Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sławomir Koper porusza temat aktualny, niestety znany nie tylko ze współczesnych filmów i książek sensacyjnych. Opowiada o terroryzmie w historii Polski, poczynając od sztyletników z okresu powstania styczniowego, a kończąc na Januszu Walusiu, który w kwietniu 1993 roku zamordował szefa południowoafrykańskich komunistów, Chrisa Haniego. Na kartach książki przewijają się skrytobójcy i zamachowcy, działający w imię wielkich idei i z niskich pobudek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 297
Od autora
Na pomysł tej książki wpadł kilka lat temu mój syn Grzegorz i tak skutecznie mnie przekonywał, że zdecydowałem się bliżej przyjrzeć tematowi. Początkowo obawiałem się jednak, że nie znajdę dostatecznej ilości materiału, ale kwerenda przyniosła zaskakujące rezultaty. Pomimo bowiem obiegowych opinii głoszących, że zawsze walczyliśmy z otwartą przyłbicą, a żadnego władcy nad Wisłą nigdy nie zamordowano, nasza historia nie różni się specjalnie od dziejów innych narodów. U nas także nie brakowało: skrytobójców, zamachowców czy terrorystów, a zbrodnia była normalnym narzędziem prowadzenia polityki.
Już epoka Piastów obfitowała w zabójstwa panujących, a chociaż nigdzie nie zanotowano imion morderców Mieszka II Lamberta czy Bolesława Śmiałego, wiadomo jednak, że odeszli w gwałtowny sposób, a ich śmierć była na rękę ich przeciwnikom.
Potem było jeszcze bardziej krwawo, podczas rozbicia dzielnicowego popularne stało się trucicielstwo, co przypłacił życiem niejeden władca tej epoki. Czasami zresztą nie bawiono się w podobne subtelności i sprawę załatwiała banda wynajętych zbirów, jak podczas zjazdu książąt w Gąsawie w 1226 roku, gdy zginął książę krakowski Leszek Biały. Siedemdziesiąt lat później ofiarą zbrojnych bandytów padł także król Przemysł II, który miał nieszczęście skonfliktować się z możnymi rodami wielkopolskimi.
Inna sprawa, że w późniejszych wiekach faktycznie sytuacja znacznie się uspokoiła i zanotowano właściwie tylko jeden zamach na władcę Rzeczpospolitej Obojga Narodów. W listopadzie 1620 roku chory psychicznie szlachcic sandomierski, Michał Piekarski, usiłował zamordować czekanem (!) Zygmunta III Wazę. Król został ranny, zamachowca ujęto i poddano śledztwu z użyciem tortur. To właśnie z tego powodu pojawiło się określenie, że ktoś drze się jak Piekarski na mękach. Niespełna dwa tygodnie po próbie zabójstwa zamachowca publicznie stracono w Warszawie, rozrywając go końmi, ciało spalono, a prochy wystrzelono z armaty.
Rozbiory Polski spowodowały, że walka o wolność Polski znacznie się zradykalizowała. Już w dniu wybuchu powstania listopadowego usiłowano zabić w Belwederze Wielkiego Księcia Konstantego, a sprzeciwiających się walce zbrojnej polskich generałów mordowano na ulicach. Kolejne pokolenia bojowników nie miały już obiekcji swoich przodków. Dlatego w czasie powstania styczniowego pojawili się sztyletnicy terroryzujący Rosjan w Warszawie, a ich następcy zaczęli używać nie tylko rewolwerów, lecz także bomb.
Nasz kraj miał wyjątkowo trudną historię: rozbiory, powstania, walka o niepodległość, okupacja niemiecko-sowiecka, lata komunizmu nad Wisłą. Dlatego trudno się dziwić, że członkowie nielegalnych organizacji walczyli wszelkimi dostępnymi środkami. Podczas II wojny światowej w konspiracyjnych laboratoriach pracowano nawet nad bronią biologiczną, uważając, że cel uświęca środki i ważne jest powstrzymanie eksterminacji polskiego narodu. Trudno się tym ludziom dziwić – tragiczna epoka usprawiedliwia drastyczne metody. A przecież nie wszystko można było załatwić za pomocą terroru indywidualnego. Do użycia broni biologicznej na szeroką skalę na szczęście nie doszło, a pojedyncze przypadki (w Krakowie) nie przyniosły spodziewanych efektów.
W niniejszej książce zebrałem kilka najciekawszych – według mojej oceny – przypadków zamachów i terroru z naszych dziejów. Zaczynam od wspomnianych sztyletników, a kończę na zamachu Janusza Walusia, który w kwietniu 1993 roku zamordował szefa południowoafrykańskich komunistów, Chrisa Haniego. Nie zapomniałem o głośnej sprawie braci Kowalczyków z Opola, którą naświetliłem zgodnie z dokumentami z archiwum IPN-u, ani o Polakach dokonujących zamachów w USA. Szczególnie przypadek George’a Metesky’ego, „Szalonego Bombiarza”, był niezwykle ciekawy, gdyż dopiero wówczas rozpoczęto profesjonalne profilowanie przestępców. W niniejszej książce nie brakuje również postaci terrorystów spod znaku PPS-u ani zabójcy cara Aleksandra II, Ignacego Hryniewieckiego. No i oczywiście mordercy prezydenta Narutowicza – Eligiusza Niewiadomskiego. Zresztą ten przypadek zdecydowanie wykracza poza zwykły zamach i jest znakomitym przykładem, do czego mogą doprowadzić spory światopoglądowe i polityczne, a także bardzo źle pojęta miłość do ojczyzny. O czym – jako o przestrodze – warto pamiętać…
Sławomir Koper
Rozdział 1
SZTYLETNICY – TERRORYŚCI POWSTANIA STYCZNIOWEGO
„Rankiem dnia 2 maja – relacjonował rosyjski dziennikarz Nikołaj Berg – [sztyletnicy] zakradli się do galerii oszklonej, a gdy Miniszewski wychodził w szlafroku i naturalnie bez broni, wypadli z ukrycia i zadali mu trzy śmiertelne rany w szyję, serce i piersi tak, że nie wydawszy najmniejszego okrzyku, jak piorunem rażony runął na ziemię. Sztyletnicy najspokojniej zeszli z galerii i napotkanemu w bramie policjantowi powiedzieli, by poszedł na górę, gdyż komuś tam zrobiło się słabo!”1.
Tak wyglądała jedna z akcji specjalnego oddziału terrorystycznego władz narodowych powstania styczniowego. Jej ofiarą padł dziennikarz Józef Aleksander Miniszewski, bliski współpracownik Aleksandra Wielopolskiego, szczególnie „zasłużony” w „obrzucaniu całego narodu błotem zniewagi”. W rzeczywistości oznaczało to, że Miniszewski na łamach prorosyjskiego „Dziennika Powszechnego” publikował negatywne opinie o manifestacjach patriotycznych, a następnie o powstaniu. Z tego też powodu został uznany za „jawnego zdrajcę i renegata sprawy narodowej”. Twierdzono nawet, że nie istniała taka „podłość, której by za pieniądze nie popełnił”.
Władze rosyjskie przyznały wdowie po Miniszewskim dożywotnią rentę w wysokości 1000 rubli (około 12 tysięcy euro) rocznie. Ta jednak nie przyjęła odszkodowania i zadbała, by o jej decyzji dowiedziała się prasa podziemna2. Doskonale zdawała bowiem sobie sprawę z faktu, że przyjęcie zapomogi od rządu carskiego będzie oznaczało, iż ona również trafi na listę zdrajców. A to było wyjątkowo niebezpieczne.
Warto bowiem pamiętać, że praktycznie każda władza wykonawcza w dziejach – bez względu na epokę czy ideologię – dysponowała służbami specjalizującymi się w mokrej robocie. Jeszcze bardziej dotyczyło to organizacji konspiracyjnych działających w podziemiu. Jednak likwidacja ludzi uważanych za szkodliwych lub niewygodnych była tylko jednym z elementów całego przedsięwzięcia, równie ważny był efekt propagandowy.
Polska nie stanowiła pod tym względem wyjątku – wcale nie trzeba sięgać do sądów kapturowych i Wojskowych Sądów Specjalnych Armii Krajowej z czasów II wojny światowej. Bowiem już podczas powstania styczniowego utworzono oddział sztyletników, którego działania nie ograniczały się wyłącznie do zabójstw urzędników zaborczych czy rodzimych zdrajców. Egzekucje dokonywane w biały dzień i niemal na oczach przechodniów miały budować atmosferę terroru i dawać odstraszający przykład zarówno Rosjanom, jak i Polakom, którzy przeszli na stronę wroga.
Spacyfikowane po upadku powstania listopadowego Królestwo Polskie w latach 50. XIX wieku powoli zaczynało się budzić do życia. Wprawdzie trudno było marzyć o poważniejszych zmianach za czasów panowania cara Mikołaja I zwanego „żandarmem Europy”, jednak klęska Rosji w wojnie krymskiej (1853-1856) i śmierć monarchy obudziły nadzieje Polaków. Równocześnie zmarł bowiem feldmarszałek Iwan Paskiewicz, krwawy carski namiestnik od lat sprawujący rządy nad Wisłą. Oczekiwano, że nowy liberalny car zdecyduje się na daleko idące zmiany.
Aleksander II doskonale wiedział, iż jego imperium potrzebuje reform, ale nie przewidywał autonomii dla upartych Polaków. Po przybyciu do Warszawy w maju 1856 roku wypowiedział znamienne słowa: „Żadnych marzeń, panowie!”, ale ogłosił amnestię i zezwolił na powrót emigrantów.
Nie zadowoliło to właściwie nikogo i w Kongresówce narastało wrzenie. Pierwszą okazją do publicznej demonstracji stał się pogrzeb wdowy po bohaterskim obrońcy Woli, generale Józefie Sowińskim (czerwiec 1860 roku). Kilka miesięcy później, w 30. rocznicę wybuchu powstania listopadowego, odbyła się msza żałobna w kościele karmelitów na Lesznie. Wieczorem przed świątynią młodzież zaintonowała Boże, coś Polskę ze zmienionym refrenem (Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie). W drodze powrotnej do domów śpiewano nawet Mazurka Dąbrowskiego, wywołując na ulicach prawdziwy popłoch.
W rocznicę bitwy o Olszynkę Grochowską zorganizowano kolejną manifestację, tym razem z chorągwią z Orłem i litewską Pogonią. Naprzeciwko demonstrantów stanął (w pojedynkę!) oberpolicmajster Fiodor Trepow, nawołując tłum do rozejścia się. Trudno nie podziwiać odwagi czy też pychy carskiego urzędnika, ale policjant „przy wodotrysku dostał po pysku”. Znakomicie poprawiło to humor zebranym, skończyło się jednak na tym, że do akcji wkroczył oddział żandarmów. Manifestantów, wśród których było wiele kobiet, płazowano szablami i obalano końmi – w sumie aresztowano 30 osób.
Dwa dni później, 27 lutego 1861 roku, pod Pałacem Namiestnikowskim pojawiła się potężna demonstracja z żądaniem uwolnienia aresztowanych. Na czele pochodu niesiono krucyfiks i obraz Matki Bożej, co jednak nie powstrzymało Kozaków przed szarżą. W odpowiedzi obrzucono ich kamieniami i grudami zmarzniętego błota, a wtedy dowodzący akcją generał Wasyl Zabłocki (oberwał przy okazji kamieniem) nakazał otwarcie ognia. Zginęło pięciu demonstrantów, których zwłoki przeniesiono na „noszach z lasek i parasoli” do Hotelu Europejskiego.
Budynek oblegały tłumy, „wołając o pomstę za niewinnych i maczając chusty w ich krwi, za sprawę ojczyzny przelanej”.
„Płacz i jęki – relacjonował uczestnik demonstracji Szymon Katyll – napełniają korytarze. Każdy z odwiedzających pochyla się z uszanowaniem nad zwłokami, całując ich rany. Kilku siwych starców z śladem krwi na sumiastych wąsach, klęcząc i złożywszy palce na krzyż, wykonywa gestem przenikającym do głębi serca przysięgę wiecznej zemsty wrogowi”3.
Władze rosyjskie zgodziły się na uroczysty pogrzeb zabitych, w którym wzięli udział przedstawiciele wszystkich stanów i wyznań (również rabini). Jednak był to gest bez znaczenia, gdyż carski namiestnik, książę Michaił Gorczakow, dostał już carski nakaz stłumienia zamieszek siłą.
Przelewowi krwi usiłował zapobiec margrabia Aleksander Wielopolski, dyrektor Komisji Rządowej Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego w rządzie Królestwa Polskiego. Wprawdzie był przeciwnikiem manifestacji patriotycznych i zwolennikiem powolnego budowania polskiej autonomii w oparciu o Rosję, jednak uważał, że radykalizacja nastrojów może doprowadzić do wybuchu zbrojnego powstania. Przeforsował zatem uchwałę mającą „ucywilizować” zasady użycia broni przez policję i wojsko. Według nowych przepisów otwarcie ognia było możliwe dopiero po trzykrotnym wezwaniu tłumu do rozejścia się. Miało to zaoszczędzić ofiar, dotychczas bowiem rozkaz strzelania zależał wyłącznie od osobistej decyzji dowodzącego siłami porządkowymi. Intencje margrabiego były chwalebne, ale sprawy wymknęły się jednak spod kontroli.
Rosjanie przeprowadzili bowiem doskonale zaplanowaną prowokację, wykorzystując odbywający się 8 kwietnia pogrzeb zesłańca Ksawerego Stopnickiego. Podejrzewano, że uroczystość zamieni się w demonstrację patriotyczną, a gdy faktycznie tak się stało, w cyniczny sposób wykorzystano nowe przepisy. Faktycznie – trzykrotnie nawoływano tłum do rozejścia się. Na wszelki wypadek, by demonstranci przypadkiem nie zastosowali się do rozkazu, wezwanie odczytał policjant stojący za kordonem wojska zagłuszającym jego głos uderzeniami w bębny. Ale prawo zostało „uszanowane”. I rozpoczęła się rzeź. Na placu Zamkowym zginęło wówczas około stu demonstrantów, a kolejnych 200 zostało rannych.
Wielopolski – z krwawiącą po uderzeniu kamieniem głową i pokaleczony szkłem z rozbitego okna karety – przedarł się do namiestnika, żądając zaprzestania masakry. Gorczakow ustąpił, cel już osiągnął, w brutalny sposób pokazał buntowniczym Polakom, kto rządzi w Warszawie…
Bestialska akcja na placu Zamkowym nie zahamowała wrzenia wśród Polaków, jednak opór społeczeństwa polskiego przyjął inną formę. Nie prowokowano już zaborcy, demonstracje odbywały się zgodnie z wymogami Rosjan, a patriotyczne obchody przeniesiono do kościołów. Tam intonowano patriotyczne śpiewy, a rosyjscy szpiedzy notowali nazwiska uczestniczących w nabożeństwach.
14 października na terenie Królestwa Polskiego wprowadzono stan wojenny, a następnego dnia w katedrze św. Jana rozpoczęły się uroczystości związane z rocznicą śmierci Tadeusza Kościuszki. Świątynia została otoczona przez wojsko, nikt z uczestników nabożeństwa nie opuścił kościoła, wierni pozostali tam na noc. Wreszcie do środka wkroczyli Rosjanie, by aresztować uczestników obchodów. Wówczas na znak protestu księża zamknęli wszystkie warszawskie kościoły, a rabini solidarnie pozamykali synagogi.
Wybuch powstania wydawał się nieunikniony. Zanim jednak rozpoczął się zryw zbrojny, nadszedł czas terroru…
Początki późniejszej formacji terrorystycznej kryją się w mrokach tajemnicy. Co zrozumiałe, przyczyną takiego stanu rzeczy była głęboka konspiracja organizacji, która praktycznie nie pozostawiła po sobie żadnych dokumentów. Rozkazy i polecenia wydawano ustnie, podobnie też zdawano relacje z wykonywanych zadań. Reszty dokonał czas.
„W ogóle w [powstańczym] zarządzie miasta i policji – wspominał były konspiracyjny komendant stolicy Jan Koziełł-Poklewski – w szczególności prawie niczego nie zapisywano, wszystko było oparte na pamięci i nie sądzę, żeby znalazł się chociażby jeden z ówczesnych naczelników policji, który by mógł poważnie powiedzieć, że pamięta szczegóły tamtejszych działań. Każdy z nas zachował tylko ogólny obraz całej naszej rzeczywistości”4.
Inna sprawa, że polscy uczestnicy i komentatorzy powstania, a później także historycy, pomijali milczeniem fakt, że Polacy zorganizowali oddział typowo terrorystyczny. Przecież według tradycji narodowej zawsze walczyliśmy z otwartą przyłbicą i nigdy nie używaliśmy niegodnych metod. Nie bez powodu już Jan Długosz wstydził się nieco zwycięstwa pod Grunwaldem odniesionego w dużej mierze dzięki fortelom Jagiełły i Witolda. Znacznie wyżej stawiał stosunkowo niewielkie starcie pod Koronowem z tej samej wojny, które przebiegało zgodnie z rycerskimi obyczajami.
Bractwo sztyletników zostało założone w Warszawie w maju 1862 roku przez studenta medycyny, Pawła Landowskiego5. Celów jego działania możemy się tylko domyślać, zapewne miały to być akcje odwetowe na Rosjanach. Grupa (początkowo liczyła zaledwie kilku członków) stosunkowo szybko znalazła się pod kuratelą Komitetu Centralnego Narodowego – tajnego organu koordynującego działalność ruchu spiskowego w Królestwie Polskim.
Za debiut sztyletników niektórzy uważają zamach na ówczesnego namiestnika Królestwa Polskiego, hrabiego Aleksandra von Lüdersa. W końcu czerwca 1862 roku oficer rosyjski pochodzenia ukraińskiego Andrij Potiebnia próbował zamordować dostojnika w stołecznym ogrodzie Saskim. Wykorzystując sprzyjające okoliczności, podszedł od tyłu do Lüdersa i niemal przykładając broń do jego karku, wypalił. Po czym oddalił się nie niepokojony przez nikogo.
Dziwnym trafem Lüders przeżył, kula wyszła bowiem ustami. Oczywiście nigdy nie wrócił do pełni sił i niebawem został odwołany do Petersburga. Do dzisiaj nie wiadomo, czy strzał Potiebni miał w ogóle coś wspólnego ze sztyletnikami. Ukrainiec mścił się bowiem za znęcanie się w śledztwie nad innymi oficerami, członkami antycarskiej konspiracji, oraz wydanie rozkazu rozstrzelania trzech z nich.
Nie ulega jednak wątpliwości, że w tym samym roku członkowie bractwa zorganizowali kilka innych zamachów. Jednym z nich była próba zabójstwa nowego namiestnika, brata cara, wielkiego księcia Konstantego Romanowa, który przybył do stolicy 2 lipca 1862 roku.
Przyjazd dostojnika zapowiadała wcześniej prasa, wobec tego uznano, że jego zabójstwo będzie znakomitą okazją do zademonstrowania uczuć patriotycznych. Na zamach szczególnie nalegał radykalny działacz konspiracji, Ignacy Chmieleński, z racji prezentowanych poglądów nazywany „małym Robespierre’em”. Podobnie jak przywódca rewolucji francuskiej dążył do rozpętania terroru, nie oglądając się na jego skutki. Pragnął też jak najszybszego wybuchu powstania, twierdząc, że konspiratorzy „powinni sztachetami z płotów broń zdobyć i tą bić dalej”6. Oczywiście zabójstwa za pomocą sztyletów zatrutych strychniną (!) także wchodziły w zakres jego zainteresowań, jednak nie odrzucał bardziej konwencjonalnych metod, jak bomby czy rewolwery.
To właśnie Chmieleński znalazł ochotników do zamachu na wielkiego księcia: byli to dwaj 22-letni czeladnicy krawieccy: Ludwik Jaroszyński i Edward Rodowicz. Obaj zobowiązali się zamordować Konstantego w dniu jego przyjazdu do Warszawy, a do zamachu miało dojść na Dworcu Petersburskim (w pobliżu obecnego Dworca Wileńskiego). Przewidywano, że odbędzie się tam uroczyste powitanie księcia przez miejscowe władze, na czele których pojawi się Wielopolski mianowany niedawno Naczelnikiem Rządu Cywilnego. On – jako zdrajca sprawy narodowej – także miał zostać zgładzony.
Zamachowcy otrzymali rewolwery i sztylety, po czym udali się na dworzec. Pociąg z wielkim księciem przybył do stolicy około godziny 17, jednak do próby zabójstwa nie doszło. Konstantemu towarzyszyła bowiem małżonka w zaawansowanej ciąży. W tej sytuacji Jaroszyński nie odważył się strzelać, powstrzymał również towarzysza.
Niechęć do poszkodowania ciężarnej kobiety nie oznaczała, że w ogóle zrezygnowano z zamachu. Niedoszli zabójcy otrzymali informację, że następnego dnia Konstanty, tym razem bez żony, będzie oglądał spektakl w Teatrze Wielkim – i właśnie tam postanowili ponowić próbę uśmiercenia wielkiego księcia.
Sytuacja im sprzyjała, Konstanty niepokoił się bowiem o zdrowie partnerki i postanowił opuścić teatr jeszcze przed zakończeniem przedstawienia.
„Gdy wczoraj – relacjonowano na łamach »Dziennika Poznańskiego« – o godzinie 9.30 wieczorem, Jego Cesarska Mość, Wielki Książę Konstanty wyszedł z Wielkiego Teatru, wsiadł do pojazdu, zbliżył się do powozu młody człowiek i wymierzywszy do jego osoby pistolet, wystrzelił. Dobrotliwa Opatrzność czuwała [jednak] nad życiem tak drogim. Kula przeszyła wojskowe palto, szlifę [naramiennik – S.K.], koszulę i halsztuk, drasnęła ciało nad lewym obojczykiem i uwikłana w frędzle szlify zawisła między koszulą a ciałem. Nikczemny morderca na miejscu uczynku ujęty został”7.
Strzelał Jaroszyński i to on został zatrzymany, natomiast Rodowicz w ogóle nie wyciągnął broni i uciekł chwilę później.
Zamachowiec dzielnie trzymał się w śledztwie, gdy jednak obiecano mu złagodzenie kary, zaczął zeznawać. Na nic to się nie zdało – carskie sądy wojenne z reguły nie dotrzymywały obietnic dawanych Polakom i został skazany na karę śmierci. Powieszono go publicznie sześć dni później na stokach Cytadeli.
Gdy Jaroszyński oczekiwał na proces, dwóch innych konspiratorów usiłowało zamordować Wielopolskiego. 7 sierpnia Jan Rzońca i Ludwik Ryll zaatakowali margrabiego na placu Bankowym. Strzelał Ryll, jednak chybił, a podczas ucieczki został zatrzymany. Nie wydał nikogo w śledztwie, dlatego Rzońca osiem dni później mógł dokonać kolejnego zamachu. Tym razem użył sztyletu zatrutego strychniną – ponownie jednak bez efektu. Gdy bowiem podbiegł do powozu, chcąc zadźgać Wielopolskiego, margrabiego uratował jego własny stangret, uderzając batem niedoszłego zabójcę. Do szarpaniny przyłączył się syn Wielopolskiego i Rzońca został obezwładniony.
Pięć dni po straceniu Jaroszyńskiego obaj – Ryll i Rzońca – zostali powieszeni na stokach Cytadeli, a egzekucja przerodziła się w manifestację patriotyczną. Na mieście pojawiły się ulotki nazywające całą trójkę „męczennikami sprawy wolności”, odprawiano msze w ich intencji, dla warszawiaków byli bohaterami, a nie terrorystami.
Być może słuszność mają badacze twierdzący, że te trzy nieudane zamachy zmieniły dzieje Polski. Niebawem znaleźli się bowiem naśladowcy, a spirala terroru nakręcała się coraz bardziej. W listopadzie zaatakowano Pawła Felknera, namiestnika kancelarii tajnej policji, czyli człowieka zarządzającego inwigilacją konspiratorów. Zamachu dokonano w miejscu jego zamieszkania, w bramie domu przy ulicy Twardej. Ugodzony sztyletem zginął, a dowodzący akcją Władysław Kotkowski osobiście odciął ofierze ucho (!) na znak, że atak zakończył się sukcesem. Na szczęście w późniejszych akcjach nie zabierano już podobnych trofeów…
Po wybuchu powstania styczniowego władze narodowe wydały dekret zapowiadający karanie śmiercią winnych sądów nad jeńcami, ale także „osoby czymkolwiek szkodliwe”. Było to bardzo szerokie pojęcie, jednak uznano, że w sytuacji walki na śmierć i życie z Rosjanami nie można być szczególnie drobiazgowym. Dlatego też kolejne zarządzenie zaliczało do grona przestępstw karanych śmiercią „wszystkie zbrodnie, począwszy od obojętności, aż do wykroczeń przeciw prawom ogólnym i osobistym członków narodu”8.
Zgodnie z instrukcją dla naczelników wojskowych „wszystkie środki tępienia sił wroga były dobre i użyte być powinny”, a szczególnie surowo zalecano karać „znanych stronników rządu, szpiegów i zdrajców”9.
„Rząd rewolucyjny nie był przeciwnikiem zabójstw – zeznawał w śledztwie jeden z członków władz powstańczych, Oskar Awejde. – Zapewne byliśmy gotowi zabijać ludzi szkodzących nam. Teoria rewolucji, teoria rządu, według której musieliśmy działać, kazała nam chociażby przez zabójstwo usuwać ludzi szkodzących ruchowi”10.
Wykonawcami wyroków mieli być sztyletnicy zaliczeni do powstańczej żandarmerii. Powołano dwie sekcje: stałą, mającą chronić członków władz narodowych, i tajną, specjalizującą się w egzekucjach. W rzeczywistości podział był dość płynny, a badacze do dzisiaj spierają się o liczebność obu sekcji. Szacunki są bardzo rozbieżne, najbardziej prawdopodobne wydaje się, że ochrona władz narodowych liczyła niewiele ponad 30 osób, natomiast sekcja tajna miała się składać z ponad 200 członków. Liczba ta wydaje się zdecydowanie zawyżona, zapewne zaliczano do niej całą Straż Narodową pod dowództwem wspomnianego już Pawła Landowskiego, założyciela bractwa sztyletników.
Landowski znajdował się pod przemożnym wpływem Chmieleńskiego, który „marzył tylko o sztyletowaniu, wieszaniu, o bombach i zamachach” i najchętniej rozpętałby niczym nieskrępowany terror. Jego substytutem była działalność sztyletników, którzy faktycznie wzbudzali strach w stolicy. Za każdym razem działali według odmiennego planu, bez chwili wahania wchodzili do prywatnych mieszkań, by wykonać wyrok, często też atakowali w miejscach publicznych przebrani za urzędników czy rosyjskich oficerów. Byli ludźmi o nieprawdopodobnej wręcz odwadze, a przypadkowi świadkowie ich ataków często okazywali im sympatię.
„Nad zasztyletowanymi urzędnikami – skarżył się naczelnik rosyjskiej żandarmerii, pułkownik Raspopow – rzadko kto się zlituje, prawie nikt nie chce im oddać ostatniej posługi, zaś liczni przechodnie gestem i uśmiechem okazują jawnie pogardę dla procesji pogrzebowej”11.
Sztyletnicy działali niezwykle skutecznie. Po zamachu na Miniszewskiego kolejną głośną akcją było zamordowanie Aleksandra Mirzy Tuhan-Baranowskiego – polskiego Tatara, lojalnego oficera rosyjskiego odpowiedzialnego za kontrybucje, jakimi obciążono wówczas mieszkańców stolicy. Mirza korzystał z policyjnej ochrony, co jednak nie przyniosło efektu, gdyż zamachowiec wdarł się do jego mieszkania i tam pozbawił go życia.
Nie ograniczano się wyłącznie do zabójstw, sztyletnicy starali się zastraszyć okupanta wszelkimi metodami. Jeden z rosyjskich oficerów skarżył się, że przysłano mu woreczek zawierający „porąbane na drobno kości jednego z jego agentów”.
Władze rosyjskie tłumaczyły sukcesy sztyletników ich… niskim poziomem umysłowym. Twierdzono, że „żaden ze sztyletników nie był człowiekiem rozwiniętym i nie miał charakteru ani rozwiniętych uczuć”, a do tego wszyscy byli „zachowania rozpustnego, a w swej podłości przekroczyli możliwe granice”.
W rzeczywistości do bractwa sztyletników należeli odważni młodzi ludzie reprezentujący właściwie wszystkie warstwy społeczne. Nie brakowało wśród nich studentów, rzemieślników, czeladników czy nawet włościan, a także stangretów, dorożkarzy oraz przedstawicieli stanu szlacheckiego. Łączyły ich chęć walki z zaborcą i brak skrupułów moralnych przy wykonywaniu zadań.
Sztyletnicy dokonali w stolicy 47 zamachów, zabijając 24 osoby i raniąc 23. Wśród zabitych byli: carscy oficerowie i policjanci, szpiedzy, prowokatorzy, dziennikarz, sekwestrator podatków i pewien pułkownik „zabity przez pomyłkę”. Nie zabrakło także dwóch członków organizacji narodowych podejrzewanych o zdradę.
Znacznie bardziej okazale prezentował się katalog rannych w efekcie zamachów. W tym gronie znaleźli się nie tylko namiestnik Królestwa Polskiego i generał-policmajster, ale także konduktor i stróż kolejowy.
Liczba 47 zamachów nie wydaje się zbyt wielka jak na trzy lata działalności, jednak ważniejsze było wrażenie psychologiczne, jakie wywoływała działalność sztyletników. Potrafili zastraszyć okupantów i rodzimych zdrajców, a taki cel od zawsze przyświecał terrorystom wszelkiej maści…
W sierpniu 1863 roku wielki książę Konstanty złożył rezygnację ze stanowiska namiestnika (wyjechał z Warszawy w październiku). Jego następcą został hrabia Fiodor Berg – człowiek, który przed ponad 30 laty tłumił powstanie listopadowe.
Berg pojawił się w stolicy już w maju, nosił wówczas tytuł pełnomocnika namiestnika. Znacznie zwiększył liczbę rosyjskich policjantów w mieście i zarządził stosowanie tortur w śledztwach przeciwko osobom podejrzanym o sprzyjanie powstaniu. Był też wyjątkowo czuły na punkcie własnego stanowiska – zdarzało się, że wysyłał funkcjonariuszy na ulice, by okładali kijami przechodniów niezdejmujących nakryć głowy przed jego powozem. Pomimo swoich blisko 70 lat zadziwiał energią, ciągle zarządzał przeglądy stołecznego garnizonu, osobiście też odwiedzał poszczególne jednostki. A co najważniejsze, wszędzie doszukiwał się zdrady i powiązań z powstańcami.
W tej sytuacji zaczął stanowić realne zagrożenie dla władz narodowych. Wiedziano bowiem, że gdyby miał zburzyć całą Warszawę, by wyeliminować przywódców zrywu, nie zawahałby się tego zrobić. Zapadła zatem decyzja o zamachu na Berga.
Hrabia zawsze jednak poruszał się z silną ochroną, nie wchodziło też w rachubę przedarcie się do jego biura czy mieszkania. Sztylety jako narzędzie zbrodni odpadały, pozostały zatem bomba lub broń palna. Zdecydowano się użyć obu jednocześnie.
Zamach przygotowywali Chmieleński i Landowski. Zalecili obserwację Berga, która potwierdziła wcześniejsze ustalenia: panu hrabiemu rzeczywiście wszędzie towarzyszyła silna obstawa. Prowadził jednak bardzo uregulowany tryb życia, a do tego był człowiekiem niezwykle punktualnym. Po Warszawie jeździł stałymi trasami, dlatego zdecydowano się przeprowadzić zamach na skrzyżowaniu Świętokrzyskiej i Nowego Światu. Była to ulubiona droga powrotu dostojnika z miasta, ponadto jego orszak w tym miejscu nieco zwalniał, co ułatwiało działanie spiskowców.
Uznano, że największe nadzieje na sukces daje atak z pałacu Zamoyskich, kilkupiętrowej kamienicy czynszowej na rogu Nowego Światu. Budowla ze względu na swoje położenie i konstrukcję dawała szansę na bezpieczny odwrót zamachowców po ataku. Ponadto posiadała wiele dużych okien, co umożliwiało zarówno obserwację, jak i przeprowadzenie akcji.
Po bliższych oględzinach pojawiły się jednak wątpliwości, niemożliwy okazał się bowiem dostęp do pomieszczeń na pierwszym piętrze z oknami wychodzącymi na ulicę. Wprawdzie zamachowcy mogli sterroryzować mieszkańców i siłą opanować lokal, jednak groziło to przedwczesną dekonspiracją. Ostatecznie wynajęto dwupokojowe mieszkanie na poddaszu (czwarte piętro), co znacznie utrudniało przeprowadzenie skutecznego ataku. Dużo bowiem zależało od właściwej oceny szybkości posuwania się kawalkady Berga, co z tej wysokości nie było łatwym zadaniem.
19 września po południu Fiodor Berg powracał na Zamek Królewski. Jechał od strony parku Łazienkowskiego przez Aleje Ujazdowskie i Nowy Świat, jego orszak nieznacznie tylko zwalniał na skrzyżowaniach. W pobliżu pałacu Zamoyskich stało kilku ludzi Landowskiego. Dostrzegłszy zbliżającą się kawalkadę, dali znak pozostałym spiskowcom. Gdy orszak Berga zrównał się z budynkiem, rozległ się pojedynczy strzał, po czym posypały się bomby. Na koniec zrzucono butelki z łatwopalnym płynem i miejsce akcji zasnuł dym.
Strzał (z dubeltówki!) oddany w trudnych warunkach był niecelny, podobnie jak bomby, które eksplodowały obok powozu i pomiędzy końmi eskorty. Trzech Kozaków odniosło rany, pojazd hrabiego został pokiereszowany, on sam jednak nie doznał nawet draśnięcia.
Rosjanin nie stracił głowy, wprawdzie spłoszone konie poniosły, zaraz jednak wydał odpowiednie rozkazy. Część jego eskorty natychmiast pobiegła do pałacu Zamoyskich, by jak najszybciej ująć zamachowców. Potężna brama wejściowa była jednak zamknięta, podobnie jak boczne wejścia. Upłynęło sporo czasu, zanim je sforsowano, a jeszcze więcej, nim odnaleziono pomieszczenie, z którego przeprowadzono zamach. Oczywiście spiskowcy zdążyli już zniknąć, na tyłach budynku było bowiem kilka łączących się ze sobą dziedzińców i ogród klasztorny. W tej sytuacji aresztowano wszystkich mężczyzn przebywających w gmachu, a pozostałych mieszkańców wypędzono na ulicę.
Przybyło kilka kompanii rosyjskiej piechoty i zaczęło się regularne plądrowanie. Moskiewscy żołdacy wynosili z budynku całe wyposażenie mieszkań, a czego nie dało się wynieść, wyrzucano przez okna.
„Żołnierz rosyjski – wspominał pisarz i powstaniec Walery Przyborowski (…) – jak wszyscy barbarzyńcy, czujący pewną niechęć do cywilizacyjnych objawów życia, których nie rozumiał, a które mu imponując, gniewały go mocno. Z radością więc, z pewną zaciekłością, istną hord Attyli, depcząc starą rzymską kulturę, rzucił się wewnątrz obu nieszczęsnych domów i wszystko, co napotkał, niszczył, łamał, tłukł. Meble rąbano siekierami, wyrzucano je przez okna na ulicę… Leciały niby grad krzesła, stoły, szafy, (…) świeczniki, lampy, porcelana, zwierciadła, łóżka, obrazy, książki, pościel, ze straszliwym trzaskiem i dzikimi okrzykami barbarzyńskiej tłuszczy”12.
To właśnie wtedy z mieszkania siostry Fryderyka Chopina, Izabelli Barcińskiej, wyrzucono na ulicę fortepian jej brata, co dwa lata później skłoniło Cypriana Kamila Norwida do napisania wstrząsającego wiersza. Horda Moskali nie oszczędzała niczego – wyniesiono korespondencję kompozytora, z mieszkania słynnego orientalisty Józefa Kowalewskiego zabrano bezcenne zbiory. Łupem barbarzyńców padły także rękopisy Jana Długosza i szereg innych cennych woluminów. Rzeczy nadające się do spalenia zrzucano na ogromny stos w pobliżu kamienicy, a resztę niszczono na miejscu. Dowodzący akcją generał Paweł Korf polecił podpalenie zgromadzonego na ulicy wyposażenia. Podobno ogień wzbił się na wysokość wież pobliskiego kościoła św. Krzyża, ostatecznie interweniowała straż pożarna, by nie dopuścić do pożaru na mieście.
Chociaż rabunek oficjalnie był zakazany, żołnierze plądrujący budynek znacznie się wzbogacili. Rozkradano wszystko, co dało się wynieść i spieniężyć. W kolejnych dniach na stołecznych targowiskach można było za bezcen nabyć eleganckie ubrania czy wyposażenie domowe. Nic dziwnego, że gdy nieco później jeden ze znajomych Kowalewskiego stwierdził, że tak postępować mogą tylko „Mongoły”, uczony gwałtownie zaprotestował, mówiąc, że zna Mongołów: „To poczciwi ludzie, a to dzikie łotry”13.
Budynek został oficjalnie skonfiskowany, podobny los spotkał również sąsiednią kamienicę, także należącą do Zamoyskich. Właściciel gmachów został skazany na wygnanie, a jego syn, przebywający w trakcie zamachu w budynku, trafił na Syberię. Na ulicach pojawiły się tysiące żołnierzy z zadaniem aresztowania każdego podejrzanego. Bramy domów miały być zamknięte przez całą dobę, na właścicieli posesji nałożono kontrybucję, a gdyby znów dokonano zamachu i spiskowcy uciekaliby przez ich teren, nieruchomości miały być konfiskowane. Właściciele budynków mieli odtąd odpowiadać za zachowanie swoich lokatorów, a świadkowie zamachów byliby karani na równi z ich uczestnikami. Zakazano noszenia żałoby po bliskich bez zgody policji, a do uczestnictwa w pogrzebie konieczne stały się przepustki.
Berg postanowił dać odstraszający przykład polskim buntownikom i zarządził, by od tej pory egzekucje na spiskowcach odbywały się publicznie na placach miejskich. Początkowo skazańców rozstrzeliwano, potem – jako stały element architektury miasta w okresie powstania styczniowego – pojawiły się szubienice…
Rosjanom nie udało się jednak zatrzymać uczestników zamachu na hrabiego. Terroryści rozproszyli się po mieście i okolicach, część z nich dołączyła do oddziałów powstańczych. W ręce Moskali trafił ostatecznie tylko Dominik Krasuski – został publicznie powieszony. Jego brat Feliks miał więcej szczęścia, walczył z Rosjanami w polu, po czym zbiegł za granicę. Z kolei Albert Kunke poległ podczas jednego ze starć z zaborcą, a Antoni Schmidt, który przygotowywał bomby, został później aresztowany i skazany na karę śmierci zamienioną na 20 lat katorgi.
Opuścili stolicę także obaj organizatorzy zamachu – Landowski udał się do oddziałów partyzanckich na Podlasie, natomiast Chmieleński zbiegł do Galicji. Potem przeniósł się do Paryża, a następnie Londynu. Nigdy nie wyrzekł się działalności patriotycznej ani upodobania do terroru. Z upływem czasu propagował coraz bardziej abstrakcyjne pomysły polityczne – jednym z nich był plan wywołania powstania na Węgrzech i Bałkanach, by jego uczestnicy przynieśli wolność Polsce. W 1870 roku przeniósł się do Szwajcarii, gdzie pewnego dnia zaginął w górach. Czy było to samobójstwo, czy wypadek, tego już nigdy się nie dowiemy. Ciała nie znaleziono.
Natomiast Landowski walczył na Podlasiu, w jednej z potyczek został ranny i trafił do niewoli. Rozpoznano go, wobec czego został skazany na karę śmierci zamienioną tuż przed egzekucją na 20 lat katorgi. Ostatecznie zwolniono go po odbyciu połowy kary, wyjechał do Francji, gdzie dokończył studia medyczne i został cenionym ginekologiem. Unikał kontaktów z polskim środowiskiem emigracyjnym, zarzucano mu bowiem, że chcąc się ratować w śledztwie, wydał wielu współpracowników.
Sztyletnicy nie byli jedyną formacją terrorystyczną powstania styczniowego. Na prowincji działali tzw. żandarmi wieszający, którzy szerzyli jeszcze większy popłoch niż ich koledzy ze stolicy.
Z reguły tworzyli niewielkie oddziały (od kilku do kilkunastu jeźdźców) często zmieniające miejsce obozowania, a przez to niełatwe do wykrycia. Najczęściej atakowali znienacka, po czym natychmiast znikali. Chociaż ich głównym zadaniem było „wieszanie szpiegów”, zbierali również informacje na temat armii rosyjskiej, które dostarczali dowódcom oddziałów powstańczych.
„Ten nowy sposób działania buntowników – złorzeczył gubernator wileński Michaił Murawjow (»Wieszatiel«) – stwarzał niemało trudności władzom wojskowym i małe szajki po lasach były nieuchwytne. Bito tylko na alarm, bo terror wszędzie się zwiększał i ciągle było tylko słychać o różnych osobach okaleczonych, zabitych, powieszonych przez buntowników i w tej liczbie było też kilku naszych duchownych”14.
Kat Litwy w swoich wspomnieniach posługiwał się nazwą „żandarmi wieszający”, najwyraźniej było to powszechnie znane określenie. Inna sprawa, że niektórzy z członków formacji nosili na kołnierzach kurtek emblemat w kształcie trupich czaszek15. Najwyraźniej bez względu na epokę i wyznawaną ideologię terroryści lubią podobne oznaczenia…
Żandarmi wieszający działali najczęściej w biały dzień, co jeszcze bardziej potęgowało grozę wśród ludności. Gdy mieszkańcy wsi Lipie koło Opoczna przekazali władzom carskim informację o powstańczym oddziale działającym w okolicach, niebawem do akcji wkroczyli mściciele. Oddział żandarmów „otoczył nieszczęsną wieś”, całkiem „dostatnią i dobrze zabudowaną”, po czym spalono ją „doszczętnie”. To jednak nie było wszystko, uznanego za głównego winowajcę „Żyda, krawca z Białczewa” powieszono publicznie. To miał być odstraszający przykład dla innych16.
Trudno określić liczbę ofiar żandarmów wieszających. W guberni płockiej liczącej niespełna 600 tysięcy mieszkańców zlikwidowano 342 osoby17, jednak w tej liczbie byli także ludzie straceni w efekcie oddzielnych decyzji dowódców oddziałów powstańczych. Być może zatem należy przyznać rację badaczom, którzy twierdzą, że żandarmi wieszający mieli na sumieniu ponad 1700 ofiar w ciągu całej insurekcji18.
Inna sprawa, że – w miarę upływu czasu i kolejnych klęsk powstańców – znacznie rozluźniała się dyscyplina. Wśród żandarmów także szerzyła się demoralizacja i coraz częściej zdarzały się przypadki przestępstw pospolitych. Niejaki kapitan Miniszewski działający w okolicach Mławy zarekwirował pewnej obywatelce złoty zegarek, innej ukradł „salopę, suknię i spódnicę, po czym sprzedał te rzeczy w karczmie”, a na dodatek chciał powiesić sołtysa, „który niepochlebnie wyraził się o jego stryju”. Sołtysa jednak nie zastał, zatem „zbił batem jego żonę i syna, a dom zrabował”19.
Natomiast kapitan Błociszewski zrabował 417 rubli (około 5 tysięcy euro), potem zarekwirował, a następnie sprzedał konie przeznaczone na potrzeby powstania. Przywłaszczył sobie także sforę chartów, grożąc ich właścicielowi powieszeniem20.
Nie tylko zdemoralizowani żandarmi grabili ludność, w końcowych miesiącach insurekcji coraz trudniej było nawet odróżnić powstańców od zwykłych bandytów. Pospolici przestępcy podszywali się bowiem pod uczestników insurekcji, np. w okolicach Chmielnika grasowała umundurowana (!) banda Cyganów rabująca szlacheckie dwory. Pojawiła się także pięcioosobowa grupa specjalizująca się w napadach na księży, w skład której wchodzili: „organista, Żyd i trzech chłopów”21.
Nie najlepiej działo się również wśród sztyletników, już na początku 1864 roku zdarzały się przypadki samowoli i łamania dyscypliny. Niektórzy członkowie formacji bardziej interesowali się wynagrodzeniem za służbę niż wykonywaniem rozkazów.
„Dozorca rewirowy Galiński – meldował stołeczny Naczelnik Policji Narodowej – jak wiadomo ukarany śmiercią. Wykonawcami jego wyroku byli członkowie Straży Narodowej, którym oprócz zwykłego utrzymania [wynagrodzenia – S.K.] za wykonanie wyroku potrzeba było zapłacić wiadomą sumę. Tymczasem z braku pieniędzy nie otrzymali oni wynagrodzenia i z tego powodu grozili, że jeśli im natychmiast pieniądze nie zostaną wydane, to nie ręczą za siebie. (…) Wtedy pomocnik mój wypłacił im 75 rubli srebrem [900 euro – S.K.] i tym zapobiegł złym następstwom, jakie mogły wyniknąć”22.
Jednak ostatni dowódca sztyletników warszawskich do końca pełnił swoje obowiązki w sposób godny i odpowiedzialny. Emanuel Szafarczyk miał w chwili wybuchu powstania niespełna 23 lata i znaczny staż w organizacjach konspiracyjnych. Był synem stolarza z warszawskiego Leszna, od urodzenia cierpiał na niedowład prawej ręki, co jednak nie przeszkodziło mu w działalności patriotycznej. Po ewakuacji Landowskiego na prowincję to właśnie on przejął nadzór nad działalnością terrorystyczną w stolicy.
Bezpośrednio podlegało mu około 30 osób, chociaż ich działalność skutecznie paraliżowały zarządzenia Berga. Zwiększona liczebność policji, oddziały wojska na ulicach, pozamykane bramy i drzwi domów. Pomimo to Rząd Narodowy nadal odpowiadał przemocą na przemoc.
„Nowe to wzmaganie się moskiewskiego szpiegostwa i terroryzmu – pisano w jednym z okólników – którego to najpotworniejsze wybryki stwierdza codziennie mnóstwo doniesień naszych urzędników bezpieczeństwa publicznego, ponagla jedynie władze narodowe do stosowania wyjątkowych środków, które w stanie zwyczajnym naszego społeczeństwa nigdy by się nie znalazły”23.
Szafarczyk był właściwą osobą na właściwym miejscu i nie miał zwyczaju przejmować się trudnościami. Znakomicie wywiązał się z polecenia likwidacji jednego z najgroźniejszych szpiegów, Bertolda Hermaniego. Osobnik ten usiłował przeniknąć do Rządu Narodowego, a gdy mu się nie udało, wyjechał do Krakowa, gdzie pod fałszywym nazwiskiem szpiegował w kręgach miejscowych zwolenników powstania. Próba wykonania wyroku pod Wawelem nie powiodła się, ale gdy zdrajca wrócił do Warszawy, nie miał już szans na przeżycie. Podwładni Szafarczyka dopadli go w Hotelu Europejskim i zasztyletowali. Zamachowcy pozostali bezkarni, jednak Rosjanie aresztowali niewinnego pomocnika w miejscowej cukierni, Emiliana Chodanowskiego. Zmuszony torturami do przyznania się, że brał udział w zabójstwie, został powieszony publicznie na placu Saskim.
Szafarczyk uchodził za jednego z najwierniejszych podwładnych Rządu Narodowego, który „z nadzwyczajnym narażeniem wykonywał polecenia władz powstańczych”. Nawet osoby mu niechętne i związane z Rosjanami uznawały go za „najdzielniejszego z dzielnych”, niestety o jego losach zadecydowała zdrada.
22 grudnia 1863 roku dokonano nieudanego zamachu na majora Wasyla von Rothkircha, wicedyrektora Kancelarii Specjalnej do spraw Stanu Wojennego. Rothkirch został tylko ranny, natomiast w ręce Rosjan wpadł jego niedoszły zabójca – czeladnik szewski Fryderyk Szyndler. To właśnie on na torturach zdradził nazwisko Szafarczyka jako swojego przełożonego.
Poszukiwania szefa sztyletników nie przynosiły jednak rezultatu, chociaż zaangażowano do tego znaczne siły. Wreszcie w ręce Rosjan wpadł Ignacy Garczyński, członek Straży Narodowej, który po przypadkowym aresztowaniu został przez nich zwerbowany. Na skutek zeznań zdrajcy na początku lutego policja otoczyła cztery szynki na Krakowskim Przedmieściu, gdzie w jej ręce wpadł pewien „cyrulik, który zatruwał sztylety”.
Chociaż Rosjanie byli już na tropie Szafarczyka, ten jednak nie chciał wyjechać za granicę. Wiedział, że rosyjskie służby mają jego dokładny rysopis i zwracają uwagę na mężczyzn w jego wieku z niedowładem prawej ręki. Nawet publiczna egzekucja Romualda Traugutta i jego współpracowników nie spowodowała zmiany decyzji Szafarczyka.
Wreszcie padł ofiarą prowokacji – wydał go jego podwładny i przyjaciel, Filip Wiśniewski, którego przekupiono obietnicą udzielenia koncesji matce na otwarcie szynku…
Dzięki informacjom zdrajcy Rosjanie namierzyli szefa sztyletników, ale początkowo go nie aresztowano. Był obserwowany przez miesiąc, zaborcy chcieli mieć bowiem pewność, że w chwili zatrzymania nie podejmie próby ucieczki. Wreszcie zorganizowali pułapkę: Wiśniewski zaprosił do siebie Szafarczyka – i tam wpadła policja.
Podczas transportu na Pawiak szef sztyletników podjął próbę ucieczki. Jak napisał w jednym z grypsów z więzienia, „dał w mordę oficerowi”, został jednak obezwładniony. Natomiast już podczas pierwszego przesłuchania zorientował się, że Rosjanie wiedzą o nim bardzo dużo:
„Gdy mnie przyprowadzili, wszyscy szatani obstąpili mnie dookoła i zaraz rękę mi obmacali. (…) Następnie odjęli mi pieniądze, ich razy sypały się na mnie – twarz mi zapuchła jak bulwa, oczy sine, że patrzeć nie mogłem, przez kilka dni nic nie słyszałem – ból głowy nieustanny, po tych kontuzjach wzięli mnie na rózgi i co dzień przez trzy dni po 40 odbierałem”24.
Pomimo drastycznego śledztwa Szafarczyk nie załamał się, cały czas twierdził, że nazywa się inaczej, a jego postawa w śledztwie wzbudziła nawet uznanie jednego z Rosjan, który nazwał go „chwatem”. Przeprowadzono jednak 12 (!) konfrontacji i więzień w końcu przyznał się do swojej tożsamości. Nie wydał jednak nikogo, podawał tylko nazwiska ludzi, o których wiedział, że współpracowali z Rosjanami.
17 lutego 1865 roku na stokach Cytadeli Emanuel Szafarczyk został powieszony wraz z ostatnim Naczelnikiem Rządu Narodowego, Aleksandrem Waszkowskim. Była to ostatnia publiczna egzekucja w Warszawie związana z powstaniem styczniowym. Rosjanie nie zadowolili się zresztą śmiercią szefa sztyletników, dodatkowo rozpowszechniali jeszcze informacje, że Szafarczyk przed śmiercią przeklinał powstanie i swoich współpracowników. Nie była to jednak prawda, obaj skazańcy umarli mężnie i z godnością, jak na patriotów i Polaków przystało.
Na marginesie opowieści o terrorystach powstania styczniowego warto dodać, że podczas jego trwania rozważano również projekty znacznie bardziej zabójcze niż sztylety czy bomby. Pojawił się choćby plan domieszania silnej trucizny do żywności dla żołnierzy garnizonu rosyjskiego stacjonującego w Łazienkach, natomiast grupa studentów stołecznej Szkoły Głównej pracowała nad śmiertelnie groźnymi gazami bojowymi.
Rozdział 2
ŚMIERĆ CAROWI
„Ogłuszył mnie nowy wybuch – wspominał pułkownik policji Adrian Dworżycki – byłem poparzony, ranny i obalony na ziemię. Nagle, poprzez dym i śnieżną mgłę, usłyszałem słaby głos Jego Cesarskiej Mości: »Pomóż!«. Zebrawszy resztkę sił, zerwałem się na nogi i rzuciłem ku cesarzowi. Jego Cesarska Mość na wpół siedział, na wpół leżał oparty na prawym łokciu. Sądząc, że cesarz jest tylko ciężko ranny, uniosłem go, ale cesarz miał mocno pogruchotane nogi i krew się obficie z nich lała”1.
Było niedzielne popołudnie 13 marca 1881 roku, do eksplozji bomby doszło w samym centrum Petersburga. Car Aleksander II został śmiertelnie ranny, a w pobliżu konającego monarchy leżało kolejnych 20 ofiar wybuchu, wśród nich zamachowiec samobójca, 25-letni Polak, Ignacy Hryniewiecki. Był członkiem organizacji terrorystycznej Narodnaja Wola (Wola Ludu), która od dłuższego czasu organizowała zamachy na imperatora. Kilka poprzednich prób nie przyniosło rezultatu, wreszcie bomba rzucona przez Hryniewieckiego okazała się skuteczna. Żaden bowiem ze świadków wydarzenia nie miał wątpliwości, że straszliwie poraniony car dogorywa.
Aleksandra II w pośpiechu położono na saniach, którymi jechała jego eskorta, i przewieziono do Pałacu Zimowego, gdzie zakończył życie godzinę później. Zabójca przeżył go o sześć godzin, zmarł wieczorem w jednym z petersburskich szpitali.
Udany zamach mógł się wydawać ukoronowaniem niemal dwuletnich działań grupy terrorystów, do dzisiaj jednak nie wyjaśniono kilku ważnych spraw. Należy do nich zaliczyć zastanawiającą nieudolność policji, która od dłuższego czasu nie mogła sobie poradzić z członkami Woli Ludu, a po śmierci cara natychmiast rozbiła organizację. Nie wiadomo także, dlaczego Aleksander II w każdą niedzielę jeździł po mieście tą samą trasą, chociaż mawiał, że terroryści polowali na niego jak na „wściekłe zwierzę”. Czy władca Rosji stał się niewygodnym człowiekiem nie tylko dla zamachowców, ale także dla części swojego otoczenia? I czy opozycja dworska starała się zbytnio nie przeszkadzać zabójcom w zamordowaniu monarchy?
Ojciec zabitego cara, Mikołaj I, był despotą rządzącym Rosją jak dywizją wojska. Nikomu jednak nie przyszło do głowy organizować na niego zamachów, dlatego poruszał się praktycznie bez żadnej ochrony. Czasy się jednak zmieniały i Aleksander II, reformując imperium Romanowów, sam stał się ofiarą przemian. Jego postępowanie właściwie nikogo nie zadowalało, siły liberalne były zawiedzione ograniczonym zasięgiem reform, natomiast konserwatyści marzyli o powrocie samodzierżawia z czasów jego ojca.
Pierwszy zamach na życie Aleksandra II zorganizowało niewielkie socjalistyczne kółko studenckie o mało wyszukanej nazwie Organizacja, a właściwie jego komórka wykonawcza Piekło. Młodzi zapaleńcy uznali, że zabójstwo cara stanie się sygnałem do masowych buntów chłopstwa i strajków robotników, co zapoczątkuje szybką demokratyzację Rosji.