54,90 zł
Śmierć nie jest przeciwieństwem życia, a jego częścią.
Haruki Murakami
Wielu ludzi nie chce przyjąć do wiadomości, że śmierć czeka każdego. Uświadomienie sobie, że przeminiemy, i my, i nasi bliscy, bywa trudnym i emocjonalnie wyczerpującym doświadczeniem. Raczej odpychamy od siebie myśli o śmierci i umieraniu, a kiedy ten czas nadchodzi, staje się źródłem ogromnego strachu, bólu i niepewności. Czy nie lepiej byłoby przez ostatnie chwile życia, czy to swojego, czy bliskiej osoby, u progu nieznanego, przejść inaczej, z miłością i czułością?
Oddajemy w Twoje ręce wyjątkową i ważną książkę, dzięki której łatwiej przezwyciężysz naturalny lęk przed odchodzeniem. To wzruszająca autobiografia pielęgniarki hospicyjnej, pełna pięknych, głębokich i prawdziwych historii. Choć opowiada o umieraniu i towarzyszeniu osobom odchodzącym z tego świata, znajdziesz w niej poruszające lekcje życia i szczerej mądrości. W trakcie lektury lepiej zrozumiesz, czym jest hospicjum i na czym polega opieka nad człowiekiem u kresu jego dni, doświadczysz również współczucia i czułości, które Hadley Vlahos odnalazła w śmierci każdego swojego pacjenta. Historie, którymi dzielę się w tej książce, pokazują, jak niewytłumaczalne, potężne i poruszające mogą być chwile prowadzące nas od obecnego życia do tego wszystkiego, co dopiero nadchodzi (a wierzę, że coś nadchodzi) - przyznaje autorka.
Nie możesz zatrzymać żadnego dnia, ale możesz go nie stracić!
przysłowie chińskie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 340
Hadley Vlahos, RN
Pomiędzy
Niezapomniane spotkania u kresu życia
Przekład: Agnieszka Górczyńska
Tytuł oryginału: The In-Between: Unforgettable Encounters
During Life’s Final Moments
Tłumaczenie: Agnieszka Górczyńska
ISBN: 978-83-289-0828-4
The In-Between Copyright © 2023 by Hadley Vlahos, RN.
All rights reserved.
Ballantine is a registered trademark and the colophon is a trademark of Penguin Random House LLC.
Polish edition copyright © 2024 by Helion S.A.
All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage retrieval system, without permission from the Publisher.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Drogi Czytelniku! Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adreshttps://editio.pl/user/opinie/pomied_ebook Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
Helion S.A. ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 230 98 63 e-mail: [email protected] WWW: https://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
Dla mojego męża.
Przez całe życie powtarzano mi, że moje marzenia są zbyt duże.
Apotem poznałam ciebie ipowiedziałeś mi, żebym marzyła jeszcze odważniej.
Ludzie są zwykle nieco przestraszeni, słysząc, że jestem pielęgniarką hospicyjną. Pytają, jak mogę codziennie wykonywać tak trudną i smutną pracę. I choć prawdą jest, że w tej pracy zdarzają się trudne — a czasami nawet druzgocące — chwile, to spotyka mnie też wiele pięknych momentów. Takich pełnych zachwytu, które sprawiają, że trzeba się zatrzymać i zastanowić, co one tak naprawdę znaczą. Momentów przepełnionych głęboką miłością i pewnego rodzaju mądrością, która pojawia się wraz ze świadomością, że zbliża się kres życia. Zatem, choć wielu ludzi może nie rozumieć, dlaczego ktoś wybrał taki zawód, osobiście uważam się za szczęściarę, że pracuję w hospicjum.
Opieka hospicyjna ma miejsce wtedy, kiedy z medycznego punktu widzenia nie można już pacjenta wyleczyć, a kres jego życia staje się bliski. Pacjenci decydują się wtedy przerwać leczenie szpitalne i spędzić ostatnie dni, tygodnie lub miesiące w zaciszu własnego domu, w otoczeniu bliskich. Jako pielęgniarka hospicyjna jestem tam, żeby pomóc, zarówno pacjentom, jak i ich rodzinom, przejść przez ten proces. A pacjentom dodatkowo zapewnić jeszcze jak największy komfort i brak bólu. Opieka hospicyjna może trwać do sześciu miesięcy, zatem w trakcie pracy dobrze poznaję swoich pacjentów, ich historie, ich najbliższych, a nawet ich zwierzęta.
Historie, którymi dzielę się w tej książce, pokazują, jak niewytłumaczalne, potężne i poruszające mogą być chwile prowadzące nas od obecnego życia do tego wszystkiego co dopiero nadchodzi (a wierzę, że coś nadchodzi). Opowiadam te historie, ponieważ istnieje tak wiele błędnych przekonań, zarówno na temat samej śmierci, jak i całego procesu umierania. Rozumiem to. I z pewnością nie znam odpowiedzi na wszystkie pytania, choć widziałam śmierć wystarczająco wiele razy, aby mieć ogólne pojęcie na temat tego, czego można się wtedy spodziewać.
Niespecjalnie lubimy rozmawiać o hospicjum czy śmierci. Jednak wiem, że tak naprawdę ludzi to bardzo interesuje, ponieważ zadają mi wiele pytań na ten temat. Niektórzy są po prostu ciekawi śmierci i tego, jak wygląda umieranie. Z kolei inni mają swoje powody, aby interesować się tym tematem. Zwykle dlatego, że mają w hospicjum kogoś bliskiego albo ktoś taki tam wkrótce się znajdzie bądź tam był. Albo po prostu sami tam niedługo trafią.
Najczęściej jestem pytana o to, jak to się w ogóle stało, że zostałam pielęgniarką hospicyjną. To zupełnie naturalne pytanie, tym bardziej że dotyczy kogoś tak młodego jak ja. Gdy pisałem tę książkę, skończyłam trzydzieści lat, ale miałam tylko dwadzieścia cztery lata, gdy zaczynałam tę pracę. Z pewnością byłam dużo młodsza od wszystkich osób, z którymi pracowałam. I nadal jestem. Moja droga do bycia pielęgniarką hospicyjną na pewno nie przebiegała w sposób liniowy. W dzieciństwie marzyłam o tym, żeby zostać pisarką, a gdy zaczynałam studia, nawet nie przemknęła mi przez głowę myśl o byciu pielęgniarką. Natomiast patrząc z pewnej perspektywy czasu, mogę powiedzieć, w jaki sposób seria różnych zdarzeń przygotowała mnie do tej pracy.
Dla wielu ludzi temat śmierci może wydawać się przerażający albo być wręcz tematem tabu. Jednak w mojej rodzinie było zupełnie inaczej. Rodzice mojej mamy byli przedsiębiorcami pogrzebowymi, a ona sama dorastała niemalże w domach pogrzebowych i kostnicach. Jeśli oglądaliście film Moja dziewczyna, to wiecie, co mam na myśli. Dla mojej mamy nie było niczym niezwykłym odrabianie pracy domowej w pobliżu balsamowanych zwłok.
Ze względu na profil firmy rodzinnej śmierć była po prostu częścią naszego życia. Dlatego też nie było niczym niezwykłym, że tematy umierania i wszelkich kwestii z tym związanych najzwyczajniej pojawiały się przy kolacji. Dorastałam w poczuciu, że śmierć jest czymś naturalnym, i tak też ją traktowałam. Jako coś normalnego, a nie jako coś przerażającego czy tajemniczego.
Zostałam również wychowana w duchu określonego przekonania odnośnie do tego, co dzieje się po śmierci. Do dziesiątego roku życia uczęszczałam do prywatnej szkoły Kościoła episkopalnego w Baton Rouge w Luizjanie, a potem moja rodzina przeprowadziła się do Destin na Florydzie i tam nadal chodziliśmy do kościoła episkopalnego. Każdy środowy poranek moja klasa spędzała w ogromnej katedrze w kampusie, a wszystko, czego się wtedy uczyliśmy, koncentrowało się wokół Biblii. Nawet na lekcjach muzyki śpiewaliśmy tylko religijne pieśni uwielbienia. Moje życie rodzinne również koncentrowało się wokół kościoła. Chodziliśmy tam w każdy niedzielny poranek i regularnie braliśmy udział we wszelkich wydarzeniach kościelnych.
Wierzyłam w każde słowo, które zostało tam powiedziane. Wierzyłam w Niebo, wierzyłam w Piekło, również w Dziesięć Przykazań i wszystko inne, w co nauczono mnie wierzyć. Nie zadawałam pytań, po prostu wierzyłam i nie zastanawiałam się zbytnio nad tym.
Miałam piętnaście lat, gdy świat, jaki znałam, po prostu przestał istnieć.
To był zwykły piątkowy wieczór w szkole średniej. A ja, jak zawsze wtedy, stałam na metalowych trybunach i oglądałam mecz futbolu. Piegowate policzki miałam pomalowane czarną farbą i trzymałam za rękę moją najlepszą przyjaciółkę, Hannah, wykrzykując w rytm muzyki naszą szkolną piosenkę zagrzewającą do boju. Patrzyłam, jak piłka szybuje w powietrzu, a potem wpada prosto w ręce mojego przyjaciela Taylora. Dzięki temu wrzeszczałyśmy nawet jeszcze głośniej.
A potem, w ułamku sekundy, dwóch graczy z drużyny przeciwnej zderzyło się z Taylorem, powodując, że osunął się na murawę i trzeba było przerwać grę. Patrzyłam, jak Taylor z trudem wstaje, a potem, stojąc już na nogach, otrząsa się i podbiega do linii bocznej.
— Chyba nie jest z nim dobrze — powiedziała Hannah, ściskając mnie mocniej za rękę.
— Co? Nie, nic mu nie jest! — zaprotestowałam.
Kilka minut później na stadion przyjechała karetka i z ogromnym niedowierzaniem patrzyłam, jak zabiera Taylora.
— Hadley, coś jest nie tak — powtórzyła Hannah.
— Jestem pewna, że tylko złamał kość albo coś w tym rodzaju. Będziemy mogły napisać coś naprawdę zabawnego na jego gipsie.
Hannah pokiwała głową i znowu skupiłyśmy się na meczu.
Później tego wieczoru poszłyśmy do jej domu na nocowankę. Jednak długo nie kładłyśmy się spać, chichocząc, malując paznokcie i nakładając maseczki na twarz. W pewnej chwili w drzwiach do pokoju Hannah pojawiła się głowa jej mamy.
— Do łóżek, natychmiast — oznajmiła nam stanowczo. Hannah przewróciła tylko oczami, ale nie protestowałyśmy.
Gdy się obudziłyśmy następnego ranka, założyłyśmy spodenki Soffe i koszulki, a potem, wciąż zaspane po zbyt krótkiej nocy, udałyśmy się do szkolnej myjni samochodowej. Kiedy dotarłyśmy na parking przed kościołem, zorientowałam się, że wszyscy płaczą. Zatrzymałam się i zakłopotana patrzyłam na przyjaciół.
— On umarł — powiedziała moja przyjaciółka Ashley, patrząc na mnie i Hannah oczami pełnymi łez.
— Kto umarł? — zapytałam wciąż zdezorientowana. Zakładałam, że chodzi o czyjegoś dziadka.
— Taylor Haugen — powiedziała, krztusząc się, gdy wymawiała jego imię.
— On nie umarł — obruszyłam się. — Wszystko z nim w porządku. Dopiero go wczoraj widziałam. Pisałam do niego esemesy.
Odwróciłam się na pięcie i odeszłam na bok. Wybrałam numer Taylora, aby im udowodnić, że rozpowszechniają jakieś głupie plotki. Jednak telefon tylko dzwonił i dzwonił, i dzwonił, aż wreszcie odezwała się poczta głosowa. Rozłączyłam się i wybrałam numer najlepszego przyjaciela Taylora, Chase’a, w nadziei, że on rozwieje wszelkie wątpliwości.
— Wszyscy tutaj mówią, że Taylor nie żyje. Proszę, powiedz mi, co się naprawdę wydarzyło. Wiem, że nie umarł — wypaliłam, gdy tylko odebrał.
Jednak głos Chase’a brzmiał jakoś dziwnie.
— On umarł. Dziś w nocy.
Później się dowiedziałam, że przyczyną śmierci Taylora było pęknięcie wątroby, którego doznał na skutek zderzenia z zawodnikami z przeciwnej drużyny. I choć kiedy wstał i podszedł do linii bocznej, wydawało się, że nic mu się nie stało, rzeczywistość okazała się inna. Nie rozumiałam, dlaczego nie można było uratować Taylora podczas operacji, która odbyła się później, jeszcze tamtej nocy. Czy lekarze nie są właśnie od tego? Od ratowania ludzi? Szczególnie młodych, silnych i zdrowych ludzi? Takich jak Taylor?
Przez długi czas to wszystko wydawało mi się zupełnie nierzeczywiste. Oczywiście wiedziałam, że takie rzeczy się zdarzały. Ale zawsze innym ludziom, a nie moim przyjaciołom. Czułam się tak, jakby to był jakiś zły sen, niedorzeczny i szokujący za każdym razem, gdy uzmysławiałam sobie, że Taylor naprawdę odszedł. Kiedy nie odprowadzał mnie na piątą lekcję, nie pojawiał się na wieczorach filmowych razem z naszą grupą przyjaciół, a także gdy nie pisał do mnie esemesów[1].
Jednak nawet po tym, gdy minął pierwszy szok po śmierci Taylora, zauważyłam, że coś się we mnie zmieniło po jego odejściu. Oczywiście wcześniej rozumiałam śmierć, ale jako coś, co dzieje się na końcu życia, a nie na jego początku. I nie w taki sposób. Przez kolejny rok byłam zła na wszystkich — na moich przyjaciół, którzy żyli sobie jakby nigdy nic, zawodników, którzy zderzyli się z Taylorem, a najbardziej na księdza, który wygłaszał kazania o kochającym Bogu. Wiedziałam, że wielu ludzi w takich chwilach straty zwracało się ku Bogu i jeszcze pogłębiało swoją wiarę, ale ja po prostu tak nie potrafiłam. Cisnęło mi się na usta zbyt wiele pytań. Gdzieś zniknęła ta moja wiara bez zastrzeżeń, która ukształtowała moje wczesne dzieciństwo. A właściwie zatrzęsła się w posadach i została poważnie zachwiana. Teraz szukałam odpowiedzi, więc pytałam każdego, kto tylko chciał mnie słuchać, o to, dlaczego Bóg pozwala pedofilom i mordercom żyć na tej ziemi, a zabrał stąd mojego przyjaciela o bardzo dobrym sercu, zanim zdołał spełnić swoje marzenia. Ludzie w kościele próbowali mnie uspokajać, mówiąc, że Taylor jest teraz w lepszym miejscu. Przewracałam tylko oczami, a mama szczypała mnie w ramię, sycząc, żebym „była grzeczna”.
Latem, po ukończeniu szkoły średniej, przeprowadziłam się do Tallahassee, trzy godziny drogi od mojego domu rodzinnego, żebym zacząć studia na Florida State University. Tam dołączyłam do bractwa, gdzie z bliska i na własnej skórze przekonałam się, dlaczego tamtejsza uczelnia ma reputację najbardziej rozrywkowej. Po śmierci Taylora nadal chodziłam do kościoła, choć już nie z tak lekkim i pełnym wiary sercem jak wcześniej. Jednak podczas studiów ani razu nie przekroczyłam progu świątyni. Po dorastaniu w surowym i religijnym środowisku nareszcie byłam wolna. Tutaj nie obowiązywały żadne zasady i mogłam robić wszystko, na cokolwiek tylko miałam ochotę. Przez większość nocy piłam, próbując odnaleźć sens i cel w życiu. Przejście od ściśle poukładanego harmonogramu do całkowitej wolności i poczucia bycia panią własnego życia okazało się dla mnie ogromnym wyzwaniem. Czułam się zbyt winna, żeby zadzwonić do mojej rodziny i przyznać się do tego, co wyprawiałam, więc kiedykolwiek rozmawialiśmy, udawałam, że wszystko jest w porządku.
Wtedy, studiując na FSU, spotykałam się z kimś w taki sposób, w jaki zwykle robi się to na pierwszym roku. Byliśmy bardzo młodzi i bardzo lekkomyślni — no i stało się. Latem, tuż przed rozpoczęciem drugiego roku, zaszłam w ciążę w wieku dziewiętnastu lat. Gdy tylko zobaczyłam pozytywny wynik testu ciążowego, wszystko się zmieniło, a moje życiowe plany nagle się pokrzyżowały.
Moja mama wspierała decyzję o urodzeniu dziecka. Jednak poza nią i Hannah, która została w Destin i tam poszła do miejscowego college’u, nie miałam nikogo. Byłam samotna i wystraszona. Podczas gdy reszta moich przyjaciół wróciła na drugi rok studiów, ja zostałam w swoim domu rodzinnym, próbując wymyślić, jak mam sobie poradzić sama z dzieckiem. Mój świat stał się bardzo mały. Teraz w wieku trzydziestu lat wciąż wyglądam bardzo młodo. Zatem możecie sobie tylko wyobrazić, jak młodo musiałam wyglądać jako ciężarna dziewiętnastolatka. Lepiej było po prostu nie wychodzić z domu. Ludzie, którzy tak naprawdę nie interesowali się moją sytuacją, mieli na mój temat najwięcej do powiedzenia. Żadna z ich opinii nie była jednak pomocna ani w żaden sposób nie przyczyniała się do zmniejszenia moich własnych obaw i lęków.
Przeszłam ekspresową drogę od bycia normalną studentką do bycia mamą. Nie mogłam wrócić na FSU, a mój plan, żeby zostać pisarką, w żaden sposób nie przewidywał utrzymania siebie ani dziecka. Zatem nie pozostawało mi nic innego, jak zmienić plany — i to szybko.
I w taki oto sposób moje życie potoczyło się zupełnie inaczej, niż pierwotnie zakładałam. Poszukałam trochę informacji i dowiedziałam się, że w zawodzie pielęgniarki, który wymagał tylko dwóch lat nauki, zarobki wynoszą około pięćdziesięciu tysięcy dolarów rocznie, co stanowiło dla mnie najlepszą opcję, dającą mi możliwość utrzymania siebie i dziecka. Dodatkowo lokalny college oferował właśnie taki program nauczania. Niepewna, i w dodatku jeszcze w ciąży, spędziłam tamto lato i kolejny rok na przygotowaniach do studiów pielęgniarskich, a następnej jesieni rozpoczęłam pierwszy semestr na studiach w szkole pielęgniarskiej.
Mój syn, Brody, urodził się w wigilię Bożego Narodzenia w 2012 roku. Te pierwsze lata były ciężką pracą, mającą na celu utrzymanie nas na powierzchni, gdy musiałam sobie radzić z wychowywaniem syna, zdobyciem dyplomu pielęgniarki i rozpoczęciem pracy w tym zawodzie. I choć to był bardzo trudny, ciężki i intensywny czas, to udowodniłam samej sobie, że mogę robić rzeczy, o których nigdy wcześniej nie pomyślałabym i w które nie uwierzyłabym, że w ogóle są możliwe. Dyplom pielęgniarki zdobyłam zgodnie z planem po dwóch latach, a w trakcie studiów jeszcze zaliczyłam roczny staż w szpitalu.
Po ukończeniu szkoły przez kilka miesięcy pracowałam w opiece pośredniej, a później przez prawie rok w domu opieki. Bardzo chciałabym móc powiedzieć, że od samego początku byłam wspaniałą i troskliwą pielęgniarką. Ale to nie byłoby do końca szczere wyznanie. Prawda jest taka, że robiłam, co do mnie należało, i pędziłam do domu. Tak było do czasu, gdy zaczęłam pracować w hospicjum. Wtedy moje życie naprawdę zaczęło się zmieniać.
W hospicjum znalazłam się sześć lat temu i z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że pojawiłam się dokładnie tam, gdzie powinnam, i robię to, co powinnam.
Jednak, oczywiście, po drodze było wiele zawirowań i zwrotów akcji oraz historii, które przeniosły mnie z miejsca w którym zaczynałam, i przywiodły do punktu, w którym obecnie się znajduję.
Jestem bardzo podekscytowana tym, że mogę się z Wami podzielić tymi historiami. Kiedy zaczynałam pracę w hospicjum, wciąż jeszcze poszukiwałam czegoś w życiu. Nie wiedziałam, czy wierzę w siłę wyższą, czy w jeszcze coś innego. Choć nadal nie znalazłam odpowiedzi na wszystkie pytania, jedno mogę Wam powiedzieć na pewno — na świecie istnieją rzeczy, które wymykają się medycznym wyjaśnieniom. I że pomiędzy tym wszystkim, co jest tutaj, na ziemi, a tym, co nadejdzie później, jest coś potężnego i przepełnionego spokojem.
Widziałam to wiele, wiele razy na własne oczy.
[1] Rodzice Taylora założyli fundację non profit jego imienia, Taylor Haugen Foundation, która rozpoczęła kampanię #PledgetoProtect, w ramach której dostarczano ochraniacze na centralną część ciała dla graczy, aby chronić ich przed urazami brzucha. Więcej na ten temat możesz dowiedzieć się na stronie https://taylorhaugen.org/.
Moje włosy wciąż jeszcze były mokre po prysznicu, gdy stałam przed telewizorem i roztargniona oglądałam wiadomości, trzymając w ręce kubek z napisem NAJLEPSZA PIELĘGNIARKA NA ŚWIECIE. Popijałam kawkę, gdy nagle poczułam szarpnięcie za ubranie. Zerknęłam na dół i zobaczyłam wpatrujące się we mnie wielkie, niebieskie oczy Brody’ego.
— Poproszę soczku — powiedział, potrząsając swoim pustym kubeczkiem trzymanym we wciąż jeszcze pulchnych rączkach trzylatka. Uśmiechnęłam się, wzięłam go na ręce i posadziłam sobie na biodrze, a potem skierowałam się do kuchni. Po tym, jak podałam mu soczek, wzięłam telefon, żeby sprawdzić, która jest godzina. Musiałam wyjść najpóźniej o siódmej dwadzieścia, aby na ósmą móc dostać się do pracy. Była dopiero szósta czterdzieści, co oznaczało, że mam wystraczająco dużo czasu, aby nas razem ogarnąć i nakarmić.
Kiedy otwierałam lodówkę, żeby wyjąć jajka, zadzwonił telefon. Zerknęłam na dół i zobaczyłam na ekranie, że to moja menadżerka Kristin. Nigdy nie dzwoniła tak wcześnie. Zastanawiałam się, co się mogło stać.
— Halo — odezwałam się zdenerwowana.
— Hej! — powitała mnie takim głosem, jakby wypiła znacznie więcej kawy ode mnie. — Chcę, żebyś pojechała ze mną do domu pacjenta. Adres masz podany w e-mailu. Będę tam za dziesięć minut.
Szybko sprawdziłam adres i spanikowana zorientowałam się, że ten dom znajduje się w bardzo pięknej części miasta, zaledwie dziesięć minut drogi od cudnych, białych, piaszczystych plaż, z których słynęło Destin na Florydzie. Chociaż drugą część swojego dzieciństwa spędziłam w Destin, teraz mieszkałam w sąsiednim mieście, Niceville, w małym, niebieskim domku, który kupiłam na początku tego roku dla mnie i Brody’ego. Jako młoda, samotna matka nie mogłam sobie pozwolić na coś większego albo położonego bliżej plaży. Jednak byłam bardzo dumna, że po kilku miesiącach mojej pierwszej pracy jako pielęgniarki udało mi się kupić dla nas taki domek.
— Potrzebuję przynajmniej trzydziestu minut, żeby tam dojechać, i jeszcze muszę podrzucić synka do przedszkola. Czy to ci pasuje? — zapytałam ostrożnie, obawiając się, że się zdenerwuje.
— Nie ma problemu! — odpowiedziała radośnie Kristin, po czym się rozłączyła.
Dotarło do mnie, że naprawdę muszę się pospieszyć. Odłożyłam jajka z powrotem do lodówki, decydując się zrezygnować ze śniadania. Związałam mokre włosy w niski koczek i założyłam bluzę medyczną. Po ubraniu Brody’ego w odpowiednią ilość warstw ciuchów (tak, na północy Florydy występuje zima!) wyszłam na rześkie, zimne powietrze i skierowałam się do jego przedszkola.
Nauczycielka Brody’ego ledwo podniosła wzrok znad telefonu, gdy weszłam z nim do jego sali.
— Przepraszam, nie chciałabym sprawiać kłopotu — powiedziałam, podchodząc do niej nieśmiało — ale nie miałam możliwości nakarmić synka dziś rano. Czy mógłby dostać jakieś śniadanie?
Nie mówiąc ani słowa, nauczycielka tylko przewróciła oczami i poinformowała kuchnię, że na śniadaniu będzie o jedno dziecko więcej niż zwykle. Poczułam, że znowu rozdziera moje serce znajoma sytuacja bez wyjścia, dzielenie życia zawodowego z życiem samotnej matki. Jednym z praktycznych aspektów, który bardzo dobrze przemawiał do mnie w zawodzie pielęgniarki hospicyjnej, był unormowany czas pracy — zwykle od godziny ósmej rano do siedemnastej. Co oznaczało przewidywalność mojego rozkładu dnia, tak istotną w byciu mamą małego Brody’ego. Ale jak widać, nie zawsze tak musiało być i właśnie dzisiaj przytrafił się jeden z takich dni. Nawet nie było jeszcze siódmej rano, a ja już czułam się tak, jakbym poniosła porażkę w kategorii bycia dobrą mamą. Jednak nie miałam wyjścia, nie mogłam sobie pozwolić na utratę tej pracy. Dopiero od kilku tygodni pracowałam na moim nowym stanowisku pielęgniarki hospicyjnej oraz byłam w trakcie szkolenia. A to oznaczało, że spędzałam dni, towarzysząc starszym i bardziej doświadczonym pielęgniarkom, takim jak Kristin, podczas ich wizyt u pacjentów. Najważniejsze było uszczęśliwienie mojej menadżerki.
Jadąc do pacjentki, mijałam wiele pięknych domów przy plaży, takich jak ten, w którym sama dorastałam. Skręciłam w lewo, w Coral Cove i zobaczyłam hyundaia Kristin stojącego na podjeździe plażowego bungalowu z zielonymi okiennicami, otoczonego kilkoma palmami rosnącymi przed domem. Dom nie był imponujący w taki sposób, jakiego się obawiałam. Na werandzie dwa bujane fotele kołysały się do przodu i do tyłu poruszane wiatrem, a światła docierające tutaj z domu wydawały się ciepłe i zachęcające. Głęboko odetchnęłam.
Przed domem czekała na mnie Kristin. Jej nienagannie kręcone włosy zdobiły twarz, która pomimo tak wczesnej pory była już przepięknie umalowana.
— Gotowa? — zapytała, szeroko się do mnie uśmiechając. Odpowiedziałam słabym uśmiechem i pokiwałam głową, czując się nieco niepewnie z moim mokrym kokiem na głowie i twarzą bez grama makijażu.
Ale prawda była taka, że wcale nie czułam się gotowa. Jako pielęgniarka hospicyjna oczywiście miałam świadomość tego, że obecność przy śmierci pacjenta jest nieunikniona, ale jeszcze dotychczas nie musiałam tego doświadczać. Miałam przeczucie, że w przypadku tej pacjentki będzie inaczej.
Weszłyśmy po betonowych schodach i jeszcze zanim zdążyłyśmy zapukać, drzwi otworzyła nam wyczerpana, rudowłosa kobieta po czterdziestce. Wyglądała, jakby właśnie wstała z łóżka, choć nie spała ani chwili.
— Wejdźcie, wejdźcie — powiedziała, zapraszając nas ręką do środka. Poczułam zapach kawy parzonej w kuchni, gdy podbiegł do nas szczekający, miniaturowy pudelek i zatrzymał się, żeby obwąchać moje nowe trampki. To prezent od mamy z okazji mojej nowej pracy.
— Czyli rozmawia ze zmarłymi bliskimi? — zapytała Kristin Marię, córkę pacjentki, która usiłowała teraz zaprowadzić pieska do pralni przy kuchni. Słysząc to, uniosłam brwi, bo moje podejrzenia się sprawdziły. Najwyraźniej to nie była kolejna, „normalna” wizyta. Wbrew temu, co pokazuje się w filmach albo w telewizji, zwykły dzień pracy pielęgniarki hospicyjnej polega na jeżdżeniu od domu jednego pacjenta do drugiego, gdzie spędza pół godziny, czasem godzinę, sprawdzając jego stan oraz pomagając opiekunowi bądź członkowi rodziny we wszystkim, co tylko może pomóc zapewnić pacjentowi najwyższy komfort. Wyglądało na to, że Maria zdecydowanie potrzebowała pomocy, ale nie w taki najzwyklejszy sposób. Wcale nie chodziło o sprawdzenie, czy ma odpowiednie leki, ani o to, czy wszystkie jej dolegliwości są pod właściwą kontrolą, ani w ogóle o jakąkolwiek rutynową opiekę.
— Można i tak to nazwać — odpowiedziała Maria, chwytając z kuchennej szafki kubek z kawą. — Ja to nazywam byciem w odmiennym stanie cholernego umysłu. Głównie rozmawia ze swoją siostrą, która odeszła, jeszcze zanim się urodziłam. Proszę, niech to szaleństwo się skończy. Nie mogę spać — dodała. Wzięła duży łyk kawy, zupełnie jakby chciała podkreślić swój punkt widzenia. Kiedy piła, wzięłam głęboki wdech, aby silny zapach kawy pomógł mi się uspokoić, ponieważ czułam, że mój umysł był całkowicie zdezorientowany. — Przez cały czas do siebie gada. Musicie jej podać jakieś leki na sen. Jeśli nie, zadzwonię na sto dwanaście — dodała.
— Dobrze, pójdziemy z Hadley ją obejrzeć — powiedziała uspokajająco Kristin.
Gdy szłyśmy korytarzem, usłyszałam słaby głos kobiety. Weszłyśmy do sypialni. Spojrzałam na szklane, przesuwane drzwi prowadzące na patio, ciężką drewnianą komodę wraz z pasującymi do niej szafkami nocnymi oraz mniejszy stolik obok komody, cały pokryty stosem książek. Nad nami wisiał duży, piękny i bogato zdobiony żyrandol. Po obejrzeniu pokoju mój wzrok wreszcie spoczął na twarzy pani Glendy, którą okalały krótko przycięte, siwe loki. Ryknęła śmiechem, mimo że w pokoju nie było słychać żadnego innego dźwięku ani osoby.
Patrzyłam z niedowierzaniem na panią Glendę, która nadal coś wskazywała i śmiała się do powietrza przed sobą, jakby zupełnie nieświadoma tego, że Kristin i ja tam byłyśmy.
— Nie, nie, nie! — wykrzykiwała. — Nie powiedziałam tego. Przesadzasz! — dodała ze śmiechem, który odbijał się echem po całym pokoju.
Kristin podeszła do jej łóżka i delikatnie dotknęła jej ramienia.
— Dzień dobry, pani Glendo! To ja, Kristin, i jedna z naszych nowych pielęgniarek, Hadley — powiedziała. Również podeszłam do łóżka i pomachałam na przywitanie.
— Cóż, witam! — odezwała się pani Glenda. — Musicie mi wybaczyć, nie rozmawiałyśmy od lat.
— Z kim pani nie rozmawiała od lat? — zapytała Kristin.
— Och! Ale jestem niewychowana, prawda? — odezwała się pani Glenda z południowym akcentem. — To jest moja siostra. Czy musisz teraz mierzyć mi ciśnienie, kwiatuszku?
Kristin pokiwała głową i wyciągnęła ze swojej torby aparat do mierzenia ciśnienia. Stałam obok nieco zdezorientowana i oszołomiona tym, że Kristin była tak niewzruszona faktem, że właśnie przed chwilą została nam „przedstawiona” niewidzialna i nieżyjąca siostra pani Glendy. Zanim zaczęłam pracować jako pielęgniarka hospicyjna, pracowałam w domu opieki, gdzie pani Glenda z pewnością zostałaby nafaszerowana neuroleptykami, nim jeszcze zdążyłaby dokończyć zdanie.
Kristin zmierzyła parametry życiowe pani Glendy i oznajmiła, że są wręcz idealne, po czym poszła po Marię. Przez chwilę zostałam sama z panią Glendą. Nie byłam pewna, co zrobić albo powiedzieć, więc spojrzałam jej w oczy, uśmiechając się półgębkiem i bawiąc się niezręcznie zamkiem od mojej torby pielęgniarskiej. Na szczęście Kristin nie było tylko przez chwilę, a kiedy wróciła razem z Marią, zaczęła układać „plan działania”.
— Wiem, że jesteś zmęczona i martwisz się o swoją mamę — powiedziała do Marii. Potem zwróciła się do Glendy: — A pani, pani Glendo, wiem, że ma pani z kolei pewne osoby, z którymi musi się spotkać. Zatem moja propozycja, jeśli obie wyrazicie na to zgodę, jest taka, żebyśmy zainicjowały opiekę ciągłą.
Tego rodzaju opieka ma miejsce wtedy, kiedy opiekun rodzinny nie jest już w stanie poradzić sobie w danej sytuacji. Wtedy pielęgniarka pozostaje w domu przez całą dobę, dopóki objawy pacjenta nie staną się łagodniejsze albo do momentu, w którym pielęgniarka nie będzie już potrzebna. Jeszcze nigdy wcześniej nie uczestniczyłam w opiece ciągłej i bardzo chciałam zobaczyć, jak to działa. Ponadto bardzo chciałam się dowiedzieć wszystkiego o lekach przeciwpsychotycznych stosowanych w hospicjum.
Gdy Maria pokiwała głową na znak, że się zgadza, Kristin kontynuowała:
— Hadley zostanie z tobą przez całą dobę, a raczej do zakończenia jej zmiany, a potem opiekę przejmie kolejna pielęgniarka. Będziemy kontynuować taki cykl, dopóki sprawy nie staną się łatwiejsze do opanowania.
Zszokowana spojrzałam na Kristin wielkimi oczami i subtelnie potrząsnęłam głową na znak, że nie byłam gotowa samodzielnie dostosowywać tak mocnych leków.
— Porozmawiamy o tym — powiedziała, uśmiechając się do mnie uspokajająco. Spróbowałam odwzajemnić uśmiech, ale ogarnęło mnie przerażenie. Nie byłam na to gotowa! Dlaczego pomyślałam, że hospicjum to odpowiednie miejsce dla mnie?
Gdy Kristin ponownie wyszła na korytarz i skinęła, żebym poszła za nią, starałam się zachowywać najspokojniej, jak tylko umiałam. Wyjaśniłam jej, że nie mam żadnego doświadczenia w stosowaniu leków psychiatrycznych u pacjentów hospicyjnych.
— Bez obaw! Nie będziesz musiała podawać żadnych leków, chyba że sytuacja się zmieni. Jeśli tak by się stało, dzwoń do mnie albo do lekarza — powiedziała, próbując ukryć uśmiech.
Zdezorientowana zapytałam, co miała przez to na myśli. Jak mogłyśmy nie podawać pani Glendzie żadnych leków? Przecież najwyraźniej w świecie miała silne halucynacje.
— Ona nie ma halucynacji — wyjaśniła mi Kristin. — Ona jest po prostu bliska przejścia na drugą stronę i widzi swoją zmarłą siostrę. Wszystko, co musisz zrobić, to być przy niej i zapewnić jej bezpieczeństwo, żeby jej córka mogła odpocząć.
Kiwnęłam głową na znak, jakbym rozumiała, co właśnie do mnie powiedziała, ale tak naprawdę nie wiedziałam, co się dzieje.
Miałam już styczność z umieraniem ludzi, gdy kilka lat wcześniej odbywałam staż na ostrym dyżurze w szkole pielęgniarskiej. Ale obecna sytuacja zupełnie nie przypominała tamtej. Mimo że rozumiałam, czym jest hospicjum, czułam się dziwnie, nie robiąc nic, aby złagodzić objawy pacjenta. Tym bardziej że przebywałam w tak cichym i spokojnym miejscu. W sytuacjach szpitalnych, w jakich znajdowałam się do tej pory, śmierć była zwykle szybkim i traumatycznym wydarzeniem. Panują wtedy chaos i szaleństwo. W pokoju przebywa około piętnastu osób, które biegają dookoła, wykonując resuscytację krążeniowo-oddechową, podając leki, wentylując i monitorując pacjenta pod kątem powrotu pulsu i funkcji życiowych. Rodziny nie ma w pokoju — albo jeśli jest, zostaje szybko wyprowadzona — aż do chwili śmierci pacjenta. Wtedy zostaje poproszona ponownie o wejście i pożegnanie się z bliskim jej człowiekiem. Kiedy wszystko zostanie już powiedziane i zrobione, pielęgniarki wracają do swojej dyżurki, a potem idą do kolejnego pacjenta.
Nie chodzi o to, że te śmierci mnie zupełnie nie dotykały — bo naprawdę mnie poruszały. Niemniej jednak wtedy, na erce, najbardziej podziwiałam te pielęgniarki, które były w stanie przechodzić od jednej śmierci do kolejnej, jakby to nie było nic wielkiego. Większość lekarzy i pielęgniarek podziwiała tych, którzy to potrafili. Też chciałam być taka dzielna i podziwiana, ale trudno mi było odejść ot tak, od osoby, która przy mnie umarła.
To była zupełnie inna sytuacja — o wiele bardziej osobista i intymna. W końcu byłam w domu pani Glendy, a jej córka znajdowała się na końcu korytarza, gdzie zasnęła na kanapie. Było cicho i spokojnie. Bez rozpraszającego chaosu. I bez ram czasowych możliwych do przewidzenia.
Kilka minut później Kristin wyszła, a ja zostałam po prostu… tutaj.
Wróciłam do sypialni pani Glendy, chwyciłam jedno z zabytkowych krzeseł stojących przy stole i zapytałam, czy mogę przy niej usiąść. Pani Glenda pokiwała głową, nie odrywając wzroku od sufitu. Po chwili ciszy zaczęłam czytać na tablecie podręcznik pracownika hospicjum, nie wiedząc za bardzo, co jeszcze mogłabym w tej sytuacji zrobić.
Jakieś dwadzieścia minut później pani Glenda zwróciła na mnie uwagę.
— Myślisz, że oszalałam, co? — zapytała, uśmiechając się. Wydawała się nawet rozbawiona faktem, że mogłam tak o niej pomyśleć.
— Nie, wcale nie! — odpowiedziałam zupełnie zaskoczona.
— Nie ma sprawy, wiesz — kontynuowała — moja córka myśli, że oszalałam.
Nie odpowiedziałam, ponieważ nie wiedziałam jak. Pani Glenda też przez chwilę milczała, poprawiła się na łóżku i kontynuowała:
— Nie oszalałam. Moja siostra stoi tuż obok ciebie.
Instynktownie spojrzałam we wskazanym przez panią Glendę kierunku, ale zobaczyłam tylko szafkę nocną. W odpowiedzi pokiwałam jedynie głową.
Gdy pani Glenda usnęła, a w domu zrobiło się naprawdę cicho, uzmysłowiłam sobie, że szkoła nie przygotowała mnie na tego rodzaju sytuacje. W ciągu dwóch lata nauki w szkole pielęgniarskiej w sumie tylko jeden dzień został poświęcony opiece domowej albo hospicyjnej. A to przecież były dwie różne specjalizacje — a ja wybrałam opiekę domową. Pacjenci korzystający z opieki domowej przebywają w domach w czasie swojego leczenia. Nie umierają. Co stanowi oczywistą i znaczącą różnicę w stosunku do pacjentów hospicyjnych.
Tak naprawdę zaczęłam rozumieć, czym jest opieka hospicyjna, dopiero w mojej poprzedniej pracy, gdzie byłam kierowniczką domu opieki. Dom opieki realizował program zwany opieką wytchnieniową, w ramach którego przyjmowaliśmy pacjentów z opieki domowej hospicyjnej na pięciodniowe okresy, gdy ich opiekunowie potrzebowali odpoczynku i wytchnienia. Poza podawaniem leków nie opiekowałam się wtedy tymi pacjentami, ale widywałam pielęgniarki hospicyjne, które przychodziły do nas opiekować się swoimi pacjentami. Uwielbiałam je. Wydawało mi się, że opiekowały się nimi w taki sposób, w jaki ja nigdy nie byłam w stanie, co naprawdę do mnie przemawiało. Pielęgniarki hospicyjne mają pod opieką przeciętnie od dwunastu do osiemnastu pacjentów, zatem mają czas, aby usiąść przy nich — to część ich pracy. Z kolei w domu opieki na jedną pielęgniarkę przypadało czterdziestu pacjentów. Czasem żartowałam, że czuję się jak automat do rozdawania leków biegający od pokoju do pokoju. Ponieważ tak naprawdę wystarczało mi czasu tylko na roznoszenie leków. Kiedy tak biegałam po korytarzach z tacą pełną medykamentów, czasem widywałam pielęgniarki hospicyjne siedzące przy łóżkach swoich pacjentów i rozmawiające z nimi. Uderzało mnie to, jak pełne spokoju były te wzajemne relacje. Pomyślałam, jak miło byłoby pracować w taki właśnie sposób i mieć tego rodzaju kontakt z pacjentem.
Od czasu do czasu jedna z takich pielęgniarek podchodziła do mnie, wyjaśniała sytuację swojego pacjenta i dzieliła się planem działania. Za każdym razem, gdy pytałam je, czy powinnam zadzwonić po lekarza, odpowiadały, że nie, i dodawały, że lekarz wie i wszystko jest pod kontrolą. To także bardzo różniło się od sytuacji w różnych typach pielęgniarstwa, gdzie wszystkie ręce na pokładzie starały się za wszelką cenę ratować pacjentów. Tutaj zamiast leczenia wszelkimi możliwymi sposobami pielęgniarki hospicyjne pytały pacjentów, w jaki sposób mogą poprawić jakość ich życia w czasie, który im jeszcze pozostał. Patrzyłam, jak pacjenci, zamiast ciągania ich z jednej wizyty lekarskiej na drugą, spędzali czas ze swoimi rodzinami. Przyglądałam się, jak pielęgniarki hospicyjne robiły, co tylko w ich mocy, aby łagodzić ból, ale na tym poprzestawały. Uważam, że tak powinna wyglądać medycyna w praktyce.
Im częściej widywałam te pielęgniarki hospicyjne, tym bardziej atrakcyjna wydawała mi się ich praca. Postanowiłam rozglądać się za tego rodzaju ofertami pracy i nawet aplikowałam, niestety bezskutecznie, na niektóre z bardzo nielicznych propozycji, jakie się pojawiły. W tamtym czasie w mojej okolicy działały tylko trzy hospicja, a każda z tych placówek zatrudniała jedynie trzy pielęgniarki. Nie wspominam już o tym, że w pojawiających się ofertach pracy podstawowym wymogiem było doświadczenie w pracy w hospicjum. To trochę jak jakiś paradoks — niczym paragraf 22. Tylko dzięki szczęśliwemu (przynajmniej dla mnie) zbiegowi okoliczności w końcu udało mi się znaleźć tę pracę.
Pewnego dnia, podczas zajęć w domu opieki, rozległo się delikatne pukanie do moich drzwi.
— Proszę wejść! — krzyknęłam, a po chwili w drzwiach pojawiła się zatroskana kobieta. Wyjaśniła mi, że jest córką Tima, pacjenta z pokoju czterysta cztery, który chorował na raka mózgu i jego stan bardzo szybko się pogarszał. Ktoś z hospicjum miał przyjechać po niego godzinę temu, ale jeszcze się nie pojawił ani w żaden sposób nie skontaktował z nimi. Z uśmiechem oznajmiłam jej, że zadzwonię do nich, próbując jednocześnie ukryć gniew, którzy rozgrzewał mnie od wewnątrz aż do czerwoności. Było jasne, że ta kobieta czuje się bezbronna i wcale nie chce narzekać, ale została postawiona w okropnej sytuacji. Dotychczas widziałam tylko, jak pacjenci mieli bardzo dobre doświadczenia z hospicjum, ale to, co zdarzyło się teraz, nie było w porządku.
Gdy tylko ta kobieta wyszła, chwyciłam za telefon i zadzwoniłam do hospicjum. Dopiero po kilku sygnałach odebrała kobieta, która przedstawiła się jako Kristin. Wyjaśniłam jej całą sytuację i powiedziałam jeszcze, jak bardzo jestem zdenerwowana sytuacją Tima i jego rodziny. Tak się akurat złożyło, że tamtego dnia wypiłam za dużo kawy, a poprzedniej nocy za mało spałam, zatem wyraziłam się znacznie dosadniej, niż to mam w zwyczaju.
— Już samo przyjęcie do hospicjum musi być jednym z najgorszych przeżyć w życiu, a ponadto poczucie, że nawet dla hospicjum nic się nie znaczy, musi być druzgocące. Mam nadzieję, że macie jakieś dobre usprawiedliwienie dla całej tej sytuacji. Mimo tego żadne wyjaśnienie i tak nie tłumaczy tego, że Tim i jego rodzina zostali potraktowani w taki sposób.
Kristin wytłumaczyła, że jedna z pielęgniarek w weekend opuściła placówkę bez uprzedzenia, powodując tym samym ogromną dezorganizację.
— Jednak mogę osobiście przyjąć Tima — kontynuowała.
Odetchnęłam z ulgą.
— Przepraszam, że tak na ciebie naskoczyłam — powiedziałam Kristin na koniec rozmowy, gdy odkładała słuchawkę.
Godzinę później Tim został przyjęty do hospicjum. Rodzina wyglądała na szczęśliwą, gdy ściskała na pożegnanie Kristin, która zgodnie z obietnicą pojawiła się osobiście. Gdy patrzyłam, jak dezynfekuje ręce na korytarzu, zauważyła mnie i podeszła.
— Jesteś Hadley, prawda? — zapytała.
— Tak. Jeszcze raz przepraszam.
— Wszystko w porządku, naprawdę — powiedziała Kristin. — Podoba mi się to, jak bardzo się troszczysz o swoich pacjentów. — Przerwała na moment, a potem dodała: — Popraw mnie, jeśli się mylę, ale czy w przeszłości nie aplikowałaś do nas w sprawie pracy?
Rozejrzałam się szybko, sprawdzając, czy nie słyszy nas nikt z moich współpracowników.
— Tak, jakieś pół roku temu. Ale nie udało się.
— Nadal jesteś zainteresowana tą pracą? — dopytywała Kristin.
— Oczywiście — odpowiedziałam, starając się nie unosić głosu, jak to mam w zwyczaju, gdy jestem podekscytowana.
— Możesz przyjść po pracy na rozmowę kwalifikacyjną?
— Będę o siedemnastej — odpowiedziałam.
Jaka ja wtedy byłam szczęśliwa, że dostałam tę pracę — byłam szczęśliwa, że mam ją. A jednak teraz, gdy siedziałam w pokoju z panią Glendą, czułam się jakby nie na miejscu. Zastanawiałam się, czy nadaję się do pracy w opiece hospicyjnej. Zatopiona w tych myślach usłyszałam nagłe poruszenie i spojrzałam w dół. Pani Glenda otworzyła oczy i patrzyła wprost na mnie.
— Dzień dobry — powiedziałam do niej z uśmiechem.
— Właśnie miałam najpiękniejszy sen — westchnęła uszczęśliwiona. — Leciałam z rodzicami ponad łąkami pełnymi kwiatów. Moja mama wyglądała cudownie. Była taka młoda. Czułam ogromne szczęście i spokój.
— To brzmi niesamowicie — powiedziałam do niej. Tak właśnie myślałam.
Pani Glenda odetchnęła i spojrzała na drewniany stół obok mnie.
— Widzę, że moja siostra wciąż tutaj jest. Powiedziała, że zostanie ze mną aż do momentu, kiedy będziemy musiały pójść.
Spojrzałam na stół, ale zobaczyłam jedynie stertę książek. Zaintrygowana zapytałam panią Glendę, dokąd będzie musiała pójść.
— Nie wiem — odpowiedziała, poprawiając okrywający ją koc.
Kilka chwil później weszła Maria. Podeszła do łóżka i pocałowała mamę w czoło. Westchnęła i powiedziała, że po drzemce czuje się znacznie lepiej.
— Ja też — powiedziała z uśmiechem pani Glenda.
— Czy wciąż widzisz swoją siostrę? — zapytała Maria.
Spięłam się w sobie, oczekując na odpowiedź pani Glendy, ponieważ już się spodziewałam, jaka będzie reakcja jej córki na to wszystko.
— Nie. Chyba po prostu byłam przemęczona — odparła starsza kobieta, po czym odwróciła głowę, żeby na mnie spojrzeć. Jej oczy wbiły się we mnie, niemal prowokując mnie, żeby ją poprawić. Nie powiedziałam ani słowa.
Maria odetchnęła i wyraźnie się odprężyła, trzymając mamę za rękę. Odwróciła się do mnie i podziękowała za „naprawienie” mamy. Niepewna tego, co mam odpowiedzieć, znowu milczałam.
Udając, że robię jakieś notatki w tablecie, dalej bacznie obserwowałam panią Glendę. Zauważyłam, że nadal zerkała na miejsce nad stołem obok mnie. A potem na sufit. Tam, gdzie wisiał żyrandol. To było dokładnie to samo miejsce, na które patrzyła, mówiąc mi, że jej zmarła siostra wciąż tutaj jest. Spoglądałam w tamten róg pokoju, ale nic nie dostrzegłam. Zastanawiałam się, co też ona tam widzi.
W południe córka pani Glendy powiedziała mi, że już mogę pójść. Po powrocie do samochodu zadzwoniłam do Kristin.
— Cześć, pani Glenda i jej córka powiedziały, że już wszystko u nich w porządku. Nie jestem pewna, co robić.
— Świetnie! Potrzebowała czegoś?
— Nie, po prostu usnęła. A kiedy się obudziła, powiedziała mi, że nadal widzi swoją zmarłą siostrę, a potem skłamała w tej sprawie swojej córce.
— Według mnie wydaje się bardzo świadoma tego, co się wokół niej dzieje. A nawet odczuć swojej córki. To jakieś szaleństwo z tym, że nasi bliscy po nas przychodzą, prawda?
— To jakaś norma? — zapytałam z niedowierzaniem.
— Och, tak. To się ciągle zdarza — odpowiedziała zgodnie z prawdą Kristin. — Zatem w tym przypadku nie wybieramy opcji opieki ciągłej, ponieważ nie musiałyśmy interweniować. Nasze wytyczne mówią, że aby móc nazwać opiekę ciągłą, nasze pielęgniarki muszą zapewnić leczenie objawów co najmniej raz na godzinę. Miałyśmy do czynienia z najlepszym scenariuszem z możliwych, że nie musiałyśmy tego robić, dlatego zakwalifikujemy tę wizytę po prostu jako dłuższą opiekę pielęgniarską.
Po tym, jak uzgodniłyśmy wszystko i się rozłączyłam, zaczęłam oszołomiona wpatrywać się w podjazd przed sobą. Nie ma takiej możliwości, żeby naprawdę widziała swoją zmarłą siostrę, prawda? Ponownie wyjęłam tablet i zajrzałam do karty pani Glendy. Przeczytałam ostatni zapis lekarza: Kobieta, lat osiemdziesiąt sześć zczerniakiem dającym przerzuty, która stanowczo odmawia dalszego leczenia pomimo zalecenia operacji. Po obszernej dyskusji zpacjentką, która jest świadoma idobrze zorientowana, zdecydowaliśmy się zalecić opiekę hospicyjną.
Rak skóry nie jest chorobą, która wywołuje dezorientację albo halucynacje. Zajrzałam do najnowszego skanu z badania PET, szukając jakiegoś innego wytłumaczenia. Znalazłam skan sprzed zaledwie tygodnia i zaczęłam czytać: Duża masa wobrębie naczyń we wrotach wątroby połączona zwyraźnym, nieregularnym pogrubieniem ściany jelita cienkiego wokolicach lewego dołu biodrowego powodującym poszerzenie jego światła. Bez cech wgłobienia.
Zasadniczo rak rozprzestrzenił się na część żołądkowo-jelitową układu pokarmowego, przy czym to wciąż niczego nie wyjaśniało. Skonsternowana patrzyłam przez okno. Nic tu się nie składało w sensowną całość.
Pomyślałam, że musi istnieć jakieś logiczne wytłumaczenie, którego jeszcze nie poznałam. Szkolenie hospicyjne obejmuje tydzień pracy przy komputerze, po którym następuje kolejne szkolenie — tym razem bezpośrednio z pielęgniarką. Wtedy nowe pielęgniarki przechodzą kurs komputerowy oraz otrzymują książki do przeczytania. Większość tego szkolenia obejmuje sporządzanie kart pacjentów, co stanowi bardzo ważną część pracy pielęgniarki hospicyjnej, oraz zapoznanie się z wytycznymi pracy Medicare (a są one naprawdę bardzo szczegółowe i mogę powiedzieć, że minęły chyba trzy lata, zanim się ich nauczyłam). Po tym kursie dalsza nauka zawodu odbywa się poprzez obserwowanie pracy bardziej doświadczonej koleżanki. W moim przypadku byłą nią Kristin. Taka ilość szkolenia może się wydawać zaskakująco niewielka. Jednak moim zdaniem jest absolutnie wystarczająca. Pielęgniarka hospicyjna doświadcza tak wielu różnych scenariuszy, napisanych przez samo życie, że żadna książka ani kurs nie są w stanie ją na to wszystko przygotować. Tę wiedzę zdobywa się z pierwszej ręki, najpierw poprzez obserwowanie, a później zdobywanie doświadczenia podczas samodzielnego radzenia sobie z najróżniejszymi sytuacjami.
Resztę popołudnia miałam spędzić na obserwowaniu pracy pielęgniarki Amandy i asystowaniu jej, zatem z westchnieniem odłożyłam tablet i pojechałam spotkać się z nią w domu jej pacjenta. Po odbyciu obserwacji zwykłej wizyty domowej Amandy zapytałam ją, czy zna panią Glendę.
— Tak, przyjmowałam ją. Czyż nie jest słodka?
— Niesamowicie — zgodziłam się. — Ale mówi, że widzi swoją zmarłą siostrę. Czy miałaś wrażenie, że ona cierpi na jakiś rodzaj dezorientacji?
— O nie, potrafiła odpowiedzieć na moje wszystkie pytania, gdy pytałam ją, czy wie, gdzie jest, jak się nazywa albo kto jest prezydentem. Byłam pod wielkim wrażeniem, gdy powiedziała mi, że obecnie prezydentem jest Obama, ale wkrótce się to zmieni. Nie, z pewnością nie jest zdezorientowana.
— Hm — mruknęłam z niedowierzaniem. — Zatem niektórzy ludzie naprawdę widzą swoich bliskich zmarłych? To jest jakaś normalna sprawa?
— Tak — odpowiedziała. — Wszyscy widzą to samo. Kompletnie nie mają znaczenia rasa, religia czy jakikolwiek inny czynnik.
Pokiwałam głową, starając się nie pokazywać, jak bardzo mnie to poruszyło. Jednak mój umysł dosłownie szalał. Dlaczego pielęgniarki traktowały to wszystko jak całkowicie normalną rzecz i przechodziły nad tym do porządku?
Tamtego popołudnia razem z Amandą zadzwoniłyśmy do pielęgniarki obejmującej nocną zmianę i zdałyśmy jej raport z całego dnia naszej pracy. Ona również wydawała się nieporuszona zachowaniem pani Glendy.
— Zatem nie zdziw się, jeśli będziesz musiała do niej pojechać dziś wieczorem — oznajmiła Amanda tamtej pielęgniarce. — Jeśli nie zadzwonią, Hadley pojedzie tam jutro z samego rana.
Nikt nie zadzwonił wnocy, zatem to ja przybyłam do domu pani Glendy punktualnie o ósmej rano.
Pani Glenda wciąż jeszcze spała, gdy weszłam do jej sypialni i po cichutku postawiłam swoją torbę pielęgniarską na podłodze.
— Dzień dobry, pani Glendo, to ja, Hadley — przywitałam się, jednocześnie odsuwając kołdrę, aby odsłonić jej ramiona. Były jeszcze bledsze niż wczoraj i zabarwione na niebiesko. Dotknęłam jej prawej ręki, która była lodowata. — Pani Glendo? — delikatnie powtórzyłam i szybko wyjęłam stetoskop z kieszeni. Przyłożyłam go do jej klatki piersiowej. Jej serce biło bardzo powoli i tak cicho, że z trudem mogłam je usłyszeć. Założyłam jej na rękę mankiet aparatu do mierzenia ciśnienia i nacisnęłam przycisk START. Aparat zaczął nadmuchiwać mankiet, a jego głośny silnik był jedynym dźwiękiem w tym pokoju. Poza płyciutkim oddechem pani Glendy. Patrzyłam, jak mankiet opróżnia powietrze i próbuje nadmuchiwać ponownie tylko po to, żeby zatrzymać się po kilku sekundach i wyświetlić dwa razy komunikat Błąd pomiaru i się wyłączyć.
— Pani Glendo, sprawdzę bandaż na pani plecach — powiedziałam tym razem dość głośno. Odwróciłam jej wątłą sylwetkę. Poduszka odcisnęła się na górnej części jej pleców, ale opatrunek był czysty. W wyniku długotrwałego leżenia u starszych ludzi pojawiają się na skórze otarcia i odleżyny. Jeśli nie są odpowiednio odkażane i leczone, szybko mogą ulec zakażeniu. Dlatego bardzo o nie dbamy i często opatrujemy. Przesunęłam poduszkę i umieściłam ją pod klatką piersiową pani Glendy, a potem powolutku położyłam kobietę z powrotem na łóżku, układając tak, aby leżała delikatnie na lewym boku.
Podczas tych wszystkich czynności pielęgnacyjnych pani Glenda nie poruszyła się ani nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Prawdopodobnie była w śpiączce. Wyszłam na korytarz, gdzie stała Maria, i przekazałam jej tę informację najdelikatniej, jak tylko potrafiłam. Po jej policzkach natychmiast zaczęły spływać łzy.
— Co ja mam robić?
— Myślę, że powinnaś z nią porozmawiać, powiedzieć jej, jak bardzo ją kochasz. Uczono mnie na zajęciach, że ludzie w śpiączce wciąż nas słyszą, nawet jeśli nie mogą odpowiadać.
Maria pokiwała głową i wytarła dłońmi łzy z twarzy. Patrzyłam, jak klęka przy łóżku swojej mamy i zaczyna z miłością głaskać jej białe loki na głowie.
— Mamusiu, to ja. Przepraszam, że wczoraj byłam dla ciebie tak surowa. Po prostu czułam się taka zagubiona. Nauczyłaś mnie w życiu wszystkiego, co wiem, poza jednym. Najistotniejszym. Nigdy nie powiedziałaś mi, jak radzić sobie z utratą najważniejszej osoby w życiu. Co ja bez ciebie zrobię?
Kiedy tak na nie patrzyłam, poczułam, że moje oczy robią się wilgotne od łez. A potem pani Glenda głęboko odetchnęła, znacznie głośniej niż wcześniej. Czy to był jej ostatni oddech? Po czasie, który wydawał się całą wiecznością, ale był prawdopodobnie tylko krótką chwilką, pani Glenda znowu głośno odetchnęła, a potem nastąpiła długa przerwa.
Córka położyła głowę na ramieniu mamy.
— Możesz iść do swojej siostry — szlochała. — Wiem, jak bardzo za nią tęsknisz. A ja już za tobą tęsknię. Mamusiu. Kocham cię.