Popiołem i cieniem - Aida Amer - ebook + książka

Popiołem i cieniem ebook

Aida Amer

4,0

Opis

 

Kraków 7500 lat temu. Przełom mezolitu i neolitu.

 

Z wapiennego wzgórza roztacza się widok na wielką rzekę. Moczary, bagna i puszcza bez początku i bez końca, pełna turów, niedźwiedzi i wilków. Jaskinię u podnóża skały zamieszkuje gromada ludzka. Jak żyje, jak poluje, jak się bawi, o co się spiera, czego się boi, czy ich emocje są inne niż nasze dzisiaj?

 

 

 

Kraków dziś.

 

         Mieszkańcy doliny wśród wzgórz wędrują tymi samymi ścieżkami co łowcy turów sprzed tysięcy lat. Bawią się szaleńczo jak oni. Tak samo upadają w nikczemność. Jeśli nienawidzą, to każdą drobiną duszy. Jeśli kochają, to równie zapamiętale. Spotykają się u stóp wawelskiego wzgórza, w tych magicznych momentach gdy czas traci swą moc.

 

 

 

 

         Ta historia kipi od emocji. Przesiąknięta namiętnością, pradawnymi lękami, szlochem skrzywdzonych, krwią walczących i potem tych, którzy wzięli na siebie brzemię ciężkiej pracy, choć nigdy wcześniej o niej nawet nie słyszeli. Pachną w niej zioła, dym ognisk, bydlęce odchody. Tysiące lat później w tym samym miejscu nad miastem i rzeką unoszą się spaliny samochodów przejeżdżających po moście Dębnickim i mgliste przeczucie, że świat znów zmienia się bezpowrotnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 536

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
1
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla mojej mamy, Teresy Amer

Cinis et manes et fabula fies

(Popiołem i cieniem i wspomnieniem się staniesz) Persjusz, Satyry V, 151

Część I Młodość nad tą samą rzeką

1. Mitrande przepełniona czarami

Wyżyna Białych Skał (dziś Jura Krakowsko–Częstochowska), lato 5416 roku p.n.e.

O Mitrande mówiono: „zawsze dziewica”. Z szacunkiem. Z pochyloną głową. Była szamanką poślubioną w młodości księżycowi. Wielki Duch, jasny strażnik nocy, został jej jedynym oblubieńcem.

Mitrande żyła dla innych, nie dla siebie. Znikała i pojawiała się, gdy nikt nie patrzył. Chodziła po puszczy, wiecznej i nieskończonej, nie dotykając stopami ziemi. Nie zostawiając śladów. Nie uwalniając echa uwięzionego w drzewach i skałach. Nie drażniąc istot mających ciała i tych zbudowanych ze snów. Zbierała zioła, korzenie i grzyby, których nikt inny nie zbierał. Szukała zagubionych wspomnień i marzeń wśród skał i w wykrotach przewróconych drzew. Mówiła półgłosem do ptaków i mądrych roślin. Mamrotała w bezzębnych ustach stare zaklęcia, których nikt nie rozumiał. Z ziół szykowała zielone papki ucierane w drewnianym moździerzu okrągłym kamieniem. Niektóre suszyła w wielkich kiściach na zimę, wypełniając szałasy i jaskinie zapachem przytulii i mięty. Śpiewała przy tym pieśni pamiętające czasy, gdy przed wiekami na ziemi panowała Wielka Zima. To do Mitrande zwracał się każdy cierpiący i każdy, kto zgubił drogę. Opatrywała rany, rwała zepsute zęby, odbierała porody i póki miała czym, przegryzała pępowiny. Ona też leczyła chore dusze tańcem i pieśniami, wzywając na pomoc duchy przodków cierpiącego. Tylko ona znała się na ruchu gwiazd na niebie. Wiedziała, kiedy przypadał najdłuższy, a kiedy najkrótszy dzień w roku. Umiała odmierzać czas fazami księżyca i wiedziała, czy zanosi się na śnieg czy na zły wiatr od gór. Wiedziała, czy należy ruszyć na północ, czy pośpiesznie wracać do ciepłej jaskini, nim przyjdzie zima.

Miała zgrubiałe, powykręcane przez chorobę stawy. Musiały boleć, ale nigdy się nie skarżyła. Smarowała kolana topionym sadłem z borsuka zaprawionym cuchnącymi ziołami znad bagien i co rano jadła ohydną zieloną papkę ze skrzypu. Otrzepywała się z obrzydzenia i ruszała opiekować się innymi, nie sobą i swoim bólem.

Czasami pojawiali się u niej chorzy innych gromad należących do tego samego plemienia zamieszkującego całą Wyżynę Białych Skał. Matki drżące z rozpaczy przynosiły małe dzieci, których ciałka trawiła gorączka. Gdy nic nie pomagało, gdy wszystkie inne szamanki plemienia rozkładały bezradnie ręce, kobiety z opuchniętymi od płaczu powiekami przywiązywały sobie dzieci skórami do pleców i szły same przez puszczę, by trafić do przepełnionej czarami Mitrande. Nie było to łatwe latem, gdy gromady ruszały w drogę na polowania. Jeśli udało im się dotrzeć do niej, przejść przez las, przeprawić przez rzeki, ominąć wilcze leża, szamanka najczęściej umiała pomóc. Jeśli jej się nie udawało, opłakiwała śmierć dziecka wraz z matką. Pomagała jej wrócić do życia po stracie, która każdej kobiecie odbiera część jej własnej duszy.

Przychodzili czasem milczący synowie, ciągnąc na noszach z grubych gałęzi i skór rannego na polowaniu ojca, któremu locha zmiażdżyła nogę lub tur rogiem przebił brzuch. Milczeli i czekali w ostatnim zachodzącym za horyzont promyku nadziei. Mitrande rozpalała święty ogień, zbierała pajęczynę, ugniatała na kamieniu z ziołami. Wypalała jątrzące rany rozgrzanymi do czerwoności polanami, gdy synowie, przełykając łzy, przytrzymywali szamoczącego się z bólu ojca. Szamanka opatrywała rany, składała połamane członki. Gładziła cierpiących po omdlałych dłoniach, pocieszała ich rodziny. Umiała robić to wszystko, chociaż nikt nie wiedział skąd. Potrafiła uratować takich, o których bliscy myśleli, że już są martwi i powoli stygną. Zasuwała za sobą i chorym zasłonę swojego szałasu i po kilku dniach uzdrowiony wstawał, mrużąc oczy, odsuwał kotarę i wychodził na światło dnia. Blady i słaby, podparty na jej ramieniu, ale żywy.

– Dajcie mu świeżą krew trawożercy do picia i nie pozwólcie mu przez cały księżyc zbliżać się do kobiety – wydawała dyspozycje szamanka.

– Niech moczy nogi w zimnym potoku – mówiła innym razem krewnemu ozdrowieńca – i pamiętajcie, ma spać z daleka od ogniska.

– Żadnego mięsa. Papka z nasion lebiody, podpłomyki ze stokłosy, orzechy i tłuczone zioła. O takie. – Wręczała żonie chorego bukiet z ziół. – Musisz poszukać na suchych łąkach.

Legendy o Mitrande opowiadano przy ogniskach płonących codziennie na Wyżynie Białych Skał.

Wyżynę otwierało wzgórze w zakolu rzeki Via, gdzie pośród białych skał kryło się wejście do jaskini. Wokół, w rozlewiskach rzeki ciągnęły się mokradła, a wśród nich suche wyspy. Na tych wyspach niezwykle bujnie rozpanoszyła się leszczyna. Kobiety z koczowniczej gromady Smoczych Pazurów znały bezpieczne ścieżki na wyspy i tam zbierały orzechy laskowe. Nikt inny w te okolice się nie zapuszczał. Zielonopalce nimfy bagienne, panie tego miejsca, potrafiły zmylić zmysły zagubionego wędrowca. Otumanić go cuchnącymi wyziewami i wciągnąć w głębiny, w których zostawał już na zawsze.

Nad wielką rzeką, w zimnym półmroku jaskini długonoga Irati rodziła córkę. To był jej szósty poród, szóste spotkanie z duchami na granicy między nowym życiem a własną śmiercią. Przeżyło tylko dwóch jej synów. Córki, jak dotąd, wszystkie umierały bez imienia.

Zaczynała się dopiero wczesna wiosna. Było zimno i nie wzeszła jeszcze świeża zieleń. Zwierzęta łowne były głodne i wychudzone po zimie. Wyjadały resztki roślin zgniłych pod śniegiem. Wychodziły już ze swych kryjówek, wietrząc rozchylonymi nozdrzami budzącą się przyrodę. Ta jednak wciąż była uśpiona. Zimna ziemia nie wabiła jeszcze ciepłym zapachem życia.

Młoda matka marzła. Poród trwał już kilka godzin. Mitrande nuciła pieśń do Bogini Matki, a Irati cicho pojękiwała. Migotliwe płomienie ogniska nie dawały ciepła. Legowisko rodzącej było za daleko. W mroku. Zimno i ból.

– Już dobrze, maleńka, już dobrze – szeptała Mitrande do Irati. – To już blisko – dodała, gdy włożyła dłoń do pochwy rodzącej, by sprawdzić, jak szeroko się otworzyła. Irati krzyknęła z bólu.

Jej koczownicza horda, zwana Smoczymi Pazurami, najczęściej tam spędzała zimę. Stare kobiety śpiewały pieśni o smoku, który umościł sobie niegdyś legowisko w tej jaskini. Było to bardzo dawno, nawet przed Wielką Zimą, która wydawała się najdawniejsza ze wszystkich dawnych rzeczy. Smok był tak straszny, że bały się go wilki i niedźwiedzie, dlatego do dziś nie próbują zajmować jaskini na zimę. Ta sama pieśń opowiadała, że gdy smok zdychał, wbił w agonii pazury w klepisko jaskini, a z nich zrodzili się przodkowie hordy. Twardzi i niezłomni, jak ich protoplasta. Od tego czasu dumnie nosili swą nazwę i ciężki drewniany słup zwieńczony rzeźbą smoka, który wbijali na środku każdego obozowiska.

Jaskinia była głęboka, sucha i rzeczywiście niedźwiedzie trzymały się od niej z daleka, jakby wciąż bały się cienia smoczych skrzydeł. Miała też dwa wejścia. Większe od strony nadrzecznego tarasu i mniejsze, na wzgórzu. Składała się z dwóch sal połączonych wąskim przesmykiem.

Pierwszą salę, od strony rzeki, gromada zamieszkiwała latem, gdy polowała w tej okolicy. Była chłodna i przewiewna. Ognisko rozpalone w niej nie kopciło mocno, gdyż przeciągi wywiewały dym na zewnątrz.

Zimę spędzali w drugiej, dużej sali. Druga sala była zimą ciepła i przytulna, mimo swych ogromnych rozmiarów. Wystarczyło zasłonić wąskie wejście skórami, by przeciągi ustały, a dym z ognisk uchodził spokojnie górnym otworem. W razie zagrożenia można też było wydostać się tamtędy na szczyt wzgórza. Bywało, że wiosną woda wzbierała tak bardzo, że odcinała drogę wyjścia mieszkańcom jaskini od strony rzeki. Dzięki drugiemu wyjściu jaskinia nie zamieniała się w pułapkę. Zawsze można było się z niej wydostać. Tak wygodnej i bezpiecznej jaskini nie było na całej wyżynie. Zimowanie w innych jaskiniach zdarzało się im rzadko, tylko przez przypadek i zbyt wczesne nadejście zimy. Śnieg i mróz powstrzymywały Smocze Pazury przed wędrówką przez puszczę z kobietami, starcami i dziećmi. Zostawali wówczas w najbliższej jaskini, jaką znaleźli. Gdy tylko jednak przychodził ciepły wiatr od gór i następowała odwilż, ruszali ku Białemu Wzgórzu. Tam czekały zebrane latem skarby: ususzone grzyby i zioła, worki z orzechami laskowymi, nasiona lebiody, czasem trochę ziaren stokłosy.

Gdy Irati rodziła córkę, mężczyźni szykowali się na większe polowanie. Jeden ciepły dzień już zapowiadał dobre łowy. Przynajmniej sarny i zające powinny wyjść z kryjówek na polany w poszukiwaniu młodych pędów roślin przedzierających się na powierzchnię ziemi. Gromada potrzebowała mięsa.

– Sili – szepnęła zmęczona Irati do Aitora, swego męża. – Oto twoja córka, Sili.

Aitor pochylił się nad mokrym jeszcze od śluzu, krwi i wód płodowych dzieckiem.

– Strasznie brzydka – powiedział, uśmiechając się do żony.

– Przyniosę ci coś dobrego do jedzenia – dodał, a Irati kiwnęła głową. Mitrande przystawiła jej dziecko do piersi. Było w nich trochę pierwszego żółtego mleka. Odrobina.

– Będzie więcej. Nie martw się.

Wyżyna Białych Skał (dziś Jura Krakowsko–Częstochowska), lato 5402 roku p.n.e.

Sili wyrosła na smukłą dziewczynę o wąskich dłoniach i pociągłej twarzy. Mimo młodego wieku była prawie tak wysoka, jak mężczyźni i bardzo podobna do matki. Miała jej oczy. Zazwyczaj szare i chłodne, ale gdy była rozgniewana lub wzruszona, stawały się intensywnie zielone. Długie ciemne włosy zaplatała w warkocz i przewiązywała zwykłym rzemieniem. Inne dziewczęta wplatały sobie kolorowe koraliki, rzemienie barwione ochrą, a na końcu warkoczy wpinały piórka ptaków. Sili nawet nie zauważała, że tak robiły. Jej wzrok przesuwał się bez zatrzymywania po rzeczach, które jej nie interesowały. Chodziła samotnie własnymi ścieżkami i nie słyszała nawet złośliwego śmiechu, jakim wybuchały dziewczęta z gromady, gdy je przypadkiem spotykała. Spacerowały całym stadkiem, jak rozćwierkane wróble i wciąż się śmiały. Słodkie dla siebie nawzajem, gorzkie dla Sili, dla reszty świata kwaśne lub zupełnie bez smaku. Prześcigały się w tym, która potrafi być bardziej przykra dla starej Mitrande, dla chorego Sega, który dawno nie miał już sił, by je solidnie nastraszyć i przegonić. Najbardziej jednak upodobały sobie Sili. Ją uznały za idealną ofiarę swoich kpin i szyderstw. Były głośne. Za głośne, by przy nich usłyszeć własne myśli. Sili nie szukała ich towarzystwa. Uważała, że są tak głupie, że nawet nie umiałaby im wytłumaczyć, jak bardzo.

Nie przynależała do zwykłego świata. Poważna i zamyślona uciekała wzrokiem wysoko do krajobrazów z chmur, do tych ptaków, które nie bały się latać tak wysoko, by w nich nurkować, i do gwiezdnych szarad na nocnym niebie. Od dziecka miewała też ataki, które jeszcze bardziej oddalały ją od ludzi, a zbliżały do tańczących duchów. Padała wówczas na ziemię i uderzała w nią głową i kończynami w konwulsyjnych drgawkach. Wstydziła się tej przypadłości, płakała gorzko, ale Mitrande wzywała wtedy duchy i oddawała im cześć. Ataki, zwane przez szamankę darem Wielkiego Ducha, przyniosły Sili samotność. Czasem upragnioną. Czasem przeklętą.

Przyjaźń z rówieśniczkami wcale jej nie interesowała. Niekiedy bracia zabierali ją ze sobą na polowania na zające albo kaczki. Wolała towarzystwo chłopców. Niewiele mówili, by nie płoszyć zwierzyny. Mniejsza ilość słów jej odpowiadała. Pozwalała na skupienie, które było jej drogą. Jej przeznaczeniem. Miała nawet swój łuk i strzelała nie gorzej niż chłopcy. Czuła jednak, że wśród nich też nie jest na swoim miejscu. Nie wiedziała jeszcze, gdzie jest jej miejsce. Coraz częściej dochodziła do wniosku, że ono nie istnieje. Że losem zapisanym dla niej w gwiezdnym szlaku rozświetlającym niebo w każdą pogodną noc jest samotna tułaczka.

Przyszedł też czas niepokojących dla Sili zmian, przebiegających burzliwie w ciele, które wydawała się użytkować tymczasowo. Nie rozumiała wysyłanych przez nie sygnałów. Były niejasne, a nawet sprzeczne ze sobą. Opuchnięte piersi zrobiły się jakby wrogie. Bolące podbrzusze zdawało się nie jej, obce i nieprzyjazne. Rozpalone czoło pokryte kroplami potu, chore. Sili nie miała bliskich przyjaciółek, by z nimi dzielić bóle przepoczwarzania się z chudej, wysokiej dziewczynki w kobietę. Musiała radzić sobie sama. Obserwowała swoje ciało, ale wciąż nie była pewna, czy wszystko, co się w nim zmienia, zmienia się normalnie. Trudno jej było uwierzyć, że rozchichotane rówieśniczki przeżywają to samo. Czuła się tak bardzo inna. Tak samotna. Ataki drgawek zdarzały się coraz częściej.

To był letni dzień. Sili wędrowała po leśnych polanach. Mówiła do ptaków, motyli i drzew, nuciła melodie, które wymyśliła specjalnie dla kwiatów, by odwdzięczyć się im za rozkosz oglądania ich urody.

Wśród zieleni i ptasiego śpiewu natknęła się na swego starszego kuzyna ze swoją kobietą, którzy korzystając z pięknej pogody, pobiegli do lasu. Sili zamilkła nagle i przykucnęła za niskim krzewem. Tamci leżeli pod drzewem na skraju niewielkiej polany. On nagi, a ona w cienkiej skórzanej tunice podciągniętej wysoko i z zamglonym wzrokiem utkwionym gdzieś na niebie. Sili pozostała w ukryciu. Gałęzie drzew zasłaniały jej widok, ale bała się poruszyć, by jej nie zauważyli. Nie zachowywali się, jak zwykle robią to pary, gdy zbliżają się do siebie w jaskini lub szałasie letniego obozowiska. Gdy wokół jest mnóstwo ludzi, pary są ciche i ledwie można usłyszeć, co robią. Sili była codziennie świadkiem takiej bezgłośnej miłości, tłumionej namiętności, która nie przykuwała jej uwagi. Nie reagowała rumieńcami ani nawet zaciekawieniem. Ot, jak zawsze, trochę przeszkadzają w spaniu. Tu, na leśnej polanie para kochanków sądziła, że jest zupełnie sama. Sili wśród liści i owoców głogu trwała jak zaklęta. Nie mrugała. Wydawało jej się, że nie oddycha. Taką bliskość dwojga ludzi widziała pierwszy raz w życiu.

On całował jej szyję, gdy ona odchyliła głowę w tył jak rozmarzony łabędź. Miała rozluźnioną twarz. Dłoń mężczyzny wędrowała po jej ciele. Miękko, lekko, powoli. Ona poddawała się jego pieszczotom, a Sili i cały las wokół przyglądali się im w skupieniu. Dziewczyna, tam na trawie, miała lekko przymknięte oczy i krzyknęła nagle, gdy jego palce zanurzyły się w niej. Wyprężyła się w łuk i zastygła na moment. Sili drgnęła. Pomyślała, że kobieta krzyknęła z bólu, ale zaraz potem zobaczyła jej lśniące, jak w gorączce, oczy i jej dłoń sięgającą w dół brzucha mężczyzny. On leżał na boku tyłem do Sili. Widziała tylko jego pośladki, które napięły się mocno, a mężczyzna jakby w konwulsji pochylił się nad ciałem dziewczyny. Jęknął cicho. Ona rozchyliła mocno nogi i pociągnęła go do siebie. Podniósł się nieznacznie i położył się między jej nogami. Sili sądziła, że już wie, co teraz się stanie, ale mężczyzna zsunął się po jej ciele i zanurzył twarz w kępce włosów na jej łonie. Kobieta mocno wciągnęła powietrze i podniosła głowę z leśnego runa, by patrzeć na to, co robił. Miała rozchylone nozdrza. Patrzyli na siebie, gdy on przywarł ustami do jej kobiecości. Sili oglądała scenę, która rozgrywała się przed jej oczami jak spektakl życia, jak cel istnienia. Była roztrzęsiona. Położyła dłoń na swym brzuchu. Dotknięcie ciała innego człowieka wydawało się tak odległe i nierealne, że nie mogło jej dotyczyć. Jej ciała. Ukrytego. Nierozpoznanego dla niej samej. Ciała, które pęczniało już, jak ziemia wczesną wiosną, kiedy wciąż jeszcze nie widać świeżych pędów roślin, ale nabrzmiewa już młodym życiem i pachnie obietnicą rozkwitu. Sili nie znała dotąd tego dziwnego i rozkosznego pulsowania w podbrzuszu. Serce dudniło jej w piersi, a twarz oblało gorąco. Odwróciła się i puściła biegiem po stoku niewielkiego pagórka. Biegła w dół po łące, na której kilka jeżynowych wysp czyhało z kolcami gotowymi do ataku. Dotarła do skraju lasu i zatrzymała się, opierając dłonie na białej korze. Objęła drzewo i przyłożyła rozpaloną twarz do bieli chłodnej i spokojnej brzozy. Nogi miała poranione przez ciernie. Krew spływała cienkimi strużkami po jej łydkach. Oddech powoli się uspokajał. Płakała bezgłośnie.

Mitrande była już stara, gdy Sili przyszła na świat. Dziewczynie wydawało się, że zawsze była taka. Że w jej szczególnym przypadku Wielki Duch zadysponował inaczej niż zwykle i wysłał ją na ten świat już wiekową i schorowaną. Przez długi czas nie przychodziło jej do głowy, że to ją szamanka wybrała na swoją następczynię, a nastąpiło to już w chwili, gdy zobaczyła brzydkiego noworodka z pępowiną łączącą małe sine ciałko z łożyskiem matki. Gdy stara szamanka przegryzła pępowinę i zawiązała na supełek, uśmiechnęła się do Irati.

– Będzie żyć. Oddasz mi ją, Irati. Już jest moja.

Sili nawet nie zauważyła, że to, co robiła Mitrande od samego początku, było przygotowywaniem jej do tej roli. Uczyła ją i obserwowała, czy rzeczywiście dziewczynka była wybranką Wielkiego Ducha, oblubienicą księżyca. Musiała mieć pewność. Szamanka, zwana też Sędziwą, była obok Silnego, mężczyzny, który przewodził gromadzie, najważniejszą osobą w grupie. Jej pozycja była nawet ważniejsza, gdyż trwała aż do śmierci. Silny musiał w pewnym momencie ustąpić miejsca młodszemu mężczyźnie lub tracił władzę w walce. Sędziwa sprawowała swą funkcję do końca. Następczynię sama sobie wybierała i sama ją przygotowywała do tej roli. O ileż lepszy sposób od tego męskiego.

Przyszedł w końcu dzień, gdy Sili została kobietą. Rano, gdy świt obudził ją wiosennym poruszeniem wśród ptaków i ludzi, jej posłanie było całe splamione krwią. Szukała ran na swym ciele, ale ich nie było. Jedynie jej kobiece miejsce wciąż krwawiło. Skryła się w głębi szałasu i nie chciała wyjść, chociaż Irati wzywała ją, by przyszła jej pomóc ze skórami. Było ich dużo po polowaniu z poprzedniego dnia.

– Krew… – zawołała matka Sili, uszczęśliwiona i klasnęła w dłonie. Kazała córce obmyć się w rzece. – Dziś świętujemy twoje Bahi! Będziemy tańczyć do rana!

Gdy słońce zeszło nisko nad puszczę, zapłonęły ogniska. Rozświetliły brzeg rzeki oddalony od letnich szałasów gromady. Mężczyźni zostali w obozowisku. To nie było ich święto. W Bahi brały udział tylko kobiety.

A więc przyszedł jej dzień. Jej Bahi. Najważniejszy dzień w życiu młodej dziewczyny. Stała się kobietą. Zostawiała za sobą swoje dziwne dzieciństwo. Dostała na głowę wielki wieniec z ziół i kwiatów, amulet na szyję od Mitrande. Matka miała łzy w oczach. Kobiety śmiały się i trelowały wesoło, a potem mówiły o nadchodzącym święcie Wielkiego Ducha, gdy Sili znajdzie sobie męża.

– Nie! – zawołała nagle Mitrande tak potężnym głosem, że puszcza ucichła wokół, a kobiety skuliły się wystraszone i zamilkły jak spłoszone wróble.

– Nie? – spytała Sili tak cicho, że sama prawie nie usłyszała własnego głosu.

– Nie – powiedziała Mitrande stanowczo – w letnie święto pozostaniesz dziewicą, a za trzy, cztery lata zostaniesz zaślubiona księżycowi. Teraz jeszcze za wcześnie. Do rodzenia możesz się już nadawać, ale bycie szamanką nie jest takie proste, moje dziecko.

– Ja? Nie, Mitrande. Mylisz się! Ja będę miała mężczyznę i mnóstwo, mnóstwo dzieci!

– Zostaniesz poślubiona księżycowi, Sili – powiedziała Mitrande tym razem ciszej i łagodniej. Kobiety milczały. Ich oczy skierowały się na Sili i lśniły w świetle ogniska. Uroczystość mogłaby trwać do rana. Tak zazwyczaj było, gdy jakaś dziewczyna dostawała krwawienia i obchodziła swoje Bahi.

Sili padła. Ten atak był wyjątkowo mocny. Uderzała głową w ziemię. Ręce i nogi rozgrzebywały nadrzeczną trawę jak dziki w poszukiwaniu ulubionych korzeni albo grzybów. Irati padła na kolana. Czułe dłonie podtrzymywały głowę. Ślina, łzy, krew. Jej dziecko cierpiało. Kobiety odeszły, kiwając głowami. Dziewczyny chichotały złośliwie.

– Irati, moja matko! Ratuj mnie! Nie chcę być poślubioną księżycowi! – płakała Sili nazajutrz po jej święcie Bahi zrujnowanym przez Mitrande. – Jedyne co pragnę, to wyruszyć w drogę ze swoim mężczyzną, oby był silny i dobry! I urodzić mu dzieci, jak ty. Nie chcę przez całe życie zasypiać sama i nigdy nie zaznać miłości.

– Mitrande wciąż zaznaje miłości. Wszyscy kochamy Mitrande. Nic nie szkodzi, że sama nie urodziła dzieci. Jest matką dla całej gromady albo raczej dla całego plemienia z Wyżyny Białych Skał. Jeśli wybrała ciebie, nikt nie sprzeciwi się jej woli. Nawet twój ojciec. To Sędziwa. Ona wie najlepiej – matka Sili powiedziała jednym tchem, jakby wypowiadała wyuczoną formułę. Zawiesiła głos, czekając na łatwe do przewidzenia słowa córki. Irati była kobietą dumną i ambitną. Chciała, by jej synowie byli kiedyś po kolei Silnymi gromady. Widziała już siebie niańczącą wnuki, zdrowe i tłuste, kolejne pokolenie przywódców gromady. Tymczasem na razie to nie synowie, a córka dawała jej powody do miłego uczucia łaskotania w trzewiach. To Sili miała stać się kimś bardzo ważnym w hordzie. Nie mogła zostać Silnym, bo do tego trzeba urodzić się mężczyzną. Mogła za to stać się najważniejszą kobietą w gromadzie, Sędziwą, kobietą poślubioną księżycowi. Kobietą Wielkiego Ducha.

– Nie chcę takiej miłości. Chcę mieć męża. Chcę przeżyć z nim rozkosz i leżeć z nim w trawie na łące. I przemierzyć z nim puszczę aż po jej kres.

– Puszcza nie ma kresu, drogie dziecko. – Irati zniecierpliwiona odsunęła skórę wiszącą w wejściu do szałasu. Słońce oślepiło matkę i córkę. Przymrużyły oczy i wyszły z mroku szałasu w światło dnia. – Będę bardzo dumna, jeśli moja jedyna córka zostanie Sędziwą. To wielki zaszczyt. Będziesz się uczyć u Mitrande. Potem przyjdzie czas na zaślubiny z księżycem. Jeśli po kilku latach nauki i przygotowań nie będziesz się nadawała na Sędziwą, to trudno. Spalę się ze wstydu, ale teraz przenosisz się do szałasu Mitrande, koniec tej dyskusji. Trzeba powiedzieć ojcu. Ucieszy się – powiedziała Irati głosem tak zdecydowanym, że Sili zamilkła, a jej ramiona opadły ciężkie i bezradne.

I tak, gdy kolejna noc po nieudanym święcie Bahi nie przyniosła snu, Sili uznała nad ranem, że ledwie zaczęło się jej prawdziwe życie, natychmiast się skończyło. Nie mogła wziąć udziału w Święcie Wielkiego Ducha, na które tak czekała. Nie mogła marzyć o własnym szczęściu. Myślała tej nocy o sobie jak o kimś, kto mógłby już umrzeć. I tak nikt po niej nie zapłacze. Nie urodzi synów, którzy broniliby ją przed wilkami, niedźwiedziami i złymi ludźmi. Nie urodzi córek, które przyniosłyby jej radość i dumę i w których twarzach mogłaby znajdować wspomnienie samej siebie, gdy będzie już stara. Nie zazna rozkoszy z mężczyzną i pozostanie nieszczęsną dziewicą do końca swoich dni. Samotną i stygnącą smutno aż do śmierci. Będzie grzebać w ludzkich zepsutych zębach, przegryzać czyjeś pępowiny, przekłuwać ropiejące cuchnące czyraki, wysłuchiwać marudzenia tych, których męskość zawiodła w najmniej odpowiedniej chwili i ukręcać dla nich papki ziołowe z dodatkiem suszonych genitaliów tura.

Sili wstała wcześnie. Przed Irati, swą matką, i przed wszystkimi Smoczymi Pazurami oprócz Mitrande, która jeszcze przed świtem wyruszyła do lasu szukać ziół i śladów stóp leśnych rusałek. Dziewczyna zapakowała swoją sakwę. Cicho. Bezszelestnie ominęła szałasy i paleniska. Nie następowała na chrust przygotowany do rozpalania ognisk, by nikogo nie zbudzić. Z poprzedniego dnia zostało trochę placków w szałasie. W dole w ziemi wędziło się mięso po ostatnim polowaniu. Kilka garści orzechów laskowych. Wzięła też ciepłą kamizelę z zajęczego futra, bo choć przyszła wiosna, noce wciąż przynosiły chłód, a ziemia była wilgotna i zimna. Swój niewielki łuk przerzuciła przez ramię. Do sakwy zapakowała też krzemienny przecinak do cięcia mięsa, kamienny nóż z drewnianą rękojeścią i trochę strzał do łuku.

Nim zapłonęły pierwsze ogniska, nim leniwy poranek rozpoczął nieśpieszny dzień koczowniczej gromady, która dzień po polowaniu nie musi wcześnie wstawać, Sili była już daleko. Młoda i ogromnie naiwna wierzyła, że niesiona szybkim, młodzieńczym pulsowaniem krwi poradzi sobie sama. Że nie potrzebuje rodziny i hordy, która chciała z niej zrobić swoją niewolnicę. Postanowiła poszukać sobie miejsca z dala od nich. Szła w piękny, słoneczny i ciepły dzień, sakwę miała pełną jedzenia i nie myślała o tym, co będzie, gdy przyjdzie noc, deszcz, słota, zima, sakwa stanie się pusta i pierwszy raz usłyszy wycie wilków w pobliżu.

– A tam! Nikt mnie nie zmusi, bym została szamanką! Mitrande popełniła błąd! Niewybaczalny. Nie jest tak mądra, jak próbuje udawać. Myślała, że ma do czynienia z bezmyślnym dzieckiem. Nie, Mitrande! Trzeba było zapytać mnie o zdanie. Wiedziałabyś, że ze mną nie ma żartów. A tak, płaczcie sobie wszyscy! Zastanawiajcie się, gdzie się podziałam. Nigdy mnie nie znajdziecie! – mówiła do siebie Sili, wyobrażając sobie z satysfakcją poranek w obozowisku, gdy rodzina odkryje jej zniknięcie.

Już pierwszej nocy pożałowała tej decyzji. Spała w rozwidleniu konarów wielkiej lipy. W nocy zmarzła i zdrętwiała. Bała się zejść na ziemię i rozpalić ogień. Płakała do rana, aż niebo zaczęło jaśnieć ponad koronami drzew. Wtedy zmęczona, opuchnięta na twarzy, zasnęła snem złym nabrzmiałym od nagromadzonych lęków.

Była jedyną dziewczyną w gromadzie Smoczych Pazurów, która umiała polować. Tak długo prosiła ojca, aż zgodził się zrobić dla niej łuk i nauczył ją strzelać. Ćwiczyła celność na polowaniach z braćmi i samotnie na leśnych polanach, kiedy nikt nie śmiał się i nie widział, gdy nie trafiała do celu. W końcu się nauczyła. Ta umiejętność dawała jej złudzenie, że sobie poradzi. Przecież chłopcy odchodzący na próbę zimy dają sobie jakoś radę, i to w najtrudniejszej porze roku. Do zimy było daleko. Nie ma potrzeby, żeby bać się na zapas.

Las wypełnił się zieloną mgłą. Ptaki szalały w miłosnym zapale i niestrudzenie wiły gniazda. Jelenie, sarny, lisy, zające uskakiwały przed wędrującą Sili, jakby pojawiały się tam tylko po to, by mogła je upolować. Odzyskała radość i pewność siebie. Mogła zabić dowolne zwierzę w każdej chwili. To takie proste. Wystarczyłaby jedna strzała. Postanowiła jednak nie polować, póki jeszcze miała tak dużo jedzenia. Ułożyła też plan na drugą połowę dnia – wybudować samodzielnie swój pierwszy szałas. Przepełniała ją duma i uczucie triumfalnego zwycięstwa nad Mitrande, która chciała ją zmusić do oddania młodego życia w służbę innym.

*

Aitor, ojciec Sili, wraz z resztą mężczyzn z hordy odnaleźli ją, gdy księżyc przeszedł już wszystkie fazy. I ona przeszła w tym samym czasie wszystkie fazy. Od euforii, gdy księżyc z małego rożka rósł co noc, przez zwątpienie, gdy była go połowa, poprzez załamanie, przerażenie i bezskuteczną próbę powrotu do swoich, gdy księżyc stanął w pełni. Na koniec, gdy zaczął powoli zmniejszać się z drugiej strony, przyszła choroba. Sama była sobie winna. Zjadła grzyby, których nie znała, a które okazały się trujące. Na koniec zdarzyło się coś, czego nawet nie pamiętała. Widocznie była już nieprzytomna. Spotkanie z niedźwiedziem. Przez całą twarz Sili biegły teraz trzy równoległe szramy po niedźwiedzich pazurach. Głębokie i krwawe. Środkową szramę wieńczyło to, co zostało po prawym uchu dziewczyny: strzęp martwej już skóry i krwawa dziura.

Aitor zatrzymał się. Podszedł powoli. Ukląkł przy ciele córki i dotknął jej dłoni. Była zupełnie zimna. Ukrył twarz w dłoniach. Był Silnym. Nie mógł okazać słabości wobec wściekłych mężczyzn, którzy chociaż byli temu przeciwni, od miesiąca przemierzali z nim puszczę tropem Sili. Nie śmieli jednak przeciwstawić się woli Silnego.

– Za późno – szepnął tylko i odszedł kilka kroków w stronę lekkiego wzniesienia. – Tu. – Wskazał miejsce pod wielką topolą. – Sili była jak topola. Silna i samodzielna. Tu wykopiemy grób.

Mężczyźni rozgrzebywali ziemię kamieniami, gdy nagle jeden z nich zauważył, że powieka Sili leciutko się poruszyła.

– Ona żyje, Aitorze – powiedział, wstrzymując dłoń ojca, który zamachnął się przed uderzeniem w kolejną grudę ziemi. – Żyje. Szybko, futra. Jest wyziębiona. Trzeba ją ogrzać. – Mieli kilka skór z saren i jeleni, które w ciągu tego miesiąca upolowali. Otulili bezwładne ciało Sili.

Jak to się stało, że przeżyła spotkanie z niedźwiedziem? Prawdopodobnie zwierzę przymierzało się do obiadu, ale nieprzytomna dziewczyna leżała we własnych odchodach i wymiocinach. Niedźwiedź wycofał się, gdy uznał, że skoro ta padlina tak paskudnie cuchnie, to znaczy, że jest już bardzo nieświeża. Niedźwiedzie nie jedzą zepsutego mięsa.

Głód, wyziębienie, wyczerpanie, biegunka i wymioty, gorączka i utrata krwi. Aitor znalazł córkę w bezwładnym letargu, w pół kroku między życiem a śmiercią.

Byli zaledwie o dzień marszu od obozu. Mężczyźni chcieli budować nosze, ale Aitor tylko machnął ręką, porwał córkę na ręce i ruszył. Nie chciał marnować czasu na przygotowanie noszy. Niósł ją na rękach przez całą drogę. Szedł przodem, a reszta łowców z trudem nadążała za nim, mimo obciążenia jakie niósł. Patrzył przed siebie z twarzą pozbawioną wyrazu, z pustymi oczami bez łez i bez blasku. Nie odezwał się ani jednym słowem do nikogo. Przytulał ją mocno do swego ciała, by oddać jej nieco własnego ciepła. Było już wczesne lato, ale od wielu dni padało i chłód kąsał dokuczliwie zwłaszcza w noce zimne i ciemne, pozbawione gwiazd. Sili była tak wychudzona i lekka, że Aitor prawie wcale nie odczuwał jej ciężaru. A może nadzieja i rozpacz pchały go i dodawały sił. Chciał jak najprędzej oddać ją pod opiekę Mitrande. Nie pozwolił nawet na krótki postój przy wodopoju. Podążający za nim mężczyźni dyszeli ze zmęczenia. Byli głodni. Ci, którzy klękali w strumieniu, by wypić choć kilka łyków wody, musieli potem biec, by go dogonić. Nawet na chwilę nie zwolnił. Przekroczył strumień dwoma dużymi krokami i poszedł dalej. Przed nocą dotarli do obozu.

Mitrande nie odchodziła od chorej dziewczyny przez wiele dni. Rozgrzewała kamień w ognisku, by włożyć go do drewnianego naczynia z wodą. Gdy woda zawrzała, Mitrande wrzucała do niej zioła. Sili majaczyła w gorączce bardzo długo. Nie wiedziała, ile minęło dni i ile wypiła naparu podawanego małą drewnianą łyżką przez szamankę, ile przełknęła papki z nasion roślin, ile zjadła rozmiękczonych w wodzie podpłomyków z nasion stokłosy.

Gdy najgorsze minęło, była tak słaba, że z trudem mogła utrzymać się na nogach. Irati karmiła ją delikatną wątrobą z sarny.

– Musisz wrócić do zdrowia, moja mała, póki jest lato. Musisz żyć.

Aitor jej nie odwiedzał. Sili nie wiedziała, czy się gniewał, czy, w samym środku sezonu polowań, miał ważniejsze sprawy na głowie niż nieposłuszna córka.

– Już mnie nie chce znać? – pytała matki, starając się nie płakać.

– Szukał cię przez miesiąc jak szalony. Musiał walczyć z Enekiem, który uważał, że smarkulę, która chciała odejść, należy zostawić samą sobie. Mówił, że gromadzie nie jest potrzebny taki zgniły owoc i niejeden się z nim po cichu zgadzał. Aitor pokonał go w walce. Obaj byli ranni. Twój ojciec zmusił wszystkich do wzięcia udziału w poszukiwaniach. W obozie zostały tylko młodziki i oni mieli polować na mniejszą zwierzynę, byśmy wszyscy nie pomarli z głodu w czasie, gdy mężczyźni poszukiwali ciebie. Całe szczęście, że ojciec jest tak znakomitym tropicielem. Myśliwy zawsze znajduje trop w lesie. Wiesz, dziecko, że takie postępowanie mogło doprowadzić do zguby całą gromadę? Wiesz, że o mało nie pozbawiłaś ojca pozycji Silnego? Dla ciebie zaryzykował nie tylko władzę, ale życie nas wszystkich. Kobiety, dzieci i starcy zostali bez ochrony mężczyzn przez cały miesiąc. Wystarczyłaby jakaś grupa łowców z obcego plemienia. Mogliby nas wszystkich pozabijać. Albo wilki, niedźwiedzie, pożar lasu! Jak myślisz, co moglibyśmy zrobić? Ilu z nas by przetrwało?

Gdy po raz pierwszy po powrocie wstała z posłania i wyszła z ciemnego szałasu w światło dnia, zataczała się i osłaniała bolące oczy dłonią, choć niebo było pochmurne. Kobiety zamilkły i patrzyły na nią zwężonymi od gniewu oczami. Żadnej z nich gromada nie szukałaby przez miesiąc, gdyby zaginęły. Żadna nie była dla gromady wystarczająco ważna, by narażać wszystkich na takie niebezpieczeństwo. Sili poszukiwano. Wszyscy wiedzieli, że była wyjątkowa, ale przede wszystkim była córką Silnego. O tym szeptały kobiety, gdy przechodziła. Dzieci śmiały się, gdy zasłaniała włosami makabryczne brązowe szramy na twarzy, które Mitrande pozszywała ścięgnami zajęcy.

– Nie nadstawiaj ucha, Sili! – wołały za nią. – Ach! Gdzie ty masz ucho?! – Uciekały ze śmiechem, gdy przeganiała je, rzucając w nie grudkami ziemi i kamykami.

Poranek był rześki i wilgotny. Las parował chłodną mgłą. Sili drżała. Czuła, jak wokół niej rośnie i gęstnieje niewidzialna bariera. Bariera zbudowana ze sprzecznych składników. Z kwaśnej niechęci, lękliwego podziwu dla odwagi, kpiny z powodu nieudanej ucieczki i strasznych blizn, z zazdrości, pogardy i niezrozumienia. Była inna. Teraz było to widać jeszcze wyraźniej niż wcześniej.

Następne lata spędziła samotnie. Odsunęła się od wszystkich z wyjątkiem Irati i Mitrande, które nigdy nie wspomniały o jej pamiętnym odejściu i powrocie i nigdy nie mówiły już nic o zaślubinach z księżycem. Święto Wielkiego Ducha Sili spędziła przy ognisku u wejścia do jaskini pod Białym Wzgórzem razem ze starą szamanką. Wcale się tam nie wybierała. Z takimi bliznami mogłaby znaleźć co najwyżej ślepego męża. Rozpaliły niewielkie ognisko i milczały, nasłuchując dźwięków bębnów znad brzegów rzeki.

– Idą duże zmiany – powiedziała wreszcie Mitrande, gdy ognisko zaczęło przygasać. Sili nie zrozumiała.

– Powiedz mi, Mirande. Powiedz mi wszystko.

2. Anna i cienie grobów

Kraków, lato 2003 roku

Zielony mech na blokach piaskowca oddawał chłód i wilgoć. Jakby wziął wdech w nocy, a w porannym słońcu wydychał zatęchły chłód na nielicznych przechodniów w milczeniu przemierzających aleje cmentarza. Na grobowcu zapomnianym przez Boga i ludzi martwa sieć pajęcza otuliła latarenkę naftową nieczynną od wieku. Nie używał jej już od dawna nawet żaden pająk. Litery nazwisk ludzi martwych od stu lat zarosły porostami w szarozielonym kolorze.

Cmentarz Rakowicki był prawie pusty. Ci, którzy w tak piękny poranek przemierzają cmentarne aleje, są samotni. Najbardziej kochani przez nich ludzie, którzy tu leżą, nie odpowiadają na pytania. Nie reagują na płacz i zaczepki. Nie wdają się nawet w rodzinne kłótnie. Można ich kochać bez zastrzeżeń. Można zapomnieć o ich wadach. Mimo wiekuistego milczenia mieszkańcy cmentarza nie są jednak nieobecni. Bardzo nie lubią porostów na literach swoich nazwisk. Nie lubią też kapania wody w zepsutej pompie i dźwięku rozbijanych zniczy wrzucanych do śmietnika. Szeleszczą czasem ze złością zeschłymi liśćmi na alejkach, zdmuchują złośliwie świece na sąsiednich grobach i płoszą z upodobaniem gawrony przesiadujące w koronach drzew.

Jasny poranek przebijał się przez liście dębów i klonów ostrzami światła. Grobowce wzdłuż alei głównej prowadzącej do kaplicy przechwalały się krzykliwie najgłośniejszymi nazwiskami w Polsce. Stały w szpalerze, jak żołnierze w galowych mundurach. Ich sylwetki, strzeliste niczym gotyckie katedry, rzucały długie poranne cienie na skromniejszych sąsiadów w drugim rzędzie.

Kroki kobiety z siatkami pełnymi zniczy i malutkich aksamitek odbijały się echem od muru cmentarnego, jakby przedrzeźniało każde stuknięcie obcasa o kostkę brukową. Jakby zamiast jednej, szły tamtędy dwie lub nawet trzy kobiety. Codziennie rano, skoro tylko letnie słońce wysuszyło rosę, pani Anna Podolska szła tymi samymi alejkami. Kiedyś była ładna. Teraz miała już prawie siedemdziesiąt lat, a jej kasztanowe loki posiwiały. Wciąż były gęste i lśniące, ale skróciła je nieco dla wygody i upinała w kok. Wysokie szpilki noszone w młodości musiała dawno wysłać do Caritasu. Nie była pewna, czy komuś się tam przydadzą. Stukała więc w cmentarny bruk lekko tylko podwyższonym obcasem solidnych włoskich pantofli z licowej skórki. Mimo wszystko szła sprężystym krokiem. Na szuranie podeszwami po chodniku nie nadszedł jeszcze czas. Może niebawem, ale jeszcze nie teraz.

Przedmioty są mi dziś przyjazne. Nie przewracają się, nie rozbijają, nie rozlewają i nie kaleczą mi palców. Wiesz, Tadziu, minęły mi już prawie te wszystkie melancholie. Prawie całkiem. Nawet nie biorę pigułek. Wyobrażasz sobie?

Witold kupił mi całe pudło starych płyt winylowych na imieniny. Kiepura, Czerwone Gitary, Joe Dassin, Grechuta, Louis Armstrong i ta czarna, lekko szalona, jak się nazywa… Demarczyk, no właśnie, Demarczyk. I ho ho, dużo więcej. Całe pudło. Same perełki. Zamykają stoiska ze starymi książkami i płytami w pasażu na Dworcu Głównym, które tak lubiłeś. Handlarze wszystko przecenili i sprzedają po parę złotych. Mają nosy na kwintę. Pójdą na zasiłek. Do prawdziwych księgarni ich nie przyjmą. Są starzy, mają garby albo zeza, albo za mało zębów. Nie są wystarczająco ładni.

Ma być remont. Mówią, że teraz tam powstaną drogie sklepy i ruchome schody. Nikt nie będzie już sikał po ścianach, a cuchnących meneli, namolnych żebraków i chronicznych pijaków wywalą na zbity pysk. Nawet gołębie dostały nakaz eksmisji, bo srają na ławki. Stragany poszły do pieca. Wróżkę Eugenię też mają przegonić. Pamiętasz ją? Pół wieku tam biedulka przesiedziała w swoich dwunastu spódnicach, sprzedawała precle i wróżyła przechodniom. Teraz już nie będzie dla niej miejsca. A ci sprzedawcy ze straganów wiedzieli, co sprzedawali. Może nie byli piękni, ale za to słuchali muzyki i czytali książki. W tych wielkich księgarniach to więcej jest kubeczków, kolorowych ściereczek, gier komputerowych, poradników dla frustratów i innych pierdółek niż książek. A sprzedawcy! Oni nie czytają książek! Umieją tylko przyłożyć czytnik do kodu kreskowego. Jakby handlowali parówkami albo skarpetkami. Pamiętasz czasy, kiedy księgarze potrafili dyskutować z klientami na temat Jamesa Joyce’a i Prousta? Jak cytowali z pamięci Norwida i Baudelaire’a? Jak mieli swoje zdanie. Umieli mieć swoje zdanie. Nie każdy ma do niego prawo. Trzeba na to prawo zapracować. Gdzieś tu był dzbanek… Mam nadzieję, że nie ukradli. To byłby już piąty. Wciąż kradną dzbanki i znicze. Co za ludzie? Żeby zmarłych okradać. Jest. Jeszcze jest. Bogu dzięki. Zaraz wracam. Kwiaty nie mogą czekać. Robi się gorąco.

Wiesz, Tadziu, Wituś był wczoraj u mnie. Zmienił się. Ma włosy na nogach i głos jak Lee Marvin. Czasem zachodzi pogadać. W domu nie ma z kim. Wiesz, jak u nich jest. Więc go słucham. Mówił mi wczoraj, że jak mi opowie o swoich sprawach, to najpierw same pojawiają mu się pytania, których nie umiał sobie zadać, a potem odpowiedzi, których wcześniej nie umiał znaleźć. Tak powiedział. Jestem mu potrzebna. Bogu dzięki. Chociaż jemu. Uwierzysz? Ja stara, on młody, a właśnie do mnie przychodzi się wygadać. Powiedział, że katalizuję jego procesy emocjonalne jak terapeuta. Nie muszę nic mówić. Tadziu, ależ z ciebie złośliwiec! Nie jestem słupem soli. Słup soli nie słucha i nie rozumie. Taka jest różnica. Nie wiem, po co ja ci to opowiadam. Ty się nie nadajesz na terapeutę. Nawet na zwykłego słuchacza się nie nadajesz. Za życia się nie nadawałeś, to jak miałbyś się nadawać teraz. Dobrze, że mam ogród.

Poranek nabierał rumieńców od lipcowego słońca. Anna klęczała na ogrodowej poduszce i sadziła aksamitki.

Grób Tadeusza Podolskiego był wykonany z kolumny piaskowca, na której chwiejnie stała sylwetka anioła. Był to wykuty w kamieniu portret pięknej dziewczyny w zwiewnych szatach z szarpanymi przez wiatr skrzydłami. Wydawała się z trudem utrzymywać równowagę na wąskim postumencie. Jakby kolejny powiew wiatru miał powalić tę delikatną istotę zbudowaną ze światła i czystego dobra.

U stóp pomnika usadowił się, nie wiadomo dokładnie kiedy, mały kwadratowy ogródek otoczony niskim płotkiem na kamiennej podmurówce. Anna kochała rośliny, a one na jej rozkaz rosły i kwitły z ogromnym entuzjazmem. Gdyby istniały konkursy na najładniejszy ogródek cmentarny, to z pewnością zostałaby obsypana nagrodami. Niestety nikt nie wpadł dotąd na ten uroczy pomysł.

Grób zbudowano w 1924 roku. Wtedy pochowano w nim prababkę Tadeusza, Wiesławę. Jej imię i nazwisko wykuto w kamieniu na postumencie u stóp anioła. To dla niej rzeźbę tę wykonał jeden nieszczęsny artysta ze Lwowa, skąd pochodziła prababka. Rodzinna plotka głosi, że był to portret młodej babci Wiesi, w której rzeźbiarz kochał się bez wzajemności przez całe życie. Podobno wyrzeźbił anioła, wrócił do domu, położył się na łóżku i umarł, gdyż po śmierci ukochanej serce pękło mu z żalu. Po tylu latach litery zatarły się i gdyby nie rosnący w nich mech, nie byłyby czytelne. Mech zagnieździł się w zagłębieniach liter i na zielono głosił, że pochowano tu świętej pamięci Wiesławę Podolską z domu Wiśniewską i że w roku pańskim 1924 odeszła z tego świata. I jeszcze, żeby spoczywała w pokoju.

Poniżej przykręcano granitowe tabliczki ze złotymi napisami dla kolejnych zmarłych z rodziny Podolskich. Najstarsze nie miały już prawie wcale złota w zagłębieniach wyrytych liter. Ostatnia sprzed trzech lat należała do doktora docenta habilitowanego Tadeusza Podolskiego, wybitnego kardiochirurga, wspaniałego męża, ojca i dziadka. Litery na jego tabliczce lśniły wciąż jeszcze złotą farbą. Ich blask przygaśnie dopiero, gdy Anna położy się w tym samym grobie, by odpocząć po długim życiu. Póki żyje, nie pozwoli, by złote litery straciły blask.

– Dzień dobry, pani doktorowo – usłyszała za sobą inny wdowi głos. To żałobna sąsiadka, wdowa po pułkowniku Boberku, który spoczywał pod blokiem z zielonkawego piaskowca trzy groby dalej w tej samej alei.

– A, dzień dobry, sąsiadko – powiedziała Anna i obie, jak zawsze, zaśmiały się z tego samego dowcipu. Sąsiedztwo grobów mężów zrodziło między nimi sąsiedzkie więzy i wzajemną pomoc w podlewaniu kwiatów. Ich znajomość nigdy nie opuściła murów starego cmentarza. Nigdy nie poszły razem na kawę, nigdy nie widziały się w tramwaju, na ulicy, w domu, nigdy nie wymieniły się numerami telefonów. Tylko tu. Tylko w cmentarnym półmroku. Tylko w cieniu grobów swoich mężów.

– Piękny mamy dzień. Ale, ale, nie za gorąco dziś na sadzenie kwiatów? Przyjdzie upał w południe i kwiatki zwiędną.

– Nie zwiędną, pani pułkownikowo, nie zwiędną. Tadzik ma tu cień nawet w największy upał. Słońce przychodzi dopiero po czwartej. Te lipy zasłaniają.  – Otarła pot z czoła wierzchem dłoni i wskazała podbródkiem na trzy wielkie drzewa. – Siostry sercanki zasadziły je kilkadziesiąt lat temu.

Drzewa wieńczyły grobowiec zakonny. Były posadzone tak blisko siebie, że korony ich połączyły się w jedną gęstwinę, a i pnie też miały w planie za sto lat zrosnąć się i nigdy już nie pozwolić się rozdzielić.

Anna była zaczerwieniona na twarzy od wysiłku i gorąca. Jasne promienie zmarszczek wokół oczu wskazywały na to, że mimo skłonności do melancholii często się uśmiechała. Jej twarz opaliła się w czasie letnich wypraw na cmentarną ławeczkę. Zmarszczki pozostały białe.

– A widziała pani, doktorowo, że lipy kwitną, a pszczół ani na lekarstwo? – westchnęła Boberkowa.

– Widziałam, tak, tak. Coraz ich mniej z każdym rokiem. Coś im tu nie pasuje w naszym starym Krakowie. Powietrze niezdrowe. My też od tego wszyscy pomrzemy.

– Pomrzemy i tak, pani Anno. Dobre powietrze czy niedobre. I nam już nikt kwiatków nie posadzi, nie mówiąc o ich podlewaniu.

– Tak, tak. Szkoda takich pięknych ogródków. Zmarnują się – powiedziała Anna i zapatrzyła się na kwiaty na grobie męża. Wyobraziła sobie rozkopany grób i trumnę ustawioną nad krawędzią otchłani. Na trumnie napis: śp. Anna Podolska. Ani śladu kwiatów. Ogródek zasypany żółtą gliniastą ziemią. A potem, gdy już zakopią grób, wszystko zarośnie pokrzywami.

Pani Boberek ruszyła do grobu pułkownika, dźwigając ocynkowaną konewkę pełną po brzegi. Za nią zlatywały się wróble zwabione rozchlapaną wodą, która spływała w zagłębienia pofalowanej przez potężne korzenie starych drzew alejki. Trzepotały piórkami w kałużach. Wyraźnie szczęśliwe. Sylwetka kobiety przekrzywiona od ciężaru kiwała się na boki. Na grobie pułkownika kwitły bratki. Nie podleje się na czas, to zwiędną. W zeszłym roku dotrwały aż do września, ale w tym roku Boberkowej dokuczają żylaki. Rzadziej przychodzi.

Tadziku, Tadziku, gdyby nie te twoje wszystkie głupstwa, żyłbyś do dziś. Byłeś zdrowy jak koń. To ja zawsze pokwękiwałam i łykałam lekarstwa. Ty nawet aspiryny nie chciałeś zażyć. I zwykły katar się ciebie nie imał. No i masz. Ty nie żyjesz, a ja wciąż tylko muszę sadzić te kwiatki. Czy to sprawiedliwe, że ty masz taki piękny ogród na grobie, a ja będę miała pokrzywy? Że to nie dla ciebie? A dla kogo? Dla mnie?! Oszalałeś? Przecież… A, niech ci będzie, że robię to dla siebie. Nie będę się kłóciła z nieboszczykiem, bo mnie stąd zgarną prosto do Kobierzyna. Ciekawe, czy mają tam oddział dla gadających z nieboszczykami. Wiem, że tobie to jest obojętne, że ja tu dźwigam te skrzynki z kwiatami, łopatki i konewki. Zawsze było ci obojętne, co dla ciebie robiłam. Znikałeś na wiele dni. Nurkowanie, skakanie, wspinanie i diabli wiedzą co tam jeszcze, a ja, jak ta durna, czekałam z twoim ulubionym obiadem, to znaczy ze zrazami z kluskami śląskimi i modrą kapustą. A ty co? Ty całowałeś mnie pośpiesznie w policzek i nie oglądając się za siebie, wybiegałeś na piwo i partyjkę szachów do Baru na Stawach. Już zza zamkniętych drzwi słyszałam echo z korytarza powtarzające twoje słowa: Zjem kaszankę w barze! Nie kłopocz się, kochanie!

W połowie lipca popsuła się pogoda. Padało przez tydzień. Kilka razy spadł nawet grad. Wisła połknęła łapczywie bulwary krakowskie, a na Śląsku Odra zalała jakieś domy i pola uprawne. Utonął nawet jakiś człowiek. Ponoć mały i niepozorny potoczek wezbrał nagle i porwał nocującego spokojnie w jego korycie pijaka razem z rowerem. Nikt nie wiedział, jak się tam znalazł. To znaczy właściwie wiadomo, bo pokazywali w wiadomościach zapłakaną małżonkę pijaka, ubraną w nylonową halkę, czarne kalosze i chustkę w kwiatki na głowie, z dwoma lub może trzema zębami, która dowodziła, że to wszystko wina rządu, bo mąż często wpadał do rowu po pijanemu i wtedy tam nocował, a rząd jest od tego, żeby obywatelom zapewnić bezpieczeństwo. I co? Nie zapewnił! A rower też był jeszcze w całkiem niezłym stanie i szkoda. I nikt jej za rower nie zwróci. A woda porwała i koniec, i kropka. A rower dopłynie do Bałtyku. A tam gdzieś w Gdańsku ktoś go sobie wyłowi i będzie na nim jeździł jak na swoim! Za kobietą kamera wychwyciła znak zakazu wjazdu wystający z wody samą tylko tabliczką, która wydawała się naciągać szyję, by pozostać nad powierzchnią burych fal.

Deszcze i grad ani trochę nie zaszkodziły aksamitkom na grobie doktora Tadeusza Podolskiego. Miały się znakomicie. Rozrosły się i powoli wchodziły na terytorium dwukolorowych funkii. Te jednak też lubiły cmentarny cień i dużo wody, broniły więc swego terytorium dzielnie.

– Zaczynają na siebie wchodzić – powiedziała Anna do pani Boberkowej.

– Trzeba trochę przerwać, bo mają za ciasno.

– Nie lubię wyrywać roślin, które sama posadziłam – westchnęła Anna.

– A ja nie lubię, jak deszcz i grad do spółki niszczą mi bratki – dobitnie odparła pułkownikowa. – Pani narzeka, że rośliny za bardzo się rozrastają, a u mnie pogrom. Niech pani spojrzy. Wyglądają jak ostrzelane ze śrutówki. Całkiem dziurawe. – Pani Boberkowa bez konewki, za to w wielkich czarnych kaloszach, kiwała głową nad zniszczonymi przez deszcz i grad kwiatami. Była niska i otyła. Na rumianej twarzy miała mnóstwo czerwonych plamek od pękniętych naczynek krwionośnych. Nadciśnienie, tusza i cukrzyca. Małe, zagubione wśród krągłości policzków oczy nie posiadały koloru. A raczej nie można było zobaczyć tęczówek, bo oczy pani Boberkowej nigdy nie otwierały się na tyle szeroko, by widać było ich kolor. Grube i opadające powieki zostawiały tylko wąskie szparki, które umożliwiały patrzenie na świat wokół, ale światu nie pozwoliły zaglądać do środka. Za to uśmiech pani Boberkowej był uroczy. Gdy się uśmiechała, wydawała się wręcz ładna. Nieboszczyk pułkownik Boberek szalał z miłości do niej i był o nią chorobliwie zazdrosny. On prawdziwy żołnierz: szczupły, wysoki i wyprostowany jak struna. Ona gruba, zasapana i czerwona na twarzy. A jednak to ona była w tym małżeństwie tą, która łaskawie pozwalała się kochać.

– Zginął w górach – powiedziała cicho Anna, patrząc na napis na grobie męża.

– Tak słyszałam. Pani nigdy nic nie mówiła. Głupio było pytać. Jak to się stało? – odważyła się pani Boberek. – Był taternikiem?

Kobiety usiadły na małej ławeczce koło grobu Tadeusza Podolskiego. Ławeczka stęknęła żałośnie pod ciężarem Boberkowej. Otulał ją głęboki cień wielkich lip znad grobu sióstr sercanek i zapach stęchlizny.

Było prawie pusto. Tylko jakiś staruszek, powłócząc jedną nogą, szedł powoli w kierunku dwóch kobiet na ławeczce. Wdowcy byli tu rzadkością. To najczęściej kobiety przeżywają swoich małżonków i błąkają się potem latami samotnie po cmentarnych alejach, jakby bawiły się w chowanego z duchami. Staruszek niósł zwiędniętą wiązankę kwiatków. Zatrzymał się na dłuższą chwilę przy śmietniku i oglądał wiązankę ze wszystkich stron, jakby chciał się upewnić, czy aby na pewno już całkiem zwiędła i czy nie będzie jej przykro, jeśli ją wyrzuci. W końcu delikatnie i z czułością położył ją na zgrabionych liściach i ruszył wąską alejką w kierunku kaplicy cmentarnej. Obejrzał się jeszcze ze smutkiem, by pożegnać umarłe kwiaty.

– Mąż był… wszystkim: taternikiem, nurkiem, skoczkiem, speleologiem i pilotem szybowca. Łowił ryby, zbierał grzyby, grał w karty i szachy. Ten człowiek nie mógł usiedzieć na czterech literach nawet przez chwilę. Jak ja zazdrościłam koleżankom, których mężowie po powrocie z pracy siedzieli na kanapie przed telewizorem z pilotem w jednej ręce i puszką piwa w drugiej. Rosły im brzuchy, ale żyją z tymi brzuchami do dziś. Tadzik nie miał brzucha. Wiecznie gdzieś znikał. Niespokojny duch. Gdyby mógł, poleciałby na księżyc albo na Marsa. Mówił mi. Serio. Nie żartuję.

– To pani mu nie towarzyszyła w tych przygodach?

– Ja?! Ależ skąd. Miałam się wspinać po pionowych skałach?! Ja mam lęk wysokości! Nawet z dołu nie lubię patrzeć na góry. A może miałam wciskać się z nim w te straszne ciemne jaskinie, z których nigdy nie wiadomo, czy uda się wyjść? Nie, droga pani – mówiła coraz bardziej poirytowana Anna – nie. Mam klaustrofobię i nawet w windzie dostaję ataku paniki. Nie chcę myśleć, co byłoby w jaskini. A woda? Proszę pani, ja nie umiem pływać! Boję się wody głębszej niż do kolan. Ja, proszę pani, nawet w wannie nie czuję się bezpiecznie. Nigdy z mężem nie pojechałam na żadną jego szaloną wyprawę. Byłam ich gorącą przeciwniczką, ale musiałam je znosić przez całe życie.

Pani Boberek pokiwała głową, a potem powiedziała:

– To pani go wcale a wcale nie pilnowała, droga sąsiadko. Mężczyzn trzeba pilnować. Nie wiedziała pani tego? Jak się ich nie pilnuje, to zaraz sobie zrobią krzywdę lub, co gorsza, przygruchają jakąś sekretarkę, stażystkę albo pielęgniarkę.

– Mojego Tadzika nie można było upilnować – odparła Anna z rezygnacją w głosie – nadążyć za nim też się nie dało. Pielęgniarki to musiałabym wszystkie wystrzelać, żeby od niego odpadły. Wciąż na nim jakaś wisiała. Dawno machnęłam na to ręką, droga pani. Tylko że rzeczywiście zrobił sobie krzywdę.

– Tak. – Boberkowa zamyśliła się. – A co się właściwie stało w tych górach? – powiedziała żywszym tonem, jakby chciała otrząsnąć się z myśli o kiściach pielęgniarek wiszących na doktorze Podolskim.

– Odpadli z kolegą od jakiejś pionowej ściany w Tatrach, gdy załamała się pogoda i zaczęła się dzika śnieżyca. To był dopiero październik, więc wcale nie środek zimy, ale góry to góry. Do takiego załamania pogody może dojść nawet latem. Zawiśli na linach i nie mogli się wydostać. Wisieli tak w uprzężach przez dwie noce. Było bardzo zimno. Komórki nie miały zasięgu. Ratownicy szukali ich przez dwie doby. W końcu znaleźli, ale dla Tadzika było już za późno. Jego kolega odmroził wprawdzie wszystkie palce u stóp i kilka u dłoni, ale przeżył. Mąż miał lżejszą kurtkę i był bardzo wychłodzony. Gdy go zdejmowali z tej cholernej góry, był już nieprzytomny. Umarł w szpitalu następnego dnia. Nie odzyskał przytomności. Nie pożegnał się ze mną. Jak to Tadzik. Przez całe życie słyszałam od niego tylko: Nie czekaj na mnie, kochanie. Będę późno. Albo: nie wiem kiedy wrócę. To zależy od pogody, od tego czy ryby będą brały, od wiatru, od kolegi, od wszystkiego, tylko nie ode mnie, pani pułkownikowo. Nic nie zależało ode mnie!

– To co pani robiła, gdy tego szaleńca nie było?

– A, ja tak bardziej domowo. Do dziś dużo czytam, trochę piszę i uprawiam ogród. Maluję też kwiaty pastelami. Jak pani widzi, pasowaliśmy do siebie jak garbaty do ściany – powiedziała Anna i zaśmiała się niepewnie. Po chwili wahania pani Boberek wybuchnęła śmiechem, a Anna dołączyła do niej w tym głośnym, serdecznym śmiechu, który w tej ciszy niestosownie rozchodził się promieniście jak parkowe aleje starej nekropolii.

– Szkoda, że nie znałyśmy się wcześniej. Coś bym zaradziła na tego pani wariata – westchnęła Boberkowa jakby od niechcenia i rzuciła pokrojony w kosteczkę chleb na ścieżkę. Gołębie i wróble zleciały się w okamgnieniu.

– Poradziłaby pani?

– A pani myśli, że taki mężczyzna jak mój Jerzyk to zakochałby się w takiej kobiecie jak ja?

– No… a nie? – Anna obrzuciła ją wzrokiem z góry na dół i uznała po chwili zastanowienia, że nie ma możliwości, żeby Boberkowa kiedykolwiek była ładna.

– Nie, pani sąsiadko, nie. To tylko magia. Tylko magia.

– Zaczarowała go pani?

– Czarowałam go przez całe życie. Spiłowany pył z paznokci w kawie, kropla mojej krwi w jego winie, czasem spalony włos w jego kawie. Zaklęcia, amulety i szpilki wbijane w szyje laleczek symbolizujących potencjalne rywalki. Czarowałam ile wlazło. Działało przez całe życie, szanowna pani. Szalał za mną do samej śmierci. I nie zdradzał! To też sobie zapewniłam magią. Gdyby mnie zdradził, wiedziałabym. Sczerniałby mu ten… no wie pani co. Rzuciłam klątwę. Tak dla pewności.

*

– A po co mamie ten notariusz? – spytał Marcin Podolski, gdy Anna zadzwoniła do niego w poniedziałkowy poranek, by umówił ją na spotkanie i zawiózł samochodem.

– Bo chcę spisać testament, synku – odparła i uśmiechnęła się do siebie. Marcin podejrzewał, że testament oznacza, że willa przy ulicy Gontyna dostanie się jego synowi Witoldowi, a nie jemu. Anna wychowywała wnuka, kochała bez pamięci i uważała za najmądrzejszego w całej tej cudacznej rodzinie. Jako jedyny syn Anny, Marcin Podolski dziedziczyłby wszystko, gdyby nie było testamentu. A trochę tego było. Poza willą na ulicy Gontyna Anna posiadała kilkanaście wartościowych dzieł sztuki po stryju. W salonie obrazy Malczewskiego i Kossaka, i to nie Jerzego, najmłodszego i najsłabszego malarza z rodu Kossaków, ale Wojciecha, ojca Jerzego, którego dzieła osiągały wysoką wartość. W jadalni nad komodą z palisandru wisiał Wyczółkowski, a w bibliotece trzy późne obrazy Grottgera w złotych ramach. Same obrazy stanowiły fortunę. Miała też wspaniałe meble, bibliotekę pełną unikatowych woluminów, za którą kolekcjonerzy daliby się pokroić, i oszczędności po świętej pamięci Tadeuszu, niespokojnym duchu i swoim mężu.

– Ależ mamusia nie musi jeszcze przejmować się takimi rzeczami! Przyjdzie na to czas! – zawołała piskliwie Mirella, wyrywając słuchawkę mężowi.

– Mamusia jest stara – sucho odpowiedziała Anna podrażniona lizusowskim tonem synowej. Zapewnienie ze strony Mirelli, że będzie jeszcze długo żyła i dlatego nie ma sensu umawiać się z notariuszem, nie zadziałało na nią dobrze. Poczuła, że skoczyło jej ciśnienie.

– Oddaj telefon Marcinowi, poproszę.

Mirella oddała komórkę mężowi i na migi próbowała mu jeszcze przekazać, jak bardzo nie znosi jego matki i co najchętniej by jej zrobiła. Marcin odwrócił się tyłem do żony i wygłosił anemiczne:

– Tak, mamo?

– Wiesz co, synku, dam sobie radę. Nie fatyguj się z tym notariuszem. Pojadę tramwajem i sama wszystko załatwię.

– Ależ skąd, mamo! Nie ma mowy! Ja wszystko zorganizuję! Halo! Mamo! Rozłączyła się – powiedział Marcin do żony i uderzył otwartą dłonią w kuchenną szafkę, która była najbliżej, więc oberwała niewinnie.

Byli dziwnym małżeństwem. Ich wspólne życie stanowiło wielką zagadką dla otoczenia. Nawet Witold nie mógł rozgryźć tajemnicy swoich rodziców. Przyglądał się im w dzieciństwie jak dwóm krokodylom zamkniętym w jednym terrarium. Oni trwali w bezruchu, ale gadzimi oczami wciąż obserwowali przeciwnika, zawsze gotowi do błyskawicznego ataku. Ich związek owiewał na przemian przejmujący chłód i gorąca nienawiść. Jedno i drugie promieniowało na syna, a często też na rybki w akwarium, które marły od tego dziesiątkami. Małżeństwo Podolskich wciąż jednak dokupowało nowe rybki, jakby ich związek nieustannie potrzebował ofiar, by móc dalej trwać.

Marcin Podolski prowadził własną firmę i zakładał ludziom w domach i biurach klimatyzację. Nosił koszule w kratkę z podwiniętymi rękawami i zawsze miał kilkudniowy zarost na twarzy. Jeździł półciężarówką z wgniecionym od kilku lat bokiem, przez co drzwi od strony pasażera otwierały się tylko od wewnątrz. Jego małżonka walczyła z tym wizerunkiem drwala za pomocą drwin i kpin przy znajomych i rodzinie.

Ona wystukiwała rytm swojej kariery bardzo wysokimi obcasami na korytarzach dużej korporacji, która w Krakowie otworzyła swój oddział. Dobrze zarabiała i nigdy, przenigdy nie mówiła w domu o swojej pracy. Twierdziła, że obsługuje kluczowych dla firmy klientów biznesowych i jej obowiązki są objęte tajemnicą. Chorowała na bulimię i albo objadała się tłustą karkówką, albo przechodziła na ścisłą dietę, chrupiąc jarmuż i kiełki pszeniczne. W szafie miała dwa komplety ubrań. Najmniejsze w rozmiarze trzydzieści sześć i największe o cztery numery większe. Zmiany następowały na tyle często, że nie wyrzucała rzeczy, tylko przenosiła je w miarę tycia lub chudnięcia z szafy w pokoju gościnnym do garderoby przy sypialni i z powrotem.

Miała na imię Mirella po swojej babce, znanej aktorce przedwojennej Bagateli. Babka była niegdyś ulubienicą krakowskiej publiczności przychodzącej do teatru na lekkie i przyjemne komedie, musicale i spektakle kabaretowe. Nosiła długi sznur pereł i, jak pokazywała fotografia w salonie, miała cieniutkie brwi i usta w kształcie małego serduszka. Słynęła z rozlicznych romansów i skandali. Po urodzeniu nieślubnego syna, Stasia, późniejszego ojca Mirelli Podolskiej, podrzuciła go, gdy miał cztery miesiące, do swoich rodziców w podkrakowskim Czernichowie z prośbą, by przypilnowali go przez kilka godzin, gdyż jej gosposia i zarazem niania nagle się rozchorowała. Rodzice przeczuwając, że to podstęp, biegli za czerwonym automobilem z zawiniątkiem na rękach, wołając, by wracała. Staś został, a jego matka nigdy więcej się nie pojawiła. Plotki, odbijające się echem wśród starych murów miasta, głosiły, że uciekła z żonatym hrabią do Francji i została gwiazdą paryskiego kabaretu. Potem ponoć porzuciła hrabiego dla przemysłowca z Ameryki, a hrabia palnął sobie przez to w łeb.

Staś został ochrzczony w kościele Świętej Trójcy w Czernichowie i wychowany na porządnego nauczyciela matematyki w jednym z krakowskich gimnazjów. Co skłoniło Stasia, gdy był już Stanisławem, by córce dać imię po wyrodnej matce, tego nie wie nikt. Mirella nigdy ojca o to nie zapytała, bo skrzętnie omijała wszystkie trudne tematy.

Mirella Podolska, z domu Cichoń, była trochę podobna do babki. Nie wyskubywała tak mocno brwi i nie paliła papierosa w długiej fifce, ale małe usta w kształcie serduszka odziedziczyła w prostej linii po niej. Miała też ten sam omdlewająco zmysłowy wyraz lekko przymkniętych oczu.

Mirella wyszła za Marcina, chociaż wcale nie pamiętała dlaczego. Jakby ta część jej życia wydarzyła się jakoś obok niej. Jakby nie wzięła w niej czynnego udziału. Marcin się w niej zakochał, gdy założyła się z koleżankami, że odbije go tej nudnej, cnotliwej Hani w spódniczce przerobionej ze starej sukienki jej matki. To Mirella jeszcze pamiętała. To była jej część wkładu w ich małżeństwo. Prawdopodobnie ostatnia. Późniejsze wspomnienia się zatarły i gdyby nie zachowane fotografie, nie uwierzyłaby w większość opowieści Marcina o wspólnej przeszłości.

– A pamiętasz, jak spacerowaliśmy po łąkach na Ruczaju i zbieraliśmy jeżyny? To było niedługo po ślubie – mówił jej mąż.

– Gdzie? Na Ruczaju? To ja kiedyś byłam na Ruczaju?

– A wycieczkę do Krynicy? Pamiętasz?– wzdychał Marcin, patrząc na czarno-białe zdjęcie młodej pary na schodkach pijalni wód.

– Nie pamiętam. Nie zawracaj mi głowy głupotami.

W korporacji zarabiała znacznie więcej niż on w swojej firmie. Gdy tylko nadarzała się okazja, zawsze wspominała o tym w towarzystwie.

– Kupiłam Marcinowi szwajcarski zegarek – powiedziała kiedyś, gdy odwiedził ich jego wspólnik. – Z tej waszej firmy to za sto lat by go nie było stać.

Innym razem na dorocznym spotkaniu rodzinnym na lipcowych imieninach Anny ktoś zapytał ją o ostatni urlop.

– Byłam na Majorce. Z koleżanką. Nie, bez Marcina. Niech sobie zarobi na wakacje. Zresztą nawet jakby miał za co, to i tak pojechałby nad Rabę na ryby. To kwestia horyzontów.

– No tak, bo moja małżonka uważa, że mieć szerokie horyzonty znaczy to samo, co latać samolotem na wakacje. A ostatnią książkę przeczytała w latach osiemdziesiątych – odpalił Marcin, ale nikt się nie śmiał.

3. Sili poślubiona księżycowi

Wyżyna Białych Skał (dziś Jura Krakowsko–Częstochowska), lato 5400 roku p.n.e.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Część I. Młodość nad tą samą rzeką
1. Mitrande przepełniona czarami
2. Anna i cienie grobów
3. Sili poślubiona księżycowi
4. Wianki
5. Bębny letniego przesilenia
6. Przyjaciele I
7. Obleczony w duchy
8. Pierwsza miłość
9. Silna
10. Neolit
11. Po drugiej stronie
12. Baśka
13. Pachnący starzec z lasu
Część II. Plony
14. Czaszka
15. Ścieżki
16. Powrót
17. Odszczepieńcy
18. Przyjaciele II
19. Leira

Copyright © 2020, Aida Amer

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-659-7

Projekt okładki: Anna Slotorsz

Projekt okładki: Anna Slotorsz

Ilustracje i zdjęcia wykorzystane na okładce: polona.pl (domena publiczna) oraz Shutterstock

Korekta: Dorota Ring

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek