie wszystko?
– Chodź za mną – nakazał prokurator takim tonem, że nie dało się go nie posłuchać. Przeszli kilkadziesiąt metrów dalej. Po drodze musieli przeskoczyć następne wyżłobienie i ponownie wspiąć się na wzniesienie, bardzo podobne do tego, po którym tu trafili. Całe to miejsce kształtem przypominało naturalny lej, na którego dnie znajdowały się strumień oraz droga leśna. Sokołowski przystanął. Doszli do jednego z tysiąca takich samych wysokich świerków. Prokurator wskazał palcem na jeden z nich, sam zaś stanął w pewnej odległości, jakby nie chciał już dalej podchodzić. Przykucnął, czekając, aż Krauze dotrze do kolejnego znaleziska.
Podkomisarz poświecił niepewnie na drzewo. Ujrzał dokładnie to samo, co przed kilkoma minutami, jakby zatoczyli koło. Jakby czas się cofnął i pokazał ten sam obraz. Stop. Przewinięcie. I znów start. Krauze nie mógł w to uwierzyć. Popatrzył na prokuratora. Ten tylko skinął głową.
Złożone na sobie dłonie przebito dużym gwoździem. Spod niego wypływała krew, która zdążyła już zakrzepnąć i stworzyć kolejną czarną linię, niczym brunatna żywica, która swoim kolorem symbolicznie oddzielała życie od śmierci, człowieka od natury, istnienie od nieistnienia.
Obszedł drzewo, starając się zachować odpowiednią odległość i niczego nie zadeptać.
W końcu przystanął. Próbował to ogarnąć, ale nie wychodziło mu najlepiej. Przez paręnaście lat pracy w policji widział wiele, ale nigdy nie widział przybitych do drzewa zwłok, które potraktowano z taką brutalnością. I jeszcze to miejsce… Gęsty las, po którym krzątali się policjanci wyglądający jak śnięte muchy zamknięte w słoiku. Jasnymi snopami światła próbowali porozbijać ciemność na kawałki, by wydobyć jakikolwiek ślad, który podpowie im, co się tutaj wydarzyło.
– Jurek, możesz mi łaskawie powiedzieć, o co tu chodzi? To jakiś żart? Mam się teraz zaśmiać, że wykręciliście mi taki numer? Miesiąc temu otrzymałem awans na podkomisarza, ale, do cholery, już świętowaliśmy. Napierdoliliśmy się jak dzikie węże, a teraz co? Poprawiny, dogrywka? Jakiś test, sprawdzian? Co jest?
Jerzy Sokołowski milczał. A milczący Sokołowski zwiastował złe wiadomości, bo na co dzień lubił dużo mówić. Krauze wyczuł, że nie doczeka się odpowiedzi. Gdyby prokurator miał coś do powiedzenia, już by się odezwał.
A więc teraz mój ruch, pomyślał Filip, choć wcale się tym nie pocieszył. Był zdany na siebie. Ściągnęli go tu w środku nocy i nie pomagali. Co za popierdolona sytuacja. Dobra, Krauze, powiedział do siebie w myślach, bierz się do roboty. Skup się. Od tego sporo zależy. Reszta wystawiła cię do wiatru, siedzą sobie, a ty musisz zapieprzać za nich. Potarł mocno twarz, by się rozbudzić, dodać sobie bodźców.
Zwłoki wyglądały tak samo. Sprawiały wrażenie lustrzanego odbicia tamtych pierwszych. Obaj zamordowani mieli na sobie stroje robocze: stare drelichowe spodnie, grubą flanelową koszulę. Identyczne szycie szwów i guziki. Dłonie – takie same. Palce również tej samej długości. Podobny układ uzębienia. Krótkie, ale krzywo ścięte włosy. Analizował każdy szczegół. Krauze nadawał się do roboty, w której należało dużo zapamiętywać, porównywać, wyciągać wnioski oraz odrzucać błędne założenia. Od kiedy zaczął pracę w policji, wspinał się po szczeblach kariery jak mało kto w komendzie powiatowej. Naczelnik wydziału miał z nim sporo problemów, głównie za sprawą niewyparzonego języka, wykłócania się, narzekania na stary i skostniały system oraz biurokrację, która go potwornie irytowała. Wiele można mu było zarzucić, ale na pewno nie to, że nie przykładał się do śledztwa.
Uklęknął. Ten sam fason spodni. Naszywki na bokach, które przypominały lampasy, choć w istocie były zapewne tylko wzmocnieniem szwów. Ubranie typowe dla pracownika fizycznego. Solidnie wykonane, niemal niezniszczalne.
Najbardziej zaskakujący był fakt, że mężczyźni wyglądali identycznie. Nie mogło być mowy o pomyłce. Przyczyna śmierci również nie pozostawiała złudzeń. Gwóźdź wbity przez otwór gębowy przebił czaszkę i przytwierdził ją do drzewa. To na nim utrzymywało się ciało. Popatrzył na buty. Tu również nie dostrzegł różnicy. Typowe buty robocze. Na pewno pracowali przy wycince drzew, co do tego nie miał wątpliwości. Wskazywały na to ich spracowane ręce, strój, drobinki trocin wczepione w ubrania, plamy po oleju powstałe podczas pracy z piłą motorową.
– Ale popieprzone – odezwał się. Nie po raz pierwszy miał przebłysk myśli, że to kukły. Dotknął ciała. Poczuł pod palcami oporną miękkość, mimo stężenia pośmiertnego. Włożył lateksowe rękawiczki i spróbował ponownie. Nagle usłyszał obojętny głos Sokołowskiego:
– Też to robiłem. Ja również miałem wątpliwości. Takie same jak ty. Ale to się dzieje naprawdę. To są prawdziwe zwłoki, uwierz mi. Chyba każdy przed tobą to zrobił. Igor też. Trzeba będzie uprzedzić techników, że wszyscy wtykaliśmy palce w ciała zamordowanych, bośmy nie mogli się powstrzymać. Teraz już rozumiesz, dlaczego tu jesteś?
Krauze poświecił latarką w kierunku wierzchołków drzew. W lesie wciąż było ciemno, choć niebo zaczynało się rozjaśniać. Ale ten proces będzie postępował powoli niczym topnienie lodu na wiosennym słońcu. Minie kilka godzin, nim wstanie dzień. Technicy muszą przywieźć dobry sprzęt, pomyślał.
– Dwie takie same osoby… Zamordowane w taki sam sposób…
– Bliźniacy. Nie mamy najmniejszych wątpliwości.
– Tak, ale co się tu wydarzyło? – zapytał i poświecił w kierunku zwłok. Czuł się tak, jakby rozmawiał z ciemnością. Sokołowski zapewne teraz wzruszył ramionami, ale podkomisarz nie mógł tego widzieć.
– Właśnie dlatego tu jesteś.
– No a Igor? Czemu nie on…
– Muszę odpowiadać na to pytanie? Serio?
Krauze odpuścił. Wiedział już, dlaczego po niego zadzwonili. Igor miał teraz sporo problemów. Ponad tydzień temu zmarła jego matka, ale pomijając ten fakt, kłodzcy śledczy wiedzieli, że Igor nie nadaje się do precyzyjnej roboty. Był zbyt narwany.
– Ja pierdolę, Jurek, czuję się, jakbym śnił. Wczoraj oglądałem popieprzony horror, Dom w środku lasu czy coś takiego… Taka kaszana, że nie masz pojęcia. Czuję, jakbym był bohaterem tamtego filmu. Co za chora noc. Dwa takie koszmary.
– Żebyś wiedział. Chore. Inaczej się tego nie da określić. Teraz rozumiesz, dlaczego Igor zadzwonił po ciebie. Nie chciałem, by został sam z tą sprawą – dodał. Jego głos brzmiał trochę bardziej optymistycznie. Być może prokurator czuł się nieco uspokojony faktem, że to Krauze pokieruje śledztwem. – Spotkam się dzisiaj z naczelnikiem i poproszę, by przydzielił ci więcej ludzi. Myślę, że nie będzie robił problemów.
– Przecież wiesz, że on nigdy nie ma ludzi. Pierdolonemu cepowi zacięła się płyta. Cokolwiek by się działo, on nigdy „nie ma ludzi, nie ma pieniędzy”.
– Filip, takiego gnoju już dawno tu nie mieliśmy. Jak nie uda mi się go przekonać w ten sposób, sięgnę po inne metody. Zostaw to mnie.
– Tylko pamiętaj, że w wydziale jest pięć osób, w tym jedna na urlopie zdrowotnym. Czyli cztery. Z tego jeden rąbnięty, nasz kolega Igor, choć on nie będzie zdolny do roboty. Drugi to terminator, co to się naoglądał w młodości Schwarzeneggera i zapragnął mieć takie same mięśnie.
Krauze miał na myśli ich kolegę z wydziału, Dominika Rudzkiego, który od wielu lat trenował na siłowni i stosował specjalne diety.
– Więc przydzieli z innych wydziałów. Nie wyobrażam sobie, by było inaczej. Sam tutaj nic nie zrobisz. Ty, Igor i ten mięśniak to za mało.
Prokurator wstał i podszedł bliżej Krauzego.
– Okej, na razie ustalamy, co dalej. Od gadania nic się samo nie zrobi.
– Kto ich znalazł?
– Leśniczy.
– Jak się nazywa?
– Ryszard Bielik. Mieszka niedaleko stąd, w sąsiedniej wsi.
– Czemu akurat on ich tutaj znalazł?
– Powiedział, że był z nimi umówiony w sobotę wieczorem. Mieli się odezwać po skończonej robocie. A ponieważ nie przyjechali, uznał, że dowie się, czemu mają opóźnienia. Podejrzewał, że może popili i coś się stało.
– Niby co?
– Na przykład to, że zrobili ognisko i doszło do pożaru. Głupków nie brakuje, sam wiesz. Albo że popili i wycięli nie to drzewo, co należało.
Ale w marcu nie dochodzi do pożarów, pomyślał Krauze. Mimo to rozumiał tok myślenia Sokołowskiego.
– Nie pojawili się u niego, więc postanowił wyjść im naprzeciw – powiedział Krauze.
Sokołowski potaknął i dokończył:
– Ruszył do lasu. Wiedział, gdzie będą wycinali, więc nie miał problemów ze znalezieniem miejsca. No i zobaczył ich w takim stanie. Dokładnie to, co my zobaczyliśmy. Niczego nie ruszał. Resztę historii już znasz.
– Widział kogoś? Słyszał? – zapytał Filip, rozglądając się i świecąc po ciemnym lesie, po potężnych drzewach, wyglądających tak, jakby ktoś polał je smołą, która lśniła pod wpływem światła latarki. Ale to były krople wody.
– Nie. Pytaliśmy go już.
– Gdzie on teraz jest?
– Odesłałem go do domu, bo nie był w stanie tu dłużej siedzieć. Chciałem mu tego oszczędzić. Poprosiłem go, żeby na razie nikomu niczego nie mówił z uwagi na dobro śledztwa. To ważne, bo na razie nie chcemy żadnego rozgłosu. Obiecał milczeć.
– Zajmiemy się nim później – powiedział Krauze i zastanowił się nad pytaniami, które będzie musiał zadać leśniczemu. – Na razie czekamy na techników. Teraz najważniejsze, by niczego nie zadeptać. – Wyciągnął telefon i zrobił kilkanaście zdjęć. Pierwsze zwłoki. Czarne ubranie robocze, solidne buty, podeszwy zatopione w grubej warstwie błota. Na ubraniu drobinki drewna, mnóstwo trocin. Masywne, poczerniałe dłonie. Bruzdy na skórze dłoni wypełniało coś czarnego, podejrzewał, że był to olej napędowy. Podobnie wyglądały ręce mechaników samochodowych – nie byli w stanie ich domyć.
Światło flesza aparatu w smartfonie rozbłysło kilkukrotnie. Filip przejrzał wszystkie zdjęcia. Upewnił się, że są wystarczająco dobre. Kilka tygodni temu kupił smartfon z możliwie najlepszym aparatem. Musiał mieć stały dostęp do fotografii z miejsc popełnienia przestępstwa. Był zbyt niecierpliwy, by czekać na zdjęcia zrobione przez techników, wolał korzystać ze swojej małej bazy danych.
Obejrzał miejsce jeszcze raz, a potem dał znak, że mogą już wracać.
W drodze powrotnej odtworzył w myślach robotę techników. Przede wszystkim będą musieli zrobić profesjonalne fotografie. Nagrać wideo z obu miejsc zbrodni. Następnie wykonają pomiary, zdejmą ślady linii papilarnych z ciał, z gwoździ, sprawdzą ślady na drzewach, bo istniało prawdopodobieństwo, że morderca zostawił tam odciski. Niewykluczone, że również ślady biologiczne. Wykonają odlewy podłoża tuż przy samym drzewie, wraz z próbą ujawnienia krwi dzięki luminolowi, co wskaże im potencjalne miejsce ataku. To dlatego Krauze nie stawał blisko drzew. Zdawał sobie sprawę, że odpowiednie ułożenie zwłok, a potem przytwierdzenie ich do drzewa wymagało podejścia do samego pnia. W konsekwencji osoba, która to zrobiła, zostawiła po sobie ślad, odcisk, włos, może nawet ślinę, nie mówiąc o śmieciach, które mogły jej wypaść z kieszeni. Czasami to zwinięty w kostkę rachunek, bilet, notatka, skrawek papieru. Wszystko może być śladem, nawet drobiazg może wskazać mordercę.
Gdy dotarli z powrotem na miejsce, na leśną drogę, Krauze wziął Igora na bok. Stanęli w oddali, aby nikt ich nie słyszał. Chciał załatwić sprawę szybko i sprawnie. Wiedział, co gnębi przyjaciela.
– Dobra, chłopie, jedź do domu, ja się wszystkim zajmę.
– Chyba oszalałeś. Muszę chwilę odpocząć i biorę się do roboty – powiedział ciężkim głosem. Nie był jednak przekonujący.
– To moja osobista prośba. Nie chcę, żebyś tu siedział. Nie teraz. Nie po tym, co cię ostatnio spotkało. Wiem, że to niełatwa rzecz. Za ciężki kaliber. Leć do domu.
– Nie ma takiej opcji, jestem w pracy.
– W jakiej, kurwa, pracy? Od piętnastu minut nie ruszyłeś dupy i siedzisz tu na wpół żywy.
– Mniejsza z tym, zaraz się zbiorę.
– Igor, powinieneś zabrać Weronikę i Zuzię na jakąś wycieczkę. Jest niedziela. Cały dzień przed wami. Oderwij się od tego. Proszę cię, zapomnij o tym, co tu zobaczyłeś. No – szturchnął go w ramię – jedź już. Dam sobie radę. A ty zabierz swoje dziewczyny na lody.
– Zimą?
– To na gorącą czekoladę.
– Jest wpół do szóstej rano, Filip.
– Ja pierdolę, to idź i zrób im śniadanie.
Fijałkowski, który w oczach kolegów uchodził za mocnego gościa, od tygodnia był wyjątkowo nieswój. Wszystko przez nagłą śmierć matki, z którą łączyły go trudne relacje. Nigdy nie akceptowała jego wyborów zawodowych. Nie chciała, aby jej jedyny syn był policjantem. Liczyła raczej, że zostanie utytułowanym sportowcem, ponieważ Igor zapowiadał się na świetnego lekkoatletę. W szkole wygrywał mnóstwo olimpiad sportowych, cieszył się pucharami, które dziś trzymał w starym pudle w piwnicy. Matka nie mogła przeboleć, że w ten sposób pokierował swoją karierą.
Igor patrzył na kolegę przez dłuższą chwilę, po czym dał za wygraną.
– Mówisz poważnie?
– Jedź i mnie nie wkurwiaj. Nie chcę, żebyś się tu męczył.
– A ty?
– Ja? Skoro mnie tu ściągnąłeś, to już zostanę. Olka z Marcelem są poza miastem. Chwilowo nie mam do kogo wracać.
Igor poklepał go po ramieniu.
– Dzięki, faktycznie nie jestem w formie. Może wezmę jeszcze dzień wolnego. Zobaczymy, co z tym wszystkim. – Kiwnął głową w kierunku drzew, choć stąd nie było widać miejsca zbrodni. – Ciężko mi się pozbierać. Cholera, nie sądziłem, że to uderza w człowieka z taką siłą.
– Musisz przeżyć żałobę, jak każdy po stracie. Nie udawaj supermena. To bez sensu. Nawet taki ktoś jak ty musi na moment zluzować.
– Dzięki. I sorry, że cię w to wplątałem, nie miałem takiego zamiaru. Sam bym tu chętnie popracował, ale jakoś mi nie idzie. Nie potrafię zebrać myśli.
– Trudno, stało się. Postawisz piwo i będziemy kwita. A teraz spadaj, nim zmienię zdanie.
Igor potaknął i ruszył w głąb lasu.
Krauze wrócił do zebranych. Prokurator rozmawiał z policjantami, ale gdy zobaczył Filipa, skinął porozumiewawczo. Stojący z prokuratorem Dominik Rudzki, mocno zbudowany mężczyzna po trzydziestce z wytatuowanymi dłońmi i szyją, powiedział:
– Trzy osoby są w terenie i szukają narzędzia zbrodni. Czeszemy teren, szukamy śladów walki, krwi. Obstawiamy dwa miejsca. Na razie za wcześnie na sądy, ale najprawdopodobniej jeden z mężczyzn został zaatakowany i znokautowany z zaskoczenia. Na drugiego przyszła kolej chwilę później. Dzieliło ich niemal sto metrów w linii prostej.
To „obstawiamy” zabrzmiało tak, jakby Dominik przyjechał tu co najmniej z ekipą antyterrorystyczną. Ale Rudzki lubił podniosły ton i powagę swojego zawodu. Był solidnym policjantem i trudno mu było cokolwiek zarzucić. Poza jednym – wyglądał jak bandyta albo bramkarz w dyskotece, a nie jak gliniarz. Choć czasami dawało się to przekuć w zaletę.
– Skąd ta pewność? – zapytał, choć nie brzmiało to jak pytanie. Raczej zdanie orzekające.
– Właśnie pewności nie ma, jest podejrzenie. Nie wiem, jak blisko do nich podchodziłeś. Od obu czuć alkohol. I to jakiś podły, lichy bimber albo tania wóda, coś w ten deseń. A teraz wyobraź sobie moment, kiedy pracowali. Zabić ich z zaskoczenia, jak na mój gust, to nie problem. Kwestia obeznania w terenie i użycia odpowiednich środków.
– Jakich?
– Ustalimy. Coś jeszcze? – zapytał dla porządku Rudzki.
Krauze popatrzył na zegarek. Piąta trzydzieści pięć. Czas prawie stał w miejscu, choć Filip czuł się tak, jakby spędził tu już kilka godzin. Szok zacierał linearne poczucie czasu, noc nie ułatwiała sprawy.
Chrząknął wymownie.
– Jesteście pewni, że nie ma więcej zwłok?
Prokurator spojrzał na Filipa, jakby nie zrozumiał pytania.
– Ale… jak to?
– Może jest ich więcej? Nikt z was o tym nie pomyślał?
– Ludzie od dawna przeszukują teren. Na razie nic nie mają.
Krauzemu to wystarczyło. Jeśli coś pójdzie nie tak, zostaną posądzeni o błąd zbiorowy. Miał już dość cackania się z naczelnikiem, który zawsze – jak to mówili między sobą na komendzie – strzelał pociskami z dupy. Zawsze się o coś przypierdalał i ciągle coś było nie po jego myśli. Przeoczenie ewentualnych innych zwłok byłoby skandalem.
– Niebawem zjawią się technicy, więc niech nikt już nie wchodzi na teren popełnienia przestępstwa. Trzymajcie się od niego z daleka. Dominik, przynieś z radiowozu taśmę i odgrodź to miejsce w promieniu co najmniej pięćdziesięciu metrów. Niech ktoś tam stanie na wypadek, gdyby się napatoczył jeleń albo jakiś pies. Jeszcze tego nam tu trzeba, żeby zwierzęta zaczęły się dobierać do zwłok.
Rudzki gwizdnął na młodego funkcjonariusza i kazał mu biec po taśmę. Krauze przez chwilę dreptał w miejscu. Czuł przeszywający chłód. Wyciągnął z kieszeni kolejnego sezamka i zaczął go przegryzać. Przykucnął i wbił spojrzenie w czarną ziemię.
– Leśniczy wspominał, jak oni się nazywają? – zapytał.
Prokurator zajrzał do notatnika.
– Witak. Jerzy i Bartosz. Pracują w tartaku. Właściwie pracowali.
– Więc mamy bonus na start. Ale i tak trzeba to potwierdzić. Musimy się przejechać po okolicznych wsiach i zapytać o bliźniaków pracujących w lesie. Nie ma tu w pobliżu miast, poza samym Kłodzkiem i Kamieńcem Ząbkowickim, więc załatwimy to od ręki – powiedział spokojnie Filip, po czym pomyślał, że nie ma ochoty tkwić w lesie z trupami. – Może ja się tym zajmę. Las mi nie służy. Za duszno tu. Mam astmę – skłamał. – Dominik, pojedziesz ze mną.
– Astmę? Pierwsze słyszę. Przecież nie używasz inhalatora.
– Ja też pierwsze słyszę. Nie używam, ale zawsze mogę zacząć.
Rudzki przytaknął i kiwnął głową jak w wojsku. Rzadko się uśmiechał, był poważny, zdyscyplinowany, a co najważniejsze, oddany robocie. Gdyby w policji pracowało więcej takich osób, instytucja ta cieszyłaby się nieposzlakowaną opinią. Rzeczywistość jednak nie była taka kolorowa. Zresztą sam Filip miał w tym swój udział, choćby przez to, że wciąż wdawał się w awantury.
– Jurek, my załatwimy okolicę, ty poczekasz na techników i… – Krauze przerwał, ponieważ usłyszeli dźwięk krótkofalówki Rudzkiego. W tej głuszy zabrzmiał niczym budzik o świcie, przerywający głęboki sen.
– Dominik, tu Tomek Kubiak. Znaleźliśmy samochód. Wygląda na to, że należy do tych zamordowanych.
– Skąd wiecie, że to ich?
– Może intuicja, może zbieg okoliczności. Tak podejrzewamy. Jest cały zajebany trocinami. Są też części do piły i łańcuchy na zmianę.
– Gdzie jesteście?
– Z półtora kilometra od was, na skraju lasu.
– Co to za pojazd? Opisz go.
– Terenowy uaz. Zajebany ścinkami drzew, wiórami, spleśniałym jedzeniem. Wygląda jak chlew na kółkach. Właśnie go przeszukujemy.
– Masz rękawiczki?
– Mam.
– Są tam jakieś dokumenty?
– Poczekajcie.
Dźwięk się urwał. Stali w milczeniu, czekając na informacje. Uaz, dobry stary radziecki gazik, który idealnie nadawał się do jeżdżenia nawet po lesie. Filip wielokrotnie jeździł takimi samochodami, kiedy był w szkole policyjnej. Przypomniał sobie ten czas, gdy tuż po skończeniu szkoły średniej postanowił zostać policjantem – dla żartu założył się z kolegami, że zda egzaminy, mimo iż sam był na bakier z prawem i nawet parę razy wylądował na dołku, choć zwykle za drobnostki. A potem życie potoczyło się tak szybko i niespodziewanie, że nawet się nie zorientował, kiedy skończył szkołę policyjną. Zaczął pracę w komendzie miejskiej i robota naprawdę go wciągnęła.
– Zdaje się, że nic nie ma – rzekł przez radio Kubiak. – Przeszukujemy w środku, ale nie widzę żadnych papierów. Znalazłem tylko zeszyt.
– Jaki?
– Zwykły. Jak ze szkoły. Ale nie jest podpisany.
– Coś w nim jest?
– Same słupki z obliczeniami. I notatki dotyczące drzew, wycinki, kubiki… no i kwoty.
– Dobra, zostawcie wszystko tak, jak jest. Już do was idziemy. Gdzie dokładnie jesteście?
– Idźcie leśną drogą w dół. Auto stoi na uboczu, ale widać je z drogi.
Ruszyli. Filip wyciągnął telefon i wybrał numer do technika. Czuł, że praca idzie zbyt wolno.
– Gdzie jesteś?
– Będę u was za dwadzieścia pięć minut. Tak mi mówi nawigacja.
– Macie solidne lampy? Bez nich nic nie zrobicie. Tu jest jak w tunelu. Jebana ciemność. Jak w głowie naszego naczelnika, jedna wielka nicość.
– Zajechałem do firmy, aby je zabrać. Właśnie wyruszam z Kłodzka i jadę do was.
– Doskonale. Na miejscu jest prokurator. Pokieruje was.
– Gembarowski?
– Sokołowski.
– To dobrze, nie znoszę tamtego patafiana.
– Nie jesteś jedyny. Zadzwoń do Jurka, to wyśle kogoś po ciebie. Pomoże ci trafić na miejsce i przenieść sprzęt. Od razu ostrzegam, że czeka cię co najmniej pół dnia roboty, a pewnie cały dzień. Zresztą nie tylko ciebie, nas wszystkich.
– Żartujesz sobie? – Krauze usłyszał wściekły głos technika.
– Chciałbym, ale nie.
– Cholera, to dobrze, że zjadłem przed przyjazdem.
Krauze rozłączył się, jak to miał w zwyczaju. Niemal zawsze urywał rozmowę w połowie zdania.
Źle, że jadłeś śniadanie. Bo zaraz się porzygasz, pomyślał, a potem przyspieszyli.
2
W kabinie auta migotały światła dwóch latarek. Policjanci przeczesywali porzucony na uboczu samochód. Krauze z Rudzkim podeszli bliżej.
– Znaleźliście coś? – zapytał Rudzki.
– Niestety, nic więcej tu nie ma.
– To coś słabo szukacie. Wykażcie się przed podkomisarzem – zmotywował ich. – Mieliście co najmniej piętnaście minut na to, by zgłębić temat, a wy macie tylko zeszycik? Kurwa, panowie, tak się nie pracuje. Jak wy chcecie dostać awans? Wiecie, że będziecie opiniowani i będą brane pod uwagę wasze zasługi? Wiecie. A tu stoi człowiek z wydziału kryminalnego, pan podkomisarz, który pewnie szepnie słowo lub dwa waszemu przełożonemu. Ruchy, ruchy!
– Ale tu serio niczego nie ma poza tym zeszytem – rzekł policjant, wyciągając rękę z brulionem. Rudzki przekazał notatnik Filipowi, a ten zaczął przeglądać go z ciekawością.
Zawierał, tak jak powiedzieli, zapiski dotyczące wycinek drzew oraz obliczenia ściętych kubików. Przy każdym słupku znajdowały się hasła: „jesion”, „buk”, „krzywy dąb”. Duże drukowane pismo, niedbałe. Każda litera inna. Tak pisał człowiek, który nigdy nie opanował do końca tej podstawowej umiejętności.
– Dominik, wrzuć to do folii, trzeba będzie przeczytać, może się czegoś dowiemy. A potem przekażemy do analizy laboratoryjnej, może są jakieś ślady. I rozwiń taśmę wokół pojazdu, żeby jakiś debil nam na niego nie wpadł. Trzeba go przypilnować – powiedział autorytarnie Krauze, po czym spojrzał na młodych policjantów. – Panowie, niezła robota, ale to wciąż za mało. Lećcie do końca tej drogi i sprawdźcie, czy coś tam jest. My się zajmiemy samochodem. – Pogonił ich i sam zaczął sprawdzać porzucony pojazd. W pierwszej kolejności silnik, potem obejrzał karoserię, szukając ewentualnych śladów krwi. Jeśli samochód należał do zamordowanych, to potwierdzą ich tożsamość jeszcze przed świtem. Teoretycznie znali nazwiska, ale potrzebna była stuprocentowa pewność. To podstawa.
– Sprawdź numery w bazie.
Rudzki wyciągnął telefon i zadzwonił do dyżurnego. Krauze nie dosłyszał jednak całej rozmowy, ponieważ otworzył ciężkie metalowe drzwi i zajrzał do środka. Wszędzie walały się śmieci, na tylnej pace dostrzegł mnóstwo kory i trocin. Była tam też duża piła motorowa wraz z metalowym kanistrem na benzynę i zapasowymi łańcuchami. Zamknął samochód i sprawdził bak. Włożył do środka cienki patyk, wyciągnął i przyjrzał mu się. Paliwa było dużo. Wtedy usłyszał słowa aspiranta, który podszedł bliżej.
– Filip, mamy mały problem. Coś nam się nie zgadza.
– Co znowu?
– To nie jest ich pojazd. Jest zarejestrowany na inną osobę.
– Na kogo?
– Gość nazywa się Franciszek Sobczak. Mieszka w Sławęcinie. To niedaleko stąd. Zdaje się, że trochę daliśmy dupy z tym autem. Przeszukaliśmy nie ich samochód.
3
Gdy wracali, minęli się z Tokarzem. Szedł obładowany sprzętem i nawet nie miał jak podać im ręki na przywitanie. Powiedział, że niedługo dojedzie drugi technik, Daniel Zawada, który dowiedziawszy się, co się stało, postanowił olać takie drobnostki jak zapalenie gardła i podwyższona temperatura. Krauze ucieszył się, ale po tym, co tu dzisiaj zobaczył, marnie mu szło okazywanie radości. Powiedział technikowi, czego ma się spodziewać, głównie po to, by przygotować mężczyznę na widok zwłok. Może dzięki temu chłop się nie porzyga jak inni.
Kilka minut później wdrapali się na wzniesienie, dotarli do samochodu i odjechali w kierunku Sławęcina. Nawigacja podpowiadała, że miejscowość jest oddalona o nieco ponad dwa kilometry.
– Jaki tam był adres? – zapytał Krauze, jadąc powoli po wertepach. Auto wznosiło się i opadało. Musiał uważać, by nie zerwać zawieszenia.
– Sławęcin dziewięćdziesiąt dziewięć. To już niedaleko – odpowiedział Rudzki, po czym odchylił się o paręnaście stopni na wygodnym fotelu pasażera, jakby za moment mieli wyruszyć na wycieczkę krajoznawczą.
– Na wsi wszędzie jest „niedaleko” – odburknął Filip. – Lepiej patrz na numery. Jak znam życie, będą pomieszane. Mieszkałem kiedyś na wsi. Nowy listonosz nigdy nie mógł trafić do właściwego domu. Niemal jak mój stary po solidnej popijawie.
– Uwielbiam twoją brykę.
– Szkoda, że nie usłyszałem tego od Olki.
– Wciąż jest zła?
– Jakbyś zgadł. Powiedziała, że nie będzie jeździła tym złomem, bo nie spełnia norm bezpieczeństwa.
– Przecież kiedyś takie jeździły po drogach. I było mniej wypadków.
Krauze nieznacznie się uśmiechnął.
– Jej to powiedz.
– Nie wiem, czemu się przypierdala. Auto liczy pół wieku, ma prawo nie spełniać norm. Poza tym normy są ciągle zawyżane. Jak ktoś jeździ ostrożnie…
– A ja jestem ostrożnym kierowcą – wtrącił.
– No właśnie, to nie powoduje wypadków. I nie ma obaw, kiedy się sunie czymś takim po mieście. Cholera, można się w nim poczuć jak James Bond z lat sześćdziesiątych.
– Ja się zawsze tak czuję, tyle że jestem od niego przystojniejszy.
– Ile tym cudeńkiem zasuwałeś najwięcej?
– Z Olką? Najwięcej setkę. Z Marcelem sto pięćdziesiąt. Bałem się o niego. Sam zapierdalałem szybciej niż pendolino po polskich torach. Sto osiemdziesiąt pięć. Tylko jej nie mów, bo mnie zajebie.
– Jestem policjantem. Potrafię dochować tajemnicy zawodowej. Pod warunkiem, że też mnie przewieziesz z maksymalną mocą.
– Za dużo ważysz, nie da rady. To nie ciężarówka do przewożenia gabarytów.
Wjechali do niewielkiej miejscowości, leżącej zaledwie kilometr od przedzielonego na pół Jeziora Paczkowskiego. Na samym środku znajdowała się duża śluza oraz niewielka elektrownia wodna. Jezioro leżało na granicy województwa dolnośląskiego i opolskiego. Minęli dom osiemdziesiąt siedem, potem dwa kolejne. Kilkaset metrów dalej ujrzeli numer dziewięćdziesiąt.
– No proszę, nie są pomieszane. Zaraz będziemy na miejscu.
Chwilę później ich oczom ukazały się budynek mieszkalny i przylegające do niego stodoła oraz stajnia. Nie dostrzegli wejścia i uznali, że musi się znajdować od strony podwórza. Kiedy Krauze wjechał na błotnisty plac, auto obiegła sfora szczekających psów. Kilka małych kundli, jeden większy, w typie owczarka niemieckiego, oraz wielki stwór przypominający owcę. Krauze nie widział nigdy równie dziwnego zwierzęcia. Psy głośno ujadały, jakby chciały przywołać kolejne stwory z dalekich lasów.
– Oby nie obszczały mi samochodu. Bo zajebię.
W drzwiach pojawił się gospodarz i po chwili ruszył w ich kierunku. Wielki był z niego chłop. Miał na sobie robocze spodnie i brudną kurtkę, pod nosem gęste wąsy. Podkomisarz opuścił szybę, przechylił się i niemalże oparł o kolano Rudzkiego. Musiał się nagimnastykować, by ogarnąć wzrokiem tę zwalistą sylwetkę
– Jest pan właścicielem uaza o numerze rejestracyjnym DKV zero jeden jeden jeden dwa?
– A kto pyta?
– Znaleźliśmy go w lesie, trzy kilometry stąd.
– No i co wam do tego?
– Niech pan odpowie na moje pytanie. Jesteśmy z policji. Chcemy się dowiedzieć, dlaczego go pan tam zostawił.
– Tylko poniekąd jestem jego właścicielem, ale długo by o tym mówić – rzekł, po czym machnął potężną ręką. – Nie wyglądacie mi na policjantów.
No tak, standard, pomyślał Krauze. Często to słyszał. Nosił się raczej jak wiecznie zbuntowany gość, który nie zdążył zauważyć, że przestał być nastolatkiem paręnaście lat temu. Dżinsy i bluza sportowa to był dla niego szczyt elegancji.
Ściszył głos i powiedział do kolegi:
– Sięgnij do schowka, powinna tam być odznaka.
Dominik przejrzał zawartość skrytki, ale bez rezultatu.
– Nie ma.
Krauze poklepał się po kieszeniach, ale też jej nie znalazł.
– Podkomisarz Filip Krauze, a to młodszy aspirant Dominik Rudzki. Jesteśmy z Komendy Powiatowej z Kłodzka i szukamy właściciela uaza…
– Już to słyszałem. Macie te legitymacje czy nie? Bo jeśli nie, to marnujecie mój czas. Zresztą policja jeździ chyba innymi samochodami… Takie coś – pokiwał głową – to tylko na filmach widziałem.
Krauze poczerwieniał ze złości. Ale pewnie sam by nie uwierzył, że dwaj młodzi goście w starym sportowym aucie sprzed pół wieku są policjantami. Skrzywił się i chociaż bezsilność doprowadzała go do szału, opanował wybuch. Nagle przypomniał sobie, że już raz w tym tygodniu zaliczył upomnienie.
Krauze spokojnie jechał do domu po pracy, a kierowca przed nim niemal potrącił na pasach przechodnia. Dosłownie otarł się o niego i nawet nie zwolnił, prawie zabił człowieka. Przy skrzyżowaniu nie było monitoringu. Krauze jechał za gościem ponad dwa kilometry, aż na nieduży parking pod biurowcem. Tam wyskoczył z auta, pokazał legitymację i zaczął pouczać faceta. Wywiązała się z tego ostra wymiana zdań, Krauze w końcu zaczął szarpać kierowcę, wygrażając, że mu się dobierze do dupy. Pech chciał, że facet pracował w kancelarii prawniczej i złożył skargę. Sprawa trafiła do naczelnika. Krauze nasłuchał się, że nie jest cholernym kowbojem i że nie tak się załatwia sprawy. Wyszedł od naczelnika wściekły, trzaskając drzwiami.
Uspokoił się i zaczął się zastanawiać, gdzie posiał legitymację. W schowku rzeczywiście jej nie było.
– Eee, chodźcie, świstki – powiedział gospodarz do psów i ruszył w kierunku domu. – Przyjechali tylko dupę człowiekowi zawracać wcześnie rano. No już, do budy!
Rudzki wreszcie odnalazł swoją legitymację w tylnej kieszeni spodni.
– Halo, proszę poczekać! – krzyknął.
Mężczyzna wrócił i spojrzał na legitymację młodszego aspiranta. Na zdjęciu wyglądał inaczej, głównie dlatego, że Dominik z roku na rok robił się coraz większy.
– Niech będzie. Czego tu szukacie?
– Pan się nazywa Franciszek Sobczak?
– Ano – odpowiedział jak rasowy góral, choć do gór było daleko.
– Na pana zarejestrowany jest uaz rocznik osiemdziesiąty pierwszy?
– Trochę tak i trochę nie.
– Co to znaczy, że tak i nie? – zapytał młodszy aspirant.
– Bo sprzedałem go niedawno. Alem kasy nie zobaczył jeszcze.
– Nie mamy tego w rejestrze.
– Bo pewnie młodziaki nie zgłosili.
– Młodziaki?
Mężczyzna z wąsem oparł się o samochód i poczuli kołysanie.
– Bo tak od małego na nich mówią. Młodziaki. Tacy dwaj tutejsi. Jak dwie krople wody.
– Na kogo tak mówią?
– Na młodych Witaków.
– Czyli na kogo? – Krauze nie odpuszczał.
– Tacy stąd. Pracują w tartaku. Tam niedaleko. – Machnął ręką w nieokreślonym kierunku. – Znamy się od dawna. Sprzedałem im wóz, bo potrzebowali, a ja już nie.
– Widział pan ich w ostatnim czasie?
– Bodaj ze dwa, trzy dni temu.
– Gdzie?
– Tu. A niby gdzie?
– Co pana z nimi łączy?
– A co ma łączyć? Co to w ogóle za pytania? I to w niedzielę!
– Niech pan odpowie.
– Nic nie łączy. Tyle że ich znam od dawna. Kupili ode mnie auto i jeżdżą nim do lasu do roboty. To dlatego mówię, że auto moje, bo mi jeszcze nie oddali kasy. Mieli po weekendzie zapłacić cztery tysiące. Musiałbym w zeszyt spojrzeć, może cztery dwieście. No ale nie wiem, czemu nie zgłosili tego do urzędu, pewnie zarobieni są, jak tu wszyscy. A skąd i po co te pytania?
– Gdzie mieszkają?
– Numer pięćdziesiąt trzy. Macie kawałek do przejechania. Z kilometr stąd, może trochę więcej.
– Mają rodzinę?
Mężczyzna zrobił grymas, ale nie potrafili go zinterpretować. Zachował się tak, jakby zabolały go plecy albo jakby coś sobie przypomniał.
– Mieszkają sami. Chyba że sobie kogoś przygruchali w ostatnim czasie.
– Nie zna ich pan aż tak dobrze?
Sobczak ponownie wykrzywił usta, wprawiając w ruch gęsty wąs.
– Ja tam nikomu nie zaglądam do domu. Ani do łóżka. Jak to mówią. Ale z tego, co pamiętam, to zawsze sami żyli.
Krauze dał za wygraną. I tak się dowiedzą.
– A ten tartak gdzie znajdziemy?
– Trzeba jechać tą drogą. – Mężczyzna wskazał ręką.
– A macie ich więcej? – dopytał Rudzki dla pewności.
– Czego?
– Dróg.
– Ano nie, jedna jest – odpowiedział mężczyzna. – Kawałek dalej skręcicie w lewo. Tartak jest w lesie, ale zobaczycie z drogi.
– Tabliczkę, szyld?
– Żadną tam, choroba, tabliczkę. Zobaczycie leżące kłody. Nawet ślepy rozpozna, że droga prowadzi do tartaku.
4
Wieś budziła się do życia sennie i leniwie. Z podmokłego widnokręgu zaczynała powoli znikać mgła, która jeszcze kilkanaście minut temu wyglądała jak unoszący się nisko nad łąkami dym po wypalaniu traw, jakby tym magicznym rytuałem ktoś chciał przyodziać wieś w nowe szaty, zniszczyć wspomnienia i przywołać nowe, lepsze.
Minęli kilka sypiących się budynków i tylko dwa odnowione. Mimo starań właścicieli i tak wyglądały pokracznie – małe okienka, grube warstwy styropianu, nienaturalnie spadziste dachy. Nic tu do siebie nie pasuje, pomyślał Krauze. Ludzie kombinowali, jak mogli, by zakryć dawną przedwojenną architekturę, a domy i tak wyglądały jak z kreskówki. Bękarty dawnej architektury niemieckiej, pokaleczone, nieudane. Niemal wszystkie stały wzdłuż drogi. Jak na jego gust zdecydowanie za blisko jezdni. Ale kiedyś tak budowano, wiedział, bo znał te okolice.
O tej porze na podwórzach było jeszcze pusto. Nawet psy nie miały ochoty szczekać na jadący samochód.
Minęli zabudowanie o numerze pięćdziesiąt pięć. Dwa domy dalej trafili wreszcie pod adres, którego szukali. Dom Witaków nie był duży. Obok stała niewielka zadaszona prowizoryczna wiata. Być może służyła za garaż dla samochodu, który niedawno kupili. Na płocie nie było tabliczki ostrzegawczej o groźnym psie, więc weszli na teren posesji. W tej samej chwili Krauze usłyszał piknięcie w telefonie. Uśmiechnął się, bo był to esemes od Oli. Ale gdy przeczytał treść, mina mu zrzedła.
„Filip, pamiętaj o jutrzejszej wizycie w szkole. To pilne”. Przypomniał sobie o piątkowej wiadomości od wychowawczyni Marcela. Ich syn znów miał problemy w szkole. Tym razem nie wystarczyła uwaga w dzienniku. Krauze został wezwany do dyrektorki. Co kilka tygodni to samo, pomyślał, chowając do kieszeni telefon. I za każdym razem bez efektu, czcza gadanina.
Przy drzwiach nie było dzwonka. Nie było też wycieraczki z napisem „Dzień dobry”, „Witamy” ani z inną łagodzącą formą, która miała skracać dystans między przybyszem a gospodarzem. Żadnych ozdób, kwiatów doniczkowych, klombów ani suszących się dziecięcych ubranek. Krauze starał się jak najwięcej odczytać ze znaków – tych milczących znaków, na które mało kto zwracał uwagę.
– Co za przeklęte miejsce. Spójrz na to. – Rudzki pokazał palcem na drzwi. – Farba odchodzi płatami. Tynk się sypie. Pordzewiałe rynny. Zero życia.
– Pewnie nie mieli czasu. Pamiętasz ich dłonie? Całe dnie w robocie, kto myśli o takich rzeczach.
– Łapy jak łopaty do węgla, fakt. Ale mieszkać w takim syfie?
Krauze zastukał w drzwi i odruchowo oderwał wiszący płat farby. Sprawiło mu to dziwną przyjemność. Nikt nie nadchodził, mimo że czekali dłuższą chwilę. Zapukał jeszcze kilka razy, zajrzał przez okno, lecz przez przysłonięte firany niczego nie dało się dostrzec. Rzucił okiem na ramy okienne. Nie zauważył niczego, co mogłoby wskazywać na włamanie. Przy drzwiach też nikt nie grzebał. Jeszcze nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. Otaksowali podwórze, zbadali prowizoryczny garaż na samochód i znów spotkali się pod drzwiami.
– Mieli przy sobie klucze do domu? – zapytał Krauze.
– Nie sądzę. Szukaliśmy, ale niczego takiego nie widziałem.
– To jak, wchodzimy?
– Jest po szóstej.
– I co z tego?
– Jeśli ktoś tam jest, to pewnie śpi. Jeśli nie, to może wyszli do roboty. Albo do kościoła, bo jest niedziela, albo do lasu… Cholera wie.
– A może poszli ich szukać. Tyle że to niczego nie zmienia. Jesteśmy glinami, a nie świadkami Jehowy, którzy stoją pod drzwiami i boją się wejść. Poza tym nie będziemy nikomu truć dupy o Bogu i światełku w tunelu.
Rudzki wzruszył ramionami, wprawiając w ruch mięśnie czworoboczne. Mimo niskiej temperatury miał na sobie tylko ciasną koszulę, więc każdy mięsień był dobrze wyeksponowany.
Krauze wyciągnął sezamka, przegryzł i chwilę rozmyślał, gapiąc się w ziemię. Na podwórzu było mnóstwo pogniłych po zimie liści.
– Okej, jebać to, może będą coś wiedzieli w tartaku.
– Jest niedziela, przypominam.
– Jak jest robota, to dni tygodnia nie mają znaczenia. Nie pracowałeś jako nastolatek w wakacje u wujka na wsi?
– No nie.
– A widziałeś starego Sobczaka? Od świtu na nogach, bo trzeba zająć się gospodarką. Tutaj nie ma podziału na dni robocze i odpoczynek.
Rudzki tylko machnął ręką.
Wycofali auto z podjazdu i ruszyli wąską drogą. Ta część miejscowości również wyglądała na wymarłą. Pół kilometra dalej dostrzegli długie sągi drewna – Sobczak miał rację, nie potrzeba żadnych szyldów ani tablic informacyjnych. Skręcili w lewo i wjechali na polną drogę. W koleinach zalegało błoto.
– Módl się, byśmy się nie wkopali – powiedział Krauze. – Jeśli ugrzęźniemy, to nie wyjadę i będziesz musiał nas wypychać.
– Nigdy się nie modlę. Nie wierzę w dziadka z długą brodą, który kazał spisać ten stek bzdur zwany Biblią. Człowiek popracuje w policji kilka lat i przestaje wierzyć w Boga. Jakiegokolwiek.
– Chryste, jakiś ty mądry w niedzielę o poranku. Chyba cię nie doceniałem.
– Dobra, walić to. Zostaw auto. Przejdziemy się.
Ruszyli błotnistą drogą, po której pewnie bez trudu przejeżdżały potężne traktory oraz masywne ciężarówki, ale nie auta osobowe i nie zabytkowy jaguar, którego Krauze kupił za niewielkie pieniądze na złomowisku. Przez kilka miesięcy doprowadzał samochód do stanu używalności, w garażu spędzał więcej czasu niż z rodziną. Sporo go to kosztowało, zarówno pieniędzy, jak i pracy. Ale ostatecznie efekt był zdumiewający. Czerwony niski jaguar E-type robił wrażenie prawie na wszystkich, poza jego żoną Olą, która wolała nowe i funkcjonalne auta. Ale im bardziej nie lubiła tego samochodu i im mocniej go krytykowała, tym bardziej Krauze doceniał jego oryginalność i nietypowy wygląd. I z tym większą energią go bronił.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Przełożyła Agnieszka Łasek, Czarne 2007. [wróć]