Potwór - Hubert Hender - ebook + audiobook + książka

Potwór ebook

Hubert Hender

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Aspirant Igor Fijałkowski otrzymuje informację, że agresywny mężczyzna, którego właśnie przesłuchał, tuż po wizycie na komendzie ciężko pobił partnerkę. W przypływie emocji policjant postanawia wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę. Nie wie, że człowiek, z którym zadarł, ma silne powiązania z lokalnym gangiem. Gdy do polowania na przestępców włącza się podkomisarz Krauze, sam również staje się ich celem. Tymczasem w Kłodzku zaczynają znikać młode kobiety...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 465

Oceny
4,6 (365 ocen)
255
82
22
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mike781

Nie oderwiesz się od lektury

Takie zakończenia są niewybaczalne!!! 😟 Mam nadzieję na szybki ciąg dalszy. Polecam, lektor najlepszy👍👏
20
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

swietna pozycja . pełno akcji która trzyma w napięciu. polecam i czekam na,kolejna część
10
Pinokio100

Dobrze spędzony czas

Kontynuacja cyklu z komisarzem Krauze i aspirantem Fijałkowskim. Mocna lektura, sprawy z przeszłości i dwójka policjantów, ktorzy bezpardonowo próbują rozwiązać zagadkę zabójstwa młodej dziewczyny. Jednak nie zdają sobie sprawy, że wkraczają na teren, którym rządzą ludzie, dla których ludzkie życie nie jest nic warte.
00
ula25

Nie oderwiesz się od lektury

super polecam 👍
00
_Diema_74

Całkiem niezła

Średnio mnie wciągnęła
00

Popularność




Rozdział 1

1

– Czy dzi­siaj też przyj­dzie potwór? – zapy­tała dziew­czynka, przy­tu­la­jąc się do mamy.

– Nie, skar­bie, wiesz, że potwory nie ist­nieją.

– Ale ja go widzia­łam. Mówił do mnie. Znał moje imię.

– Helenko, roz­ma­wia­ły­śmy o tym wczo­raj. Pew­nie ci się przy­śnił – powie­działa, uśmie­cha­jąc się do córki.

Dziew­czynka uło­żyła misia obok sie­bie na poduszce, po czym przy­kryła go minia­tu­ro­wym kocy­kiem.

– Wydaje mi się, że był praw­dziwy. Nie spa­łam.

– Skar­bie, zaglą­da­łam w nocy kilka razy do two­jego pokoju. Nikogo w nim nie było. Spa­łaś, włą­czy­łam ci lampkę z Psim Patro­lem, którą dosta­łaś na uro­dziny. Pil­no­wali cię całą noc.

– To dla­czego on… – urwała. Wie­działa, że mama czyta w myślach. Wystar­czyło powie­dzieć słowo, a mama koń­czyła zda­nie tak, jakby wszystko wie­działa.

– Bo widzisz, sło­neczko, zda­rza się, że nocą odwie­dzają cię posta­cie z bajek i fil­mów. Zazwy­czaj z tych, które lubisz. Ale cza­sem w snach poja­wiają się potwory. Ale one zni­kają rów­nie szybko, jak się poja­wiają. Następ­nego dnia o nich nie pamię­tamy.

– Ale ten nie był zmy­ślony, mamu­siu. Powie­dział, że jesz­cze tu przyj­dzie.

– Kocha­nie, nie mógł być praw­dziwy. A teraz zamy­kaj oczka. Jutro zro­bimy coś faj­nego.

Dziew­czynka spoj­rzała w kie­runku okna, które wypeł­niała czerń. Miała nadzieję, że mama ma rację i że w tym świe­cie, ciem­nym, nie­mal czar­nym, nie ma żad­nych istot, które chcia­łyby jej zro­bić krzywdę.

– Zostań tu ze mną – szep­nęła. – Boję się.

Kobieta spoj­rzała na córkę, na jej nie­wielką twa­rzyczkę, na pełne usta, nie­bie­skie oczy, kształtne czoło, deli­kat­nie zary­so­wane obli­cze osoby, która dopiero powoli poznaje świat. Popa­trzyła na naj­droż­szą i naj­uko­chań­szą dziew­czynkę, która wie­rzyła w każde jej słowo i zapew­nie­nie.

– Będę tu przez chwilę, Helenko. No, śpij już – odpo­wie­działa, ści­sza­jąc głos, po czym pową­chała upięte w gruby war­kocz pach­nące włosy. Zer­k­nęła na jedną z ksią­żek sto­ją­cych na półce, na Muminki, które cza­sami czy­tały do snu. Być może mała z cie­ka­wo­ści obej­rzała ilu­stra­cje i może to przez Bukę miała kosz­mary.

Przy­kryła córkę kocem, a gdy parę minut póź­niej wycho­dziła z pokoju, zabrała ze sobą książkę.

Popa­trzyła na zega­rek. Kilka minut po dwu­dzie­stej pierw­szej.

Nalała do kie­liszka białe wino, przy­go­to­wała prze­ką­ski i wyszła na taras. Rozej­rzała się po roz­le­głym podwó­rzu. W ciem­no­ści wyglą­dało, jakby nie miało końca.

Miej­sco­wość znaj­do­wała się w nie­wiel­kiej doli­nie, choć ich dom stał w wyżej poło­żo­nej czę­ści wsi. Ota­czały ją roz­le­głe łąki, pola i lasy, które się­gały Gór Sto­ło­wych.

Kochała to miej­sce. Było piękne, choć teraz, nocą, bałaby się wyjść dalej niż za ogro­dze­nie. Być może na tym pole­gał urok oko­licy – zachwy­cała i onie­śmie­lała zara­zem, podob­nie jak para­li­żo­wały pięk­nem ska­li­ste szczyty czy roz­le­głe morza i pusty­nie.

„Tak, cza­sami było tu zbyt pięk­nie i zbyt dra­pież­nie”, powie­działa do sie­bie, patrząc w nie­prze­nik­nioną ciem­ność.

Pode­szła do ściany domu i wci­snęła włącz­nik. Lampy ledowe oświe­tliły nie­mal całe podwó­rze. Teraz lepiej było widać część krze­wów i kwia­tów, aza­lie, hor­ten­sje, róże. W oddali, za nimi, znaj­do­wał się duży basen, dalej ogromna per­gola, a obok niej wysoka tram­po­lina, zjeż­dżal­nia oraz pla­sti­kowy base­nik, który cze­kał na cie­płe dni.

Dalej w mroku poły­ski­wały stawy. Nie zno­siła ich muli­stej woni. Uwa­żała, że posta­wili dom zbyt bli­sko nich. Ale to on zde­cy­do­wał. Powie­dział, że ma plan na ich wyko­rzy­sta­nie.

Usia­dła w wygod­nym fotelu ogro­do­wym. Zamknęła oczy i wzięła kilka głę­bo­kich wde­chów.

Pomy­ślała o dniu, który wła­śnie upły­nął, o wyjeź­dzie do mia­sta, o zała­twio­nych i niezała­twio­nych jesz­cze spra­wach. Nie było tego dużo, zajęło jej to uła­mek dnia. Resztę czasu poświę­ciła córce. To był jej świat. I jej naj­więk­sza miłość. Zawo­że­nie do przed­szkola, raz w tygo­dniu wyjazd na zaję­cia dodat­kowe do Kłodzka, zakupy, ogar­nia­nie domu.

Nie­spełna kwa­drans póź­niej odsta­wiła pusty kie­li­szek i się­gnęła po tele­fon. Przej­rzała z cie­ka­wo­ści Face­bo­oka. Ziew­nęła. Otwo­rzyła apli­ka­cję, do któ­rej zaglą­dała tylko wtedy, gdy była sama i miała pew­ność, że w pobliżu nikogo nie ma.

Dwie nowe wia­do­mo­ści.

Poczuła deli­katne cie­pło w dwóch miej­scach na ciele, które za dotknię­ciem dłoni sta­wały się cie­płe, a zaraz potem roz­pa­lały się gorą­cem.

Dawno nie czuła się tak szczę­śliwa, choć był to inny rodzaj szczę­ścia. Nie ten, jaki daje widok spo­koj­nie śpią­cego dziecka, ani nie ten, który dawało jej kie­dyś silne obję­cie męż­czy­zny.

Ten był inny, wcze­śniej nie­znany, a teraz, kiedy już go poznała, nie chciała innego.

Zamknęła oczy. Ujrzała tę twarz, ładną, sub­telną twarz, którą poko­chała.

Już chciała odpi­sać na wia­do­mość, ale usły­szała szept. Chyba docho­dził z pokoju Helenki. Zosta­wiała jej uchy­lone okno.

Bez­sze­lest­nie wstała z fotela i prze­szła w tam­tym kie­runku.

Upew­niła się, że nikt jej nie zoba­czy, ale po chwili zga­niła się w myślach – prze­cież nikt jej nie mógł teraz widzieć. Pode­szła bli­żej, sta­ra­jąc się nie wyda­wać żad­nego dźwięku.

W tej samej chwili ujrzała przy­kle­joną do szyby bladą twarz córki.

Dziew­czynka wpa­try­wała się w dal, powta­rza­jąc niczym auto­mat słowa:

– Czarny, czarny potwo­rze, odejdź… Czarny potwo­rze, odejdź, bła­gam cię… Idź sobie.

Szybko odwró­ciła głowę, bo miała wra­że­nie, że poczuła na swo­jej szyi zimny oddech.

Rozdział 2

2

– Mówię ci, że to jest wyre­ży­se­ro­wane! – Chło­pak pod­sko­czył. Miał tyle ener­gii, że nawet kiedy mówił, cały się poru­szał. Nosiło nim tak, jakby wciąż grał w eks­cy­tu­jącą grę.

– Nie jest. Mówię ci po raz setny.

– Nie wie­rzę – odpo­wie­dział, potrzą­sa­jąc głową. – To by nie było nor­malne.

– To uwierz, robaczku, bo jak ci sprze­dam lepę, to sam się prze­ko­nasz, że pew­nych rze­czy nie da się wyre­ży­se­ro­wać. Jak mój cios.

– Wujek, kurde, ale spójrz na nich. Popatrz na ich miny – upie­rał się – zacho­wa­nie i to, jaki mają z tego ubaw. Musieli to zapla­no­wać, prze­cież tam jest ekipa, reży­ser. To wszystko, no wiesz…

Igor poki­wał głową, a potem zło­żył ręce jak men­tor.

– Okej, Mar­cel, widzę, żeś się, chło­pie, minął z rozu­mem i nawet go nie pró­bu­jesz gonić. To oczy­wi­ste, że zapla­no­wali. Przy­ta­chali kamerę, oświe­tle­nie, mikro­fony, rekwi­zyty. Ale to nie zmie­nia faktu, że oni naprawdę strze­lają sobie w jaja, w brzuch, plecy, nogi. Róż­nica jest taka, że ta ekipa fil­muje auten­tyczne – zaak­cen­to­wał – sceny. Sam sobie kie­dyś jeb­ną­łem kulą gumową w nogę. Wali ostro, wierz mi.

– Mia­łeś nie prze­kli­nać.

– Sorry.

– Tak czy siak, po pro­stu nie wie­rzę – oznaj­mił Mar­cel, patrząc w ekran tele­wi­zora, który zaj­mo­wał nie­mal całą ścianę.

Rodzice wybrali się do restau­ra­cji. Nie chcieli go zosta­wić samego w domu, zwłasz­cza o tej porze, dla­tego popro­sili, żeby Igor spę­dził z nim wie­czór.

Igor Fijał­kow­ski był naj­lep­szym kolegą Filipa Krau­zego, razem się wycho­wy­wali, od lat razem pra­co­wali w poli­cji, w wydziale kry­mi­nal­nym. Ich pry­watne i zawo­dowe rela­cje się łączyły, co osta­tecz­nie prze­kła­dało się na to, że spę­dzali ze sobą każdy dzień, a ich rodziny dobrze się znały.

Igor nie miał nic prze­ciwko temu, żeby spę­dzić wie­czór ze swoim chrze­śnia­kiem. Gdy tylko zje­dli laza­nię, zaczęli oglą­dać film. Nie spodo­bał się im, więc zamó­wili pizzę i włą­czyli YouTube’a, stare odcinki Jac­kass, popu­lar­nego pro­gramu MTV, w któ­rym grupa zna­jo­mych wyko­ny­wała na wpół kaska­der­skie wygłupy: paint­ball, bicie po twa­rzy, pod­pi­na­nie się do prądu, rzu­ca­nie na swoje nagie ciała skor­pio­nów, pija­wek czy węży.

Igor par­sk­nął śmie­chem, gdy na ekra­nie jeden z gości sko­czył z drzewa, a potem nie mógł wstać. Moż­liwe, że zwich­nął sobie kostkę.

– To poczy­taj w Wiki­pe­dii, łosiu – orzekł, nie odry­wa­jąc wzroku od filmu. – Albo po pro­stu uru­chom zaku­rzone zwoje w mózgu. Mówisz, że to idio­tyczne? Uda­wane? A teraz niby co robi­cie w necie? – zapy­tał i nie cze­ka­jąc, sam sobie odpo­wie­dział: – Teraz też robi­cie z sie­bie idio­tów, by zaist­nieć na tych cho­ler­nych Tik­To­kach czy Snap­cha­tach.

– Wy, to zna­czy kto?

– Wy, głąby pospo­lite zwane mło­dzieżą. Robi­cie wszystko pod publikę, dla laj­ków, ser­du­szek, łapek, udo­stęp­nień. Kar­mi­cie się licz­bami, a nie emo­cjami. Kie­dyś nie było tego całego syfu. Jac­kas­sów nagry­wali dwa­dzie­ścia lat temu. Nie było takiego pie­przo­nego par­cia na szkło. Nagry­wali, bo chcieli, bo czuli, że to, co robią, jest czymś nowym, ory­gi­nal­nym, pomy­sło­wym.

– Chcesz mi powie­dzieć, że robili to bez­in­te­re­sow­nie?

– Wia­domo, mieli z tego hajs, ale to nie było to, co teraz. Dzi­siaj każdy może poka­zać swoją mordę w inter­ne­cie, każdy może nagrać fil­mik dla szpanu, dla beki. Każdy chce być gwiazdą. I dla­tego mało kto jest dobry, auten­tyczny. A wy jara­cie się tym szam­bem, wska­ku­je­cie w gówno i chla­pie­cie nim dookoła.

Mar­cel wzru­szył ramio­nami. Już chciał coś dodać, ale usły­szeli dzwo­nek do drzwi.

– Cho­lera, nie spie­szyło się im z tą pizzą – mruk­nął Igor i poszedł otwo­rzyć. W jed­nej chwili jego rado­sny wyraz twa­rzy zamie­nił się w pyta­jący.

W progu stali Filip Krauze z żoną. Ola miała na sobie kurtkę dżin­sową i dopa­so­wane spodnie, które pod­kre­ślały jej zgrabną syl­wetkę. Krauze, czter­dzie­sto­la­tek z dłu­gimi blond wło­sami zwią­za­nymi w kucyk, odpiął man­kiety koszuli, którą wło­żył na kola­cję. Pew­nie było mu nie­wy­god­nie, bo zwy­kle nosił bluzę dre­sową i czapkę z dasz­kiem.

– Co tu robi­cie? Prze­cież to nie wy tu powin­ni­ście stać, ale dostawca pizzy.

– Nie cie­szysz się na nasz widok?

– Myśla­łem, że to żar­cie. Jeśli macie coś cie­płego do jedze­nia w kie­sze­niach, to luz, może­cie wejść.

– Zosta­wi­li­śmy wam pełną lodówkę, zamra­żarkę, dania w pięć minut, prze­ką­ski. I jesz­cze zamó­wi­li­ście pizzę?

– Wszystko zeżar­łem, ale pizzy nie zna­la­złem, więc zamó­wi­łem.

Ola z Fili­pem prze­kro­czyli próg miesz­ka­nia i prze­szli do prze­stron­nego salonu, który łączył się z kuch­nią. Pomiesz­cze­nia oddzie­lał murek, na któ­rym znaj­do­wał się drew­niany blat bufetu.

– Co wy oglą­da­cie? – zapy­tał Krauze, wska­zu­jąc na tele­wi­zor. Miał kwa­śną minę.

– Jac­kas­sów.

– Co?! – wyce­dził. W ostat­niej chwili się powstrzy­mał, a chciał już puścić wią­zankę.

– Jakieś fil­miki w necie – odpo­wie­dział Mar­cel, nie patrząc na ojca.

Filip wziął kolegę na bok.

– Igor, do jasnej cho­lery, zosta­wi­li­śmy cię z mło­dym i mia­łeś przy­pil­no­wać, żeby obej­rzał lek­turę. Za dwa dni ma spraw­dzian. Wiesz, że ma pro­blemy z pol­skim. – Kiedy był zły, wyrzu­cał z sie­bie słowa szyb­ciej niż kara­bin poci­ski, i w taki wła­śnie spo­sób mówił teraz. – Wła­ści­wie ma pro­blemy ze wszyst­kim. Obej­rze­nie z nim pół­to­ra­go­dzin­nego filmu to chyba nie jest wyczyn ponad twoje siły, co?

– No i zaczę­li­śmy, ale tak przy­nu­dzali, że się nie dało tego oglą­dać. Młody zaczął zie­wać, pra­wie mi tu usnął, więc zro­bi­łem krótką prze­rwę. Nie wście­kaj się. To tylko jeden krótki fil­mik na YouTu­bie. Potem obej­rzymy resztę.

– Jeden cho­lerny film – zaak­cen­to­wał Krauze, nie ustę­pu­jąc. – Nie cały dzień z lek­tu­rami, nie cała noc, ale jeden film. I nawet to musia­łeś spar­to­lić? Naprawdę musia­łeś mu pusz­czać to gówno?

– Żadne gówno. Świetna rzecz.

– Kar­misz mnie tym syfem na komen­dzie, pusz­czasz mi to do każ­dego śnia­da­nia i obiadu, pod­nie­ca­jąc się jak nie­do­ro­zwi­nięte dziecko. I jesz­cze poka­zu­jesz to Mar­ce­lowi? Wiesz, że ma pro­blemy w szkole. Jesz­cze zacznie bła­zno­wać jak te dupki w tele­wi­zji.

– Nie bój się, swo­jej córce też to cza­sami pusz­cza­łem i pro­szę, nie prze­szka­dza jej to koń­czyć każ­dej klasy z wyróż­nie­niem – odpo­wie­dział Fijał­kow­ski, nie przej­mu­jąc się sło­wami przy­ja­ciela. Znali się ponad pół życia, lubili się, ale i wku­rzali się na sie­bie, nie szczę­dząc wyzwisk.

– To mój syn, więc się o niego boję. I nie każ mi się z tego tłu­ma­czyć. Po pro­stu przyj­mij to łaska­wie jako fakt. Idź tam, włącz mu tę pier­do­loną lek­turę, a potem rób, co chcesz – mruk­nął, patrząc na zega­rek. – Rów­nie dobrze możesz…

Igor popa­trzył na kolegę.

– Filip… – Nie dokoń­czył, bo Krauze znów mu prze­rwał.

– Nie chcę tego słu­chać. Cho­ciaż raz w życiu zacho­waj się, jak trzeba. Jesteś jego ojcem chrzest­nym. Popier­do­lo­nym, ale chrzest­nym. Nie każ mi żało­wać tej decy­zji. To nasz jedyny syn. Ma jed­nego chrzest­nego. Jeb­nię­tego, ale jedy­nego. Więc się posta­raj, cho­ciaż cza­sami. Wspie­raj go. I przy oka­zji nas też. Wiesz, że jesteś dla niego ważny, lubi cię, słu­cha. Jeśli mu się spodoba to, co mu poka­zu­jesz, to będzie ci chciał zaim­po­no­wać. Zacznie ich naśla­do­wać.

– A tam…

– On się nie umie od tego zdy­stan­so­wać – wyja­śnił szcze­rze prze­jęty Krauze. – Te światy mu się zle­wają. Może to przez ADHD i ogół tych pie­przo­nych zabu­rzeń kon­cen­tra­cji, a może przez to, że jest jesz­cze nie­doj­rzały. Tak czy siak lepiej mu pew­nych rze­czy nie poka­zy­wać, bo jeśli to mu się spodoba, to będzie chciał być taki jak oni. A gdy kole­dzy z klasy zoba­czą w nim kolejne wcie­le­nie wariata, to będą go pod­ju­dzali. A Mar­cel da się pod­pu­ścić.

– Skoń­czy­łeś? – zapy­tał Fijał­kow­ski, się­ga­jąc po butelkę z piwem.

– Tak. Zrób, co należy. Cho­ciaż jemu oszczędź tego gówna. Wystar­czy, że mnie to poka­zu­jesz.

– Jak będzie chciał, to i tak to obej­rzy. Pełno tego w inter­ne­cie. Nie uchro­nisz go.

– Więc mu przy­naj­mniej tego nie uła­twiaj. A poza tym, jeśli mu teraz powiesz, że to tylko ściema, być może się tym nie zain­te­re­suje.

Igor przy­gryzł wargę. Chciał spę­dzić miły wie­czór z chrze­śnia­kiem, poka­zać mu to, co jego samego bawiło, cie­szyło, bez wci­na­nia się rodzi­ców, ale się nie udało.

– Wymyśl coś. Dasz sobie radę. Może tego nie wiesz, ale dla Mar­cela jesteś kimś waż­nym. Kimś, kogo naj­bar­dziej słu­cha. Pamię­taj o tym.

Rozdział 3

3

Wylała por­cję żelu o zapa­chu cedru na dłoń, po czym zaczęła namy­dlać ciało. Piersi, brzuch, pod­brzu­sze, łono, uda, na końcu łydki i stopy. Lubiła doty­kać swo­jego ciała od czasu, gdy stała się nasto­latką. Już wtedy uwiel­biała maso­wać nie­duże piersi z jasnymi sut­kami. Wtedy też zdała sobie sprawę, że pocią­gają ją nie tylko męż­czyźni, ale także kobiety. Piękne, młode, z małymi pier­siami, wyspor­to­wane, ubie­ra­jące się ele­gancko, kla­sycz­nie, wie­czo­rem wkła­da­jące na sie­bie zwy­kły obci­sły T-shirt i męskie spodnie od piżamy.

Podobne do niej.

Uśmiech­nęła się, bo nie­długo powinna się zja­wić Domi­nika. Tro­chę ryzy­ko­wała, spro­wa­dza­jąc ją do swo­jego domu, ale nie potra­fiła się powstrzy­mać. Pożą­da­nie było sil­niej­sze niż zdrowy roz­są­dek. Już się nie mogła docze­kać, kiedy ją dotknie, poca­łuje, kiedy posma­kuje jej śliny. Zacznie muskać jej sutki, jej ide­al­nie okrą­głe pośladki.

Uśmiech­nęła się. Dotknęła tego miej­sca. Poczuła roz­kosz.

– O Boże… – wyszep­tała. Ciało zadrżało. Wsu­nęła palec jesz­cze głę­biej. Po chwili wyjęła. Nie chciała tego robić bez niej. Już nie­długo. Zro­bią to raz, wypiją wino, potem jesz­cze raz.

Prze­su­nęła po łyd­kach maszynką do gole­nia. Robiła to tak czę­sto, że wło­ski nie miały prawa odro­snąć. A mimo to potrzeba cią­głej pie­lę­gna­cji była sil­niej­sza. Musiała być nie­ska­zi­telna, zawsze, każ­dego dnia.

Nagle usły­szała głos.

Wysu­nęła głowę spod stru­mie­nia wody wypły­wa­ją­cej z ogrom­nej desz­czow­nicy. Odcze­kała chwilę, ale hałas się nie powtó­rzył.

Może był to dźwięk tele­wi­zora? „Nie, prze­cież wyłą­czy­łam”, odpo­wie­działa sobie w myślach. Mógł to być głos Helenki, ale córka spała już od ponad godziny. Zwy­kle budziła się dopiero koło pół­nocy, żeby się napić, a potem znów usy­piała moc­nym snem i spała aż do rana. Poza tymi poje­dyn­czymi nocami, kiedy budziły ją kosz­mary.

Parę minut póź­niej zakrę­ciła wodę, wytarła się, otu­liła szla­fro­kiem i wyszła na kory­tarz. Dom ską­pany był w deli­kat­nej poświa­cie lamp pod­su­fi­to­wych. Zaj­rzała do salonu i włą­czyła świa­tło zewnętrzne. W oddali koły­sał się hamak, w któ­rym spę­dzała wie­czory. Tuż obok wygodne fotele ogro­dowe.

Popa­trzyła na leżący na drew­nia­nej ławie tele­fon. Odblo­ko­wała ekran i klik­nęła w powia­do­mie­nie o nowej wia­do­mo­ści.

Zaraz bede. Szy­kuj sie :)

Chwilę póź­niej ubrała się w skąpe figi i spor­towy sta­nik. Popa­trzyła na swoje odbi­cie w lustrze. „Jesteś piękna”, wyszep­tała do sie­bie.

Przy­go­to­wała prze­ką­ski, potem zaj­rzała do pokoju córki. Spała, lekko pochra­pu­jąc. Wró­ciła do salonu i zer­k­nęła na zegar. Dopiero teraz sobie uzmy­sło­wiła, że minęło dwa­dzie­ścia minut, od kiedy otrzy­mała wia­do­mość.

Domi­nika jechała do niej na rowe­rze. Uwiel­biała sport, nie potra­fiła sobie odmó­wić wie­czor­nej prze­jażdżki. Parę­na­ście minut spóź­nie­nia? To nie było w jej stylu. Zadzwo­niła do niej. Odcze­kała kilka sygna­łów, ale bez rezul­tatu. Po chwili pono­wiła. Tym razem cze­kała dłu­żej, mając nadzieję, że usły­szy ten piękny, tro­chę dziew­częcy głos. „Cześć, kocha­nie” albo „Cześć, moja Syrenko”. Ni­gdy nie wie­działa, czemu Domi­nika nazy­wała ją Syrenką, ale było w tym coś sek­sow­nego i dziew­czę­cego zara­zem.

Spró­bo­wała znowu. Z tele­fo­nem przy­kle­jo­nym do ucha prze­szła z kuchni do salonu. Roz­sz­czel­niła drzwi tara­sowe. Usły­szała dźwięki nocy, szum bul­go­czą­cej wody w oczku wod­nym oraz deli­katny szum wia­tru.

Wyszła do ogrodu.

– Jesteś tu? – zapy­tała, ale nikt jej nie odpo­wie­dział.

Połą­cze­nie się urwało. Prze­szła się wokół domu. Ani śladu.

Zadzwo­niła ponow­nie. Miała wra­że­nie, że usły­szała zna­jomy dźwięk komórki. Dzwo­nek, który usta­wiły, gdy dała jej tele­fon w pre­zen­cie. Tylko one znały ten numer, nikt wię­cej.

Nie docho­dził z podwó­rza.

Pode­szła bli­żej wyso­kiego ogro­dze­nia od strony ulicy.

Dźwięk stał się wyraź­niej­szy i gło­śniej­szy.

Wci­snęła przy­cisk, by otwo­rzyć furtkę, i wyszła na ulicę.

Nie odry­wa­jąc tele­fonu od ucha, prze­szła w kie­runku fron­to­wej czę­ści ogro­dze­nia, które ota­czało dom z trzech stron. Z tyłu, tam, gdzie znaj­do­wały się stawy, a dalej już lasy, podwó­rze ota­czało ogro­dze­nie z siatki.

– Kocha­nie? Jesteś tutaj?

Odpo­wie­działo jej mil­cze­nie i nocne nawo­ły­wa­nie zwie­rząt leśnych.

Połą­cze­nie znów się urwało. Zadzwo­niła ponow­nie. Cisza wypeł­niła się znaną jej melo­dią, którą obie uwiel­biały. Poznały się wła­śnie przy tej pio­sence i już na zawsze miała być ich, bez względu na przy­szłość tej zna­jo­mo­ści. Bo to, co je połą­czyło, nie mogło trwać długo. Wie­działa, że to się nie uda. Miała córkę i męża.

Dotarła do krańca ogro­dze­nia i wyj­rzała za róg.

Nawet się nie zorien­to­wała, kiedy jej palce się roz­luź­niły, a dłoń stała się nie­mal cał­ko­wi­cie bez­władna. Jej tele­fon upadł na asfalt.

Ledwo zdu­siła krzyk.

Rozdział 4

4

– Niech pan powie, jaką ten młody czło­wiek dys­po­nuje kwotą i jakie są jego ocze­ki­wa­nia.

Krauze popa­trzył na Mar­cela, który roz­glą­dał się po skle­pie ze sprzę­tem kom­pu­te­ro­wym. Trzy­na­sto­la­tek z roz­wi­chrzo­nymi blond wło­sami się­ga­ją­cymi za ucho wzru­szył ramio­nami. Miał na sobie kolo­rową bluzę, spodnie ska­ter­skie oraz zno­szone trampki w bar­wie wysy­cha­ją­cego błota, ale rów­nie dobrze mógł mieć kalo­sze, adi­dasy albo tra­pery – ubra­nia nie miały dla niego żad­nej war­to­ści. Speł­niały swoją funk­cję. Chro­niły przed chło­dem.

– Młody? – Popchnął syna. – Sły­szysz, że pan wywo­łuje cię do odpo­wie­dzi?

Chło­pak popa­trzył na ojca znu­dzo­nym spoj­rze­niem.

– Ma być dobry i ma rżnąć każdy naj­now­szy tytuł w ultra­de­ta­lach.

Sprze­dawca z tru­dem stłu­mił śmiech, objął pal­cami usta, jakby podzi­wiał wyjąt­kowy obraz w muzeum.

– Jeśli naprawdę zależy ci na czymś sil­nym, to pro­po­nuję ten. – Poka­zał pal­cem jakiś model.

Krauze z tru­dem ukrył emo­cje.

– Co to takiego? – zapy­tał, uda­jąc, że go to nie inte­re­suje.

– Cudo. Dość spory, ciężki, bo ma solidne pod­ze­społy, w tym chło­dze­nie, ale za to karta gra­ficzna… bajka!

Męż­czy­zna ubrany w czarną koszulę i wytarte dżinsy odsu­nął pla­kietkę infor­ma­cyjną na bok, chwy­cił lap­topa i posta­wił go przed nimi na ladzie. Zaczął wymie­niać para­me­try tech­niczne urzą­dze­nia, które, jak ich zapew­nił, pocią­gnie każdą grę w naj­wyż­szych deta­lach gra­ficz­nych. Jego mono­log trwał dwie, może trzy minuty. W tym cza­sie Filip patrzył na sprzęt, a oczy miał jak pię­cio­zło­tówki. Wresz­cie mu prze­rwał. Wie­dział już to, co powi­nien, wię­cej nie musiał.

– Ile kosz­tuje?

– Sie­dem tysięcy czte­ry­sta dzie­więć­dzie­siąt.

– Widzę cenę – rzu­cił, cmo­ka­jąc. Zamy­ślił się. – Pytam, ile wynosi cena osta­teczna.

– Mogę zapro­po­no­wać coś tań­szego, tyle tylko, że kosz­tem jako­ści albo wydaj­no­ści pod­ze­spo­łów. Nie­stety, niż­sza cena ozna­cza gor­szą jakość i wydaj­ność.

– Niech pan lepiej zapro­po­nuje rabat. Zapła­cimy gotówką, wyj­dziemy zado­wo­leni, pole­cimy paru oso­bom ten sklep… Rozu­mie pan…

– Musiał­bym zadzwo­nić do kie­row­nika.

– To niech pan dzwoni – odpo­wie­dział szybko.

Sprze­dawca znik­nął na zaple­czu. Wtedy Krauze obej­rzał z bli­ska lap­topa, potrzą­snął nim, jakby chciał się upew­nić, że ta cała elek­tro­niczna magia, o któ­rej tak zawzię­cie opo­wia­dał sprze­dawca, była tam naprawdę.

– Szef się zgo­dził na kwotę sie­dem tysięcy dwie­ście płatne gotówką – oznaj­mił w tej samej chwili pra­cow­nik sklepu.

– Dosko­nale. – Krauze się uśmiech­nął, a potem roz­wi­chrzył włosy syna.

– Dobra, Jezu, nie rób już siary. – Mar­cel się skrzy­wił. – Zaraz ci oddam, że się nie pozbie­rasz.

Lubili się moco­wać, bok­so­wać, nawet w miej­scach publicz­nych trak­to­wali się po kole­żeń­sku.

– To dawaj, pokaż, ile masz siły.

– W domu. Zoba­czysz. Wezmę cię z zasko­cze­nia.

– W two­ich snach.

– Dobra, skończ. Mówię ci, nie rób siary przy ludziach. Tylko obcia­chu nam naro­bisz.

Sprze­dawca uwi­nął się w nie­spełna pięć minut. Spa­ko­wał kom­pu­ter, przy­go­to­wał fak­turę, a potem przy­jął gotówkę i podał Mar­ce­lowi pudło, które wyglą­dało jak walizka.

Filip zawiózł syna pod dom. Zanim Mar­cel wysiadł z auta, wycią­gnął otwartą dłoń w kie­runku ojca i spoj­rzał wymow­nie.

– Co znowu?

– Hajs.

– Jaki znów hajs?

– Zapo­mnia­łeś już? Za tę szopkę w skle­pie.

Filip prych­nął gło­śno.

– Jesteś nie­moż­liwy.

– Może i tak, może i nie. Hajs.

– Wycho­wa­łem hienę, nie syna. – Krauze popa­trzył na swoją mniej­szą, młod­szą i rów­nie pyskatą wer­sję prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem, które może dzia­łało na prze­słu­chi­wa­nych, ale Mar­cel był na nie odporny.

– Poży­czy­łem ci sie­dem kafli, które mam z komu­nii. Musia­łem zerwać lokatę, którą sam mi zało­ży­łeś. Więc niby co, mam się obejść bez pro­centu? Obo­wią­zuje cię jakaś spe­cjalna taryfa ulgowa?

– Tak. Zniżka rodzinna.

– Zapo­mnij.

– Ile? – zapy­tał, dając za wygraną.

– Dwie stówy albo zadzwo­nię do mamy i powiem jej, co zro­bi­łeś z moją kasą – powie­dział Mar­cel, wyj­mu­jąc komórkę. – Powiem, że mnie zmu­si­łeś. Ode­gram scenę.

– Cze­kaj chwilę – odpo­wie­dział łagod­niej, zaglą­da­jąc do port­fela. – Sto pięć­dzie­siąt. Nie mam wię­cej.

– Jasne. Serio mam w to uwie­rzyć?

– No nie mam. Sto pięć­dzie­siąt i anu­luję ci pierw­sze wykro­cze­nie dro­gowe, gdy już będziesz miał prawo jazdy, czyli za parę lat.

Chło­pak się namy­ślił. Tym razem to on popa­trzył prze­ni­kli­wie na ojca.

– Niby jak to zro­bisz?

– Zapo­mnia­łeś, gdzie pra­cuję?

– Dwa prze­wi­nie­nia. I chcę to mieć na piśmie.

Krauze pokrę­cił głową i podał synowi pie­nią­dze.

– Tylko ani słowa mamie, bo ina­czej nici z naszej umowy – zapo­wie­dział.

– Masz to jak w banku – rzu­cił Mar­cel i pobiegł do domu.

Miesz­kali w nowo­cze­snym budynku na czwar­tym, ostat­nim pię­trze. Mieli apar­ta­ment z dużym tara­sem. Uwiel­biali to miej­sce, było speł­nie­niem ich marzeń.

Filip Krauze scho­wał port­fel, popa­trzył na leżące na tyl­nym sie­dze­niu pudełko lap­topa, a potem z uśmie­chem na ustach ruszył swoim sta­rym zabyt­ko­wym jagu­arem na komendę.

Rozdział 5

5

– Zaraz pad­niesz – powie­dział do Igora.

Fijał­kow­ski spoj­rzał na niego zacie­ka­wiony, pod­no­sząc głowę znad biurka. Miał na sobie koszulę w kratę i zie­lone spodnie bojówki. Z pokrytą bli­znami twa­rzą wyglą­dał jak rasowy dre­siarz w dniu ślubu. Były to ślady, które wprost mówiły o tym, że nie nale­żał do spo­koj­nych i ugo­do­wych osób. Jego szczęka, roz­pra­wia­jąca się z kolej­nym kęsem suchej kieł­basy, którą czuć było w całym biu­rze, znie­ru­cho­miała.

– Znowu chcesz mi wje­bać za oglą­da­nie Jac­kas­sów z Mar­ce­lem?

– Było, minęło. A to, co mam, powali cię na łopatki bez bicia.

– Oby tylko nie robota, bo dopiero zaczą­łem śnia­da­nie. Dru­gie. Albo trze­cie. Czuję się tak, jakby żołą­dek chciał mnie wessać. Cią­gnie i cią­gnie, pier­do­lo­niutki, nor­mal­nie jak pompa ssąca w mojej hon­dzie.

– Nowy lap­top – rzu­cił ura­do­wany i pod­niósł walizkę. – Możemy cza­sami popy­kać w wol­nych chwi­lach.

– Nie mamy wol­nych chwil.

– To je znaj­dziemy.

– Mówisz, że lep­szy od mojego kompa?

– Na twoim to się nawet pasjans zawie­sza. A na tym odpa­limy wszystko – rekla­mo­wał, roz­pa­ko­wu­jąc sprzęt.

– Ile dałeś?

– Ponad sie­dem.

– Sprze­da­łeś jagu­ara?

– Prę­dzej bym twoje organy sprze­dał niż swój samo­chód.

– Skąd tyle mia­łeś?

– Mar­cel mi poży­czył.

– A skąd on tyle ma?

– Wpła­ci­li­śmy mu kie­dyś kasę z komu­nii na lokatę. I tak rok po roku zro­biła się nie­zła sumka. Nie żeby jakaś zawrotna, ale dobra na start. Młody uczy się pod­staw przed­się­bior­czo­ści.

– Ta, jasne, do czasu, aż go wła­sny stary nie oje­bie z kasy. – Igor zarżał.

– Nie bój się, on jest bar­dziej cwany niż my dwaj razem wzięci. Za to, że poży­czył mi kasę, wziął pro­cent z góry. Ma łeb na karku.

– Moja krew.

Filip nie sko­men­to­wał. Zajął się uprząt­nię­ciem biurka. Odsu­nął wszyst­kie akta na bok, by mieć miej­sce na kom­pu­ter, ale w tej samej chwili drzwi otwo­rzyły się na oścież. Na progu stał ich prze­ło­żony, naczel­nik wydziału kry­mi­nal­nego. Nad­in­spek­tor Jan Byczew­ski był wyso­kim męż­czy­zną przed sześć­dzie­siątką. Chudy, z dłu­gimi rękami, wyglą­dał jak skrzy­żo­wa­nie paję­czaka z modliszką.

– Bry, sze­fie – rzekł Igor na powi­ta­nie.

– Chuja tam dobry. Ale widzę u was wszystko gra. Gitara nastro­jona.

– Grunt to być dobrze nastro­jo­nym w robo­cie, sze­fie – przy­znał Igor.

– A ty jak zwy­kle wpier­da­lasz – mruk­nął szorstko nad­in­spek­tor. Jego usta pod pożół­kłym od papie­ro­sów wąsem wykrzy­wiły się w gry­ma­sie. – Powo­dzi się. I nudzi chyba, kurwa. A tu nudzić się wam nie powinno, bo mamy w cho­lerę roboty.

– A szef jak zwy­kle pełna kul­tura.

– A co my mamy napi­sane przy wej­ściu? „Dom Kul­tury w Kłodzku” czy „Poli­cja”?

Jan Byczew­ski zacią­gnął się papie­ro­sem tak mocno, że aż zro­bił się czer­wony, po czym wypu­ścił dym w ich kie­runku, jakby chciał ich zdmuch­nąć z tego świata.

– Sprawy trzeba roz­wią­zy­wać, a nie wrzu­cać do szu­flady. Wisisz mi raport, który był na przed­wczo­raj, a dziś jest już jutro. A macie jesz­cze prze­słu­cha­nie gościa. Czeka w pokoju zwie­rzeń. Chry­ste Panie, czemu muszę wam o tym przy­po­mi­nać. Jesz­cze dziś chcę mieć zamkniętą sprawę. Czy to jasne?

– Okej, będzie raport.

Nad­in­spek­tor splu­nął na pod­łogę tyto­niem.

– Tylko go nie rąb po gło­wie, Igor. Nie chcę się potem tłu­ma­czyć przed komen­dan­tem, że znów kogoś poszar­pa­łeś. Lepiej będzie, jak zro­bisz papiery, tylko bez błę­dów orto­gra­ficz­nych. Filip, ty go prze­słu­chaj.

– Nie mam zamiaru nikogo szar­pać, to nie w moim stylu – odpo­wie­dział Fijał­kow­ski, prze­ły­ka­jąc.

Znali się już kil­ka­na­ście lat, więc żaden nie ukry­wał, że mają do sie­bie dość zni­komy sza­cu­nek. Komenda to nie miej­sce, w któ­rym ludzie kle­pią się przy­jaź­nie po ple­cach. Tutaj się wyko­ny­wało zada­nia, zwy­kle podłe, a natu­ral­nym języ­kiem stały się zło­śli­wo­ści i przy­tyki.

Byczew­ski wyszedł, nie zamy­ka­jąc za sobą drzwi.

Krauze wysprzą­tał biurko, odsu­wa­jąc akta na bok. Pod­łą­czył zasi­lacz i uru­cho­mił kom­pu­ter. Kla­wia­tura zalśniła paletą inten­syw­nych barw.

– Ale cudo. Będziesz kosił na tym sprzę­cie. – Igor popa­trzył z zazdro­ścią.

– W co gramy? – zapy­tał, zacie­ra­jąc ręce. – Raj­dówka czy strze­lanka w zom­bie?

– A nie ma takiej, co wjeż­dżasz raj­dówką w zom­bie?

– Sprze­daj komuś ten pomysł, to nacha­piesz się milio­nów, geniu­szu – odparł i zalo­go­wał się do sklepu inter­ne­to­wego z grami, kupił kod potrzebny do akty­wa­cji, a potem zaczął ścią­gać plik insta­la­cyjny.

Wie­dział, że chwilę to potrwa, więc wło­żył pen­drive’a i włą­czył plik z nie­do­koń­czo­nym rapor­tem, dopi­sał kilka zdań z pamięci, a potem go wydru­ko­wał. Prze­czy­tał szybko ponow­nie i dał Igo­rowi do spraw­dze­nia. Obaj zgod­nie stwier­dzili, że raport jest nad wyraz ide­alny, mimo że zawiera kilka lite­ró­wek, któ­rych Fili­powi nie chciało się już popra­wiać.

– Pójdź z nim poga­daj, okej? – powie­dział Krauze. – Ja w tym cza­sie zain­sta­luję grę. Tylko go nie męcz. Miejmy to już z dyńki.

Eks­pres prze­le­wowy powoli sączył kawę do dzbanka. Igor stu­kał nie­cier­pli­wie pal­cami po sta­rym bla­cie stołu w pomiesz­cze­niu socjal­nym. Wszy­scy nazy­wali to miej­sce kuch­nią, ale poza kil­ku­let­nim eks­pre­sem, starą mikro­fa­lówką oraz zle­wem i ponadry­wa­nym bla­tem, na któ­rym można było przy­go­to­wać kanapki, nie było tu niczego, co by przy­po­mi­nało kuch­nię z praw­dzi­wego zda­rze­nia. Prze­chy­lił głowę w jedną i drugą stronę z taką siłą, że zatrzesz­czały mu kręgi szyjne. Poczuł ból w tyl­nej czę­ści głowy, aż zapie­kło. Ale jak zwy­kle to zigno­ro­wał.

Nie mógł odgo­nić myśli kłę­bią­cych mu się w gło­wie od wczo­raj – myślał o spra­wie, którą musieli zamknąć. Zwi­nęli męż­czy­znę, który pobił swoją part­nerkę i już się brał za jej syna, ośmio­let­niego Damiana. Dzie­ciak w porę uciekł z miesz­ka­nia, a potem zawia­do­mił poli­cję. Igor znał tego gościa, dla­tego poje­chał tam z patro­lem, a potem przy­wieźli go na komendę.

Ude­rzyć kobietę, cho­lera, jakie to pro­ste, a potem jesz­cze gro­zić dziecku. Czemu dam­scy bok­se­rzy pastwią się nad słab­szymi od sie­bie? Dla­czego pobił osobę, którą kie­dyś pod­ry­wał, którą sza­no­wał, gła­skał po czole, karku, szyi, pier­siach, któ­rej mówił miłe rze­czy?

Ni­gdy nie potra­fił zro­zu­mieć face­tów, któ­rzy musieli się wyła­do­wać po pijaku lub, co gor­sza, na trzeźwo. Nie potra­fił pojąć ich toku myśle­nia. Ich zabu­rzo­nej logiki. Moty­wa­cji. Tego, co sami o sobie myślą. O ile to w ogóle robią. Bo co mogło kie­ro­wać gościem, który zaci­ska pięść, po czym bije słab­szą i deli­kat­niej­szą osobę? Myśli, że będzie mógł się tym pochwa­lić przed kole­gami? Dla­czego nie sta­nie do walki z rów­nym? Czemu – w chwili przy­pływu zło­ści – nie wycho­dzi na ulicę, by trzep­nąć po ryju rów­nego sobie?

Prze­szedł z kuchni na dru­gie pię­tro. Wszedł do pokoju prze­słu­chań zwa­nego przez poli­cjan­tów poko­jem zwie­rzeń. Zamknął za sobą drzwi.

Usiadł na krze­śle. Pod­wi­nął rękawy. Popa­trzył na czter­dzie­sto­pa­ro­let­niego gościa. Męż­czy­zna miał pod­krą­żone oczy, ciemne, prze­tłusz­czone włosy do ramion. Wyglą­dał na takiego, co lubi pić. Może i ćpać.

Igor wyła­my­wał palce, raz, drugi, aż zatrzesz­czało. Uwiel­biał każdy rodzaj bólu, a naj­bar­dziej taki, który sam sobie zada­wał.

– Zapier­dol mi, chuju, z całej siły – powie­dział bez wstępu.

– Co? – zapy­tał tam­ten zmie­szany.

– Głu­chy jesteś? Prze­cież mówię wiel­kimi lite­rami. Przy­pier­dol mi.

– Co?!

– Wal, kurwo jebana. Wal, ile masz sił. Wal. Wal!

– Nie chcę.

– Ude­rzy­łeś swoją part­nerkę, więc jak się domy­ślam, lubisz sporty walki. Lubisz boks. Więc pro­szę, jestem tutaj, przy­jeb mi. Albo sam ci zaraz tak przy­pier­dolę, że ci wypadną zęby i wylecą odby­tem.

Męż­czy­zna patrzył na Fijał­kow­skiego jak na zjawę z innego wymiaru.

– No już. Nie widzisz mojej mordy? Mam ci pomóc? – Igor skie­ro­wał palce obu rąk na twarz.

– Nie chcę, nie mogę, nie powi­nie­nem.

– Nie chcesz mi wal­nąć, bo jestem gliną, czy dla­tego, że nie jestem twoją kobietą?

– W ogóle nie chcę – odpo­wie­dział nie­pew­nie. Jego oczy stały się czujne. Odsu­nął się, ale opar­cie krze­sła sta­wiło opór. Za nim była już tylko ściana.

– Daję ci ostat­nią szansę, bo chcę ci pomóc. Przy­pier­dol mi z całych sił. Obie­cuję ci, że ci nie oddam. Nie bój się. Masz moje słowo. Słowo har­ce­rza zwa­nego poli­cjan­tem. Będę tu sie­dział nie­ru­chomo, ręce z tyłu. Nie tknę cię, bo chcę ci pomóc. Zro­zum. Chcę, żebyś się na mnie wyła­do­wał. Naj­moc­niej jak się da. No. Dawaj. Pomóż sobie. Zrób to. Ale w zamian ocze­kuję jed­nego.

Facet mil­czał. Nie wie­dział, czy to jakaś gra, czy roz­mowa na serio.

– Czego? – zapy­tał, bo wresz­cie zro­zu­miał, że powi­nien zadać to pyta­nie.

– Tego, że zosta­wisz swoją part­nerkę w spo­koju. I że już ni­gdy jej nie tkniesz.

– Ale ja nie chcę cię bić. To… to był błąd. Popi­łem, wytrzeź­wia­łem, już nie zro­bię jej nic złego.

Igor zaśmiał się tak, że aż się opluł, sły­sząc te bzdury, ale się nie wytarł.

– Więc co ci zro­biła, że ją tkną­łeś?

– Nawi­nęła się… Prze­pra­szam. Źle to brzmi. Źle to…

– Nawi­nęła się – powtó­rzył niczym echo. – I co, pie­przony Tyso­nie, poczu­łeś ulgę?

Męż­czy­zna potrzą­snął głową, wpra­wia­jąc w ruch prze­tłusz­czone włosy.

– Skoro nie poczu­łeś ulgi, to skąd wiesz, że nie tkniesz jej ponow­nie, sfla­czała parówo?

– Nie tknę. Obie­cuję.

Igor znów prych­nął.

– Okej, to pomyślmy. Hipo­te­tycz­nie. Być może nie­ba­wem wró­cisz do domu, o ile cię wypu­ścimy. I co zro­bisz?

Gość nie wie­dział, co ma powie­dzieć, ale wyczuł, że to rodzaj gry.

– Co zro­bisz?

– Wejdę do domu. Zjem coś.

– A kul­tu­ralne przy­wi­ta­nie to nie łaska?! – huk­nął.

– No tak, tak – potak­nął, bo tak chciał poli­cjant.

– I co potem?

Zatrzy­many, który wciąż nie do końca zda­wał sobie sprawę z sensu roz­mowy, wzru­szył ramio­nami.

– Nie wiem, może coś obej­rzę.

– A do filmu dobrze wypić, nie? Ile wypi­jesz?

– Piwo, może dwa.

– Tyle ci wystar­czy, żeby się ugo­to­wać?

– Chyba nieee – prze­cią­gnął nie­zde­cy­do­wa­nym tonem. Czuł, że poli­cjant zaczyna go roz­gry­zać. Był nie­bez­piecz­nie bli­sko prawdy.

– Więc? – Igor potrzą­sał ner­wowo nogą. Zaci­skał szczękę i pię­ści. Wyglą­dał jak tyka­jąca bomba, która w każ­dej chwili może eks­plo­do­wać. Wystar­czyło poru­szyć nie­wła­ściwy kabel. W tym wypadku były to źle dobrane słowa. Nawet nie­od­po­wied­nie spoj­rze­nie.

– Wypiję trzy piwa. Będzie już okej. Włą­czę jakiś film.

– Jaki?

– Może sen­sa­cyjny. Potem zjem jakieś mię­cho. Tak, zjem kawał mię­cha – dodał, by zaspo­koić ocze­ki­wa­nia poli­cjanta.

– Okej. To dobry plan. Sam bym tak zro­bił na twoim miej­scu. – Kiw­nął głową. – A wtedy, gdy przy­wa­li­łeś swo­jej part­nerce, ile wypi­łeś?

– Z pięć brow­ców. I doje­ba­łem setkę czy­stej. Może tro­chę wię­cej. Tro­chę mnie poskła­dało. Bo, jak to mówią, kto nie pije, ten ma w gło­wie żmije.

Igor nie sko­men­to­wał. Pod­szedł bli­żej.

– Wstań.

Męż­czy­zna zro­bił to, choć miał pewne obawy. Przy­trzy­mał się ściany. Pomiesz­cze­nie było małe, zbyt małe, by czuć się w nim swo­bod­nie.

– Posłu­chaj mnie uważ­nie. Bar­dzo uważ­nie. Bo ja ni­gdy nie powta­rzam.

Męż­czy­zna ski­nął głową i przyj­rzał się wście­kłym oczom poli­cjanta.

– Skoro nie masz odwagi mi przy­je­bać, to jeśli kie­dy­kol­wiek przyj­dzie ci na myśl, żeby choć raz, jeden, kurwa, raz tknąć swoją dziew­czynę, wyżyć się na niej, przy­się­gam ci, że przy­jadę do tej two­jej psiej nory, wycią­gnę cię na śro­dek ulicy, krzyknę tak gło­śno, żeby do okien zbie­gli się wszy­scy sąsie­dzi tej oszcza­nej kamie­nicy, a potem naro­bię ci takiego wstydu, że przez tydzień będą się z cie­bie śmiali. Przy­pier­dolę ci nie raz, ale kilka. Wybiję ci te popsute zęby, które od co naj­mniej czter­dzie­stu lat nie widziały ani pasty, ani den­ty­sty. A potem, gdy już wszyst­kie będą leżały na asfal­cie, prze­cią­gnę cię za te tłu­ste kudły po jezdni. I gdy już uznam, że ci naro­bi­łem wystar­cza­ją­cego syfu wokół dupy, to przy­wlekę cię do aresztu, wsa­dzę do moich zio­mali, któ­rzy są mi winni przy­sługę. Powiem im, że roz­bie­ra­łeś się pod przed­szko­lem, poka­zu­jąc swo­jego pomarsz­czo­nego siu­raka, i zacze­pia­łeś małe dzieci. Prze­orają ci dup­sko tak, że przez mie­siąc będziesz cho­dził jak kow­boj po prze­jażdżce na koniu przez całą Ari­zonę w środku lata.

Męż­czy­zna zbladł jesz­cze bar­dziej.

– Zro­zu­mia­łeś?

Facet potak­nął gor­li­wie. Zadrgała mu szczęka.

– Potrak­tuj to jak ostrze­że­nie. A teraz pod­pisz mi ten doku­ment – powie­dział, prze­su­wa­jąc w jego kie­runku kartkę – i wypier­da­laj stąd. I módl się, żeby­śmy się wię­cej nie spo­tkali.

Igor poszedł do sekre­ta­riatu zała­twić for­mal­no­ści. Nie było go w biu­rze kil­ka­na­ście minut. Gdy wró­cił z kub­kiem kawy w ręku, Filip sie­dział przy lap­to­pie. Cie­szył się jak małe dziecko, które jesz­cze ni­gdy nie widziało tak cudow­nej zabawki. Usiał obok niego.

– Cho­lera, też bym taki chciał. Może sprze­dam auto.

– A czym będziesz do pracy jeź­dził?

– Mój dobry kolega ma ładny zabyt­kowy samo­chód. Mógłby po mnie przy­jeż­dżać. – Mru­gnął poro­zu­mie­waw­czo.

– I potem jesz­cze odwo­zić, co?

– Czy­tasz w moich myślach.

– Sorry, ale nie znam nikogo takiego.

– Dobra, nie pieprz, tylko się suń. Robimy rundę na zmianę, ja pierw­szy.

Nim zdą­żyli uru­cho­mić grę, otwo­rzyły się drzwi i znowu sta­nął w nich naczel­nik. W zębach ści­skał dopa­lo­nego do połowy papie­rosa. Wyjął go i strzep­nął popiół na pod­łogę.

– A tu wciąż jebie. Wie­trzy­cie tu cza­sami?

– Ni­gdy.

– Domy­śli­łem się. Gdzie Schwa­rze­neg­ger?

– Coś ma na mie­ście do zro­bie­nia.

– To źle, bo siłą gra­wi­ta­cji spa­dło to na was.

– Co?

– Robota. Ktoś na was czeka w pokoju prze­słu­chań. Uwiń­cie się z tym szybko.

– Już się tym zaję­li­śmy, naczel­niku. Mamy nowy sta­tus sprawy. Zakoń­czona.

– Nie mówię o tym gościu.

Rozdział 6

6

Naprze­ciwko nich sie­działa kobieta. I to jaka kobieta. Piękne oczy, kształtny nos, ponętne usta. Cerę miała jak nasto­latka, choć mogła być przed trzy­dziestką. Rękaw mod­nej czar­nej bluzy odsła­niał złoty zega­rek. Trzę­sła się ledwo zauwa­żal­nie, jakby jej było zimno, ale Krauze pomy­ślał, że jest prze­stra­szona. Osza­ła­mia­jąca uroda na co dzień musiała jej doda­wać pew­no­ści sie­bie, teraz jed­nak kobieta wodziła dookoła zagu­bio­nym wzro­kiem.

– Pod­ko­mi­sarz Filip Krauze, a to star­szy aspi­rant Igor Fijał­kow­ski, wydział kry­mi­nalny. W czym możemy pomóc o tak nie­ty­po­wej porze, jaką jest to piękne paź­dzier­ni­kowe popo­łu­dnie?

Kobieta mil­czała.

Przy­glą­dali się sobie. Dwie strony pokoju prze­słu­chań, cia­snego i nie­przy­jem­nego pomiesz­cze­nia, w któ­rym zawsze było duszno, jakby tlenu wystar­czało tylko na parę minut roz­mowy, a każda kolejna stwa­rzała ryzyko udu­sze­nia. To wła­śnie dla­tego spo­tka­nia w tym miej­scu sta­rali się ogra­ni­czać do mini­mum. Cza­sami to nie poli­cjanci, ale prze­słu­chi­wani pro­sili o zakoń­cze­nie roz­mowy. Nie­rzadko sami się łamali. Pod­da­wali się, mówili, że jest im słabo i chcą już stąd wyjść.

Krauze chrząk­nął, ale kobieta się nie poru­szyła. Coś jest na rze­czy, bo w tym pomiesz­cze­niu chrząk­nię­cie nie­mal zawsze dzia­łało.

– Powie­dzia­łam już wszystko, gdy dzwo­ni­łam.

Krauze uśmiech­nął się szcze­rze.

– I to wyja­śniło sprawę?

– Nie – odpo­wie­działa cicho, jakby się wsty­dziła wła­snego głosu.

– Jeśli nie, to musimy wie­dzieć, co się przy­da­rzyło pani lub komuś innemu.

– Pro­szę opo­wie­dzieć wszystko od początku – ode­zwał się łagod­nym gło­sem Filip.

– Zagi­nęła moja… part­nerka… – prze­rwała i prze­cze­sała włosy.

Poli­cjanci spoj­rzeli po sobie. Igor uniósł kąciki ust. Filip chrząk­nął z nadzieją, że Fijał­kow­ski nie zacznie się popi­sy­wać.

– Gdzie, kiedy i w jakich oko­licz­no­ściach? – zapy­tał.

– Wczo­raj w nocy. U mnie w domu, to zna­czy pod domem.

Krauze wypu­ścił teatral­nie dłu­go­pis.

– Pro­szę nas zro­zu­mieć. Nie jeste­śmy cza­ro­dzie­jami. Nie znamy fak­tów. Bez tego nie ruszymy. Imię i nazwi­sko, miej­sco­wość, oko­licz­no­ści.

– U mnie w domu. Dwa­dzie­ścia kilo­me­trów od Kłodzka.

– Gdzie?

– Czy dokładny adres coś zmieni?

– Zawsze zaczy­namy od pod­staw – wyja­śnił Igor. – Bez tego nic nie zro­bimy.

Nie odpo­wie­działa. Wes­tchnął osten­ta­cyj­nie, by wyra­zić nie­za­do­wo­le­nie. Po cho­lerę naczel­nik ich tu wysłał? Rów­nie dobrze mógł się tym zająć pierw­szy lep­szy funk­cjo­na­riusz. Ale podej­rze­wał, że Byczew­ski zro­bił im na złość, by potem ich gonić za to, że cze­goś nie skoń­czyli lub nie dopil­no­wali.

Kobieta wpa­try­wała się w nie­wi­doczny punkt, w któ­rym zako­twi­czyła swoje myśli.

– Okej, jeśli tak ma wyglą­dać nasze spo­tka­nie, to pro­szę się zgło­sić do sto­sow­nego komi­sa­riatu, bli­żej miej­sca zamiesz­ka­nia. Ewen­tu­al­nie możemy przy­słać tego samego poli­cjanta, z któ­rym pani roz­ma­wiała. Wrzu­cimy sprawę do sys­temu. A pani nie­ba­wem otrzyma ofi­cjalne potwier­dze­nie przy­ję­cia sprawy. Tyle od nas. A dziew­czyna kie­dyś się pew­nie znaj­dzie – powie­dział poiry­to­wany i wstał.

– Nie wiem, co mam robić. Boję się… Po pro­stu… zagi­nęła. Co się mogło stać? Jak to moż­liwe? Jestem w szoku.

Odwró­cił się.

– Czego się pani boi?

– Tego, że coś się jej stało. Nie odzywa się do mnie. Nie ma jej. Miała do mnie przy­je­chać, ale nie dotarła. Pod domem leżał tylko porzu­cony rower. Nie było nic wię­cej. Nie mam z nią kon­taktu. Jej tele­fon jest wyłą­czony. Nie wiem, co się dzieje, boję się, że coś złego…

Krauze prze­rwał jej gestem.

– Igor, przy­nieś pani wodę – popro­sił kolegę. Ten ski­nął głową i wyszedł bez słowa. Gdy zamknęły się drzwi, pod­jął roz­mowę. – Jak się nazywa pani dziew­czyna?

– Domi­nika.

– Nazwi­sko.

Nie odpo­wie­działa. Odwró­ciła wzrok.

– Może to dziw­nie zabrzmi, ale nie znam.

– Nie wie pani, jak się nazywa pani part­nerka?

– Pro­szę mnie zro­zu­mieć, to dla mnie trudna sprawa. Z wielu powo­dów… Nie znamy się długo. Spo­tka­ły­śmy się dosłow­nie parę razy. To wszystko. Mam córkę i męża, nie chcę, by się dowie­dzieli, że… No wie pan…

– Czyli rozu­miem, że to tylko prze­lotna zna­jo­mość, o któ­rej nikt nie wie i nikt się ma nie dowie­dzieć?

Potak­nęła.

W dro­dze do pokoju prze­słu­chań wzięli od dyżur­nego wydruk zgło­sze­nia. Krauze przej­rzał go pobież­nie, nie wczy­ty­wał się w całość. Dłuż­szych i trud­niej­szych tek­stów naczy­tał się w szkole i ten etap życia dawno temu uznał za zamknięty, dla­tego stu­dio­wa­nie rapor­tów i zgło­szeń było for­mal­no­ścią do odha­cze­nia i zapo­mnie­nia. W dowol­nej kolej­no­ści. Nawet nie uru­cha­miał emo­cji. Zapo­znał się z oko­licz­no­ściami znik­nię­cia i ryso­pi­sem zagi­nio­nej. Kobieta była młoda, nosiła spięte w kucyk włosy.

– Widzi pan, cho­dzi o to, że pozna­ły­śmy się nie­dawno.

– Rozu­miem – odpo­wie­dział, niczego nie rozu­mie­jąc. – A zatem przejdźmy do nieco wyż­szych pozio­mów szcze­gó­ło­wo­ści. Czy brała pani pod uwagę fakt, że ktoś się dowie­dział o waszym związku, na przy­kład pani mąż, i…

– Nie – wtrą­ciła szybko, nie dając mu dokoń­czyć – on nic nie wie. Rzadko bywa w domu. Teraz jest za gra­nicą. Zawsze mnie infor­muje o swoim powro­cie.

– Może dowie­dział się ktoś z jego oto­cze­nia – zasu­ge­ro­wał, mając w pamięci istotny fakt wyni­ka­jący ze sta­ty­styk, że to człon­ko­wie rodziny naj­czę­ściej stoją za tego typu prze­stęp­stwami.

– To nie ma nic wspól­nego z moim mężem. Wyje­chał kilka dni temu. Na dwa tygo­dnie. Ni­gdy jej nie widział.

– Okej, wobec tego nie będę cią­gnął tego wątku. Gdzie i kiedy się pozna­ły­ście?

– Przez inter­net, przez apli­ka­cję dla… no wie pan…

– Chyba się domy­ślam – przy­znał, dra­piąc się dłu­go­pi­sem po gło­wie. – Dla osób homo­sek­su­al­nych? Bisek­su­al­nych?

– Zga­dza się. Sam pan rozu­mie, nie miesz­kamy w dużym mie­ście, trudno tutaj o kluby dla takich par, dla­tego korzy­stam z apli­ka­cji. Spodo­ba­łam się jej, napi­sała do mnie wia­do­mość, ja jej odpi­sa­łam. Potem prze­sła­ły­śmy sobie jesz­cze parę zdjęć…

– Intym­nych? – zapy­tał, choć nie wie­dział po co. Nie miało to zna­cze­nia. Być może kie­ro­wała nim potrzeba zebra­nia infor­ma­cji, na wypa­dek gdyby znik­nię­cie oka­zało się czymś poważ­niej­szym. Cho­ciaż fakt, w myślach roz­bie­rał ją wzro­kiem. Była jedną z naj­ład­niej­szych kobiet, jakie w życiu widział.

– Tak.

Krauze z tru­dem zga­sił swoje myśli.

– Co się wyda­rzyło póź­niej? – zapy­tał tonem urzęd­nika, a nie zwy­kłego faceta, któ­remu spodo­bała się osoba, z którą roz­ma­wia. Sta­rał się zacho­wy­wać tak, jakby nie dostrze­gał jej urody. Potra­fił się zacho­wać. Bar­dziej bał się, że Igor zacznie odsta­wiać cyrk.

– Po dwóch czy trzech dniach spo­tka­ły­śmy się w mie­ście na kawie, a po paru dniach u mnie.

– Ile razy?

Kobieta po raz pierw­szy deli­kat­nie się uśmiech­nęła, pew­nie wywo­łały to miłe wspo­mnie­nia.

– Dosłow­nie kilka. I zawsze wtedy, gdy wie­dzia­łam, że mąż jest za gra­nicą. Gdy jest w kraju, nie mogę ryzy­ko­wać.

– Wspo­mniała pani o córce? Poznały się?

– Widziała ją chyba raz. Powie­dzia­łam, że to kole­żanka ze szkoły, która mieszka w pobliżu i od czasu do czasu będzie do nas wpa­dać.

– I od kiedy się pozna­ły­ście, nie wyda­rzyło się nic podej­rza­nego?

– Nie.

– Nic dziw­nego, nic, co by wzbu­dziło pani nie­po­kój?

– Nic. Wydaje mi się, że wszystko było mię­dzy nami okej. Wyda­wało mi się, że się w sobie zako­chu­jemy, że wszystko jest wręcz ide­al­nie, aż tu nagle… Nie mogę tego zro­zu­mieć, nie mogę w to uwie­rzyć.

Krauze chwilę się namy­ślał. Już teraz wie­dział, że trudno będzie ugryźć tę sprawę.

– Ni­gdy jej pani nie przy­ła­pała na niczym… dziw­nym, nie­co­dzien­nym?

– Spę­dzi­ły­śmy do tej pory kilka wie­czo­rów. Oglą­damy filmy, słu­chamy muzyki, a rano się żegnamy. Każdy z tych dni wyglą­dał nor­mal­nie.

– Niech mi pani opo­wie o tym, co się stało wczo­raj.

– Nic spe­cjal­nego. Napi­sała do mnie, że nie­długo przy­je­dzie. Zawsze jeź­dziła na rowe­rze. Wie­dzia­łam, że zaj­mie jej to jakieś dwa­dzie­ścia minut, może pół godziny. Ogar­nę­łam szybko kuch­nię i poszłam pod prysz­nic. W pew­nej chwili usły­sza­łam jakieś odgłosy. Pod prysz­nicem jest dość gło­śno, woda zagłu­sza wła­ściwą ocenę, a mimo to wyda­wało mi się, że usły­sza­łam czyjś głos.

– Jest pani pewna? – zapy­tał, patrząc na nią prze­ni­kli­wie. Jego wyobraź­nia pra­co­wała, wciąż wyobra­żał ją sobie pod prysz­ni­cem. Musiała mieć feno­me­nalne ciało. Takie, na któ­rego widok face­tom pusz­czały hamulce. Zer­k­nął w papiery, żeby sobie przy­po­mnieć jej nazwi­sko. Pau­lina Walas zapewne była świa­doma, jak jej uroda działa na face­tów. Może dla­tego tak się teraz zacho­wy­wała, uru­cha­mia­jąc wyuczony dystans i powścią­gli­wość.

– Pani Pau­lino?

– Był przy­tłu­miony. Ale tro­chę mnie zanie­po­koił. Wyszłam z łazienki. Dosta­łam od niej wia­do­mość, że za chwilę przy­je­dzie. Czas mijał, ale jej wciąż nie było. Wyszłam na zewnątrz, zadzwo­ni­łam do niej. I wtedy usły­sza­łam dźwięk tele­fonu. Musiała być na zewnątrz. Zawo­ła­łam ją, ale się nie ode­zwała. Obe­szłam dom, ogro­dze­nie i…

Do pokoju prze­słu­chań wszedł Igor ze szklanką wody. Posta­wił ją gło­śno na stole i prze­su­nął w kie­runku roz­mów­czyni.

– I?

– Zoba­czy­łam na pod­jeź­dzie porzu­cony rower… i tele­fon.

– Ma pani go przy sobie? To dla nas ważne. Od tego zaczniemy.

Kobieta gwał­tow­nie potrzą­snęła głową.

– I to jest wła­śnie naj­gor­sze. Bo nie było go tam.

– Zaraz, cze­goś tu nie rozu­miem. Jak to go nie było? Prze­cież powie­działa pani, że widziała tele­fon.

– Leżał na ulicy, jeśli dobrze zro­zu­mia­łem, to co się z nim stało? – wtrą­cił się Igor.

Ukryła twarz w dło­niach. Krauze to rozu­miał. Została skrzyw­dzona. Pomy­ślał o porzu­ce­niu, tak czę­stym zja­wi­sku wśród par pozna­nych przez inter­net. Szybka komu­ni­ka­cja, kilka roz­mów, wspól­nych kąpieli, seks. A potem szyb­kie zerwa­nie. Bez słowa. Bez wyja­śnie­nia i poże­gna­nia. Zapewne Pau­lina Walas tego wła­śnie doświad­czyła.

– Gdy zoba­czy­łam to wszystko… rower, tele­fon… Zaczę­łam pani­ko­wać. Jedyne, co przy­szło mi do głowy, to to, że wyda­rzyło się coś złego. Ucie­kłam do domu. Zamknę­łam się, zamiast jej szu­kać. Nie wiem dla­czego. Może z pod­świa­do­mej tro­ski o córkę. Może to głu­pie, ale odruch kazał mi biec do domu.

– Co było potem?

– Zamknę­łam za sobą wszyst­kie drzwi i okna, zga­si­łam świa­tła. Spraw­dzi­łam, czy córka śpi. Wszystko było w porządku. Scho­wa­łam się za żalu­zjami i przyj­rza­łam się oto­cze­niu. Patrzy­łam na wej­ście, na furtkę. To było tak bar­dzo dziwne, że wciąż nie mogę zro­zu­mieć. Po jakimś cza­sie zadzwo­ni­łam do niej ponow­nie. Ale nie było już sygnału.

– To by ozna­czało, że pani part­nerka po niego wró­ciła – powie­dział raczej do sie­bie niż do niej.

– Ale po co?

– Mogła coś ukry­wać – zasu­ge­ro­wał Igor. – Może chciała uciąć tę zna­jo­mość. A może się wyła­do­wał.

– Nie potra­fię odpo­wie­dzieć. Pozna­ły­śmy się nie­dawno. Nie powie­dzia­ły­śmy sobie wszyst­kiego, ale wydaje mi się, że Domi­nika nie jest dziew­czyną, która mia­łaby coś ukry­wać. Wyglą­dała na szczerą, otwartą.

– Czym się zaj­muje?

– Nie mówiła mi. Tro­chę nas krę­ciła pewna doza tajem­nicy i tego, że jesz­cze nie­wiele o sobie wiemy. A mimo to nie wie­rzę, że tak po pro­stu znik­nęła. Nie wie­rzę, że pod­je­chała pod dom, porzu­ciła rower, a potem znik­nęła. To nie­moż­liwe. Gdyby chciała ze mną zerwać, toby to zro­biła. Ale i w to nie wie­rzę. Dopiero zaczy­na­ły­śmy się sobą cie­szyć. Zaczy­na­ły­śmy się w sobie zako­chi­wać. Było nam ze sobą naprawdę dobrze. Nie zro­biłaby mi tego, nie po tym, co nas połą­czyło.

– Co? – Igor zapy­tał wprost.

Pau­lina Walas, która do tej pory patrzyła głów­nie na Filipa, spoj­rzała na aspi­ranta Fijał­kow­skiego. Czter­dzie­sto­letni facet z wie­loma bli­znami na twa­rzy nie wyglą­dał na kogoś, komu można się zwie­rzać. A jed­nak usły­szeli to obaj wyraź­nie.

– Praw­dziwe uczu­cie, pro­szę pana – odpo­wie­działa spo­koj­nie, a zara­zem wyjąt­kowo szcze­rze.

– To się pani prze­ko­nała, że tak nie jest – odpo­wie­dział w swoim stylu.

Spoj­rzała mu głę­boko w oczy, a potem wes­tchnęła z dez­apro­batą.

– Myli się pan.

– Roz­ma­wiała pani z sąsia­dami? – zapy­tał Igor, igno­ru­jąc jej słowa.

– Ow­szem, z paroma oso­bami, bo tylu mam sąsia­dów, ale nikt nic nie wie. Nikt jej nie widział. Miesz­kam na odlu­dziu. Poza tym powie­dzia­łam, że cho­dzi o moją kuzynkę. Nie chcę, żeby mąż się dowie­dział. Muszę być ostrożna.

– Na razie to by było tyle – rzu­cił Filip Krauze, by zakoń­czyć spo­tka­nie. – Posta­ramy się zająć sprawą jak naj­szyb­ciej. Z doświad­cze­nia wiem, że ludzie szybko się odnaj­dują. Według sta­ty­styk zagi­nieni wra­cają do domów naj­czę­ściej w ciągu czter­dzie­stu ośmiu godzin, cali i zdrowi, mówią, że spo­tkali kogoś zna­jo­mego po dro­dze albo…

– Domi­nika nie spo­tka­łaby kogoś zna­jo­mego o dwu­na­stej w nocy – wtrą­ciła, nie dając mu dokoń­czyć. – A jeśli sta­ty­styki rze­czy­wi­ście nie kła­mią, to, szcze­rze mówiąc, zostało jej nie­wiele czasu.

Rozdział 7

7

Czarne syl­wetki. Maja­czą mi przed oczami, machają do mnie, koły­szą się na jasnym tle.

Ale kim są?

Czy chcą mi pomóc?

Czy skrzyw­dzić?

Otwie­ram oczy. Sufit, ściana, poświata, którą pozo­sta­wiają świa­tła pobli­skich latarni i domów. Jest już pew­nie druga, może trze­cia w nocy. Prze­cie­ram oczy, wstaję z łóżka, pod­cho­dzę do okna. Patrzę w nie­prze­nik­nioną czerń, która nie ma końca. Dopiero gdzieś w oddali, któ­rej nie potra­fię osza­co­wać, poja­wia się nie­wielki pas świa­tła. Uchy­lam okno, by wpu­ścić świeże, choć nieco chłodne powie­trze, które oczy­ści atmos­ferę kosz­mar­nej nocy i prze­goni potworne sny.

Wycho­dzę z sypialni. Zaglą­dam do każ­dego pokoju i pomiesz­cze­nia, nawet do kuchni i łazienki, by się tylko upew­nić, że wszystko jest na swoim miej­scu, a noc nie nakryła domu cząstką zła, któ­rego nie będę w sta­nie się pozbyć.

Prze­cho­dzę przez kory­tarz, patrzę na pary butów. Sta­ram się wszystko zapa­mię­tać, każdy szcze­gół. Upew­niam się, że nic się nie zmie­niło, nikt do niego nie zaglą­dał. Z wpół­przy­mknię­tymi oczami kro­czę jak luna­tyczka po domu, szu­kam kogoś, kogo nie ma. Oglą­dam się za sie­bie, by zna­leźć coś, co da mi odpo­wiedź na wiele drę­czą­cych mnie pytań.

Szu­kam tele­fonu, aż wresz­cie go znaj­duję, leży na kana­pie, tej, na któ­rej tak cudow­nie się kocha­ły­śmy, aż do utraty tchu. Nie­mal każ­dego dnia, każ­dego wie­czoru.

Żad­nych nowych wia­do­mo­ści, połą­czeń ani powia­do­mień. Świat o mnie zapo­mniał, jak­bym prze­stała ist­nieć. Jak­bym pozo­stała już tylko we wspo­mnie­niach.

Gaszę ekran, pokój znów tonie w ciem­no­ści, w któ­rej czają się demony. Być może wśród nich znaj­duje się ten, który wie, gdzie ona jest.

Ona.

No wła­śnie.

Kim wła­ści­wie jest?

Dla­czego nie zada­łam tych oczy­wi­stych pytań?

Dla­czego byłam tak naiwna?

Dla­czego dałam się skrzyw­dzić?

Nagle sły­szę sze­lest.

Dreszcz, moje ręce stają się bez­władne.

Czuję, że ktoś jest na podwó­rzu, choć nie mogę tego wie­dzieć. Nie mam pew­no­ści. Wyry­wam się z odrę­twie­nia, powoli prze­su­wam się w kie­runku włącz­ni­ków świa­tła i oświe­tlam całe podwó­rze. Dzie­siątki moc­nych punk­to­wych lamp roz­ja­śniają ciem­ność. Mrok za oknem nie ma już dla mnie tajem­nic. Widzę taras, chwie­jący się leni­wie hamak, krzewy, duże donice, traw­nik, zra­sza­cze, oczko wodne, basen, plac zabaw. Widzę każdy cen­ty­metr podwórka.

Wszystko jest na swoim miej­scu. Nie ma tam nikogo.

Pod­cho­dzę do kolej­nego okna, tego, z któ­rego widać wjazd na podwó­rze.

Powoli prze­krę­cam żalu­zję, oba­wia­jąc się tego, co zoba­czę.

Odchy­lam ją, ale nie dostrze­gam niczego nie­po­ko­ją­cego.

Boże, co tu się dzieje?

Jesz­cze chwila i zwa­riuję.

Co ją zmu­siło do tego, by to wszystko porzu­cić? Rower, tele­fon. Naszą miłość.

Jeśli ucie­kła, to dla­czego bez słowa?

Patrzę na miej­sce, w któ­rym stwo­rzy­li­śmy swój bez­pieczny raj.

Upew­niam się jesz­cze raz. Nikogo nie ma.

A mimo to wciąż się czuję tak, jakby ktoś był w pobliżu.

Rozdział 8

8

Dokład­nie w połu­dnie minęli tabliczkę z napi­sem Głusz­czyce. Było tu nie­wiele domów, więk­szość nowych. Stały w odle­gło­ści kil­ku­dzie­się­ciu, a nawet kil­ku­set metrów od sie­bie, co spra­wiało wra­że­nie, jakby każdy chciał zacho­wać azyl. Czy to była nie­pi­sana zasada tego miej­sca, czy raczej kwe­stia przy­padku?

– Byle willa kosz­tuje tutaj pew­nie wię­cej niż wszyst­kie twoje organy na czar­nym rynku. Cho­ciaż… – zawie­sił głos, po czym zwol­nił i skrę­cił – kto by kupił wątrobę albo nerki alko­ho­lika?

– Filip, możesz prze­stać? – wark­nął Igor.

– A coś się nagle taki draż­liwy zro­bił?

– Nie twój inte­res – burk­nął.

– Jaki jest numer tego domu?

– Dwa­dzie­ścia.

– Czyli to ten na końcu wsi. – Filip wska­zał pal­cem ostatni dom.

– Ładna mi wieś, raczej osada boga­czy.

Przed nimi znaj­do­wał się ogromny par­te­rowy dom oto­czony wyso­kim ogro­dze­niem. Z ulicy nie można było niczego podej­rzeć. Poję­cie pry­wat­no­ści nabie­rało tutaj zupeł­nie innego wymiaru.

Zapar­ko­wali auto na pobo­czu, pode­szli do ogro­dze­nia i zadzwo­nili.

Krauze rozej­rzał się dookoła, pró­bu­jąc sobie przy­po­mnieć, czy kie­dy­kol­wiek tu był. Koja­rzył więk­szość wsi i miej­sco­wo­ści w oko­licy Kłodzka, tej jed­nak nie znał.

W sumie to dobrze. To zna­czy, że nie doszło tutaj do żad­nego porwa­nia ani mor­der­stwa.

Tuż obok bramki znaj­do­wał się wjazd dla samo­cho­dów. Cof­nął się kilka kro­ków i pod­sko­czył, pró­bu­jąc coś doj­rzeć. Nie­stety, nic.

Po chwili usły­szeli głos w domo­fo­nie.

– Słu­cham?

– Filip Krauze, Igor Fijał­kow­ski, wydział kry­mi­nalny. Roz­ma­wia­li­śmy wczo­raj. Chcemy zamie­nić z panią parę słów.

Zabrzę­czał mecha­nizm furtki. Weszli na prze­stronną, zadbaną pose­sję z równo przy­strzy­żo­nym traw­ni­kiem. Dom był duży, nawet za duży jak na jego gust. Ciemna ele­wa­cja, w któ­rej domi­no­wały okna nie­mal na całą wyso­kość domu, wjazd do garażu. Niski, nie­mal pła­ski dach, prze­szklone ściany. Nowo­cze­sny, este­tyczny, pro­sto z kata­lo­gów dizaj­ner­skich. Nawet gdyby pra­co­wał w poli­cji jesz­cze przez pół wieku, to i tak nie byłoby go na taki stać. Masywne drzwi jak do skarbca otwo­rzyły się na oścież. Sta­nęła w nich Pau­lina Walas. Wyglą­dała jesz­cze bar­dziej atrak­cyj­nie niż poprzed­niego dnia. A to prze­cież wyda­wało się nie­moż­liwe.

– Czy udało się coś usta­lić w spra­wie Domi­niki? Cze­kam na wia­do­mo­ści od was, od niej, od kogo­kol­wiek.

– Chyba lepiej będzie poroz­ma­wiać w środku.

Zapro­siła ich sto­sow­nym gestem. Prze­szli do salonu, w któ­rym w oczy rzu­cał się wyso­kiej klasy sprzęt audio. Ogromny tele­wi­zor zaj­mo­wał pra­wie pół ściany. Wnę­trze mogłoby być sce­ne­rią do nie­jed­nego zachod­niego filmu. Salon łączył się z poły­sku­jącą kuch­nią. Mini­ma­li­styczny luk­sus. Naj­bar­dziej zadzi­wia­jące były kwiaty – one zdu­miały Krau­zego naj­bar­dziej. W ogrom­nych gra­fi­to­wych doni­cach pięły się rośliny przy­po­mi­na­jące dzieła sztuki nowo­cze­snej. Nawet nie potra­fiłby ich nazwać ani opi­sać. Pew­nie zostały spro­wa­dzone na zamó­wie­nie z dru­giego końca świata, z miej­sca, o któ­rego ist­nie­niu nie miał poję­cia. No ale wybrał pracę, która nie dawała gwa­ran­cji dobrych pie­nię­dzy. Wła­ści­wie nie dawała żad­nych gwa­ran­cji.

Usie­dli na wygod­nych kana­pach, przy któ­rych stała niska ława wyko­nana z pokaź­nych roz­mia­rów drewna. W blat wto­pione było ozdobne szkło. Mebel wyglą­dał obłęd­nie. Krauze uświa­do­mił sobie, że jako poli­cjant zara­bia tyle, ile być może ona wydaje na kosme­tyki w mie­siącu. Chyba na tym pole­gał para­doks miej­sca, w któ­rym się zna­lazł – w środku było mało rze­czy, ale każda wyda­wała się cho­ler­nie droga. Czuć było wyjąt­kową jakość wykoń­cze­nia: dobrej jako­ści wiel­kie okna, drzwi, włącz­niki świa­tła, szla­chetna deska pod­ło­gowa, nie mówiąc o sprzę­cie elek­tro­nicz­nym. Takich rze­czy nie widy­wało się w pobli­skich domach czy miesz­ka­niach, a bywał w wielu.

– Pró­bo­wa­li­śmy się cze­goś dowie­dzieć o pani part­nerce – zaczął, gdy już sie­dzieli – ale…

– Ale? – pona­gliła go, gdy zorien­to­wała się, że to ona powinna prze­rwać ciszę.

– Pro­blem polega na tym, że po pierw­sze, nikt poza panią nie zgło­sił jej zagi­nię­cia, po dru­gie Domi­nika jest dość popu­lar­nym imie­niem. Nasza baza danych nie dała nam żad­nych wyni­ków. Mamy w oko­licy parę tysięcy kobiet o tym imie­niu. Musimy mieć kon­kret. Bez tego nic nie zro­bimy.

– Jak to? – zapy­tała, prze­cze­su­jąc opa­da­jące włosy. Pod dopa­so­wa­nym czar­nym T-shir­tem ryso­wały się nie­duże piersi. Nie nosiła sta­nika.

Krau­zego zdzi­wiła postawa Igora. Zwy­kle w takich chwi­lach się wydur­niał albo gadał od rze­czy, ale był dziw­nie mil­czący, od początku wizyty się nie ode­zwał.

– Niczego pano­wie nie zna­leźli?

Filip pokrę­cił głową, po czym pochy­lił się w kie­runku kobiety.

– Poli­cja ma swoje spo­soby, aby roz­po­cząć poszu­ki­wa­nia, ale pro­szę zro­zu­mieć, na razie nie mamy nic poza imie­niem. Musi nam pani powie­dzieć coś wię­cej. Nazwi­sko, miej­sce zamiesz­ka­nia, znaki szcze­gólne. Może macie wspólne zdję­cie?

– Zro­bi­łam nam kilka sel­fie, ale kiedy poka­za­łam je Domi­nice, kazała mi je usu­nąć. Powie­działa, że źle na nich wygląda.

– W tele­fo­nie jest opcja przy­wra­ca­nia zdjęć z kosza.

– W tym wła­śnie pro­blem, że to było w jej tele­fo­nie. Tym, któ­rego nie ma. Tym, który jej kupi­łam i zare­je­stro­wa­łam na sie­bie numer – powie­działa to takim tonem, jakby żało­wała, że to zro­biła.

Krauze opu­ścił na moment głowę. Popra­wił czapkę z dasz­kiem. Uwiel­biał bejs­bo­lówki, miał ich pokaźną kolek­cję. Dziś rano wybrał czarną z wyha­fto­wa­nym skró­tem „San Fran­ci­sco”.

– Nikt poza panią nie zgło­sił zagi­nię­cia osoby o tym imie­niu. Dopóki nie zrobi tego rodzina…

– To nie może­cie zro­bić nic wię­cej – dokoń­czyła.

– Otóż to.

– Rozu­miem – odpo­wie­działa bez prze­ko­na­nia.

– Czy tam­tej nocy wyda­rzyło się coś dziw­nego, nie­po­ko­ją­cego? Odgłosy, hałasy, dźwięk sil­nika, nie­ty­powi ludzie krę­cący się w pobliżu…

– Nic nie sły­sza­łam, ale kon­struk­cja tego domu na to nie pozwala. Mamy tu solidne okna i grube ściany. A jeśli cho­dzi o nie­zna­jo­mych, to rów­nież nie­wiele mogę powie­dzieć. Nikogo tu nie widzia­łam w ostat­nim cza­sie.

Potak­nęli nie­mal jed­no­cze­śnie. Fakt, z tego miej­sca trudno było coś dostrzec, poza wiel­kim podwó­rzem, na któ­rego końcu, za szpa­le­rem krze­wów, można było doj­rzeć stawy, a daleko, kil­ka­set metrów od domu, korony drzew. W takich małych miej­sco­wo­ściach jak ta, jak setki i tysiące innych las był nie­od­łącz­nym ele­men­tem kra­jo­brazu.

Krauze odha­czył jej słowa w pamięci. Mało zna­czące detale zwy­kle zapa­mię­ty­wał, waż­niej­sze zapi­sy­wał.

– Czy w cza­sie waszego ostat­niego spo­tka­nia cokol­wiek zdra­dzało jej nie­po­kój? Zacho­wy­wała się ina­czej niż zwy­kle? – Tym razem pyta­nie zadał Igor, jakby wresz­cie się wybu­dził ze stu­poru. Filip miał wra­że­nie, że kolegę coś drę­czy.

– Nie, acz­kol­wiek za dobrze jej nie zna­łam. Nie umiem oce­nić, co było normą, a co nie.

– Nikt do niej nie dzwo­nił? Nie odcho­dziła, by ode­brać tele­fon?

– Raczej nie.

– Czy zosta­wiła jakieś swoje rze­czy?

– Już mówi­łam, że nie. Polu­bi­łam ją, zauro­czyła mnie, bar­dzo dobrze się z nią czu­łam, miło spę­dza­ły­śmy wie­czory, ale… w naszym przy­padku nie mogło być mowy o sta­łym związku, o wspól­nym zamiesz­ka­niu, dla­tego nie zosta­wiała tu nic oso­bi­stego. To było nie­moż­liwe.

Filip się­gnął po leżący na stole kata­log wnę­trzar­ski. Prze­rzu­cił kilka stron, by zająć czymś ręce. Popa­trzył na luk­su­sowe wnę­trza zagra­nicz­nych loftów, wiel­kich niczym hala do koszy­kówki miesz­kań, na które mogli sobie pozwo­lić jedy­nie majętni przed­się­biorcy. Wnę­trza tak potężne, że można było po nich jeź­dzić rowe­rem i przez cał­kiem długi czas wcale się nie nudzić.

– Jakie ma pani rela­cje z sąsia­dami? – zapy­tał, kła­dąc pismo na grubą ławę.

– Nie utrzy­muję z nikim kon­tak­tów.

– Czemu?

– Nie mam takich potrzeb.

– A coś pani o nich wie? Czy ktoś mógłby być w to zamie­szany?

– Nie­wiele wiem o tych ludziach, poza tym, że dużo pra­cują. Rzadko się widu­jemy. Mieszka tu kilku biz­nes­me­nów, paru leka­rzy, pew­nie i praw­nicy. Raczej spo­kojne towa­rzy­stwo. Nie podej­rze­wam, by wśród nich był ktoś, kto przy­czy­niłby się do znik­nię­cia Domi­niki.

Krau­zemu na razie tyle wystar­czyło.

– Chcie­li­by­śmy jesz­cze rzu­cić okiem na rower, któ­rym przy­je­chała – powie­dział, dając znać, że roz­mowa dobie­gła końca.

Filip dotarł do końca ulicy. Spoj­rzał na nowy par­te­rowy budy­nek z białą ele­wa­cją i nie­du­żym tara­sem zwró­co­nym w kie­runku góry. Dom ota­czały rośliny ozdobne, dość ładne. Ale nie to zwró­ciło jego uwagę. Jako jedyny miał kamerę umiesz­czoną tuż pod dachem. Nie­stety była w kształ­cie kuli, więc nie miał pew­no­ści, jaki miała zasięg, może tylko podwó­rze i pod­jazd. Ale trzeba było to spraw­dzić.

Pod­szedł do furtki z domo­fo­nem. Wci­snął przy­cisk i cze­kał. Po chwili usły­szał dzie­cięcy głos.

– Słu­cham?

– Jest ktoś z doro­słych?

– Na przy­kład kto?

– Na przy­kład tata.

– Kim pan jest?

– Pra­cuję w poli­cji, chcę poroz­ma­wiać z two­imi rodzi­cami.

– Przed chwilą mówił pan, że z tatą.

– Mama też może być.

– Tata jest w szpi­talu.

– Strasz­nie mi przy­kro.

– A mnie nie, bo tam pra­cuje.

– Możesz popro­sić mamę?

– Jak się pan nazywa?

– Krauze.

– Ma pan jakieś imię?

– Mam. Zawo­łaj mamę.

– Dziwne imię, nie sły­sza­łam o takim.

– Muszę poroz­ma­wiać z mamą albo kimś doro­słym.

– Pro­szę pocze­kać.

Uśmiech­nął się. Prze­zorne dziecko. Odpo­wied­nio nie­ufne. Wyra­bia­nie poczu­cia ostroż­no­ści u dzieci było naj­lep­szym, co rodzice mogli dla nich zro­bić. Poża­ło­wał, że Mar­cel nie ma choćby cząstki takiej odpo­wie­dzial­no­ści. Po usły­sze­niu domo­fonu wpu­ściłby domo­krąż­ców albo han­dla­rzy byle czym, posa­dził ich na kana­pie, by robili swoje, a potem poszedł do pokoju. Ważne, żeby mu nie prze­szka­dzali w grze na kon­soli.

– Dzień dobry, w czym mogę pomóc poli­cji? – Głos star­szej kobiety wyrwał go z zamy­śle­nia.

– Pod­ko­mi­sarz Krauze, można na moment?

W tej samej chwili usły­szał brzę­cze­nie zamka. Prze­szedł krótką alejką pro­wa­dzącą do domu. Z boku podwórka zauwa­żył oczko wodne. Jego apa­ra­tura wyda­wała deli­katny szum. Istny raj, na który zapra­co­wały dło­nie leka­rza.

Naci­snął klamkę, nie cze­ka­jąc, aż ktoś mu otwo­rzy. Kul­tu­ralne zacho­wa­nie od lat miał scho­wane w szu­fla­dzie biurka i nie zamie­rzał z niego korzy­stać. We wnę­trzu prze­stron­nego kory­ta­rza stała star­sza kobieta z wło­sami wymo­de­lo­wa­nymi niczym u aktorki z Dyna­stii.

– Prze­pra­szam za naj­ście – rzekł, poka­zu­jąc legi­ty­ma­cję – ale chciał­bym zapy­tać o kamerę pod domem. Czy jest włą­czona?

– Zdaje się, że tak. Zamon­to­wany jest sto­sun­kowo nowy sys­tem alar­mowy i kamera. Czemu pan pyta?

– Chciał­bym obej­rzeć nagra­nia z ostat­nich dwóch dni.

– Mogę zapy­tać, w jakim celu?

Krauze pomy­ślał o tym, co się wyda­rzyło w ostat­nim cza­sie. O stra­chu Pau­liny Walas. O jej tajem­nicy. Nie chciał mówić niczego wprost.

– Jed­nemu z miesz­kań­ców został skra­dziony samo­chód. I może ta kamera nagrała… – powie­dział, nie koń­cząc.

– Ja w tym panu nie pomogę, pro­szę przy­je­chać, jak będzie mój syn. Powi­nien być za dwa, może trzy dni.

– Dwa, trzy dni, a dziew­czynka powie­działa, że tata jest w pracy…

– No cóż, powie­działa tyle, ile wie i rozu­mie. A prawda jest taka, że syn wyje­chał, pra­cuje w dwóch szpi­ta­lach, takie czasy. Jest chi­rur­giem w Opolu, cza­sami bywa odde­le­go­wany do dru­giego szpi­tala, we Wro­cła­wiu. Jak mówię, powi­nien być w domu pod koniec tygo­dnia. Na pewno panu pomoże.

Krauze ski­nął głową, podzię­ko­wał za wizytę. Prze­szedł jesz­cze raz wzdłuż ulicy, ale tylko w tym domu była kamera.

Usiadł w aucie i cze­kał na Igora. Nim zdą­żył zjeść sezamka, ujrzał jego zwinną, atle­tyczną syl­wetkę. Kolega masze­ro­wał w kie­runku wozu. Popa­trzył na męż­czy­znę, któ­rego lubił, z któ­rym się przy­jaź­nił i z któ­rym uwiel­biał się dro­czyć – byli dla sie­bie tacy od zawsze, od dnia, gdy się poznali. W dzie­ciń­stwie wiele razy się ze sobą bili, szar­pali, kłó­cili się o każdą pier­dołę. Teraz pozo­stały im tylko zaczepki słowne.

Zer­k­nął na jego łobu­zer­ski uśmiech. Jak zwy­kle miał ochotę zro­bić coś głu­piego.

– Co masz? – zapy­tał, gdy Igor usiadł ciężko w fotelu.

– Kilka domów pustych. Nikogo nie było. Może sie­dzą w pracy – rela­cjo­no­wał. – A może nie chcieli mi otwo­rzyć. Jeśli sprawa nabie­rze kształtu, przy­ślemy tu mun­du­ro­wych.

Krauze w odpo­wie­dzi wska­zał pal­cem.

– Mamy jeden dom z moni­to­rin­giem, ale nie ma wła­ści­ciela. Ma być pod koniec tygo­dnia. Ta kamera może być skie­ro­wana na frag­ment jezdni. Jeśli Domi­nika rze­czy­wi­ście ist­nieje, być może został po niej ślad. A jeśli to wszystko sfin­go­wała, będziemy to mieli na nagra­niu.

– A jak ktoś ją upro­wa­dził?

– To wtedy – odpo­wie­dział po namy­śle – będziemy mieli poważny pro­blem.

Rozdział 9

9

Usły­szał piskliwy dźwięk dzwonka. Otwo­rzył oczy. Przez chwilę nie wie­dział, co się dzieje. Ciężko dyszał. Serce waliło mu jak mło­tem. Spał kamien­nym snem i zapo­mniał wyłą­czyć dzwo­nek. Rozej­rzał się po sypialni. Był sam. Wero­nika musiała być na dole.

Po powro­cie z Głusz­czyc Filip poje­chał na komendę, a on do domu, tłu­ma­cząc się złym samo­po­czu­ciem. Oczy­wi­ście ściem­nił. Po pro­stu musiał odpo­cząć. Paź­dzier­ni­kowe popo­łu­dnie robiło ze środka dnia nie­mal wie­czór, sza­rość spo­wi­jała mia­sto szyb­ciej, niż się tego spo­dzie­wał, dla­tego czuł się senny.

– Nawi­jasz – powie­dział, oddy­cha­jąc ciężko. Miał zamknięte oczy i umysł. Nie docie­rało do niego, co się działo, chwi­lowo stra­cił poczu­cie rze­czy­wi­sto­ści.

– Tu Krzy­siek, pro­si­łeś, żebym dał znać w tej spra­wie, no wiesz…

– Aaa, tak… Sorry, spa­łem, ledwo żyję – wyja­śnił, prze­cią­ga­jąc słowa. – Co się dzieje?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki