Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Druga powieść z cyklu kryminalnego o podkomisarzu Filipie Krauze i aspirancie Igorze Fijałkowskim z Dolnego Śląska
W Górach Sowich dochodzi do makabrycznej zbrodni. Policja z Nowej Rudy od miesiąca prowadzi śledztwo, ale nie natrafia na ślad sprawcy. Na pomoc miejscowym policjantom zostaje wysłany podkomisarz Filip Krauze z Kłodzka.
Śmierć w górach pary młodych ludzi szybko staje się obsesją policjanta, który zrobi wszystko, by rozwiązać tę nielogiczną i dziwną sprawę. Stopień prawdopodobieństwa, że dziewczyna z chłopakiem zginęli w lesie przypadkowo, równa się niemal zeru. Ale kto mógłby ich tam zamordować? Krauze uznaje, że musiało to być zaplanowane działanie. A każde konkretne działanie musi mieć motyw.
Próbując dotrzeć do prawdy, Filip Krauze zagłębi się w najmroczniejsze sekrety miasta i pozna jego prawdziwe oblicze. Jest doświadczonym śledczym i dobrze wie, że za odmalowanymi fasadami i pozorami niewinności zwykle czai się prawdziwe zło.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 498
Prolog
Od dłuższego czasu wpatrywał się w ślady, które zostawiała idąca przed nim osoba. Wreszcie podniósł głowę i spojrzał na prześwit, wyłaniający się między dwiema leśnymi ścianami. Widział stąd tylko niewielki pas górskiego wzniesienia. Spojrzał w prawo. Tam teren zmieniał się w strome kamienne zbocza, po których przedzierały się chyba tylko uciekające przed kimś zwierzęta.
Wyprawa miała być przyjemnością, ale według niego stawała się nie do wytrzymania. Czuł zmęczenie. Niestety, wiele wskazywało na to, że mieli jeszcze sporo do przejścia. Otaksował wzrokiem wysokie wzniesienie. Coraz bardziej mu się to nie podobało. Ta godzina, to miejsce. Do tego wszystkiego, co widział i co czuł, dochodziły wspomnienia z dzieciństwa. Mama opowiadała mu niestworzone rzeczy o tym miejscu, o Grabinie i pobliskich górach. Najbardziej bał się wzniesienia noszącego nazwę Żmij; przez całe życie będzie się mu kojarzyło z tymi ohydnymi, oślizgłymi stworzeniami, które w jego koszmarach wpełzały po kryjomu do ciemnego domu. Wielokrotnie budził się w nocy, zapalał lampę w swoim pokoju dziecinnym i zaglądał pod łóżko. Bał się, że żmije z opowieści przenikną do mieszkania, wsuną się bezszelestnie pod kołdrę i go ukąszą.
Od tamtej pory Góry Sowie wzbudzały w nim strach. Bał się tych lasów. Bał się tych gór, urwisk, skał. I wiele w tym było winy matek, które straszyły dzieci, zmyślając historie o Babie-Jadze porywającej niegrzeczne dzieci. I chociaż zdawał sobie sprawę, że to bzdury, do dziś tkwiła w nim jakaś cząstka irracjonalnego strachu, niedającego się tak po prostu wyrzucić z pamięci. Bo dzieci chłoną straszne historie, które w ich małych umysłach kiełkują, pęcznieją, rozrastają się. I zostają, bo takie jest prawo dziecięcego umysłu, że to, co nie zostało powiedziane, należało sobie dopowiedzieć.
– Daleko jeszcze? – zapytał po raz kolejny, patrząc na horyzont, który z trudem przebijał się między drzewami.
– Parę minut. Nie będziesz żałował i jeszcze mi podziękujesz – odpowiedziała jego dziewczyna Natalia, która szła przed nim. – Tylko nie wiem jak – dodała.
Była w dobrej formie. Dużo trenowała i miała zdecydowanie lepszą kondycję, bo na co dzień jeździła na rowerze i biegała. Pełna sił i energii, ciągle gdzieś znikała. Spotykała się ze znajomymi. Dla niej taki marsz nie był niczym wyjątkowym. Dla niego wręcz przeciwnie. Nie pamiętał, by ostatnio wyszedł dalej niż do sklepu. I dlatego zmusiła go do wyjścia z domu, gdzieś dalej. Zgodził się, bo w pewnym momencie jej namowy stały się wręcz nieznośne. Któregoś dnia podeszła, zamknęła mu laptop i powiedziała stanowczo:
– Dość tego siedzenia. Zapuszczasz tu korzenie. Chodźmy gdzieś, gdziekolwiek, bo zaraz oszaleję. Tyle razy ci mówiłam, żebyśmy gdzieś pojechali, spędzili razem czas, poszli wreszcie w góry. To będzie coś wyjątkowego. No, dawaj – rzekła, wyciągając jego ubrania z szafy – to ostatnia szansa. Potem ma się ocieplić. Zwijaj się. Mam fajny pomysł. Nie pożałujesz.
Chciał, by się od niego odczepiła. Pragnął chwili spokoju, ale zamierzał jej też pokazać, że ma jeszcze w sobie trochę tego młodzieńczego szaleństwa – i dlatego się zgodził.
Przeszli kolejne kilkadziesiąt metrów. Ich stopy wbijały się w głębokie zaspy, dziurawiąc idealnie płaską powierzchnię warstwy śniegu.
W oddali widział przebijające się cienkie nitki pomarańczowych promieni słońca, ale ich niknąca siła podpowiadała, że za kilkanaście minut zacznie zmierzchać, a potem nastanie surowy i chłodny mrok, który uniemożliwi im zjazd. A wtedy będą musieli zejść pieszo jakimś szlakiem.
Grabina, znajdująca się w środkowej części Gór Sowich, wznosiła się nad doliną na wysokość niespełna tysiąca metrów. Porośnięta była gęstym lasem, który zimową porą tworzył z daleka złudzenie igieł powbijanych w górę ze śnieżnobiałego styropianu.
Wyobraził sobie ich samych idących po białym szczycie, tak jakby byli malutkimi postaciami na makiecie, która kształtem przypominała nieco zdeformowany stożek, z jednej strony bardziej spadzisty, z drugiej zaś, właśnie w tym miejscu, po którym szli, nieco łagodniejszy, choć wcale niełatwy do przebycia.
Analizował, co ich czeka. I wciąż miał wątpliwości, czy była to odpowiednia pora na zjazd. Nie potrafił sobie tego dobrze wyobrazić. Zastanawiające, że nikt tędy nie jeździł. Ale Natalia uwielbiała nowe wyzwania, normalną konsekwencją jej niepohamowanego apetytu na życie było więc to, że chciała się tutaj wybrać. Gorzej, że z nim. Jeśli w okolicy istniała trasa, po której nikt nie biegał, musiała tam pójść. Jeśli gdzieś w pobliżu znajdował się zbiornik wodny, musiała się tam wykąpać. Chociażby tylko po to, by zakosztować czegoś nowego. Z Grabiną było podobnie; to góra, po której spacerowali turyści, choć oczywiście nie o tej porze, nie po takich zaspach. Natalii to jednak wcale nie przeszkadzało. Powiedziała, że jej koleżanka już tędy zjeżdżała i że oni też powinni.
– Tam – wskazała ręką w lewą stronę i uśmiechnęła się tajemniczo – jest nasz cel. Jeszcze dosłownie parę minut, a potem będzie niezła jazda.
Popatrzył na nią przenikliwie, ale nie odwzajemnił uśmiechu, bo nie potrafił dzielić tej radości.
Po kilkunastu minutach monotonnego marszu, urozmaiconego tylko rytmicznym chrzęstem zmrożonego śniegu, dotarli na szczyt. Roztaczał się stąd widok na okolicę – niewielkie, niemal mikroskopijne domy przysłonięte jasną smugą prószącego śniegu, dymiące kominy, ledwie dostrzegalne światła.
Dziewczyna zatrzymała się, rozejrzała, zamknęła na moment oczy, po czym wzięła głęboki wdech. Miał wrażenie, że dotarcie tutaj sprawiło jej dużo radości.
To był jej świat. Świat ruchu i ciągłego działania. Ale mimo tak odmiennych charakterów, dobrze się dogadywali. Ona żyła swoimi zajęciami, on się poświęcał pracy, programowaniu. W wolnym czasie grał na komputerze, bo stanowiło to świetną odskocznię i dobry relaks. Nic innego tak skutecznie nie resetowało umysłu. Niestety, Natalia nie potrafiła tego pojąć, nie rozumiała jego świata. Podobnie jak on nie rozumiał jej świata i jej potrzeb.
Popatrzył w tym samym kierunku co ona. Ocenił, że jeśli za moment nie ruszą, widoczność będzie już słaba, a nim dotrą na dół, zrobi się ciemno. Bo zima bywa zdradliwa, czasami aż za bardzo. I właśnie tego bał się najbardziej.
Spojrzała na niego zadziornie, a jej spojrzenie, miał wrażenie, mówiło: „Jestem podniecona na samą myśl o tym, co za chwilę nas czeka. Za moment w moich żyłach popłynie czysta adrenalina”.
Machnął ręką. Chciał już mieć to za sobą, zjechać czym prędzej i wrócić do domu, usiąść w wygodnym fotelu i włączyć laptop. Zdjęli plecaki, wyjęli buty narciarskie. Przebrała się szybciej i sprawniej. Naciągnęła gogle, po czym krzyknęła głośno:
– Jedź za mną!
Nie czekając na odpowiedź, ruszyła przed siebie, w dół, między drzewami i skałami. Koniec trasy znajdował się za wieloma zakrętami i wyrastającymi pojedynczo drzewami, które należało umiejętnie omijać, by nie skończyć z twarzą w śniegu i ze złamanymi kończynami.
Patrzył, jak jej sylwetka znika w dole. Zaraz potem wbił wzrok w dal. Fakt, pomyślał, niezłe widoki. Żył w tej okolicy od dwudziestu pięciu lat i nigdy nie widział kotliny z tej perspektywy. A było co oglądać. Kiedyś zobaczył te miejsca, korzystając z Google Earth. I chociaż przyglądał się tym samym miejscowościom, dolinom, wzniesieniom, załamaniom terenu, to na żywo widoki zwalały z nóg. Wszystkie doznania stawały się znacznie intensywniejsze dzięki temperaturze, zapachom. Czuł to naprawdę.
Sycił się jeszcze przez chwilę tym widokiem, wziął głęboki wdech jak przed trudnym egzaminem, po czym ruszył po śladach Natalii.
Wiatr, którego nie było wcześniej czuć, teraz smagał jego zmarznięte policzki. Wykonywał skręty, choć nie miał w tym wprawy. Od lat nie jeździł na nartach, a tutaj został rzucony na głęboką wodę. Trasa nie była łatwa. Drzewa i krzaki uniemożliwiały szybki zjazd. Przyhamował trochę, bo bał się, że za moment straci kontrolę nad nartami. Natalia znajdowała się daleko przed nim, widział w oddali jej niewielką postać; pojawiała się i znikała. Miał wrażenie, że usłyszał jej krzyk – może radości, może ekscytacji. Nie potrafił ocenić.
Chociaż zjazd wydał mu się trudny, musiał przyznać, że to faktycznie dobra zabawa. Kurczę, może to nie był zły pomysł. Może za jakiś czas to powtórzą. Tylko w lepszych warunkach i na innej górze. Ta jest zbyt niebezpieczna. Odpowiedni byłby Rymarz.
Z zamyślenia wyrwał go nagły nieprzyjemny zgrzyt. Najechał na kamień. Od razu przyhamował.
Przykucnął. Chciał sprawdzić, czy nie zniszczył nart. Wszystko było w porządku, choć na jednej z nich dostrzegł długą rysę. Natalia jakoś ominęła przeszkodę. Albo miała szczęście, albo ją w porę dostrzegła.
Popatrzył w górę na grafitowe niebo. Niedobrze, zaraz się ściemni. Korzystając z okazji, wyciągnął telefon. Na ekranie widniały wiadomości od kumpli z pracy, z którymi często umawiał się na nocne granie. Mike wspomniał, że znalazł nowy unikatowy miecz. Co za cholerny farciarz, powiedział do siebie. Ten to zawsze ma najlepszy drop i ekwipunek dla swojej postaci. Johanes, tak naprawdę Janek, wspominał o komplecie rzadkich pierścieni, które wydropił z bossa. Dzięki nim będzie miał silniejszą postać i łatwiej ubiją moby. Pozazdrościł im.
Popatrzył przed siebie, ale nigdzie nie widział Natalii. Pewnie nawet nie zwróciła uwagi, że się zatrzymał. Musiała mocno przyspieszyć. Albo zbyt długo czytał wiadomości. Schował telefon, założył gogle i ruszył przed siebie.
Widoczność stawała się coraz bardziej ograniczona. Mogli uzgodnić, że będą jechali obok siebie. W miarę możliwości oczywiście.
W pewnym momencie dostrzegł dziwne ślady na śniegu. Zatrzymał się i patrzył na nie. Miał wrażenie, jakby też się tutaj przed momentem zatrzymała. Może chciała coś ominąć. Ale co? Nie widział żadnej przeszkody, więc po co zahamowała?
Zdjął czapkę. Poczuł podmuch wiatru, który przeciskał się między drzewami z jednostajnym świstem. Niczego więcej nie słyszał.
Ślady, które miał przed oczami, wiły się w miejscu, a potem skręcały prostopadle. Nie w dół, jak prowadziła zaśnieżona trasa, lecz w bok, pod kątem.
– Natalia! – krzyknął. Dźwięk rozszedł się po okolicy. Odpowiedziało mu tylko echo. Jego głos był pusty, pusty i głuchy jak to miejsce.
Brak odpowiedzi.
Popatrzył na komórkę. Żadnego nieodebranego połączenia. Zresztą niby kiedy miałaby do niego zadzwonić? Wybrał numer i czekał. Brak sygnału. Odpiął narty i zdjął buty narciarskie, włożył wyjęte z plecaka górskie obuwie i ruszył jej śladem.
Wszedł w gąszcz drzew i niższych krzaków. Gałęzie smagały go po rozpalonych do czerwoności policzkach. Przyspieszył, choć nie było to łatwe.
Wciąż się nie odzywała. Dlaczego? Dlaczego skręciła? Chciała się przed nim schować? Czy to jakiś rodzaj gry, zabawy? Znów kierowała nią ciekawość, której nigdy nie rozumiał i nie był w stanie ogarnąć? Pytania, które sobie zadawał, niestety nie rodziły odpowiedzi, a mimo to wciąż ich szukał i nie ustawał w domysłach.
– Nataliaaaaa! – krzyknął najgłośniej, jak potrafił, bo tylko to mógł teraz zrobić. Zadzwonił ponownie, bo była to namiastka nadziei, która zawsze tliła się w takich sytuacjach. Znów brak sygnału. Cisza.
Ruszył przed siebie, wpatrując się w ekran, ale zaraz potem w oczy rzuciło mu się coś dziwnego. Inne ślady, duże, znacznie cięższej osoby. Spotkała kogoś? Może jakiegoś swojego kumpla albo – nie daj Boże – swojego pierwszego chłopaka, z którym chodziła w liceum. Odgonił od siebie tę myśl. Więc kto to był?
Przyspieszył. W gąszczu drzew widział coraz mniej. To go martwiło.
Stanął. Popatrzył za siebie. Miał wrażenie, że ktoś go obserwuje, ale nikogo nie dostrzegł.
Kiedy ruszył naprzód, usłyszał szept. Cichy, lekki, aksamitny szept. Tak nierealny, że nawet nie potrafił ustalić, skąd dochodził. A mimo to wiedział, że się nie przesłyszał.
Może ten głos to był tylko szum wiatru? – pomyślał. Może to tylko jakieś… No właśnie, co? Ocknij się, człowieku, zmobilizował sam siebie.
I nagle rozległ się głos:
– Mar…cii…
Nasłuchiwał, ale nic więcej nie usłyszał. Nie potrafił ocenić ani kierunku, ani odległości od miejsca, z którego dobiegał ten głos. Akustyka była tu złudna.
Po kilkunastu metrach przystanął. Na jasnym tle, może jakiejś małej łące albo polanie, dostrzegł ciemny punkt. Wyglądał jak worek. A może to zwykły konar? Biegnij, mobilizował się w myślach, stawiając coraz większe kroki. Idąc, nie odrywał wzroku od tego ciemnego kształtu. Miał już pewność, że to nie kawałek drewna, jak jeszcze przed chwilą sądził. Serce waliło mu jak młotem. A może to młot walił w jego serce, w sam środek, w najczulszy i najtkliwszy punkt.
– Na…talia? To ty? – zapytał, choć wiedział, że to ona. Powiedział to odruchowo, by się na moment oszukać.
Dziewczyna leżała bez ruchu. Już nie krzyczała. Dyszała tylko ciężko. Jakby nie miała sił.
I nagle poczuł absurd całej sytuacji, tak irracjonalny, że aż niemal niemożliwy, jakby to się w ogóle nie działo albo jakby śnił.
Leżała, trzęsła się, dygotała. Próbowała coś powiedzieć, ale nie mogła.
Czuł, jak zalewa go fala gorąca, a w żyłach ścina się krew. Ciało zupełnie przestało go słuchać. Układ nerwowy szalał. Nie wierzył, że to się dzieje naprawdę. Zbliżył się do niej. Leżała półprzytomna, mamrocząc coś pod nosem. Przysunął się. Twarz miała całą we krwi, a z przymkniętych oczu płynęły łzy.
Oberwała w głowę. Bardzo mocno. Miała zmiażdżony nos. Policzki. Usta. Brodę. Ktoś dosłownie zmasakrował jej twarz. Głowę opierała o niski pień. Chciał zrozumieć, co się tutaj wydarzyło. Nie wiedział, co powinien zrobić. Jak ją ratować. Nic mu nie przychodziło go głowy.
– Boże, co ci się sta… stało?
Popatrzył na Natalię. I w tej samej chwili ich spojrzenia się spotkały. Jej oczy wyrażały potworny ból, niewyobrażalną mękę. Ale i coś jeszcze, coś, czego nie potrafił rozpoznać.
Ledwie poruszając zmiażdżonymi ustami, wyszeptała:
– Prze…pra…szzz…
Zamilkła. Objął jej głowę. Z potylicy sączyła się krew.
Oddychała ciężko, coraz ciężej. Próbował ją jakoś ocucić, ale czuł, że jej ciało stawia opór. Oddech stawał się coraz cichszy, a głowa opadła bezładnie.
I wtedy wrzasnął z całych sił. Tak głośno, jak tylko pozwoliło mu zmęczone gardło.
W oddali usłyszał kroki. Cisza. I znów kroki. Coś przystanęło na chwilę, po czym zaczęło się zbliżać w jego kierunku.
Nie wiedział, co ma robić. Nie wiedział, co było prawdą, a co ułudą. Wciąż miał nadzieję, że Natalia się zaraz obudzi, powie: „Dałeś się nabrać!”. I że ta krew jest sztuczna, a wszystko było po to, by zrobić mu na złość; że to tylko taki żart, który będą wspominać przez następne tygodnie. Uśmiechnął się pod nosem, a potem zaczął się śmiać.
Uklęknął, rechocząc bez opamiętania.
Nawet nie wiedział, kiedy poczuł czyjąś obecność. To coś stanęło za jego plecami. Ale on nawet nie miał siły, by się obrócić. Nim zdążył cokolwiek zrobić, otrzymał silny cios w tył głowy, który obezwładnił jego ciało. Przeszywający ból rozprzestrzenił się błyskawicznie po kręgosłupie, a chwilę potem trafił do nóg.
Ciało runęło. Upadł blisko niej. Po paru sekundach poczuł w rękach mrowienie, a zaraz potem całkowity bezwład.
Leżał, tracąc oddech, świadomość. A w miarę utraty świadomości świat stawał się coraz jaśniejszy.
Niepotrzebne im już były światła, by dotarli na dół. Przecież jest tak jasno…
Cholera, a tak się martwiłem, że zapadła ciemność… Zupełnie niepotrzebnie. Świat jest taki jasny, powiedział do siebie.
I właśnie wtedy zobaczył, a może tylko mu się to przyśniło, że ciemny i mroźny wieczór zamienił się w pogodny dzień, który nabrał ciepłych barw. Znów wszystko stało się przyjemne.
Nim zamknął oczy, na tle kołyszących się drzew dostrzegł wielką sylwetkę, która ściskała w ręku jakieś narzędzie.
Odchodziła spokojnym krokiem w głąb lasu, pozostawiając po sobie wgłębienia w gładkiej powierzchni śniegu.
Cztery tygodnie później
1
– Wobec tego jaki ma pan pomysł? Co mam zrobić? Stać tu do usranej śmierci? Wezwać kierownika?
Młody mężczyzna przełknął głośno ślinę i zrobił się jeszcze bardziej czerwony. System odmówił posłuszeństwa. Nie lubił, gdy działo się to przy gościach, zwłaszcza nerwowych. A ten mu na takiego wyglądał.
– Bardzo mi przykro. Nie wiem, jak mam to jeszcze panu wytłumaczyć.
– W dupę ptasznika, nie chodzi o wyjaśnienie – rzekł wściekły gość – lecz o to, jak zostałem potraktowany. I nie chcę, żeby mi pan powtórzył po raz dziesiąty. Samo mówienie słowa „przepraszam” nic nie da. Nie przyjechałem tu, by teraz słuchać tego skomlenia.
– Proszę zrozumieć, że to nie…
Gość nie dał mu dokończyć.
– To nie pana wina, że mój pokój został przydzielony innej osobie. Nauczyłem się już tego na pamięć.
Recepcjonista w czarnym garniturze przetarł czoło. Głowił się, jak wybrnąć z patowej sytuacji. Mógł jedynie wypowiedzieć tę samą formułę:
– Naprawdę bardzo mi przykro. Błąd w systemie. Komputer przydzielił ten sam pokój dwóm osobom. Zwykła pomyłka techniczna. Postaram się wyjaśnić z informatykiem, jak mogło do tego dojść. Nigdy jeszcze nie zdarzyła nam się taka sytuacja. Dbamy o to, by nic takiego nie miało miejsca.
– To coś słabo dbacie. Mój kalkulator z komunii jest bardziej niezawodny od waszych systemów. Zależało mi na tym pokoju – dodał. Mówił szybko, wypowiadając słowa jak automat. – I na tarasie. A pan mi teraz wyjeżdżasz z czymś takim? To jakaś kpina? Jakaś farsa, w dupę alpaki?
Recepcjonista nie wiedział, co powiedzieć. Wyczerpał wyuczony pakiet uprzejmości. Popatrzył na gościa, który nie chciał przyjąć do wiadomości tak prostych faktów. Przecież to nie on się pomylił, lecz system.
– Nie wiem, co jeszcze mogę zrobić w tej sprawie. Może jednak zgodzi się pan na inny pokój, podobny. Proszę chwilę poczekać.
– Nie chcę innego. Chcę ten. Ale skoro nie ma, to trudno. Jak rozumiem, wpłata zostanie bezzwłocznie zwrócona na moje konto?
– Jak pan sobie życzy. Mogę wypłacić w gotówce albo otrzyma pan zwrot na konto. Musi pan tylko wypełnić formularz.
Gość obrócił się nerwowo wokół własnej osi, patrząc na średniego standardu wyposażenie hotelu. Na ścianach wisiały stare pocztówki i czarno-białe zdjęcia. Pewnie przedwojenne, ale nawet z daleka było widać, że to reprinty. Jak nic wydrukowane z Internetu. Mimo historycznego akcentu, próby połączenia tradycyjnego i nowoczesnego wystroju, nie było tu ładnie. Po prostu coś nie zagrało, a spomiędzy tych niedopasowanych ze sobą elementów wylewał się kicz.
– Czy mogę znaleźć w okolicy hotel z podobnym widokiem? – Gość nie ustępował. – Oczywiście mówię o Nowej Rudzie.
– Zaraz, sekundę – głos recepcjonisty się zmienił – proszę poczekać. Właśnie pojawił się komunikat w systemie, że zwolnił się pokój obok, z tym samym widokiem, z takim samym tarasem…
Gość potrząsnął głową. Wyglądał na zdezorientowanego. Zdziwiło go, że rzeczywistością nie kierował zdrowy rozsądek, a jakiś program. Gorzej, że i on popełniał błędy, a człowiek nie miał odwagi ich naprawiać. Jakby całkowicie zaprzedał swoją duszę diabłu technologii.
– Jak to możliwe?
– Sam nie wiem, ale ktoś właśnie wycofał rezerwację. Przed momentem pojawiło się powiadomienie, że pokój się zwolnił. A więc z radością mogę oznajmić, że otrzyma pan pokój. Bliźniaczy, obok. Czyli taki sam.
– Rozumiem, że wobec tego cała ta niepotrzebna szopka…
– Zgadza się. Jeszcze raz w imieniu hotelu „Dwór Staropolski” przepraszam za zamieszanie. Dopełnijmy formalności, dobrze? Czy mógłbym prosić o pana dowód?
Mężczyzna sięgnął po portfel i wyciągnął plastikową kartę z szeregiem cyfr, na który od paru lat nie lubił spoglądać. PESEL. Wciąż się czuł jak nastolatek, tyle tylko, że dobiegał już prawie czterdziestki i nawet nie wiedział, kiedy te lata minęły. Za kilka miesięcy ma urodziny. Koledzy z komendy nie dadzą mu żyć. Będzie musiał zorganizować huczną imprezę. Nie opędzi się od tych skretyniałych samców, marzących tylko o tym, by się nawalić jak dzikie osły. Poza jednym, który w czasie imprezy zamiast wódki będzie popijał koktajl białkowy, naprężając masywne bicepsy. Miał na myśli kolegę z wydziału, Dominika Rudzkiego; ten wolne chwile spędzał na treningach.
– Macie tu siłownię? – Uznał, że dobrym lekiem na poprawę samopoczucia będzie przerzucanie ciężarów. Skoro Rudzkiemu pomagało, to może jemu też nie zaszkodzi.
Recepcjonista skinął głową.
– W dodatku z dobrym sprzętem. Wszystko w cenie doby hotelowej.
Krauze już chciał coś powiedzieć, ale poczuł wibrację w kieszeni, a sekundę potem usłyszał motyw filmowy z drugiej części Terminatora. Nie sięgnął po komórkę, nie chciał wiedzieć, kto dzwoni. Pewnie ktoś z komendy. Zignorował to. Wpatrywał się w recepcjonistę, który nerwowo klikał w klawiaturę. Co za czasy, demony aplikacji rządzą rzeczywistością, powiedział do siebie, po czym zaczął bębnić nerwowo portfelem o blat recepcji. Kiedyś, by podnieść sobie ciśnienie, wystarczyło komuś przywalić, a teraz człowiek podniecał się na widok migających ikon w aplikacjach.
– Dziękuję – powiedział recepcjonista, oddając mu dowód. Czy jeśli chodzi o czas pobytu, pana rezerwacja ulega jakiejś zmianie?
– Zostanę dwa, góra trzy dni – odpowiedział rzeczowo. – Myślę, że tyle mi wystarczy. Lubię spacerować. Mam ochotę poznać okolicę. Zajmuję się fotografią. Kiedyś moje zdjęcie wygrało w konkursie „National Geographic”, wie pan? Wydrukowali je w gazecie.
Recepcjonista nie zareagował. Nie wiedział. Nie mógł wiedzieć, bo Krauze to wymyślił. Celowo robił sobie jaja, zmyślając wiele rzeczy na poczekaniu.
– Trzy dni – powtórzył pod nosem. – Zaznaczę tak w systemie. No dobrze, zdaje się, że to wszystko. Wskażę panu drogę.
Mężczyzna wyszedł zza lady. Udali się do windy i wjechali na trzecie piętro. Przeszli do końca korytarza wyłożonego dywanem w kolorze bordo. Krauze szedł jako drugi. Wyczuł woń perfum. Jean-Paul Gaultier. Ciekawy zapach, choć zdecydowanie nie dla niego. Za delikatny i za słodki. Kiedyś kupił butelkę, ale oddał swojemu przyjacielowi Igorowi. Po jakimś czasie zorientował się, że Igor też ich nie używa. Gdy był u niego i musiał skorzystać z toalety, zobaczył, że perfumy stały przy klozecie obok odświeżaczy powietrza. Przynajmniej do czegoś się przydały.
– Oto pana karta magnetyczna do drzwi – powiedział młody człowiek i przyłożył ją do czujnika. Drzwi się otworzyły. Pokój z wnęką kuchenną oraz oddzielną łazienką – całość była wielkości mieszkania ubogiego kawalera, ale to mu wystarczyło.
Krauze podrapał się po głowie. Zastanawiał się, jak się ma teraz zachować. Setki razy widział w filmach, że w takich sytuacjach należało dać napiwek za fatygę. Ale ten facet wcale się nie fatygował. Nawet nie tknął jego torby, w której miał najważniejsze rzeczy. Broń, kosmetyki, parę ubrań na zmianę oraz laptop. Może i dobrze, że nie ruszał, pomyślał. Torby dużo ważyły. Broń, druga zapasowa, amunicja – to kawał ciężkiego metalu, więc ten leszcz złamałby się wpół.
– A pralnia?
– Przy recepcji znajduje się tabliczka informacyjna.
– Nie obchodzi mnie tabliczka, ale pralnia.
Mężczyzna prychnął głupkowato. To już nie było wyuczone zachowanie z poradnika dla pracowników hotelu.
– Jest na niej informacja, że pralnia oraz siłownia znajdują się niedaleko recepcji. Przejście do baru jest po lewej, na wprost od pralni i suszarni, a na prawo od siłowni, o którą wcześniej pan pytał.
– Pralka na monety?
– Tak.
– Wobec tego – zrobił sztuczny uśmiech, zarezerwowany dla takich gości jak on – dziękuję za pomoc i wskazanie pokoju. Od tej pory będę sobie radził sam.
Recepcjonista ukłonił się i zamknął za sobą drzwi.
Krauze położył torbę na łóżku i zaczął wypakowywać rzeczy. Nie przyniósł jeszcze wszystkiego. W aucie, które stało na parkingu, znajdował się futerał z bronią. Myśliwski sztucer Mauser M12 do polowania na sarny, dziki i jelenie. Ewentualnie na ludzi. Jego żona nawet nie wiedziała, że ma takie cacko. Trzymał je schowane w piwnicy, podobnie jak dubeltówkę, gazy łzawiące, kubotany, paralizatory oraz spory zapas amunicji. Nawet Igor nie widział jego arsenału. Zawsze żartował, że gdyby kiedyś doszło do wojny domowej, a oddziały partyzantów dotarły do Kłodzka i próbowały wywlec wszystkich cywilów na ulicę, jego mieszkanie nie byłoby łatwym bastionem do zdobycia. Jedzenia wystarczyłoby im na wiele tygodni. Broni na wiele dni zaciętych walk.
Podszedł do stojącego na parkingu zabytkowego czerwonego jaguara, jego oczka w głowie. Wyjął czarny futerał, a potem wrócił do pokoju. Na wszelki wypadek przygotował kolejną wymówkę, że jest wędkarzem i przyjechał tu na pstrągi. Futerał do złudzenia przypominał te, które można było kupić w sklepie wędkarskim. Wędkarz i fotograf. Dobrze brzmiało, choć nie miało nic wspólnego z prawdą.
Trzymając w ręku myśliwską broń, od razu poczuł się bezpieczniej. Nawet nie wiedział, czy wniesienie jej do hotelu było zgodne z regulaminem. Ale miał to gdzieś.
Wyszedł na taras i spojrzał w dal, na pasmo królujących nad doliną kilkusetmetrowych wzniesień, u podnóża których znajdowały się nieduże miasto, Nowa Ruda, oraz zatopione w popołudniowej mgle niewielkie wsie.
Popatrzył na szare kamienice. I w tej samej chwili poczuł metaliczny posmak w ustach. Nie wiedział, czy to smog, ale z pewnością nie było to coś, co chciał mieć na języku.
Przyglądał się przez dłuższą chwilę miejscu, do którego musiał przyjechać. Polecenie służbowe, nie mógł więc odmówić. Oczywiście w grę wchodziły dojazdy, w końcu z Kłodzka do Nowej Rudy jest rzut beretem.
Rozmyślał przez jakiś czas, jak będzie dla niego lepiej. Znał siebie i wiedział, że jeśli się tym zajmie, cały świat odpłynie. Ale Ola znała go jeszcze lepiej. Nie chciała, by wracał do domu w nocy, z teczkami akt morderstwa, które mógłby zobaczyć ich syn Marcel. Już parę razy podejrzał makabryczne zdjęcia, a potem opowiadał o tym kolegom. Nie chciała, by to się powtórzyło.
Uznali więc, że powinien skoncentrować się na pracy i nie wracać do domu na noc. Ola ucałowała go i zapewniła, że się wszystkim zajmie. Mówiąc to, miała na myśli Marcela, z którym mieli sporo problemów, głównie szkolnych. Zażartowała, że gdyby nie dała sobie rady, odeśle go do chrzestnego, do Igora.
Zamknął drzwi tarasowe, zrobił kilkadziesiąt pompek, a potem wziął prysznic. Gdy wyszedł, popatrzył na swoje odbicie w lustrze. Przez dłuższą chwilę gapił się na szczupłą, wysportowaną sylwetkę biegacza krótkodystansowego. Przeczesał odruchowo blond włosy, posmarował twarz kremem do rąk, resztę wtarł w palce i wierzch dłoni.
Po kąpieli wypakował resztę rzeczy, zaparzył kawę i ze szklanką w ręku ponownie wyszedł na taras. W oddali znajdował się budynek szkoły, najprawdopodobniej podstawowej. Ocenił to po wzroście uczniów, którzy z zacięciem biegali za piłką. Wykłócali się o każdy strzał, gol, spalony. Dawno nie widział u nikogo takiego zaangażowania. Dzieci w tym wieku, zwłaszcza na boisku, robiły wszystko na sto procent, jak nikt inny. Gwizdek świszczał nieprzerwanie, przecinając jednolity szum miasta. Nauczyciel krzyczał, co parę chwil ich rozdzielał, przywoływał do porządku, coś objaśniał, jednej bądź drugiej stronie pokazywał żółtą kartkę.
Popatrzył na zegarek. Czas mijał. Niestety, za szybko. Pora na robotę. To ona go tu ściągnęła. Nim tu przyjechał, przeczytał akta całej sprawy. A to i tak, jak sądził, nie było wszystko. Pewnie sporo się dowie od tutejszego komendanta.
2
– Myślałem, że przyjedzie cały wydział kryminalny, a tu tylko pan – powiedział zaskoczony mężczyzna z czarnymi okularami na nosie.
Krauze przyjrzał się niewielkiemu gabinetowi, pośrodku którego siedział niepozorny facet w średnim wieku. Nie wyglądał na policjanta. Tym bardziej na komendanta. Przypominał raczej bankiera, który nie dostał się do wymarzonej pracy w dużym mieście i nie dane mu było siedzieć po kilkanaście godzin na dobę w wysokim przeszklonym wieżowcu, gdzie mógł analizować wskaźniki kredytów hipotecznych. O ile cokolwiek takiego istniało.
– Otrzymaliśmy w tej sprawie odpowiedź komendanta z Kłodzka. Powiedział, że przyślą kogoś do pomocy.
Krauze aż się skrzywił i zrobił minę, jakby usłyszał, że ktoś rysuje lakier jego ukochanego jaguara. Zmarszczył brwi. Nie było wątpliwości, co ma na myśli. Prychnął zaczepnie:
– No? Że niby co powiedział?
– Że wyśle do pomocy wydział kryminalny z komendy kłodzkiej. Sądziłem, że wpadnie tu dziesięciu facetów w kominiarkach i zrobią porządek – rzekł pompatycznie. Pewnie spodziewał się widowiskowych fajerwerków.
Krauze wyczuł, że gość zażartował, próbując zyskać jego sympatię. Niestety, stało się inaczej.
– No i jestem.
– Tylko pan? Serio?
– Komendancie, nie zaczynajmy od wydumanych uprzejmości, z których bardzo blisko jest do trzepnięcia się po mordzie. Wydział kryminalny to ja. Skończ, człowieku, pieprzyć farmazony, bo zaraz zadzwonię do przełożonych i powiem, że tutejszy komendant to skończony palant, który utrudnia prowadzenie śledztwa. I zostaniesz sam w tej swojej mysiej norze, a z tej twojej mieściny, której nie potrafisz ogarnąć swoimi upośledzonymi ogarami, nadal będzie się wylewać zło, wypełzną na wierzch ludzkie robaki. I pożrą nie tylko zwykłych ludzi, ale i was. Nie mówiąc już o tym, że zostaniesz publicznie zlinczowany za to, że nie panujesz nad miastem. To co? Dogadamy się czy będziemy sobie skakać do gardeł? Tylko pamiętaj, ja wysoko skaczę – powiedział, poprawiając czapkę z daszkiem.
Jacek Rak przytaknął, robiąc minę stosowną do tego, co usłyszał. Nic nie powiedział. Krauze odczekał chwilę, uznając, że wyjaśnili, co trzeba, a potem przeszedł do konkretów:
– Doskonale. Ile masz psów?
– Pyta pan o funkcjonariuszy czy o prawdziwe psy, bo już nie rozumiem…
– A niby o kogo, do cholery?
– Jeśli chodzi o funkcjonariuszy, to w sumie sześciu. Psa prawdziwego mieliśmy, ale rok temu byliśmy zmuszeni go uśpić.
– Sześciu? I sami nie potraficie zamknąć sprawy, która ewidentnie wygląda na taką do rozwiązania w trzy dni? Góra cztery, wliczając czas na jedzenie i dłubanie w nosie.
– Próbujemy od prawie czterech tygodni. Utknęliśmy w miejscu. Skończyły nam się możliwości.
– A daleko dotarliście?
– Nie umiem ocenić. Od czego chce pan zacząć?
– Najlepiej od porządnej kawy – rzekł Krauze, rozsiadając się wygodnie na krześle. Komendant skinął głową, dając znać, że rozumie aluzję, i wyszedł.
Krauze przesiadł się z niewygodnego krzesła na fotel komendanta i zaczął mu grzebać w biurku. Po chwili zorientował się, że akta sprawy leżą na samym wierzchu, przykryte paroma stronami wydruków z ankietami, które musieli wypełnić funkcjonariusze. To jest właśnie to, co zabija ducha policji, czyli papierologia, produkowane na potęgę dokumenty, pomyślał. Było tego zdecydowanie za dużo – za dużo certyfikatów, za dużo norm, celów, priorytetów, kontroli, audytów, wszelkich działań mających na celu znormalizowanie każdego aspektu ich pracy. Przy tym wszystkim gubiła się sama idea i czas na działanie w terenie. Niestety, inne instytucje i urzędy też się z tym borykały.
Teczka była gruba. Znajdowały się w niej zeznania rodziców, rodzeństwa oraz znajomych zamordowanej pary, raporty z sekcji zwłok, odciski palców, opinie biegłych, zeznania innych przesłuchiwanych osób, notatki policjantów, którzy poszukiwali zaginionych, nim po dwóch dniach odnaleźli ich ciała.
Przesiadł się na swoje miejsce. Musiał zweryfikować dane. Zamordowana to Natalia Jasińska, lat dwadzieścia cztery, zamieszkała w Nowej Rudzie przy ulicy Lipowej, urodzona w tejże miejscowości, absolwentka tutejszego liceum ogólnokształcącego. Nie miała rodzeństwa. Rodzice scharakteryzowali ją jako bardzo temperamentną dziewczynę. Taką, która lubiła spędzać czas poza domem. Była bardzo aktywna fizycznie, uprawiała różne sporty. Parę lat temu pracowała dorywczo w tutejszym sklepie odzieżowym. Niekarana. Nienotowana. Nie miała wrogów, nikt jej nie prześladował.
Marcin Derczyński, jej chłopak, lat dwadzieścia pięć, zamieszkały w Nowej Rudzie również przy ulicy Lipowej, niedoszły absolwent uczelni informatycznej. Nie ukończył studiów, ponieważ bardzo szybko podjął pracę w założonej przez siebie firmie. Zajmował się programowaniem. Działalność zlikwidował po pół roku, gdy został zatrudniony w firmie De-Inst z siedzibą we Wrocławiu. Pracował z domu, jak wynikało z zebranych przez policję informacji. Od czterech lat mieszkał z Natalią w wynajmowanym niedużym mieszkaniu. Niekarany. Nienotowany.
Popatrzył na zdjęcie młodego mężczyzny. Ciemne, krótkie włosy. Spokojna, niegroźna twarz z łagodnie zarysowaną linią ust oraz delikatnym, niemal niewidocznym zarostem.
Obojgu zadano bardzo silne uderzenia w głowę. Natalia miała zmasakrowaną twarz – pogruchotane kości nosa, wbite policzki, złamane zęby. Przyczyną śmierci obojga były urazy wewnątrzczaszkowe. Przybyli na miejsce zbrodni medycy oraz policjanci zgodnie stwierdzili, że dawno nie widzieli tak makabrycznego widoku. W ciemnym zagajniku, otoczonym ze wszystkich stron śnieżnymi zaspami, leżały dwa zmasakrowane ciała. To była scena jak z horroru, a widok takiej ilości zaschniętej krwi, która zdążyła zbrązowieć i stać się ciemną plamą na białej polanie, nawet policjantów wprawił w osłupienie.
Dwa ciała. Dwie młode osoby, które wspięły się na szczyt pobliskiego wzniesienia, by zjechać na nartach. Policjanci przeszukali górę, samo miejsce zbrodni i sąsiednie stoki oraz lasy dosłownie metr po metrze. Pracowali prawie całą dobę. Nie znaleziono niczego poza niewyraźnymi śladami w śniegu.
Krauze cofnął się o kilka stron. Popatrzył na raport z sekcji zwłok. Interesowało go narzędzie zbrodni. Patolog uznał, że ciosy zadano młotkiem albo obuchem niedużej siekiery. U dziewczyny naliczono kilkanaście uderzeń. Część twarzy była istną miazgą.
Jej chłopaka potraktowano łagodniej. Otrzymał jeden bardzo silny cios, który lekarz medycyny sądowej uznał za śmiertelny.
Policjanci nigdzie nie znaleźli narzędzia zbrodni. Do tej pory nie zgłosił się żaden świadek zabójstwa, do policjantów nie napłynęły żadne – oficjalne ani anonimowe – informacje, mające na celu wskazanie świadków, a tym bardziej sprawcy.
Noworudzka policja przez następne dni patrolowała ulice, poszukiwała – według wstępnie zarysowanego profilu zabójcy – podejrzanego mężczyzny w średnim wieku. Technikom udało się zabezpieczyć jedynie niewyraźny ślad podeszwy butów. Krauze popatrzył na zdjęcie. Bardzo duży. To jedyna rzecz dająca im namiastkę obrazu sprawcy. Nic więcej. Żadnych śladów biologicznych czy osmologicznych, żadnych linii papilarnych. Od momentu śmierci do momentu znalezienia zwłok minęły ponad dwie doby. W tym czasie spadły trzy centymetry śniegu, co tylko utrudniło pracę oraz odkrycie innych ewentualnych śladów. Policjanci sprawdzili wszystkich mieszkańców miasta i okolicy z kartoteką kryminalną, odwiedzili speluny, knajpy, meliny, bary, przetrząsnęli każdy porzucony budynek, w którym mieszkali bezdomni i w którym doszło do cięższych przestępstw. Porównali to morderstwo z innymi rozwiązanymi i nierozwiązanymi sprawami w rejonie, ale trudno było znaleźć jakiś punkt styczny. Wielokrotnie przesłuchano rodziny obu ofiar oraz bliskich, których udało się namierzyć. Policjanci sprawdzili komputery zamordowanych.
Nikt ich nie straszył, nikt im nie groził. Nie mieli żadnych długów. Uchodzili raczej za miłe i pogodne osoby, chociaż Marcina postrzegano jako zamkniętego w sobie, małomównego, trochę wycofanego. Każdą chwilę spędzał przy komputerze. A mimo to stanowili zgraną parę. Co do tego rodzina była zgodna.
– Za moment będzie kawa. I co, podkomisarzu? – zapytał komendant, wchodząc do pokoju.
– Moje małe uznanie, sporo zrobiliście – powiedział, nie do końca przekonany, czy powinien prawić mu komplementy. Zwłaszcza po tym, jak wyglądało ich przywitanie. No ale stało się. Powiedział to na głos i może był to błąd, bo lepiej zachowywać dystans, trzymać ludzi krótko i nie dawać żadnych taryf ulgowych. Tak jak to miał w zwyczaju.
– Miło to usłyszeć od policjanta z Kłodzka. Prawie cztery tygodnie – rzekł komendant, po czym głośno westchnął. – Tak, cztery tygodnie nieprzespanych nocy, poszukiwań, wielu narad, wielu przesłuchań. Aż wreszcie po miesiącu – Rak upił łyk czarnej jak smoła kawy – zjawił się pan. Niestety sam. Dlatego mam pewne obawy, czy jedna osoba…
– Też mam pewne obawy – przerwał mu – jednak nie w tym sęk, że jestem sam. Bo tu nie chodzi o liczbę śledczych.
– A o co?
Krauze nie odpowiedział. Milczał, wpatrując się w akta. Liczba stworzonych na potrzeby śledztwa dokumentów wręcz go przerażała. Znaczną część z nich znał. Ale chodziło o coś jeszcze. Będzie musiał porozmawiać z tyloma osobami. Czekało go ponowne sprawdzenie wielu drobiazgów, przeszukanie bazy danych, przeanalizowanie innych spraw – rozwiązanych i nierozwiązanych, a potem zajrzenie pod każdy kamień w tym mieście. Trzeba będzie zajrzeć w przeszłość obu rodzin. Znaleźć jakiś niepasujący element ich poukładanego życia.
Tak, niepasujący element poukładanego życia, powtórzył w myślach. Na tym polegało szukanie motywu zbrodni – momentu pęknięcia w dotychczasowym życiu wielu ludzi. Czasami było to o jedno słowo za dużo, które zrodziło lawinę niespodziewanej agresji. Impuls zmuszający kogoś do sięgnięcia po broń. Lub po zwykłe narzędzie, coś, co akurat było pod ręką. Czasami był to przypadek; pojawienie się w niewłaściwym miejscu lub czasie. Innym znów razem, przeciwnie – morderstwo planowane tygodniami. Bez względu na rodzaj zbrodni śledczy badali każdy jej aspekt, porównywali jedną zbrodnię z innymi, by sprawdzić, czy mieli już z czymś podobnym do czynienia.
Jak było w tym przypadku? Śledczy uznali, że tę sprawę należało potraktować indywidualnie.
Spojrzał w dokumenty, potem jeszcze raz na zdjęcia obu ofiar. Zastanawiał się, z jakiego typu zbrodnią miał do czynienia. Z kim lub czym przyjdzie mu się zmierzyć? Czy to będzie walka na czas, przebiegłość, siłę? Niezależnie od odpowiedzi podejrzewał, że czeka go prawdziwe wyzwanie, choć w tej samej chwili przypomniał sobie, co niedawno powiedział – że rezerwuje hotel na trzy dni. Uznał wtedy, że tyle czasu mu wystarczy na rozwiązanie sprawy. Grubość akt podpowiadała mu nieśmiało, że może się pomylił.
No i dochodził do tego jeszcze jeden aspekt. Nigdy wcześniej nie pracował w innym mieście z obcymi ludźmi, których nie znał. Nie miał pojęcia, jakie mieli doświadczenie i umiejętności, czy może na nich liczyć, ale wiedział, że to na nim skupi się cała uwaga. Cokolwiek zrobi, to będzie jego decyzja, a więc i odpowiedzialność. I czuł się poniekąd jak ktoś, kto weźmie na barki cały tutejszy światek przestępczy, pozna mordę każdego kryminalisty, wdepnie w każde śmierdzące gówno, byle tylko poruszyć to miasto.
Byle zmusić je do mówienia.
Za wszelką cenę.
Ale nie odpuści. Był człowiekiem, który nigdy nie odpuszcza. Walczy do upadłego. Aż się wykończy psychicznie lub fizycznie. I to nie kwestia chęci podciągnięcia statystyk policyjnych. On sam nazywał to uporem.
Chwycił akta sprawy, po czym wyszedł bez słowa z komisariatu.
3
Wycisnął z blistra trzy tabletki na nadciśnienie i popił kilkoma łykami mocnej kawy z papierowego kubka, którą kupił na stacji benzynowej, gdy wracał z komisariatu. Była tak niedobra, że aż nim zatrzęsło z obrzydzenia. Omal nie zwymiotował.
Objechał już drugi raz centrum miasta, przyglądając się przechodniom. Wszyscy ubrani jednakowo, w całą paletę odcieni szarości, popiołu. Każdy gdzieś się spieszył. Mieli srogie, zmęczone miny. Jakby codzienność była obowiązkiem, na który nie mieli ochoty. Jakby życie pełne uśmiechu i radości zostawili za sobą kilkanaście lat temu, a teraz z nieskrywanym smutkiem dopełniali formalności, by przygotować się na nieuchronną starość.
Zaparkował i podszedł do odnowionego budynku ratusza. Ładny, zauważył, ale bez tej nowej żółtej elewacji wyglądałby znacznie lepiej.
Uruchomił w telefonie mapę okolicy oraz samego miasta. Nowa Ruda otoczona była wzniesieniami, lasami, kopalniami, żwirowniami, fabrykami. Niektóre były opuszczone, inne wciąż działały.
Ciekawe miejsce, uznał, mimo iż pora roku nie sprzyjała temu, by dostrzec walory miasta. Był tutaj kilka razy, ostatnio parę lat temu, zupełnie przypadkiem, gdy jechał z rodziną na wycieczkę.
Nowa Ruda, niewielkie miasto, z dziesiątkami poprzyklejanych do siebie kamienic, ze starymi poniemieckimi willami, kilkoma kościołami, poprzecinana wąskimi, krętymi drogami.
A mimo to miasto cierpiało na jakiś kompleks, wciąż tkwiło w głębokiej nieśmiałości, która sprawiała, że nie potrafiło wyeksponować swoich zalet, przekuć ich w atrakcje turystyczne, powalczyć z innymi miejscowościami, pokazać się z innej, lepszej strony.
Popatrzył na kolorowe elewacje kamienic. Fiolety, róże, zielenie, żółcie. Kuszące szyldy nad sklepami. Wszystko tanio, wszystko wysokiej jakości. Wszystko na miarę naszych potrzeb.
Na odnowionym Rynku nikogo nie było. Nikt nie siedział na nowych ławkach. Ludzie pędzili przed siebie, wciskając ręce głęboko w kieszenie kurtek.
Odnalazł zeznania rodziców dziewczyny. Przekartkował je, przegryzając przy tym baton proteinowy, aż wreszcie znalazł odpowiedni fragment.
Oboje twierdzili, że Natalia była otwartą, beztroską dziewczyną. Zarażała wszystkich swoją energią. Ciągle coś robiła, nie potrafiła usiedzieć w miejscu. W ostatnim czasie szukała lepszej pracy. Jej marzeniem była wyprowadzka do dużego miasta, najlepiej do Wrocławia. Chciała – jak mówiła matka – pracować w salonie odzieżowym jakiejś znanej marki. A potem awansować na menedżera. Wspominała również o pracy w salonie sprzedaży drogich samochodów. Miała ambicje. Chciała zostać kimś więcej niż podrzędną sprzedawczynią w nieznanym nikomu sklepiku. Podobnie mówiła o niej mama Marcina, choć nie znała jej tak dobrze. Sięgnął po kolejne dokumenty. Przejrzał je.
Wczytał się w informacje o chłopaku, właściwie młodym mężczyźnie.
Doczytał do końca dokument, a potem sprawdził adres matki zamordowanego. Mieszkała w jednej z kamienic przy ulicy Kościelnej.
– Zwykle nie wierzę w przypadki, wie pan, ale mam przeczucie, że zginęli przypadkowo. Sądzę, że spotkali na swojej drodze jakiegoś psychopatę, wariata, który ich… Wie pan – powiedziała ściszonym głosem, robiąc gest pod brodą, by nie powiedzieć na głos czegoś, co i tak nie chciało przejść jej przez gardło, po czym zaczęła pociągać nosem.
– Oni nie mogli zginąć przypadkowo, chociaż chciałbym w to wierzyć – powiedział i popatrzył na swoją rozmówczynię. Ubrana w fioletowy sweter i spodnie z kancikiem. Za jej plecami znajdował się współczesny rodzaj meblościanki. Podejrzewał, że wielu mieszkańców kamienicy miało podobne. W kącie grał stary telewizor, z którego zwisała biała cerata. Na niej stały jajko wielkanocne oraz baranek cukrowy owinięty przezroczystą folią. Na ścianie wisiały zdjęcia w ramkach. Na każdym z nich obraz kochającej się rodziny. Niepełnej. Marcin, jego młodszy brat oraz ich matka. Nie mieli ojca. Zmarł, gdy chłopcy byli mali. Wiedział to z dokumentów. Zapewne Julian, młodszy brat, nawet go nie pamiętał. Krauze też nie znał swojego ojca, więc domyślał się, co musieli czuć.
– Więc co? Więc to nie był psychopata?
– Nie słyszałem jeszcze o takim przypadku, żeby ktoś zamordował dwie osoby w lesie w tak dobrze schowanym miejscu i jeszcze w takich okolicznościach. Brzmi to nieprawdopodobnie. I to jest nieprawdopodobne.
– Tak nam sugerowali policjanci.
– Nie mieli podstaw, by tak twierdzić.
– Ale powiedzieli.
– Wprowadzili więc panią w błąd.
Kobieta się obruszyła. Pewnie miała już wszystko poukładane w głowie. Przepracowane. Możliwe, że zaakceptowała tę wersję. I łatwiej było jej to wszystko znieść.
Trudno, pomyślał, musi ją zburzyć i za jakiś czas zbudować nową wersję wydarzeń.
– A pan co? Jest pan lepszym policjantem od nich? Oni pracują w pocie czoła, jeżdżą, pilnują miasta. Pan nawet nie ma munduru. Ma pan jakieś prawo, by tak mówić? Ma pan jakieś dowody? Jakiś trop? Jakieś tam, te całe… odciski palców?
Jeśli Krauze nie był czegoś pewien, starał się nie odpowiadać na pytania. Wielu pewnie uznawało to za arogancję, ale on miał pragmatyczne podejście do rozmowy. Studził ludzkie zapały. Mówił to, co musiał, lub to, co wiedział. A czasami po prostu prowokował, by złamać czyjeś milczenie.
– Od dawna mieszka pani w Nowej Rudzie?
– Od urodzenia.
– Czyli na pewno zna pani wielu mieszkańców tego miasta.
– Za dużo powiedziane, ale faktycznie mam jakiś obraz ludzi, którzy tu mieszkają.
– To może będzie mogła mi pani pomóc w ustaleniu tego, czy kiedykolwiek została tutaj popełniona podobna zbrodnia?
– Nie, nigdy. Może kiedyś, w latach siedemdziesiątych, może osiemdziesiątych. Jak w wielu takich miastach w Polsce. Było tu jak na Dzikim Zachodzie. Wie pan, kopalnie, fabryki, kamieniołomy. Dawniej to był przemysłowy region. Pracowało tu mnóstwo ludzi, zwykłych, prostych mężczyzn. Wyżywali się na sobie. Tu i w okolicach. Ale w ostatnim czasie… czy ja wiem? Niczego takiego nie kojarzę.
To, co powiedziała, zgadzało się z dokumentacją przygotowaną przez policjantów. Sprawdzili i porównali popełnione w poprzednich latach zbrodnie. Łącznie siedem morderstw, w tym pięć w gronie rodziny. Wszystkie podczas libacji. Każdy ze sprawców odsiadywał wyrok w którymś z dolnośląskich zakładów karnych. Dwa pozostałe nie były podobne do tego pod żadnym względem. Zasztyletowanie młodej osoby pod dyskoteką w roku dwutysięcznym. Trzy lata później drugie – śmierć w wyniku bójki między dwoma skłóconymi przedsiębiorcami. Niemal każda ich rozmowa kończyła się awanturą. Podczas jednej z nich doszło do rękoczynów. Właściciel zakładu mechanicznego chwycił to, co miał pod ręką, i uderzył kluczem francuskim swojego kontrahenta w głowę. Mężczyzna poniósł śmierć na miejscu. Sprawca przyznał się do winy, odsiaduje dwudziestopięcioletni wyrok.
Mimo to w Nowej Rudzie i okolicy, wbrew temu, co powiedziała, nie było jak na Dzikim Zachodzie. Statystyki nie wyglądały aż tak niepokojąco, a to, co działo się kiedyś, przed laty, nie było wyjątkowe. Nie dało się więc tego morderstwa zestawić i porównać z innymi, na co miał twarde dowody, a teraz też potwierdzenie kolejnej osoby. Trzeba je traktować raczej jako osobne wydarzenie, niepowiązane z innymi.
– Czym się zajmował Marcin, gdy nie pracował?
Kobieta popatrzyła na zdjęcie swojego syna i skrzywiła się gorzko, jak osoba, która wciąż nie pogodziła się z tym, co się stało. Nie dziwił się jej. Nad takim okrucieństwem nie dało się przejść do porządku dziennego. To nie była śmierć spowodowana długą chorobą, do której w jakimś stopniu można się przygotować, tylko brutalne odebranie życia za pomocą najprostszego narzędzia. Pospolitość tego czynu mroziła i przerażała jednocześnie. A przecież ludzie często wyobrażają sobie śmierć jako coś wzniosłego, majestatycznego. Śmierć traktowana jest niczym ukoronowanie życia, jak coś, co przychodzi wraz z późną starością. Nie wcześniej. Ludzie wolą i chcą wyobrażać sobie śmierć jako zjawisko z pogranicza metafizycznej estetyki. Chcą wyobrażać sobie osoby zmarłe jako dostojne i dlatego, pomyślał ze smutkiem, tak dbają, by nieboszczyk wyglądał w trumnie elegancko, często o wiele piękniej niż za życia; stąd potrzeba przystrajania świątyni kwiatami, wieńcami. Stąd dbałość o każdy detal ceremonii pogrzebowej.
Śmierć ma wymiar elegancji i ciszy.
Tak też pewnie Wiesława Derczyńska chciała zapamiętać swojego syna, tak też chciała to postrzegać. Krauze nie mógł jej tego odebrać. Przynajmniej nie teraz, podczas ich pierwszego spotkania.
– Lubił książki i filmy, ale nie miał na nie czasu. Jego życiem był komputer, ma pan rację. Poświęcał mu dużo uwagi, bo udało mu się osiągnąć to, co udaje się dziś niewielu, połączyć pracę i zainteresowania. Zawsze lubił grzebać w komputerach. Całymi dniami mógłby się tym bawić. Ale wcale nie miałam mu tego za złe. Marcin miał z tego pieniądze. Widzi pan, on naprawdę nikomu nic złego nie robił. O nie. Proszę mi wierzyć na słowo. Jestem jego matką, więc wiem.
– Może posiadał jakieś nielegalne dane? Może komuś coś wykradł? Słyszała pani o hakerach?
– Marcin taki nie był. Pracował legalnie.
Guzik to znaczy, powiedział do siebie.
– Nie chciałem, by pani tak pomyślała. Nie oceniam go. Rozważam różne opcje. Wierzę, że rozmowa z panią ma kluczowe znaczenie. Zapewne znała go pani najlepiej. – Uznał, że były to słowa, jakie chciałaby usłyszeć każda matka, i że w ten sposób na pewno przeciągnie ją na swoją stronę.
– Może i tak było – rzekła po namyśle. – Natalia nie znała go tak jak ja, byli ze sobą tylko od czterech czy pięciu lat. Któż inny zna tak dobrze syna jak matka. Co nie oznacza, panie policjancie, że wiem, co się wydarzyło tam na górze. Bo nie wiem. Na razie nikt nie wie. Po co oni tam poszli? Mało innych gór? Grabina to zdradliwe miejsce. Nasi miejscowi policjanci powiedzieli, że padli ofiarą szaleńca. Tyle się mówi w mediach o takich. Słyszał pan o tym potworze w Las Vegas, który wyszedł na balkon hotelu i zaczął strzelać do ludzi parę lat temu, zabijając kilkadziesiąt osób? Albo te przypadki, co się wysadzają w powietrze w miejscach publicznych? Albo wjeżdżają ciężarówką w tłum ludzi? Tak się człowiek nie zachowuje. Tak się zachowuje bestia. Dzika, bezlitosna. I wiem, że właśnie taka zabiła mojego syna.
Krauze nieznacznie przytaknął. Wczuł się w rytm rozmowy, ale nie odpowiedział, bo nie było takiej potrzeby. Rozumiał, dlaczego to powiedziała.
– Czy ich związek był udany?
– Co ma pan na myśli?
– Mam na myśli kłótnie, awantury. Sprzeczali się o coś?
– Nie, raczej nic z tych rzeczy. Byli w siebie zapatrzeni. Poznali się w liceum, ale dopiero po szkole zaczęli ze sobą chodzić. Spędzali razem dużo czasu. A czy się o coś kłócili? Raczej nie, może o to, że Natalia bardzo chciała stąd wyjechać. Wkurzało ją, że Marcin trzyma się tego miejsca. Pragnęła czegoś więcej. Dla niej to miejsce nic nie znaczyło. Nie znosiła Nowej Rudy. A dla Marcinka było wszystkim. Sprzeczali się o to.
– Może wie pani coś o innych osobach, z którymi mogli być skłóceni?
– Nic nie wiem na ten temat. Już to mówiłam policji.
– I to się zgadza – potwierdził. – Ale muszę mieć pełny obraz całego zdarzenia. Może przypomniało się pani coś, co wymaga doprecyzowania. Czasami tak jest, że ludzie sobie coś przypominają, ale nie chcą iść na policję, bo mają mylne poczucie, że to i tak nie ma żadnego znaczenia. Dlatego z panią rozmawiam. Upewniam się, że od chwili złożenia zeznań niczego więcej nie chce pani dodać.
Wiesława Derczyńska namyślała się, ale był to inny rodzaj zamyślenia niż ten, który zapowiadałby odpowiedź na jego pytanie.
– Rozmawiałam o tym z moim młodszym synem, z sąsiadkami, przegadałam to chyba z każdym, z kim mogłam. Próbowałam zrozumieć, co się stało. Próbowałam sobie wyjaśnić, dlaczego mój syn zginął. I nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Czuję, jakby Bóg chciał mnie ukarać, zemścić się za coś…
– Za co?
– No właśnie. Niech mi pan powie, za co? Nie mogę tego zrozumieć ani pojąć. Niczego złego w życiu nie zrobiłam. Nikogo nie skrzywdziłam. I dlatego jestem przekonana, że mój syn zginął przez przypadek. Każdego dnia ludzie na świecie giną przez przypadek, proszę pana.
4
Dokumenty nie odsłaniały wszystkich kart przeszłości. Na razie były jedynym nośnikiem informacji o morderstwie, jakim dysponował. Musiał wyjść poza nie, sięgnąć głębiej.
Zjadł sezamka, potem zapalił papierosa i popatrzył na niski budynek szkoły pokryty starym tynkiem. Na frontowej ścianie budynku znajdowały się długie rzędy okien. Odrapane ściany sprawiały wrażenie, jakby któregoś dnia doliną przechadzał się potężny potwór i szarpał pazurami wszystko, co spotkał na swojej drodze. Wokół terenu szkolnego stały maszyny budowlane. Trwał tu remont, ale nigdzie nie widział robotników. Maszyny nie pracowały. Przykryto je folią. Obok leżały worki z cementem – pokarmem, którego domagał się obiekt. Jednak nikt nie chciał zaspokoić jego głodu.
Dziesięć minut później we wnętrzu budynku rozległ się dzwonek, a zaraz po nim ze środka wybiegł tłum nastolatków. Zacierali ręce z zimna i szli przed siebie. Wszyscy podobni, choć każdy starał się czymś wyróżniać, jakby pragnął stworzyć nowy styl. Masa niemal jednakowych twarzy – ostrzyżonych na młodych gniewnych, naśladujących styl, który podsuwała im współczesna popkultura. Dziewczyny ze zbyt grubą warstwą pudru, która miała przysłonić trądzik. Większość zawzięcie szukała czegoś w telefonie. Młodzi udawali ważnych i zajętych. Odpisywali sobie na wiadomości. Zatapiali się w zalewie graficznych treści, dodawali nowe zdjęcia na kanały społecznościowe. Nagrywali filmiki na TikToka. Przesyłali sobie linki do, ich zdaniem, śmiesznych filmów, wysyłali nowe memy o nauczycielach, nerdach, śmiesznych kotach.
Krauze pstryknął w dal niedopalonym papierosem, splunął najdalej jak potrafił, przeczesał opadające blond włosy, wyciągnął z kieszeni zdjęcie i zaczął przypatrywać się młodym osobom. Nie miał pamięci fotograficznej, ale i tak jedno spojrzenie na czyjąś twarz pozwalało mu ją zapamiętać na długie tygodnie. Tu miał trudniejsze zadanie. Masa wylewała się bez końca.
Wreszcie dostrzegł poszukiwaną twarz. Chłopak dopiero przed chwilą wyszedł z budynku. Krauze zerknął szybko na telefon. Dwa nieodebrane połączenia. Jedno od Oli, drugie od Igora. Kolega miał teraz robotę przy włamaniu do biura w jednej z kłodzkich spółdzielni mieszkaniowych. Już drugim. Wraz z technikami próbował ustalić, kto i dlaczego się tam włamał. Może to tylko zwykły rabunek? Ale po co, skoro w takich miejscach nie trzyma się gotówki. Wartościowe były co najwyżej komputery oraz sprzęt biurowy. Chyba że ktoś chciał zatuszować jakąś aferę. Na razie było za wcześnie, by wydawać opinię.
Nie spuszczał wzroku z wyrośniętego nastolatka. Chłopak miał na sobie ocieplaną kurtkę dżinsową z jasnym futerkiem przy kołnierzu oraz czarne spodnie. Zamiast plecaka torba na ramieniu, na której widniały nabazgrolone podpisy kolegów. Kadr jak ze starych teledysków rockowych.
– Julian? – zapytał, zachodząc mu drogę.
Chłopak zatrzymał się i popatrzył groźnie na intruza.
– Kim pan jest?
– Policjantem. Jak widać.
– No właśnie nie widać. Wygląda pan jak nauczyciel WF-u. Będzie pan zastępował tego frajera, który nas tak męczy?
– Jestem z policji. Wtapiam się w tłum i, jak widzisz, robię to zajebiście dobrze.
– O co chodzi? – zapytał chłopak, wyciągając słuchawkę z ucha.
– Chcę porozmawiać o Marcinie. Prowadzę śledztwo w tej sprawie.
Młody przyjrzał mu się badawczo. Krauze zdawał sobie sprawę, że nie przypomina typowego śledczego z filmów, które pełniły służebną rolę w kształtowaniu wizerunku policjantów. Bo w nich policjant z kryminalnego wyglądał jak masywny wielkolud z nieprzyjemnym wyrazem twarzy i przewieszoną na szyi odznaką w czarnym futerale.
– Ile można o tym mówić? Naprawdę nie macie dość? – zapytał, po czym popatrzył porozumiewawczo na mijających go kolegów. Odmachnął im.
– Kilka metrów stąd mam samochód. Albo pogadamy tam, albo na komisariacie. Wybieraj.
Młody popatrzył groźniej, ale na Krauzem nie zrobiło to żadnego wrażenia.
– A czy przypadkiem nie jest tak, że powinien mi pan pokazać jakąś odznakę? Albo powinienem dostać wezwanie na przesłuchanie? Mieliśmy kiedyś o tym lekcję. Mówili, żeby nie ufać obcym. A poza tym wiem, jakie mam prawa. I jakie prawa mają policjanci.
Krauze pokazał mu na odczepnego legitymację.
– Możesz dostać wezwanie. Ale możemy po prostu pogadać i mieć to z głowy. Chcę porozmawiać o twoim bracie. Przyjechałem z Kłodzka, by zająć się śledztwem. Jeśli mam się teraz srać z zawiadomieniami, to w życiu nie złapiemy mordercy, który wciąż jest na wolności. Za dużo już straciliśmy czasu. Jak chcesz, możesz się do tego dołożyć. Nie ma sprawy. Będziesz to miał na sumieniu.
– Więc nie jest pan stąd? – zapytał i pociągnął nosem. Zadrżał z zimna.
Krauze skinął nieznacznie głową.
– Jak pan chce, ale tylko chwilę. Matka będzie się niecierpliwić. Czeka na mnie w domu, obiecałem, że się nie spóźnię. Jeśli się nie zjawię, dostanie zawału. I tak cud, że nie odprowadza mnie do szkoły.
5
– Musi pan zrozumieć. Ona wpadła w paranoję. Po tym, co się stało, po tym, jak zobaczyła Marcina w kostnicy, chyba każdy na jej miejscu popadłby w taki stan. Dlatego teraz na mnie chucha. Boi się o mnie. Pyta o każdą pierdołę. Wysyła esemesy co dwie, trzy godziny. Muszę jej odpisywać, że wszystko okej.
– Źle to zniosła – odparł Krauze i spojrzał w skromne menu obleczone w elegancką oprawę, która wyglądała, jakby grafik przez całe życie zajmował się projektowaniem okładek prac dyplomowych. A lokal do eleganckich nie należał. Krauze zamówił sobie kawę, młodemu colę.
– Mało powiedziane. Cały czas to płacze, to się śmieje, potem znów wpada w jakąś zadumę. I tak ciągle. Bierze leki na uspokojenie. Męczy mnie to, bo nie wiem, jak się zachowywać. Wie pan, z jednej strony ją rozumiem, bo sam czuję się podle. I sam się boję. Ktoś zamordował mojego brata. To straszne, to wszystko jest takie podłe, tak niezrozumiałe, niepojęte, ale… ona przegina. Nie umie się opamiętać. Czasami mam jej zwyczajnie dość. Ale to matka, więc muszę znosić jej fochy i dziwne zachowania.
– Jaki był twój brat? – zapytał, uznając, że przyszedł czas na konkrety.
– Spokojny, małomówny. Ale inteligentny. Inteligentniejszy ode mnie. Z matmy, fizyki, informatyki miał zawsze same szóstki. Gdyby taki nie był, pewnie by go nie wzięli do roboty w tej firmie informatycznej.
– Czym się zajmował? – drążył, choć już sporo na ten temat wiedział.
– Mało się na tym znam. Ja raczej jestem humem. W sensie bliżej mi do polskiego niż matmy. Mówił mi, co tam robił, ale niewiele rozumiałem. Ogólnie wiem, że programował. I testował jakieś aplikacje, systemy. Chyba tak miał nawet wpisane.
– Co wpisane?
– Programista. Widziałem kiedyś jego umowę o pracę. Leżała obok innych dokumentów.
– Przecież mieszkał z Natalią.
– Tak, ale część rzeczy miał u nas. Dokumenty, jakieś stare świadectwa, sporo ubrań, w których już nie chodził. Nie dbał o to. Siedział całymi dniami przy komputerze. Czai pan? To nie był typ porządnego chłopaka, który ma wszystko na swoim miejscu… Marcin po prostu taki był. Myślami zawsze nie tam gdzie inni. Gdy się wyprowadził, zabrał tylko część swoich rzeczy. To, czego potrzebował.
– A jak traktował związek? Nazwałbyś go udanym?
Julian zastanawiał się nad odpowiedzią. Patrzył na Krauzego tak, jakby rozmawiał z nauczycielem. Głos mu się lekko trząsł, a jednocześnie sprawiał wrażenie, jakby chciał się komuś wygadać. Może do tej pory nie miał takiej możliwości.
– Byli ze sobą jakieś pięć lat, mniej więcej. Więc myślę, że poważnie. Chociaż w ostatnich tygodniach kłócili się. I to ostro.
– O co?
– Nie wiem. Napisał mi na Messengerze, że mają, jak to nazywał, ciche dni. Nie powiedział, co się stało. Ale ogólnie chyba ją kochał, choć miałem wrażenie, że często bywał na nią zły.
– Za co?
Julek zaczął się bawić palcami, kilka razy strzelił kośćmi.
– Jak by to powiedzieć – przerwał, by odnaleźć odpowiednie słowa – może za to, że musiał jej poświęcać czas. Za to, że była, jaka była.
– Czyli jaka?
– Wymagająca. Ciągle chciała coś robić, wyjeżdżać, coś kupować, marzyła o dużym, nowoczesnym mieszkaniu. Chciała mieć jakiś dobry, luksusowy samochód. Marcin nieźle zarabiał w tej firmie, więc gdyby się sprężyli, toby pewnie dostali kredyt. I na mieszkanie, i na samochód, no i w ogóle na jej zachcianki. Rozumie pan? Różniły ich cele. On prawie na nic nie wydawał, tylko pomagał nam finansowo, płacił za wiele rzeczy, dawał na jedzenie, rachunki. A ona chciała zostać panią świata. Widać to było zwłaszcza w ostatnim czasie.
– Czekaj, czekaj, mówisz, że się wkurzał, bo musiał jej poświęcać czas?
– Tak jakby. On miał dwadzieścia pięć lat, ale był niedojrzały, rozumie pan? Nie miał poczucia, że jest dorosły, że trzeba odejść od komputera i zająć się bliskimi. Zrobić coś więcej. Przecież nie na tym to polega, by dawać mamie co miesiąc tysiąc, dwa czy nawet więcej. On żył kompem. Mógłby spędzać przy nim dużo czasu, nawet cały dzień. Zajmował się nim od kiedy pamiętam. Potem stało się to jego pracą. Był szczęśliwy, bo miał wreszcie usprawiedliwienie, by nie odchodzić od klawiatury. No a ona była jego kompletnym przeciwieństwem. Wściekała się, że wydawał na nas tyle kasy, że kupował mamie meble, zafundował jej kilka wyjazdów do sanatorium, dawał kasę na lekarzy, leki… A Natalia chciała te pieniądze mieć dla siebie. Nie wiem, czy potrafię to lepiej wyjaśnić. Kiedy teraz patrzę na to wszystko, wydaje mi się, że była zachłanna.
– A więc Natalia miała do niego pretensje i o to, jak żył, i o te wszystkie jej niezrealizowane marzenia? Samochód, własne mieszkanie?
– Tak. A do tego ona była inna. Poza tym wszystkim musiała się jeszcze wyszaleć. A to koleżanki, a to jakieś dyskoteki. Lubiła to. Żyła w ciągłym biegu. Narty, jogging czy coś innego. Była pod tym względem dość wymagająca. Złościł się na nią, że tyle od niego chciała. Moim zdaniem powinna mieć chłopaka… jakiegoś, bo ja wiem, może sportowca, kogoś bardziej przebojowego, a nie takiego, jak to się mówi, no life’a. Mam wrażenie, że zaczynało jej to ciążyć. Męczyć. Czai pan?
– Czaję. O coś jeszcze się kłócili?
– Raczej tylko o sposób, w jaki żyli. No i o to, że bardzo chciała się stąd wyprowadzić. A on nie. Ich związek na tym cierpiał. Czułem to. Czułem, że między nimi coraz częściej zgrzytało. I że coraz więcej ich różniło.
– Więc co chciała robić?
– Wyrwać się stąd. Jak większość osób. Ale brat trwał przy swoim. Dobrze mu tu było. No i miał nas pod ręką.
Krauze potaknął, przykładając rękę do kieszeni, bo poczuł wibrację, a zaraz potem usłyszał muzykę z Terminatora.
– Często się widywaliście?
– Średnio. Zwykle wpadali w co którąś niedzielę na obiad. Wie pan, on miał swoją pracę, ja szkołę. Ale gadaliśmy przez telefon, czasami wysyłał mi jakieś śmieszne rzeczy. Rozmawialiśmy więcej przez komórkę niż w realu.
– A z nią?
– Rzadko. Między nami było parę lat różnicy.
– To nie ma znaczenia. Albo się człowiek lubi, albo nie. Co ma do tego wiek?
Młody wzruszył ramionami.
– Pisała ci kiedykolwiek o tych kłótniach?
– Nie. O tym wiedziałem tylko od Marcina, ale niechętnie o tym wspominał. Nie radził sobie z takimi rzeczami. To był mózg komputerowy, z ludźmi kiepsko mu szło. A Natalia pisała do mnie co jakiś czas: „Co tam, młody?”. Taka luźna gadka, nic poważnego. Zwykle odpisywałem, że u mnie wszystko okej, i rozmowa się ucinała. Podtrzymywaliśmy relacje. Jako takie.
– À propos, co się stało z ich komputerami?
Julianowi nieznacznie stężała twarz, jakby stał się czujny.
– Chciałem się nimi zająć. Jakiś czas temu poprosiłem jednego z policjantów, aby udostępnił mi ich laptopy. Chciałem się zalogować na Facebooka i napisać informację, że nie żyją. A potem usunąć konta ich obojga.
– Nie rozumiem. Ktoś mógłby jeszcze nie wiedzieć o ich śmierci?
– To nie tak. Tutaj każdy wie, że nie żyją, ale pewnie mieli znajomych w innych miastach, miejscowościach. Przecież każdy ma. Uważałem, że powinienem to zrobić. Czai pan? Chciałem opublikować na ich kontach coś… jak klepsydry, bo tak się robi, pewnie pan wie. Bo jacyś znajomi z daleka wciąż mogą do nich pisać. A to przypał. Skąd jakiś znajomy, który wyjechał do Anglii czy Niemiec, ma wiedzieć, że mój brat nie żyje? Albo ona? Niedługo Natalia będzie miała urodziny. I co? Ktoś jej wpisze na tablicy na fejsie „Sto lat, spełnienia marzeń”? A ona prawie od miesiąca nie żyje. Megaprzypał. Potem ktoś to polajkuje i zrobi się straszny kwas. Wtopa nie z tej ziemi. Chciałem tego uniknąć, rozumie pan.
– I zająłeś się tym?
Młody pokręcił głową. Grzywka opadła mu na oczy.
– Nie dali mi ich. Sprzęt został zarekwirowany. Nie wiem, czy policja już go sprawdziła, ale chyba nie, skoro go nie dostaliśmy.
Krauze przypomniał sobie, że w aktach była o tym wzmianka, ale nie widział ekspertyzy w sprawie komputerów. Albo ją przeoczył.
– Poczekaj sekundę – powiedział i oddalił się na odpowiednią odległość. Wybrał numer komendanta. Rak odebrał po paru sygnałach.
– Słucham?
– Tu podkomisarz Krauze. Po pierwsze, wyświetlił się panu mój numer, więc proszę go sobie zapisać, bo pewnie często będę do pana dzwonił, a po drugie – powiedział, nie czekając aż tamten przytaknie – gdzie są komputery Natalii i Marcina?
– U nas.
– Co się teraz z nimi dzieje?
– Leżą w magazynie.
– Bo?
– Bo na razie toczy się śledztwo.
– Są wam potrzebne?
– Raczej nie.
– To czemu ich nie zwróciliście rodzinie?
– Jakieś dwa dni temu, panie podkomisarzu, wysłaliśmy informację, że mogą je odebrać.
– To jakoś dziwne, że list priorytetowy z Nowej Rudy do Nowej Rudy idzie tak długo.
– Wysłaliśmy zwykłym poleconym.
– Co?
– Cięcia kosztów, musi pan zrozumieć. Walczę o każdą złotówkę.
– A nie mogliście im ich po prostu zawieźć albo zadzwonić, że mogą po nie przyjść? – zahuczał wściekle.
– Procedura. Muszę mieć papier.
– No to było im podsunąć pod nos do podpisania protokół zdawczo-odbiorczy, do jasnej kurwy. Przez takie pieprzenie się wszystko w tym kraju trwa, jakbyśmy zatrzymali się w dziewiętnastym wieku.
– Będziemy teraz o tym rozmawiać? O procedurach i pieprzeniu się?
– Co ustalił informatyk?
– Żaden informatyk. Oddałem je do aspiranta Kowalewicza. Parę lat temu chodził do studium informatycznego.
– Czego się dowiedział?
– Sprawdzał zawartość komputera głównie pod kątem nielegalnych treści. Aplikacje, filmy, muzyka, zdjęcia, tego typu rzeczy.
– I natrafił na coś?
– Nie. Mieli zainstalowane legalne oprogramowanie, legalne gry, to znaczy Marcin, mnóstwo plików, tysiące wręcz. Nie dało się tego wszystkiego sprawdzić. Ale wykluczyliśmy motyw o charakterze informatycznym, więc po całym dniu ślęczenia nad laptopem kazałem mu to zostawić.
– A co niby oznacza „motyw informatyczny”? Jak mam rozszyfrować ten arcymądrze brzmiący bełkot?
– No wie pan…
– No nie wiem.
– Jakieś zachowania hakerskie.
– I ten cały Kowalewicz po studium informatycznym ustalił, że do niczego takiego nie doszło?
– Nie jest.
– Co nie jest?
– Absolwentem. Nie ukończył studium.
Kurwa mać, zaklął w myślach Krauze. Zacisnął z nerwów szczęki tak mocno, że aż go zabolały zęby.
– Może miał chociaż jakąś pornografię?
– Nic z tych rzeczy.
– Więc co?
– Derczyński był informatykiem. To zrozumiałe, że miał w komputerze dużo rzeczy. Takich, których my kompletnie nie ogarniamy.
– Więc znajdę kogoś, kto je ogarnie. Przyjadę po komputery. Po oba.
– Będą na pana czekały na komisariacie.
6
– Szybki pan jest.
– Wszyscy powinni tacy być. Mniej pieprzenia, więcej robienia. Od razu byśmy mieli więcej rozwiązanych spraw na koncie. Statystyki poszybowałyby w górę niczym lecący do ciepłych krajów samolot z Polakami na pokładzie. I wszystkim zrobiłoby się przyjemnie. Zwłaszcza tym na szczycie, nie sądzi pan?
– O jakim szczycie pan mówi? Ta metafora samolotu… pogubiłem się.
– Nieważne. – Machnął ręką.
Rak wzruszył obojętnie ramionami. Siedział w swoim wygodnym fotelu i klikał coś w komputerze. Ekran był obrócony tyłem, więc trudno orzec, czy układał pasjansa, czy przeglądał raporty. Rak – jak zdążył zauważyć Krauze – przez lata służby nauczył się poważnej miny, dzięki której zawsze wyglądał na strapionego i przejętego.
– Trudno się z panem rozmawia. Ciekawe, czy tak samo współpracuje.
– Że co?
– Nic. Lubię wiedzieć, z kim pracuję, więc próbowałem się czegoś o panu dowiedzieć.
Krauze przystanął. Zamarł. O chuj mu chodzi? – zapytał sam siebie.
– O czym ty mówisz, człowieku? Niby czego się chciałeś dowiedzieć?
– Czegokolwiek, panie Krauze. Zwykle lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia.
– Z podkomisarzem wydziału kryminalnego z Kłodzka. Z kimś, kto być może uratuje ci dupę, by nie została skopana przez rozwścieczonych mieszkańców Nowej Rudy za to, że do tej pory ty i twoi ludzie nie rozwiązaliście tej sprawy.
Rak popatrzył nieufnie. Nic nie mówił. Może nie przywykł do takich odpowiedzi albo czekał na dalszy ciąg. Minęło parę sekund, nim jego spojrzenie trochę złagodniało.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki