Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wszyscy wokół albo oszuści, albo komedianci, albo ludzie bezdennie słabi. Ja miotam się bezsilnie, bo oczywiście „babie” nie pozwoli przecież nikt z tych mężów stanu polityki prowadzić, a tymczasem wierzcie mi, że my byśmy tę politykę o całe niebo dalej i lepiej prowadziły niż oni! – pisała w 1916 r. do męża Zofia Moraczewska.
100 lat temu Polki wywalczyły sobie prawa wyborcze. Do Sejmu Ustawodawczego, który miał na nowo określić sposób funkcjonowania państwa polskiego po odzyskaniu niepodległości, weszło 442 mężczyzn i 8 kobiet – była wśród nich Moraczewska. Nazywano je posełkami albo posełkiniami, czasem poślicami. Wywodziły się z różnych środowisk, ale – często wbrew swoim partiom – działały wspólnie w sprawach, które uważały za ważne: sprawach kobiet.
Nie mają swoich ulic, nie mają pomników, nie uczy się o nich w szkołach. Kim były posełki, o co walczyły i jaki poniosły koszt tej walki?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 484
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Życie w ogóle tyle tylko jest warte,
ile w nie wlejemy pogody i chęci do czynu,
poza tym to przecież dla wszystkich
tylko męka[1].
Zofia Moraczewska: zaczynam być naprawdę całym człowiekiem
Pierwsze, co pamięta, to walki z młodszym bratem. „Szło nam zwłaszcza o honor”[2].
– Nie ruszaj! To moje śmiecie!
Czteroletnia Zosia i niewiele od niej starszy Staś wyrywają sobie miotłę i walą się nią po głowach.
Żadne z nich nie chce rezygnować z „honoru” zamiatania pokoju.
Bawią się też w „lokatora”. Ich rodzice wynajmują pokój „panu nazwiskiem Wala”. Zosia i Staś urządzają mu więc lokum w domku dla lalek.
– No proszę, ten Wala znowu nie zapłacił! – mówi zwykle jedno z nich, łapiąc się pod boki, a drugie wyrzuca lalkę z domku na podłogę.
Zosia pamięta też, jak podczas zabawy gryzie brata w kostkę i dostaje „porządne lanie”. Często dostaje lanie. „Byłam dzieckiem dość niesfornym i trudnym do prowadzenia, z którym Mama miała mnóstwo kłopotów i trosk”. Mama w ogóle ma dużo trosk, ale Zosia dopiero po latach zrozumie, że Mama ma usposobienie przykre, że się dręczy nieustannie przywidzeniami i smutkami, które po największej części sama sobie tworzy. To dla nas nie nowina – napisze dorosła Zofia w liście do starszej siostry. – Taką już ma naturę i najwięcej sama przez to cierpi[3].
Mama to Wanda z Dylewskich Gostkowska, kobieta „wymagająca w wychowaniu swych córek”. Hala, starsza siostra Zosi, wspomina, że za bardzo się jej bały, żeby ją szczerze kochać. „Zbytnia surowość matki zmroziła te lata”[4].
Jest też Tatko. Tatko to zupełnie co innego. Choć jest „uczonym polskim europejskiej sławy”, umie być dzieckiem razem ze swoimi dziećmi. Razem z nimi lepi z błota domki dla lalek, razem z nimi wciska się do kosznic – wysokich trzcinowych koszy do suszenia kukurydzy. Wąskie u podstawy, rozszerzają się ku górze. Można do nich wejść przez małe drzwiczki na dole – można, jeśli jest się dzieckiem. Dorosły ledwo się przeciska, zwykle raniąc sobie ramiona i rozdzierając ubranie. Ale Tatko jest „doskonałym znawcą duszy dziecięcej […] kierownikiem w pracy budzenia samodzielnej myśli”[5] i jako taki doskonale wie, na czym polega dobra zabawa.
Kosznice stoją u babci Dylewskiej na wsi. Wieś Ostra leży pod Czerniowcami na dzisiejszej Ukrainie, gdzie w 1873 roku urodziła się Zosia Gostkowska. Jest też dziadek, ale jako lekarz wojskowy do domu wraca tylko od święta. Babcia, „prawdziwy oryginał”, sama zarządza całym majątkiem. „Według własnego pomysłu” prowadzi gospodarstwo rolne, ogrodowe, rybne, utrzymuje obory, stajnie, chlewy, pasiekę, a do tego jest „opiekunem, doradcą i sędzią najwyższym chłopów, ogromnie kochaną i szanowaną”. Babcia, oczywiście, ma do pomocy „liczną służbę”, z którą też „świetnie daje sobie radę”.
Wstaje wcześnie i pokrzykiwaniem budzi cały dom.
– Słyszycie, tam się odbywa teraz wykład teoretyczny – mówi wtedy Tatko do dzieci.
A gdy babcia, „nie panując już nad sobą”, uderzyła służącą, Tatko woła:
– Teraz zaczyna się praktyczny kurs nauki!
Wszyscy mają wtedy kupę śmiechu. Oprócz służącej, która próbuje się nie rozpłakać.
Babcia ubiera wnuczki w najgorsze sukienki i „puszcza je wolno”[6]. Zosia i starsza od niej o sześć lat Hala chodzą do chłopskich chat, uczą się mówić po rusku. Urządzają pogrzeby zdechłych kapłonów, „niezręcznie przez jakąś babę skastrowanych”[7]. Często zaglądają też do kuchni. „Z jakimż zajęciem otaczałyśmy w kuchni dziewczynę, która rzucała kolby (po rusku szulki) do popiołu, obracała je haczykiem, a od czasu do czasu wyjmowała, uderzała nimi o podłogę i przykładała do ucha, nasłuchując, czy skwierczą należycie”[8].
Tatko, czyli Roman Gostkowski, mieszka z żoną i córkami we Lwowie. U teściowej na wsi spędza z rodziną wakacje. Sam też się na wsi urodził. A właściwie „we wsi swoich rodziców”[9], baronostwa Gostkowskich, Męcinie w zachodniej Galicji.
Bazyli baron Gostkowski, szlachcic z ziemi sądeckiej, jego ojciec, „nie troszczył się wiele o liczne potomstwo, bo wesołe życie i wesołe kobiety zapełniały wszystkie jego zainteresowania. Majątek topniał, a dzieci tyle umiały, ile się same nauczyły”[10]. Mały Romek miał szczęście – zajęła się nim ciotka i jej czeski mąż, bogaty przemysłowiec z Wiednia, którzy „posłali go do szkół”[11]. Na studiach zarabiał jako wykładacz snów. Specjalnością sennologa jest tłumaczenie snów na numery. Jeśli właściwie takie numery ułożyć – wygrana na loterii gwarantowana, przekonuje swoich klientów. I tak na przykład, jeżeli przyśni się komuś „łaciata krowa tańcząca galopka, znachor od snów wie z całą pewnością, że galopka to 51, taniec 6, krowa 15, a łaciata 16. Razem 73”[12]. A że kilku jego pierwszych klientów coś nawet wygrało, był z niego przez chwilę sennolog znany.
Ale to było dawno. Teraz Roman Gostkowski jest poważnym inżynierem, teoretykiem ruchu kolejowego – i niepoważnym ojcem i mężem.
Zosia wiele razy słyszy w dzieciństwie historię o tym, jak na środku ulicy Karola Ludwika we Lwowie jej ojciec czuje nagły przypływ uczuć do swojej młodej żony, obejmuje ją i mocno przytula. Ona, „przerażona tą czułością tak bardzo nie w porę”, mówi:
– Na miłość boską, Roman, co ty wyprawiasz! Co sobie pomyśli ten obcy człowiek, który nas właśnie minął?
Tatko zawraca, dogania nieznajomego.
– Co pan sobie pomyślał? – pyta, a jego żona chowa się do najbliższej bramy.
Z Tatką jest zawsze wesoło.
Tatko nie nosi parasola, bo twierdzi, że umie tak prędko machać laską w czasie deszczu, „że ani jedna kropla na niego nie odważy się upaść”. Tatko umie też „widzieć we wszystkim dobre strony”, nie obraża się, nie chowa urazy. (Tak wspomina Zofia pod koniec życia, ale w liście do siostry jako dorosła kobieta pisze: Tatko jest niezdrów, pamiętasz, jak strasznie był zawsze przykrym w czasie każdej swojej słabości?[13]).
Ojciec nie lubi tylko, gdy przeszkadza mu się w jego „wieczornych studiach naukowych”, a często pracuje do późnej nocy.
Kiedy ktoś przychodzi do baronostwa Gostkowskich z pierwszą wizytą, Tatko nie bawi się w konwenanse. Gdy goście wstają i zaczynają się żegnać, Wanda Gostkowska zatrzymuje ich zwykle słowami:
– Ależ zostańcie państwo, jest jeszcze bardzo wcześnie.
– Już jest bardzo późno, musimy iść – odpowiadają, równie uprzejmie.
„Mama znowu mówi, że jest wcześnie, a goście, że późno, i tak w kółko to samo”.
– Jest akurat – rzuca wtedy Tatko.
Rodzice Zosi bardzo się od siebie różnią. On to „niekończący się szereg dowcipnych uwag”, ona „okropnie wrażliwa” i taka dla córek surowa.
Pani Gostkowska urodziła też dwóch synów, których szybko pochowała.
Leosia siostra słabo pamięta. To Hala opowiada jej, że „uderzony przez kolegę małego w szkole – umarł na zapalenie mózgu”. Staś to co innego. Ze Stasiem spędza całe dni, bawi się lalkami, „zamiata” pokój. Razem chorują na szkarlatynę, leżą w jednym łóżku. Zosia pamięta, że doktor nosił okulary, lekarstwa były gorzkie, a wyzdrowienie miało być prędkie. Ale zdrowieje tylko ona. Staś umiera, Mama i Tatko muszą niedługo po pierwszym pochować i drugiego syna.
Zosia rośnie na chłopczycę. „Uznawałam tylko towarzystwo chłopaków, z którymi rozbijałam się na podwórzu. Brałam za to dosyć często w skórę”[14]. Największe lanie dostaje, gdy przyłapują ją na chodzeniu po stromym dachu oficyny sąsiedniej kamienicy.
W Zosi życiu zachodzi jeszcze jedno traumatyczne wydarzenie – „tragiczne dla niej nieporozumienie”, które „zostawia głęboki uraz w jej psychice”.
Ktoś zjadł dołki po leguminie.
Słodkie pozostałości deseru mama schowała do szafy na kolację, a teraz ich nie ma. Zniknęły. Podejrzenie pada na „tę łakomą, swawolną Zosię”. Zosia zaprzecza – nikt nie wierzy. Znosi karę i „upokorzenie tak bardzo niesłuszne”. Potem okazuje się, że dołki zjadła służąca. Mama przeprasza, daje nową zabawkę, ale Zosia ucieka od mamy. Przez lata nie jest w stanie przełknąć ani jednego dołka, choć próbuje, żeby mamie nie robić przykrości. Ale nie może! Mdli ją na sam widok. „Dopiero w wiele, bardzo wiele lat później – już gdy byłam mężatką – mąż mi wyperswadował, że trzeba koniecznie się przezwyciężyć – i to pomogło”.
Na szczęście rodzi się swawolnej Zosi kolejna siostra – Wanda. Pani Gostkowska „świata poza najmłodszym dzieckiem nie widzi”, a w domu znowu jest na tyle wesoło, że Zosia porzuca podwórkowe towarzystwo i spędza czas z siostrami.
Ta najmłodsza, nazywana Dziunią, jest „śmiała i rezolutna” – gdy tylko nauczy się mówić, woła do niani: „Cicho, ty stara mapo!”. Ma na myśli małpę – „epitet zapewne usłyszany w kuchni”, tłumaczy Zofia, a baronostwo Gostkowscy znowu mają kupę śmiechu.
Siostry uczą się w domu pod okiem prywatnej nauczycielki. Gdy Zosia ma trzynaście lat, jej ojciec – wówczas urzędnik austriackiego Ministerstwa Kolei – zostaje przeniesiony do Wiednia. Zgodnie z prawem razem z mężem musi pojechać żona – nie może mieszkać gdzie indziej niż on.
W ogrodzie domu rodzinnego we Lwowie. Zofia Gostkowska (z lewej) i jej siostra Wanda (w środku), matka, Wanda z Dylewskich Gostkowska, jej brat, Antoni Dylewski (w kapeluszu), i Roman Gostkowski, ojciec Zofii
Helena ma już dziewiętnaście lat i szkołę za sobą, Wanda dopiero zaczyna naukę, ale Zosia w połowie edukacji trafiłaby do niemieckojęzycznej szkoły. Rodzice postanawiają zostawić ją we Lwowie – w Zakładzie Wychowawczo-Naukowym dla Dziewcząt pani Wiktorii Niedziałkowskiej.
„Jak to? Mnie tylko jedną mieli odłączyć od rodzinnego domu i skazać na obce otoczenie! Tylko mnie jedną… i za co, dlaczego?”, pyta Zofia.
Najpierw zalewa się łzami. W nowym miejscu boi się wszystkiego: długich korytarzy, ogromnych pokojów, tłumu dziewcząt starszych od niej, „słusznej i poważnej” pani Niedziałkowskiej. Zosia postanawia jednak „jak najprędzej przystosować się do nowych warunków, narzucanych wbrew woli”.
Znajduje przyjaciółkę. Taką od serca. Z Józią Zawistowską przegaduje całe noce. Obie są pensjonarkami, a nie „dochodzącymi”, jak niektóre dziewczęta mieszkające poza zakładem. Na lekcjach siedzą w jednej ławce, a gdy nauczyciel chce je rozdzielić, bo gadają, mówią, że to niemożliwe, że łączy je nierozerwalny węzeł przyjaźni. I na dowód pokazują ręce związane sznurkiem. Węzeł zostaje przecięty jednym ciachnięciem nożyczek, a one dostają po łapach. Kupują więc dłuższy sznurek – Józię przeniesiono do drugiego dormitorium – przeciągają go przez korytarz i przywiązują do swoich łóżek. Na każdym końcu sznurka mocują gliniany garnuszek – zanim zasną, pociągają za sznur, a garnuszki cicho dzwonią o ramy łóżek – dają sobie nawzajem znać, że żadna nie jest sama.
Sznurek przeciągnęły wysoko, ale jednak za nisko – którejś nocy pani Niedziałkowska, robiąc obchód sypialni, zahacza o niego głową. Garnuszki robią raban, kończy się „kolosalną awanturą” i niższym stopniem z obyczajów.
W dormitorium w ogóle dużo się dzieje. Gdy guwernantka – Niemka, która pilnuje nocą porządku – zasypia już za swoim parawanem, dziewczynki wychodzą z łóżek. Wyciągają, co która dostała w niedzielę od rodziców dobrego, siadają w koszulach nocnych na podłodze i zaczynają ucztę. Żeby nie zaskoczyła ich robiąca obchód pani Niedziałkowska – stawiają pod jej drzwiami miotłę. Huk uderzającego o podłogę kija ostrzeże je na czas.
Czasem interwencja przełożonej by się przydała.
„Raz postanowiłyśmy ukarać Marylkę Malinówną za śmieszną w naszym pojęciu próżność. Oto chcąc mieć piękną, modną fryzurę – zwijała na noc swoje niesforne włosy w loki – i desperowała, że nie trzymają się jak należy. Ofiarowałyśmy się z pomocą – zebrałyśmy jej włosy w jeden zwój nad czołem i wysmarowałyśmy go obficie klejem. Stwardniał natychmiast i sterczał w postaci śmiesznego roga ku rozpaczy nieszczęsnej Marylki”.
Nauka nie sprawia Zosi trudności – ma same jedynki. To najwyższa ocena – w przeciwieństwie do piątki, która jest stopniem najniższym.
Historii uczy „ogromnie nerwowa” panna Pilat – gdy dziewczynki zadają jej pytanie, na które nie zna odpowiedzi, strasznie się miesza i wertuje gorączkowo podręczniki. A one tylko prześcigają się w wymyślaniu nowych pytań. Z inną nauczycielką, panną Longchamps, nie jest już tak łatwo – za najdrobniejsze niedociągnięcie bez litości stawia piątki. Z kolei panna Makusz, „starsza już i zmęczona pracą osoba”, często na lekcjach drzemie. Uczennice robią, co mogą, żeby jej w tym nie przeszkadzać – gdy któraś ma zaprezentować wypracowanie z niemieckiego, powoli i możliwie monotonnym głosem odczytuje je po wielokroć, żeby cisza nie wybiła nauczycielki ze snu.
Największe wrażenie na Zosi robi Maria Wysłouchowa, „znana bojowa autorka rewolucyjnych broszur”. Wysłouchowa, działaczka ruchu ludowego, zachęca panienki do pracy społecznej. Uczy je, że zmiana zaczyna się od słowa.
– Musicie nieustannie pracować nad wymową. Mówić! Nie bójcie się mówić!
To w Zosi zostanie.
Jest jeszcze pani Niedziałkowska. „Kochałyśmy ją bez pamięci, po szalonemu, tak jak tylko rozentuzjazmowane serca dziewczęce kochać mogą. […] Śniło się o niej po nocach, marzyło w dzień”[15]. Ukochana przełożona wieczorami czyta dziewczynkom zakazanego Mickiewicza i Słowackiego, ale też Konopnicką i Orzeszkową (Zosia „oszalała po prostu z zachwytu” na punkcie tej drugiej).
Kiedy rodzice w 1890 roku wracają z Wiednia, rozpacz jest jeszcze większa, niż gdy wyjeżdżali. Zosia wraca do domu, ale chce się uczyć dalej. „Wyprasza” u rodziców pozwolenie na przygotowanie się do matury.
Ale przede wszystkim bierze się ostro za siebie.
„Po co taka istota o chwiejnym charakterze istnieje na świecie?”, zastanawia się w dzienniku, który prowadzi od 11 września 1891 roku[16]. Zaczynała go pisać już wielokrotnie, ale wszystkie początki poszły do pieca. Teraz zaczyna na serio, bo „mało co tak kształci człowieka, jak zupełnie swobodne, szczere pisanie dziennika”. Pamięta, że zmiana zaczyna się od słowa. A czuje, że zmienić w sobie musi jeszcze dużo.
Zofia Gostkowska około roku 1885, Lwów
„Mam już lat osiemnaście, z przerażeniem myślę o tym, mogłabym już wyjść za mąż, latami dorosłam, ale gdzie doświadczenie, gdzie charakter?”, zapisuje. Osiemnaście lat to poważna sprawa. Zosia może już towarzyszyć matce podczas wizyt, uczestniczyć w przyjęciach, zostaje wprowadzona na salony.
W dzienniku notuje: „Kto wie, co mnie czeka jeszcze w życiu – może dużo dobrego, a może dużo złego, lepiej na czas uczyć się żyć”.
Nauka przed nią ciężka, bo charakter ma – jak sama uważa – chwiejny, za mało w nim „wrodzonej prawości, a za wiele próżności”, nie umie panować nad sobą. Wyznacza sobie cel – mieć zawsze czyste sumienie. Nieważne, co mówić będą inni, ona sama sobie wystarczy.
Siostra powtarza jej, że powinna być „zimniejsza”, bardziej panować nad emocjami, a matka widzi w córkach własne wady. „Dzisiaj była jedna chwila w dniu, która może bardzo wpłynąć na mnie, Mama długo mówiła o naszej niewdzięczności z losu, który nam przypadł w udziale, o naszych usposobieniach zawsze ponurych i niemiłych, gdy cały świat uśmiecha się do nas, gdy jeszcze nie mamy żadnych ciężkich trosk i kłopotów” – zapisuje Zofia we wrześniu 1892 roku.
Chce się poprawić, chce być „promieniem słońca przez całe życie”.
Na razie jest nauczycielką w szkole Wiktorii Niedziałkowskiej. Uczy między innymi małą Rózię, która nie ma wielkich zdolności, Maniusię, co zabawnie szczebiocze, i Janusię – wieczną płaczkę.
Uczy też siebie – chce przygotować się do matury samodzielnie, żeby „wypróbować swoje zdolności i wytrwałość”. Tylko do trudniejszych przedmiotów zatrudnia korepetytorki. Razem z koleżanką, Marylką, z własnych oszczędności opłaca panią Wekslerową – do nauki języka i literatury niemieckiej, i panią Strzelecką – do matematyki i fizyki. Z algebrą czasem pomaga Tatko.
Ale coraz trudniej jej się skupić.
„Jakie to dziwne stworzenie człowiek! Coś w nim ciągle żyje, kipi, pożąda, buntuje się”, pisze. Męczy ją, że „tak ciągle, a nielitościwie” analizuje swoje uczucia.
Robi to każdego dnia dokładnie po trzy razy.
O szóstej rano – kiedy gotuje kawę dla wszystkich domowników. Wtedy Zosia „lęka się życia”.
W południe – po powrocie ze szkoły, gdy ma poczucie dobrze spełnionego obowiązku – wówczas „czuje życie całą pełnią”. Snuje plany na przyszłość, a „upał południowy przemawia do mnie i odpowiada mojemu gorącemu usposobieniu”.
I wieczorem – tuż przed zaśnięciem – gdy zostaje sama, „oddaję się świadomie na wpół sennym marzeniom, które mnie upajają”.
Ale coraz mniej ma na te „chwile ze sobą” czasu, bo wieczorem pada ze zmęczenia, w południe pędzi do koleżanki uczyć się do matury, a rano jest ciemno i zimno, i strasznie nie chce jej się wstawać. „Czy ucząc się do tej matury i poświęcając jej wyłącznie najpiękniejsze dni mojego życia, nie popełniam szaleństwa?”, zastanawia się w październiku 1892 roku.
Niedawno popełniła szaleństwo zupełnie innego rodzaju.
„Poznałam p. Andrzeja po raz pierwszy przed dziecinnym kinderbalem”, zapisuje w sierpniu 1892 roku, po ośmiu miesiącach przerwy w prowadzeniu dziennika.
Nie jest przystojny. W dodatku źle tańczy. Choć wysoki, „trzyma się pochyło”. Ale jakoś tak „poważnie, a przy tym nieśmiało patrzy”, ma miłą twarz. Blondyn. Włosy „jak las bujne”, oczy jasnoniebieskie.
Przychodzi spóźniony.
„Postanowiłam wtenczas kokietować go”, zapisuje w dzienniku.
Najpierw prosi o pożyczenie książek. On, nie patrząc na nią, odpowiada, że przyśle. Zosia się nie poddaje. Wie, że dobrze wygląda. Przebrana za Cygankę, ma na sobie czerwoną atłasową spódnicę i kaszmirową bluzkę „z otwartymi rękawami”.
„Postanowiłam przypuścić szturm do milczącego pana A.”
Daje mu bukiecik, a gdy tańczą wybieranego, przypina mu największy order, choć dla wszystkich jasne jest, że żaden z niego tancerz. Podczas kolacji siada obok i zaczyna rozmowę. Choć to wszystko jej nie przystoi, a skandal towarzyski niemal wisi w powietrzu, Zosia się nie przejmuje, przynajmniej na razie. I odnosi sukces – po kolacji pan A. „idzie z nią obierać pomarańcze”. I po raz pierwszy „śmielej i dłużej” na nią patrzy.
Potem Zosia ma jednak wątpliwości: „Może to było źle? Może mi przyjdzie odpokutować kiedyś za te chwile próżności i nierozwagi?”, zastanawia się, kończąc opis spotkania.
Pan A. – Jędrzej Moraczewski (w przyszłości: „najdroższy Jędruszek”), jest studentem Politechniki Lwowskiej, jego rodzice utrzymują stosunki towarzyskie z Gostkowskimi, wpływową, choć już nie tak jak dawniej zamożną, lwowską rodziną. Jędrzej „z zasady ucieka z domu przed gośćmi rodziców”[17], szczególnie, gdy mają to być jacyś baronostwo. Młody socjalista woli przemawiać na wiecach robotniczych, chodzić na spotkania kółka samokształceniowego i zebrania tajnej organizacji niepodległościowej – tak tajnej, że nie ma nawet stałej nazwy. Ale gdy Zosia wchodzi z rodzicami do salonu państwa Moraczewskich, Jędrzej też tam jest. Nie uciekł. Siada koło niej i zaczyna rozmowę. „Pamiętam każde słowo, jakby to było wczoraj”, zapisuje Zosia w dzienniku.
Mówią „o pismach ludowych, o pani Wysłouchowej, o planach na wakacje”. A potem, przy podwieczorku, Zosia zbiera się na odwagę i wyznaje:
– Czytałam pańską mowę z 29 listopada…
Raz kozie śmierć, myśli, i dodaje:
– Nie tylko ją czytałam, ale mam nawet przepisaną…
„Czułam, że się rumienię strasznie, a i on się zmieszał”, zapisze w dzienniku. Zadziałało. Podczas kolacji Jędrzej nie spuszcza jej z oka. Kilka dni później na festynie techników spotykają się znowu. Rozmawiają o wszystkim. Ale kiedy Jędrzej przychodzi razem z innymi gośćmi do Gostkowskich na kolację, Zosia prawie się nie odzywa, bo – mimo nauk Wysłouchowej – jeszcze „nie umie mówić głośno”. W dzienniku zapisała kiedyś: „Zawsze to lepiej za dużo milczeć, jak za dużo mówić, bo środka bardzo trudno się utrzymać”.
Tym razem za dużo mówi Jędrzej.
– Gdyby się pani nie obraziła, zapytałbym panią o jedną rzecz – zaczyna nieśmiało, gdy nikt nie słucha, plącząc się trochę. – Czy nie pozwoliłaby mi pani podzielić się wrażeniami mymi z wakacji listownie?
Stop. Dorosłej pannie nie wolno pod żadnym pozorem korespondować bez kontroli z mężczyzną! On to wie i ona to wie. I on wie, że ona wie. A jednak pyta. „Przechodziłam straszne uczucia, jakiejś obrażonej godności, żalu, gniewu, pobłażania, pragnień, uwielbienia”, zapisuje potem w dzienniku. Mówi mu, że da odpowiedź później. I daje, odmowną. Wie, że dobrze zrobiła, ale sama przed sobą może się przyznać, że żal jej tego, „co on mógłby napisać”.
Przychodzą więc wakacje, z których Jędrzej nie podzieli się listownie wrażeniami.
Zosia spędza je z ojcem w majątku znajomych pod Przemyślem. Są też inni goście, a wśród nich – Jan Zachariasiewicz, słynny we Lwowie pisarz i równie słynny męczennik za ojczyznę[18]. Opowiada Zosi o swoich pobytach w więzieniu i prosi o pomoc w spisywaniu nowej powieści – bo sam nie widzi na jedno oko. Ma łysinę, nadwagę i pięćdziesiąt lat więcej niż ona, ale zdrowym okiem przeciągle na Zosię spogląda. Siada koło niej podczas posiłków, nalega, żeby zajęła sąsiednie miejsce na kanapie, wieczorami pokazuje jej gwiazdy, recytuje wiersze i „cały czas rękę moją w swoich trzymał”[19]. A ona nie ma odwagi jej cofnąć.
Gdyby był młodszy, nie mogliby się tak spoufalać, zawsze ktoś by im towarzyszył – ale niemal siedemdziesięcioletni mężczyzna to przecież dla młodziutkiej dziewczyny stateczny opiekun, może dużo więcej niż trzy lata od Zosi starszy Jędrzej. I chętnie z tego korzysta. Zosia słucha opowieści „męczennika za Ojczyznę” i „żar ogarnia ją całą”, notuje w dzienniku.
„Obawiam się czasem sama siebie, tej swojej gorącej, namiętnej natury, ale nie chciałabym zmienić się pod tym względem, dzięki tej gorącości serca tyle już prawdziwie miłych i drogich chwil przeżyłam”, zapisuje.
Wakacje się kończą, Zosia dostaje od podstarzałego adoratora fotografię, którą wkleja do dziennika, i wraca do domu.
„Chciałabym być psychologiem, aby poznać i analizować te szczególne wrażenia, których w rozmaitych okolicznościach życia doznaję”, zapisuje 1 października 1892 roku.
Materiału do analizy dostarcza jej pierwsza wizyta Jędrzeja.
13 października: „Obecność jego więcej mi przykrości, jak przyjemności sprawiła”, notuje.
29 października: „Pana A. nie kocham. On nie umie pracować nad sobą”.
31 października: „Przysięgłam wobec otwartego, pogodnego nieba i mojej duszy, że całe życie moje świętym ideom, pracy dla Ojczyzny mojej poświęcę, że jej oddam w ofierze życie, zdrowie, siły i szczęście moje. […] Kartki tego dziennika są dla mnie nauką, jak bardzo, jak nieustannie czuwać nad sobą trzeba, jak bacznie trzymać na wodzy swoje pragnienia”.
A potem, jeszcze tego samego dnia, dodaje: „Zdaje mi się, że kocham”.
Jędrzej często przychodzi, patrzy na nią tak, „że nieraz głowę spuścić musiała”. Przynosi swój wykład o geologii, pyta, co o nim Zosia myśli, ale ona „jakoś nie ma odwagi”.
27 stycznia 1893: „Gdyby to można, czasem, choć na chwilę, wiedzieć, co kiedyś będzie? Tak mało znam siebie, że nigdy dobrze pojąć własnych swych uczuć nie mogę. […] Dlaczegóż tyle doznaję jakiegoś niepokoju i wahania? Sądziłam zawsze, że miłość jest ślepą”.
Miesiąc później już się nie waha: „Kocham, kocham całą duszą, sercem i wszystkimi siłami moimi! […] Kocham go – a więc staram się być coraz lepszą, rozumniejszą, szlachetniejszą, coraz czystszą i zdolniejszą, bo nie pojmuję uczucia prawdziwej miłości bez tego wzajemnego, szlachetnego oddziaływania na siebie!”.
A Jędrzej, inżynier kolejnictwa, napisze: „Społeczne i narodowe jej poglądy zgadzały się z moimi, nie dziwota, że w krótkim czasie zakochałem się w niej na amen”[20].
Minie jeszcze tylko pół roku – i wreszcie uda im się o tym porozmawiać.
„Szczęście moje zaczęło się dnia 28 maja. Było to w niedzielę”, zapisuje Zosia w pamiętniku.
Mama wyjechała do Czerniowiec, Tatko do Wiednia, a znajomi urządzają zabawę tańcującą. Nie zważając na to, że samym im nie wypada, siostry Gostkowskie jadą! Mimo ulewy, która drogę zamienia w rzekę błota. Jedzie też Jędrzej – a właściwie idzie, bo cierpi ostatnio na „manko di walutta”[21]. Ojciec próbował „zawrócić syna z niebezpiecznej i fatalnej drogi”[22] ruchu socjalistycznego, a gdy okazało się, że syn nie tylko nie zawraca, ale organizuje strajki robotników, Maciej Moraczewski zrywa z nim stosunki. Młody idealista zarabia korepetycjami, żyje bardzo skromnie.
Gdy dociera na miejsce, buty ma całkiem przemoczone, ale to nic, i tak nie zamierza tańczyć. Siadają obok siebie na małej kanapie pod oknem i milczą. Rozmowa się nie klei. Przeglądają jakiś album, trafiają na wiersz o miłości. Zosia chce uciekać, ale nie może się ruszyć. „Położenie nasze stawało się coraz trudniejszym”, zapisze. Milczenie się przeciąga.
– Gdzie pani jedzie w tym roku na wakacje? – pyta Jędrzej desperacko.
Ale posunięcie okazuje się dobre. Skoro mowa o wakacjach – można wrócić do zuchwałej propozycji wakacyjnej korespondencji, złożonej przedwcześnie rok temu.
– Przypomina mi się jedno zajście, za które nigdy dosyć przeprosić nie mogę – bada grunt.
– Nie gniewałam się, sprawiło mi to nawet przyjemność – odpowiada Zosia i czuje, że „wypowiedziała słowa wielkiej wagi”.
– A teraz, gdybym zapytał, czy zgodziłaby się pani? – Jędrzej idzie na całość. Jego głos drży, a ona „potrzebuje dłuższej chwili, żeby zebrać się na odwagę”.
– Owszem.
Znowu długo milczą.
– Czy pani uważa mnie za uczciwego człowieka? – słyszy Zosia tuż przy uchu cichy, wzruszony głos. – Powinienem prosić o pani rękę, ale nie mam nic jeszcze i… Nie mogę!
Zosia bierze jego dłoń w swoje.
– Czekać będę, jak długo będzie trzeba – mówi równie cicho.
A w relacji inżyniera Moraczewskiego: „Siedliśmy sobie na uboczu, ja się oświadczyłem Zosi, a ona mnie”.
Moja kochana siesterko!
Sama nie wiem, od czego zaczynać ten pierwszy list do Ciebie z tych dalekich stron i tak zupełnie nowego położenia… – pisze Zofia Moraczewska do Heleny Kozickiej 26 października 1896 roku, dziewięć dni po ślubie. Jest to chwila strasznie trudna do przebycia – okropna – ale mi ją mój mąż (!) ułatwił swoją niewypowiedzianą poczciwością i miłością taką, o jakiej nie miałam wyobrażenia. Cieszy się biedak każdą drobnostką – pomimo zmęczenia zawsze wesół i skory do figlów jak dziecko. Ma taką jasną, czystą, idealną Duszę. […] Zaczęłam mu mówić „ty” zaraz na drugi dzień, bo bardzo o to prosił[23].
Zofia i Jędrzej Moraczewscy
Narzeczeństwo trwało cztery długie lata. Państwo Gostkowscy nie byli zachwyceni wyborem córki. Jędrzej ma opinię awanturnika, „nie dba o wygląd, nie nosi kaloszy, słowem, nie należy do towarzystwa”[24]. Ale jego przyszła teściowa jest „rozumną kobietą”[25] i zamiast się sprzeciwiać, każe czekać – do czasu, aż Jędrzej będzie w stanie samodzielnie utrzymać rodzinę.
Zosi matka zabrania obdarować narzeczonego fotografią – bo to nie wypada. „Wiem, że mama moja ma słuszność, a przecież trudno mi się pogodzić z myślą, że postępowanie moje powinno być zimniejsze, ja umiem tylko bardzo żywo kochać”, pisze w dzienniku. Gdy narzeczony odwiedza Zosię, pani Gostkowska siada między nimi na kanapie („gdy Mama wyszła na chwilę, on chwycił moje ręce i całować je zaczął”). Tylko czasem udaje im się swobodniej porozmawiać. Zosia zapewnia wtedy, że będzie się bardzo starać, żeby go nie rozczarować.
– A czy pani sądzi naprawdę, że w czymkolwiek niżej stoi ode mnie? – pyta wtedy narzeczony.
Siadają na ławeczce na tarasie – tym razem bez mamy – zapada zmierzch.
„Nie będę miała nigdy prawa uskarżać się na życie, choćby ono nawet bardzo ciężkim i smutnym być miało”, opisuje ten wieczór.
Zosia zdaje maturę i egzamin na nauczycielkę języka niemieckiego w szkołach powszechnych. Jędrzej zgłasza się jako ochotnik w koszarach arcyksięcia Ferdynanda. Po roku w 2 korpusie Pułku Artylerii Polowej zdaje egzamin oficerski (ma poprawkę z jazdy konnej) i uzyskuje stopień kadeta ogniomistrza[26]. Pracuje jako rysownik w Biurze Drogowym galicyjskiego Wydziału Krajowego we Lwowie, zarabia 500 złotych reńskich[27]. Kończy studia, a kiedy prosi w pracy o podwyżkę, zostaje zwolniony. Żeby „mieć widoki na utrzymanie siebie i żony”[28], decyduje się na stanowisko w kierownictwie budowy Kolei Państwowych w Tarnopolu, choć to oznacza wyprowadzkę ze Lwowa, tętniącego życiem nowoczesnego miasta, i mieszkanie na prowincji, tam, gdzie akurat budowana będzie nowa linia.
Wreszcie – po czterech latach – ślub jest możliwy. Jędrzej targuje się jeszcze z księdzem, który żąda stu złotych reńskich (ale godzi się na trzydzieści) i na szczęście zapomina zapytać o zaświadczenie ze spowiedzi, bo Moraczewski do spowiedzi nie poszedł. Wyjaśnia to tak: „Od spowiadania odstrychnął mnie ksiądz Zygmunt Gorazdowski proboszcz przy kościele Świętego Mikołaja. W czasie mojej ostatniej spowiedzi w końcu 1888 roku zadawał mi pytania zakrawające na tak wstrętną pornografię, że obrzydził mi raz na zawsze spowiedź, a z nią i inne praktyki religijne”[29]. Zofia i „pan Andrzej” biorą ślub 17 października 1896 roku.
„Jest coś barbarzyńskiego w tym opuszczaniu domu rodzicielskiego, ludzi, z którymi się żyło od dzieciństwa po to – aby szukać nowych domowników, nowego otoczenia, nowej rodziny”, zapisze Zofia w dzienniku. Ale jednocześnie „przysięga sobie w duszy”, że da mężowi „całe życie szczęścia i spokoju”. Marzy o „cichym kąciku, pełnym słońca i kwiatów – w którym własną ręką wszystko ułożę, aby mojemu jedynemu dobrze w nim było, zacisznie. Gdy powróci z pracy do domu, powita go we drzwiach zawsze wesoła, promienna żona, zetrze pot z jego zmęczonego czoła i pocałunkami okryje oczy, rozwieje troski i smutki. Choćby mi czasem co i źle poszło, nie okażę tego […], bo chcę mu zawsze nieść światło, wesołość, miłość bez granic”.
Czerwona ze złości i spocona Zosia siada na podłodze.
Zaraz się chyba rozpłacze.
Kluski zrobiła za twarde, ryż za mało przypieczony, a już z kotletami w żaden sposób nie może sobie dać rady. „Bo to ani czym mięsa ubić, ani w czym wygodnie usmażyć, ani nie wiadomo, jak się do tego zabrać!”[30]
Na szczęście z pracy wraca właśnie Jędrzej. Bierze to wszystko z tak komicznej strony[31], że zamiast płaczu Zosia wybucha śmiechem. Smażą razem dwa „niby Beafstucki” na patelni do naleśników i zjadają ten „nieszczęsny obiad” siedząc na sienniku. A następnego dnia idą na sznycle do zajazdu. Nie były lepsze od moich, ale przynajmniej tylu gorzkich chwil nie kosztowały, pisze siostrze.
Do Czortkowa pod Tarnopolem – ich pierwszego wspólnego, choć tymczasowego domu – przyjeżdżają dwa dni po ślubie. Pierwszy kłopot mają z rozpakowaniem mebli, bo to ani siekiery, ani młotka, ani obcęgów[32]. Siedzą więc wśród pak i słomy, spoza których świata nie widać[33]. Po kilku dniach są już rozpakowani (wkrótce nabiorą w tym ogromnej wprawy i następnych kilkanaście przeprowadzek pójdzie im już dużo sprawniej).
W Czortkowie mieści się baza budowy odcinka kolei, do którego przydzielono Jędrzeja. Miasteczko leży na wzniesieniu, nad rzeką – wprawdzie błota jesienią wszędzie pełno, ale to się da kaloszami przezwyciężyć[34].
Wkrótce przenoszą się znowu – do sąsiedniej Skały. Tu zostają na kilkanaście miesięcy. Nazywają mnie panią inżynierową – donosi siostrze. Jędrzej jest tu ważną figurą[35]. Dwudziestosześcioletni Moraczewski jest najmłodszym kierownikiem budowy, a Zosia gospodaruje, jak umie. Zatrudnia wprawdzie kucharkę, z którą sama ustala warunki (jest z tego bardzo dumna), ale siostrę prosi w liście: Jeśli chcesz spełnić czyn miłosierny, Halusiu, to mi przyślij Ćwierciakiewiczównę[36].
365 obiadów za 5 złotych Lucyny Ćwierczakiewiczowej, wydane po raz pierwszy w 1860 roku, to kulinarna biblia. Wysłana przez siostrę książka dociera do Zosi w lutym. Upragniona Ćwierczakiewiczowa rozjaśniła horyzont moich kulinarnych myśli, odpisuje Hali na początku 1897 roku. W książce znajduje przepisy na kilkudaniowe obiady na wszystkie dni roku, a menu ułożone jest na każdy miesiąc osobno. W lutym Ćwierczakiewiczowa proponuje na przykład taki zestaw:
Zupa cytrynowa z podróbkami, paszteciki z mózgu w naleśnikach, potrawa z pulard[37] z sosem kaparowym, do niej kasza.
Albo: barszcz czysty z jajami, kotlety wołowe z kartoflami, jarmuż z kasztanami, legumina z ryżu.
Może być też coś prostszego: zupa kartoflana, ozór na szaro, pieczeń cielęca, pączki[38].
Oprócz niedostatku kulinarnych umiejętności, Zosi doskwiera też brak piwnicy. Targ odbywa się raz w tygodniu, wszystko sprzedawane jest hurtem – jak chce ziemniaki, musi kupić cały wór, jak kapustę, to od razu kopę[39] – a ona przecież nie ma gdzie tego przechować. W dodatkuz praniem nowa bieda[40] – wszyscy tu piorą bez balii i obchodzą się bez sznurów na strychu! Pomimo tej prozy życia nie tracę fantazji[41], pisze do siostry.
Najmilszą chwilą dnia jest wieczór. Jędruszek wraca o wpół do szóstej, w piecu się pali, a oni siadają razem przy stole i czytają. Gazety – „Prawo Ludu”, „Robotnika”, „Neue Zeit”[42] – i książki. Interesujemy się teraz oboje symbolizmem, który wprowadza nowy zwrot w literaturze i ogromnie mnie zaciekawia. Czy czytałaś coś w tym rodzaju?[43], pyta siostrę.
Zosia całe dnie spędza samotnie. Ich mieszkanie jest za małe, żeby swobodnie podejmować gości, robią to więc rzadko, a przez to sami nie bardzo mogą przyjmować zaproszeń.
Zresztą z lokalną ludnością i tak na razie niewiele ich łączy – kiedy Jędrzej (szanowanemu panu inżynierowi częściej zdarza się gdzieś bywać) wznosi na przyjęciu toast za lud pracujący i jego świetlaną przyszłość, mieszkańcy Skały odpowiadają toastem na cześć Franciszka Józefa. Moraczewski czuje się „zbity po mordzie”[44].
Kiedy odcinek, za którego budowę odpowiada Jędrzej, jest gotowy, wracają do Lwowa – na „obrachunek”. Ocena pracy młodego inżyniera wypada pomyślnie – Moraczewski dostaje awans na komisarza budowy i podwyżkę (teraz zarabia 1300 złotych reńskich)[45]. We Lwowie, czekając na nowy przydział, mogą wreszcie nadrobić zaległości towarzyskie, spotykać się z wielkomiejską inteligencją.
I tak przez kilka wieczorów Zofia i Jędrzej toczą zażartą dyskusję ze znajomymi na temat dopuszczenia kobiet do wyższych studiów. „Zwalczali namiętnie dążenia kobiet dwaj panowie Rogalscy, z których jeden skończył medycynę, a drugi prawo, i doktor Kryształowicz. Powtarzali rozpowszechnione wówczas przekonanie, że kobiety jako lekarze będą mordować, a jako aptekarze truć chorych”[46], wspominał po latach Jędrzej.
Wiosną wsiadają na rowery, ale podlwowskie drogi okazują się „pod psem” – wąskie i zabłocone. A Zosia, „jeszcze nie wyzwolona czeladniczka tego nogodzieła potrzebuje szerokiego miejsca dla swoich wybuchowych ruchów kierownicą”. Zresztą w mieście idzie jej niewiele lepiej.
– Na bok! Na bok!! – krzyczy na przykład do motorniczego, jadąc na wprost rozpędzonego tramwaju.
Któregoś dnia wybierają się nad Dniestr, w stronę Żydaczowa. Zjeżdżają z szosy na naddniestrzańskie pastwiska, na których trawę skubią nieprzeliczone stada wołów – „na pewno kilka tysięcy sztuk”, ocenia inżynier Moraczewski. Zatrzymują się, nie mogą oderwać oczu od zwierząt. Ale i stado zaczyna im się przyglądać. Rusza w ich stronę. Najpierw powoli, potem „nieco nerwowiej”. Stado przyspiesza, a inżynier ze strachu gubi czapkę.
– Jazda! Jak najszybciej przed siebie – krzyczy do Zosi.
Uciekają w popłochu. Później okazuje się, że w łożysku roweru Zosi coś pękło i podczas tej ucieczki ledwo mogła naciskać pedały.
Następna wyprawa jest już znacznie poważniejsza, choć dla Zosi nie tak niebezpieczna. Jędrzej dostaje nowy przydział: ma nadzorować budowę odcinka kolei Split-Sinj-Arzano. W listopadzie 1899 roku Moraczewscy przeprowadzają się do Dalmacji, też będącej wówczas częścią monarchii Austro-Węgier.
W Spalato, dzisiejszym Splicie, dziwi ich brak złodziei.
Mieszkania nie zamykają na klucz (bo go nie dostali), a pranie suszą na sznurach rozpiętych wzdłuż ulicy – każdy może coś wziąć, a jednak nikt nie bierze. Dochodzą do wniosku, że u Kroatów obecna jest bardzo piękna cecha charakteru, w Polakach pozostała w formie szczątkowej. „Mam tu na myśli rzetelność i uczciwość”, pisze Jędrzej. Kroaci są jego zdaniem weseli i przyjacielscy, nienadęci. I nie mają w sobie „nic ze służbistości” – w przeciwieństwie do polskich, wytresowanych pańszczyzną, przygiętych do ziemi chłopów. Ci chorwaccy „tak swobodnie rozmawiają, tak bez ceremonii witają się ze wszystkimi jak tylko niektórzy górale w Zakopanem”, podsumowuje Moraczewski. Mają za to jedną poważną wadę – nie rozstają się z nożem. Kradzieży nie ma, ale już pobić i zabójstw całkiem tu sporo.
Rózia, kucharka, która przyjechała z nimi do Dalmacji z Łyczakowa, targuje się już z miejscowymi jak przekupka, a po miesiącu odbiera listy od wielbicieli. Oni na naukę kroackiego potrzebują trochę więcej czasu, ale po kilku miesiącach „rozumieją już wszystko, pod warunkiem, że mówi się do nich powoli”.
Mieszkanie mają nieduże i niedrogie, położone nad samym morzem. A morze jest codziennie inne, o każdej porze dnia odmiennie zabarwione. „Rano wszystko bladobłękitne i zaróżowione od wschodzącego słońca […] W południe szafir morza i nieba odbija jaskrawo od pomarańczowo-czerwonego wybrzeża. Wieczorem znowu wszystko tonie w liliowych bledszych i ciemniejszych odcieniach”.
Jędrzej pracuje od świtu do zmierzchu. Zofia niewiele ma tu obowiązków. W piecu palić nie trzeba. Do Ćwierczakiewiczowej nie zagląda, bo zamiast pasztetów, kotletów i legumin jedzą „improwizowaną, lekką kolację złożoną z kalafiorów i sałat, jedynie możliwą w tym gorącym klimacie”[47]. A kalafiory rosną tu dorodne – jeden waży nawet pięć kilo i wystarcza im na kilka posiłków, a kosztuje grosze. Smakują im też świeże ryby – oprócz okoni i dorszy jedzą „malutkie sardynki i anszowisy, różne złotniki, zębacze, strowolotki, paszczaki i diabły morskie”. Raz tylko dają się namówić na mątwę: „zdawało się, że zajadamy podeszew i przegryzamy sznurami”.
No i ta oliwa. Bez koloru i zapachu, ale z jakim smakiem. Podobno oliwki w pełni dojrzewają tylko w miejscach, w których drzewo widzi morze, tak mówią im miejscowi. „Nigdy tak smacznie nie jedliśmy, jak wówczas gdyśmy gotowali na tej oliwie”[48]. Objadają się też melonami, brzoskwiniami i figami.
„Przeżywałam jedyne w moim życiu dolce far niente”[49], zapisuje we wspomnieniach Zosia. „Zdobywszy sobie malutką tratwę”[50], wychodzi co rano z domu z książką pod pachą i kilkoma figami w garści. Przechodzi przez szosę i wchodzi do morza. Całe dnie spędza dryfując po Adriatyku „zatopiona w czytaniu i zachwycie”[51].
Trochę tylko dokuczają im karaluchy. W mieszkaniu jest ich pełno. Ze Lwowa sprowadzają „modny naówczas proszek Zacherlina” i wypowiadają im „systematyczną wojnę”. Kiedy odwiedza ich Hala, która ma „specjalny karakonowstręt”, Zofia, ścieląc siostrze łóżko, ukradkiem zbiera z niego karaluchy i wyrzuca je przez okno.
Zimą spada śnieg. Leży na ulicach Spalato przez całe pół dnia – Chorwaci szaleją z radości i obrzucają się na ulicy śnieżkami. „Udało mi się zrzucić jakiemuś facetowi kapelusz z głowy. Ten wsiadł na mnie z pyskiem po niemiecku. Z tego poznaję, że to jakiś świeży przybysz”, relacjonuje Moraczewski. Ale Boże Narodzenie spędzają już w letnich ubraniach na tarasie tawerny, a w styczniu oglądają pierwsze pąki na drzewach.
Z okien co tydzień obserwują targ drzewny. Gdy handlarze zwijają się wieczorem, wrzucają zwierzętom na plecy to, czego nie sprzedali. Jeśli ładunek jest zbyt ciężki, zwierzęta odmawiają współpracy. Nie ruszą się, dopóki człowiek nie weźmie chociaż części tego ciężaru na siebie.
– Myślisz, że te osły to leniuszki? – pyta Jędrzej.
– Myślę, że mają charakter – odpowiada Zofia. Uważa, że „ogół osłów jest moralny”, a ich upór to dowód wolnej woli, której człowiek nie umie złamać. Często chodzi między osły, zanosi im liście kalafiora i całuje w pyszczki.
Zofia (z lewej) i Jędrzej (z prawej) Moraczewscy razem z rodziną Kozickich. Siostra Zofii, Helena z Gostkowskich Kozicka, siedzi z prawej strony. Około roku 1909
Pod koniec rocznego pobytu w Spalato wraca do pisania dziennika, który zarzuciła jeszcze przed ślubem. 21 lipca 1900 roku zapisuje: „Jestem niewypowiedzianie szczęśliwa. Pragnę tylko cały czas dzieci. Jeżeli i to przyjdzie, nie będę mogła zamarzyć nawet o niczym więcej”.
Marzenie spełni się w 1901 roku.
O słomie i drzewie dla Was pamiętam – mleko zamówiłam. Nie mogę się już przyjazdu Waszego doczekać! Tadzik coraz zdrowszy, pisze Zofia do siostry w lipcu 1902 roku.
Do Galicji wrócili półtora roku wcześniej. Najpierw zamieszkali w Samborze, skąd Jędrzej nadzorował budowę kolei na odcinku Lwów – Sambor – granica węgierska.
W Samborze mieszkają też Helena i jej mąż Włodzimierz Koziccy – siostry są więc znowu razem. Wieść niesie, że to miasto emerytów, a w okolicy najwięcej jest biednych galicyjskich chłopów. Moraczewski organizuje oddział Uniwersytetu Ludowego i coraz ściślej współpracuje z socjalistami z Polskiej Partii Socjalno-Demokratycznej[52]. Jako „przyjaciel robotników” i zwolennik kształcenia chłopów nie najlepiej żyje z miejscowym proboszczem. Te wszystkie burzycielskie hasła o równości nie bardzo podobają się samborskiemu klerowi. Za to Jędrzej jest pełen podziwu dla marketingowych zdolności lokalnego księdza, który „reklamuje bibułki z miniaturą Matki Boskiej do połykania w domu podczas modlitwy”[53] (cena: 1 cent), „pistolety do zabicia grzechu śmiertelnego”[54] i mydełko w kształcie książeczki do nabożeństwa (do zmywania z grzesznego ciała brudu). Jest też „lek na wszelkie cierpienia, a zwłaszcza hemoroidy”[55] – wystarczy kluczem do trumny świętego potrzeć miejsce dotknięte cierpieniem. Kapucyni sprzedają z kolei bilety na jazdę do nieba, kursują też obligacje św. Antoniego z Padwy („płatne na ziemi gotówką”[56]). A w czasie wyborów księża odmawiają rozgrzeszenia kandydatom partii chłopskich i robotniczych.
Długo w Samborze Moraczewscy nie mieszkają. Ale to tu przychodzi na świat ich pierwsze, upragnione dziecko. Z kilkumiesięcznym Tadzikiem przeprowadzają się znowu.
Do Spasa, oddalonego o niespełna 30 kilometrów, najpierw jedzie Jędrzej. W maju wynajmuje spory, pięciopokojowy murowany dom z piękną, modrzewiową podłogą, ale otoczony mokradłami, więc trochę wilgotny. Po miesiącu, w czerwcu 1902 roku, dołącza do niego Zofia z Tadzikiem.
A we wrześniu Tadzik umiera.
Któregoś ranka podczas zabawy nagle traci humor. Wygląda nieswojo, ale żadnych konkretnych objawów jeszcze nie widać. Mimo to Zosia od razu biegnie po lekarza, ale zanim zdąży wrócić, Tadzik umiera na rękach Jędrzeja.
Lekarz od razu rozpoznaje szkarlatynę – we wsi zachorowało już kilkoro dzieci, ale oni o tym nie wiedzieli. Medyk nie chce nawet zbliżyć się do dziecka – na twarzy pojawiły się już sine plamy – z odległości kilku metrów stwierdza zgon i wychodzi.
Staram się nie myśleć i wymazać wszystko, co było, z pamięci – przez wzgląd na mego biednego Jędrzejka, który chodzi blady i obojętny na wszystko. Wczoraj znów dopominał się rewolweru i szukał go wszędzie – kilka dni po śmierci synka Zofia pisze do siostry. Tak mi chwilami straszno! Na szczęście jest tu Maryńcia [prawdopodobnie służąca – przyp. aut.], na szczęście! Jej obecność zmusza nas do rozmów – do kręcenia się po domu – do wychodzenia z pokoju[57].
Zofia nie chce zostać w domu, w którym umarło jej dziecko. Tu wszystko jej o nim przypomina. Chce przeprowadzki. Moraczewski swój ból zapracowuje. W Spasie nadzoruje wyjątkowo trudny fragment torów – z mostem i tunelem – więc warunki do uciekania w pracę ma idealne.
„Utonąłem cały w pracy, ale myśli uporczywie wracały do małej mogiłki na spaskim cmentarzu”, napisze we wspomnieniach Moraczewski. I doda: „pierwszy raz na serio myślałem o samobójstwie”[58].
Mówiłam wczoraj z J. o przeniesieniu się ze Spasa, powiedziałam mu wszystkie argumenta – ale J. nie widzi możności i nadal nie chce. Żal by mu było stanowiska, rozpoczętych zajmujących robót! – pisze dalej Zofia do siostry. Więc ja muszę[59] się włożyć, muszę przywyknąć do opuszczenia, samotności, grobowej ciszy i smutku. A ponieważ muszę, będę się starała wszelkimi siłami, i staram się już teraz gorączkowo zapomnieć, zatrzeć, wyrzucić wszystko z pamięci, aby tak nie cierpieć jak teraz. Muszę być za wszelką cenę wesołą, tak jakby nic nie zaszło, zbuntować się przeciw cierpieniu i żyć[60].
List Zofii Moraczewskiej do siostry z 1902 roku, pisany po śmierci pierwszego dziecka Zofii, jeden z setek, jakie przez lata wysłała do Heleny Kozickiej
Próbuje od razu – pyta Halę, co u niej słychać, kogo widuje, jak jej pasierb radzi sobie w gimnazjum. Masz z nim dużo hecy i rozrywki?, dopytuje w tym samym liście. Ale już w następnym zdaniu jej myśli wracają do Tadzika. Mojej pociechy już nie ma – jest tylko grób świeży i obraz sinego zgangrenowanego ciałka przed oczyma, i te niebieskie oczy wśród sinej twarzy otwarte szeroko. Daruj, że o tym piszę i nie gniewaj się i pisz do Twojej biednej siostry.
Pięćdziesiąt lat później, wspominając swoje zmarłe dzieci, o Tadziku napisze: „Nie została mi po nim nawet fotografia na pamiątkę”[61].
Przełożony Jędrzeja zaleca urlop. Dwa tygodnie we Włoszech. Bilety, jako pracownik kolei, i tak ma za darmo, a wyjazd dobrze im zrobi, przekonuje. Jadą więc i bardzo się starają, żeby „zapomnieć, zatrzeć, wyrzucić wszystko z pamięci”. W dwa tygodnie zwiedzają: Wenecję, Mediolan, Genuę, Monte Carlo, Niceę, Neapol, Rzym, Watykan, Florencję i Pompeje. Wchodzą też na Wezuwiusz. A po powrocie:
Czuję się bardzo słabą – pisze do siostry – jakieś uderzenie na mózg, bo z trudnością zbieram myśli, nogi mi się plączą i w oczach ciemnieje. Nie wiem, co to jest? Jeślibym zasłabła, niech mnie Jędrzejek zawiezie do szpitala. Bardzo mi dziwno.
PS. Pieniądze nasze duże są w szufladzie górnej mego biurka po lewej ręce[62].
W następnym liście przeprasza siostrę, że ją tak wystraszyła. Była w domu sama, Jędrzej gdzieś w polu, przy torach, a jej służąca w kościele, bo wypadło akurat „ruskie święto”.
Nagle doznałam najwyraźniej takiego uczucia, jak gdybym miała za chwilę dostać pomieszania zmysłów, pisze[63].
Często jest w domu sama i coraz bardziej jej to przeszkadza. Coraz gorzej się też czuje.
Co to jest – nie wiem. Są tak inne objawy, niż poprzednim razem, że nie wiem, co mam myśleć i czego się trzymać. Z każdym dniem czuję się słabszą – jakby wyczerpaną – i po nocach już zaczynam nie spać, żali się siostrze w marcu 1903 roku.
Jej przypuszczenia się potwierdzają. Jest w ciąży. Kazik rodzi się jesienią.
Moja słodka Dziecinka ma się doskonale. Utył, wybielał i bardzo się rozwinął. Wyobraź sobie, że oczy zrobiły mu się niebieskie! Mam taki apetyt, że nastarczyć sobie jedzenia nie mogę. Na razie przyjmuję gości w niebieskim szlafroku – po nocach zawsze jeszcze mnie Kazik budzi kilka razy[64], donosi siostrze.
Zofia Moraczewska, jak wówczas większość kobiet, które na to stać, do pomocy przy noworodku zatrudnia mamkę. Dwudziestoletnią dziewczynę, która wygląda na olbrzymkę i pokarm ma stanowczo dobry. Tęga, słuszna, dobrze rozwinięta i jakoś żywiołowa[65], śpi na razie na sienniku w pokoju jadalnym, a jak Kazik podrośnie, dołączy do służącej Kasi w kuchni.
Andrzejek dostał urlop na dwa tygodnie i wyjedzie pewnie koło 1 grudnia. Bardzo mi przykra jest myśl, że zostanę tu tak całkiem samą przez długi czas – ale widzę jasno – że Jędruszek musi wyjechać i wypocząć, bo mu po prostu sił już brak do dalszego harowania. Czynna, ruchliwa jego natura potrzebuje koniecznie odmiany – sama go namawiam, aby wyjechał. – Jakoś przetrwam ten czas![66]
Siostrze może się szczerze poskarżyć. Zajmowanie się domem jej nie wystarcza. Jestem więźniem i mocno to odczuwam. I cieszę się, że to odczuwam – bo to dowodzi, że dusza nie śpi i domaga się życia, pisze[67].
Jędrzej oprócz urlopu dostaje kolejny awans i Moraczewscy przenoszą się znowu. Latem 1905 roku Zofia rodzi kolejne dziecko – tym razem córkę. Na imię da jej Wanda – jak jej młodsza siostra i jak matka.
Winniki, 2 czerwca 1907
No i co! I Jędruch mój wybrany! Szaleję z radości! Wiwat! Chce mi się krzyczeć i płakać, aż mnie roznosi! Takam dumna!
Jędrzej Moraczewski zostaje posłem do austriackiego parlamentu. Długo wahał się, czy ryzykować zaprzepaszczenie świetnie rozwijającej się kariery inżyniera kolejowego. Wysoki państwowy urzędnik socjalistą? Nie, to nie jest możliwe, musi się zdecydować. Wybiera politykę, choć nie ma pewności, że polityka wybierze jego. Prosi o urlop i za pożyczone pieniądze rozpoczyna kampanię. Do pracy na kolei już nie wróci.
Zdaje mi się, że weszliśmy oboje z ukochanym moim Andrzejkiem na jakieś wysokie szczyty. Widzimy przyszłe nasze dni i całe życie jak na dłoni – życie oddane idei – codziennej walce o nią i dla niej – aż do śmierci!, unosi się Zofia w lipcu 1907 roku w liście do siostry.
Ale już miesiąc później pisze: Ogromnie dokucza mi ta ciągła jego nieobecność! Tak samej borykać się ze wszystkimi trudnościami, to bardzo ciężko…
Pół roku temu trzydziestotrzyletnia Zofia urodziła czwarte dziecko – Adaś przyszedł na świat tego samego dnia, w którym zatwierdzono kandydaturę Moraczewskiego[68].
Męża prawie nie widuje. Pan poseł do domu wraca tylko na weekendy.
Żyję kompletnie jak rozwódka – Andrzejek od 10 dni nie był wcale w domu – słuch o nim zaginął. Może tak powoli, a nieznacznie zdąża do rozwodu? Bywają i takie rzeczy, pisze po kolejnych kilku miesiącach[69], już ze Stryja, miasta, w którym w końcu osiadają na dłużej.
Zofia dba o dom i zajmuje się dziećmi. Oczywiście nie sama. Do pomocy ma stróża, który złości się, gdy każe mu choć raz na tydzień dywan wytrzepać. Jest wodziarka, która prawie codziennie desperuje, że studnia znowu zamarzła, są rąbacze, którzy porąbanego drewna nie chcą wnosić na piętro. Jest służąca, Kasia, jak wszystkie bigotki ponura i zła, jest mamka o grymaśnym i kwaśnym usposobieniu.
Bez ustanku wysilam się, aby zażegnać burzę, pogodzić ludzi, zachęcić, rozweselić. Daję napiwki, tłumaczę, radzę, no i jakoś to idzie… ale wieczorem jestem nieraz zmęczona śmiertelnie. A trzeba czerpać siły z siebie samej… bo nie mam nikogo, od kiedy mojego Andrzejka fale polityki w świat uniosły, pisze do „najdroższej siesterki” w listopadzie 1907 roku.
Jej ulubiona pora dnia to wieczorna godzinka rozmowy z siostrą[70]. Dzieci już śpią, wykąpane i najedzone, buzie mają różowe od ciepła. Zofia nakrywa na noc meble, zapala lampę i ze swoją samotną herbatą siada w salonie koło biblioteczki.
Wiesz, jedyna – odkryłam, że jest w tym życiu o własnych siłach jedna, wielka korzyść… Ogromnie się wyrabiam moralnie pod każdym względem. Co dzień prawie widzę postęp – uczę się energii, spokoju, szybkiej decyzji i organizowania się w każdej sytuacji.
Zaczynam być naprawdę całym człowiekiem[71].
Bo Zofia odnalazła wreszcie lekarstwo na samotność i poczucie pustki.
Oddałam się namiętnie sprawie publicznej, donosi siostrze 10 listopada 1907 roku.
Każdego wieczora, około dwudziestej, gdy dzieci już śpią, Hrabia ciągnie Zofię za suknię i cicho poszczekuje. Czas iść na pogadankę – kobiety czekają. Hrabia dostanie psie smakołyki, a Zofia Moraczewska poprowadzi kolejne spotkanie.
Wyobraź sobie, że już zdążyłam zostać przewodniczącą aż dwu stowarzyszeń kobiecych kłócących się ze sobą! – chwali się siostrze. Pracuję teraz nad zlaniem ich w jedno, ponieważ cel, a nawet statut, mają ten sam. Miewam więc posiedzenia, zgromadzenia, przemawiam publicznie co kilka dni (idzie mi to już jak po maśle) i bardzo żywo agituję na wszystkie strony[72].
Do PPSD wstąpiła jeszcze w 1896 roku, tym samym, w którym wyszła za mąż. Potem z wzorcową regularnością rodziła kolejne dzieci – jedno co dwa lata. Teraz, w Stryju, zakłada Związek Kobiet. Z „bardziej wyrobionymi” słuchaczkami dyskutuje o literaturze i filozofii, z innymi przerabia geografię i historię Polski, o której często nic nie wiedzą. Z żonami robotników zakłada spółdzielczą piekarnię i szwalnię. Pracuje nad „podniesieniem ogólnego poziomu umysłowego”[73]. W świeżo otwartej świetlicy dla robotników i robotnic organizuje pogadanki i „wieczorki wokalno-muzyczne”, a żeby zachęcić do przychodzenia, urządza tam też bufet („bez alkoholu!”, zastrzega[74]). Władze PPSD widzą i doceniają jej pracę – od 1908 roku Zofia Moraczewska jest członkinią zarządu partii.
Jest też suflerką w teatrzyku amatorskim, dostawczynią w piekarni (chleb słynie już „z taniości i dobroci”[75]) i skarbniczką w szwalni. A szwalnia szyje bluzy dla robotników, bieliznę dla szpitali – a wkrótce: mundury dla Legionów.
W Galicji tworzy się już bowiem Związek Strzelecki. Z tej paramilitarnej organizacji wykształcą się wkrótce Legiony Piłsudskiego. Udział Moraczewskiej nie kończy się na szyciu bluz.
Tego dnia do śniadania siada późno. Całą noc do ich mieszkania przychodziły kobiety, które z koszyków, walizek i spod spódnic wyciągały browningi i mauzery. Zrzucały pistolety i karabiny na podłogę, na jedną kupę, jak ziemniaki, i wychodziły. Krążyły tak wiele razy, a Zofia i Jędrzej upychali wszystko do szaf i kufra. Za kilka dni broń kupioną za ukradzione zaborcy pieniądze kolejne kobiety poniosą dalej – aż do Królestwa. Póki co 600 browningów i 60 mauzerów czeka w bieliźniarce i innych meblach Moraczewskich.
Śniadanie przerywa Zofii żandarm z nakazem rewizji. Nocne pielgrzymki do ich mieszkania najwyraźniej nie uszły uwadze policji. Gospodyni wita go bardzo uprzejmie, zaprasza do stołu, dokłada wędlinki, przynosi wódeczkę.
– Nie ma przecież potrzeby przerywania kobiecie posiłku, nieprawdaż? – uśmiecha się do gościa.
Zanim skończą posiłek, Zosi udaje się dowiedzieć, że brat policjanta pracował kiedyś „pod Moraczewskim” i bardzo dobrze szefa wspomina. A sam policjant z kolei do swojego zadania stosunek ma co najmniej obojętny: dobrze przecież wie, że przemycana przez Polaków broń posłużyć ma do walki z Rosjanami, a tych Austriacy nie kochają szczególnie mocno.
– No, ale obowiązek to obowiązek. Rewizję zrobić trzeba – rozkłada bezradnie ręce.
Choćby dlatego, że czujne ucho, któremu policja zawdzięcza informacje o przemycie, pewnie równie czujne jest i teraz.
– Ależ to żaden problem – Zofia przekonuje nowego znajomego. – Poszura pan trochę meblami, powyrzuca rzeczy z tamtej szafy – mówi, wskazując na tę, w której akurat broni nie ma – i wszyscy będą zadowoleni.
Mój Boże – ja sama nie wiem, co to jest – czym jest moje życie – gdzie się czas podziewa – wiem tylko – a raczej odczuwam, że gdzieś lecę bez pamięci – że ludzie, rzeczy, wrażenia, godziny przemykają mi się przed oczyma z bajeczną jakąś szybkością…, pisze do siostry 11 lutego 1909 roku. Co dziś robiłam? Rano o siódmej gotowałam kawę, grzałam śmietankę i mleko. Potem rozdawałam dzieciom śniadanie, sprzątałam na gwałt w pokojach – o dziesiątej byłam już w mieście, na poczcie, nadawałam rozmaite pieniądze i listy w sprawach publicznych, przyleciałam do domu, gotowałam na gwałt sama obiad.
Hanusia, nowa pomoc, dobra dziewczyna, ale nieporadna jest jak nowo narodzone dziecko, nie dostała mięsa. Zofia musiała więc robić w pośpiechu pierogi z serem i kartoflami. Trochę je rozgotowała.
Po obiedzie leżałam na kanapie dosłownie pięć minut, po czym się zerwałam, myłam z Hanią naczynia, garnki i wyszorowałam kuchnię. Przed chwilą rozpaliłam w piecu w sypialni, ponieważ pozimniało na dworze[76].
A jutro czeka ją posiedzenie rady piekarniczej i komitetu wykonawczego. Trzeba jeszcze zorganizować wykłady – planowane tematy na najbliższe spotkania: „Męczennicy nauki” i „Wędrówki zwierząt”.
Ale Zofia nie narzeka, o nie. Choć męczy się i chudnie, pisze do siostry: Chciałabym, aby to trwało wiecznie[77].
Gdy podnosi się kurtyna, na scenie widać następujący obrazek.
„Przy stole, chwiejącym się na trzech tylko nogach, stoi mężczyzna przepasany brudnym do niemożliwości fartuchem, wałkuje na stole brudne również ciasto. Jedną nogą przywiązaną sznurkiem do kołyski buja krzyczące dziecko – drugą podtrzymuje chwiejący się stół. Wystrojona młoda osoba, widocznie jego żona, z piórem za uchem i ogromną teką w rękach – wychodzi do biura, nie zwracając najmniejszej uwagi na zapracowanego męża i krzyczące dziecko… Autor tego obrazka zwrócił się do sali pełnej widzów ze słowami: Baczność Towarzysze! Tak będzie wyglądało nasze przyszłe pożycie małżeńskie – gdy zwyciężą hasła Międzynarodowego Dnia Kobiet!”[78]
Taką niespodziankę dla koleżanek przygotowali z okazji nowego święta towarzysze z amatorskiego teatru, działającego w świetlicy dla robotników.
Międzynarodowy Dzień Kobiet[79] po raz pierwszy Zofia obchodzi właśnie w Stryju w 1910 roku. Przez kolejne lata uparcie organizuje z tej okazji pochód przez miasto, choć bierze w nim udział tylko garstka kobiet.
Wiele mieszkanek Stryja jest do wysiłków Zofii, aby wyciągnąć je z domów, nastawionych niechętnie. Moraczewska, choć złości się na ich bierność, trochę je też rozumie.
Adaszek dostał właśnie szósty ząbek i próbuje stawać na nóżki[80], donosi siostrze.
Jędrzeja nie ma w domu całe tygodnie, a niedziele, które spędza w Stryju, poświęca na „uświadamianie polityczne robotników”. W soboty Moraczewski uświadamia w domu: podczas rodzinnego obiadu odbywa się głosowanie – Jędrzej stawia wniosek, kto ma dostać leguminę, a dzieci głosują przez podniesienie rąk. Dla siebie mają tylko ten jeden dzień w tygodniu.
Utrzymanie normalne domu, wychowanie dzieci, kierunek ich wychowania – najzupełniej do mnie należy i na mnie spoczywa. Wiem i czuję najgłębiej, że dzieciom do rozwoju, tak jak słońca i ciepła, potrzeba wesołości i pogody w najbliższym otoczeniu. Chciałabym koniecznie dać moim dzieciom na całe życie wspomnienie dzieciństwa pełnego słońca – więc choć mi się nieraz na płacz zbiera, śmieję się i rozweselam sama jedna cały dom. Prawda, że to dobrze?[81], pyta starszą siostrę.
Wstaje codziennie o szóstej, kładzie się po północy, ugania bez wytchnienia załatwiając jedną czynność po drugiej z szalonym pośpiechem[82], a i tak się nie wyrabia. A tu dochodzą kolejni domownicy – państwo Gostkowscy, rodzice Zofii, remontują łazienkę i na czas „rujnacji domu” przysyłają córce Boba, potwornie rozpuszczonego ratlerka, nazywanego przez Tatkę Gostkowskiego „Ekscelencją Panem Boboffem”. No a z Bobciem kolejny kłopot – obsikuje wszystkie kąty.
Czasem Zofia jednak musi trochę zwolnić.
Ja dziś leżę w łóżku, dostałam krwotoku, nie wiem, czy to zwykła historia – tak nadzwyczajnie burzliwa – czy też krwotok prawdziwy – nie niepokoję się zanadto – co ma być będzie – ale zmuszona jestem leżeć i to jak najspokojniej, więc piszę leżąc na boku, donosi siostrze. Spokoju co prawda wielkiego nie mam, bo obok dzieci się czubią i co chwila płaczą, psy, a zwłaszcza Bobcio, niemożliwie szczekają, co minutę ktoś dzwoni – no, ale do wszystkiego można się przyzwyczaić. W piątek zaczynają się na nowo po przerwie świątecznej moje wykłady – we czwartek mam pierwsze zebranie Kobiet Polek u siebie w domu, muszę się do jednego i drugiego przygotować, a tu sił chwilowo brak[83].
W następnym liście uspokaja siostrę – to był jednak tylko „zwykły period”[84], więc do pracy wraca z taką samą intensywnością.
Co ja mam za jakieś życie niespokojne i gorączkowe – to przechodzi pojęcie. Po prostu od świtu uwijam się, kręcę, latam, a ciągle mam zaległości, ciągle coś na mnie jeszcze czeka, jeszcze jest do zrobienia i to jedno ważniejsze od drugiego![85]
Dziecinny pokój wymalowany. Wszystkie piece poczyszczone, podłogi wyszorowane, okna pomyte. Musi jeszcze tylko uporządkować księgi kasowe piekarni do kontroli komisji, przygotować wykłady, wziąć udział w posiedzeniu partii i kilku stowarzyszeń. A do tego ta cała cicha robota wśród kobiet[86].
Bony nie wzięłam – bo obliczywszy się z dochodami – przekonałam się, że mnie obecnie na to nie stać, dodaje w tym samym liście. Ale kogoś do pomocy przy dzieciach jednak potrzebuje.
Dzieci nie mogę i nie chcę zaniedbać – i jeżeli nie znajdzie się nikt pod każdym względem bardzo odpowiedni, zrobię całopalenie i ofiarę z tego, co mnie najbardziej ciągnie i cieszy i będę siedziała w domu…[87]
Z Jędruszkiem swoją „rozterką domową” się nie dzieli. On nie musi wybierać między domem a pracą, miedzy wykonywaniem obowiązków a realizowaniem ambicji, między opieką nad dziećmi a rozwijaniem siebie. Nie czuje się winny, gdy go nie ma, nie zaniedbuje niczego, gdy jest[88].
Poza tym Zofia obiecała sobie przecież, że „zawsze wesoła, promienna żona, zetrze pot z jego zmęczonego czoła i pocałunkami okryje oczy, rozwieje troski i smutki”[89]. Jakżeby więc mogła dokładać mu własne?
Swoimi dylematami dzieli się tylko z siostrą. Coraz bardziej za nią tęskni, zwłaszcza odkąd dowiedziała się, że Hala jest w ciąży.
Słyszałam wykład doktora medycyny kobiecej – ogromny nacisk kładła na ruch, dowodząc że wskutek ruchu matki – dziecko mniej rośnie i tyje i rodzi się małe, co jest niesłychanie dla porodu ważnym i pożądanym – doradza starszej siostrze. Ja dlatego zawsze tak cierpiałam, że wszystkie moje dzieci rodziły się wyjątkowo duże! A ja stanowczo za mało chodziłam, przy Wandzi prawie nic![90]
Widują się podczas świąt spędzanych u rodziców we Lwowie. Cieszą się wtedy sobą, ale niewiele mają na to czasu, bo wypada też nadrobić towarzyskie zaległości z dawnych lat. Wizyty w mieście utwierdzają Zofię we własnych wyborach.
Tak odwykłam od banalnych miłych rozmów, że słuchać tego nie mogłam… Och nie, nie wytrzymuje to żadnego porównania z naszym obecnym światem – tu się żyje wszystkimi nerwami, całą duszą, życie leci, porywa – prawda – że pochłania człowieka do ostatniego tchu, ale przynajmniej człowiek wie – że żyje![91]
Świąteczne wizyty u rodziców nie należą do najłatwiejszych też z innego powodu. Mama zwykle mówi, że wyjeżdżają z ojcem do Wiednia, Zofia, Hala i Dziunia robią więc własne plany na Boże Narodzenie lub Wielkanoc. A potem w ostatniej chwili pani Gostkowska informuje córki, że jednak zmieniła decyzję i oczekuje ich przyjazdu.
Ot biada! Zawsze źle…, pisze Zofia do Hali 4 stycznia 1911 roku, omawiając kolejny świąteczny kryzys rodzinny.
Przy wielkiej wyrozumiałości z naszej strony, stosunek się z wolna poprawi i naprężenie się usunie nieznacznie. Postanowiłam np. nic już Mamie nigdy o socjalizmie nie mówić, ponieważ ją ten temat ogromnie drażni, a przekonać Jej już nie potrafię. Spróbuję zainteresować Mamę, jeśli się uda, bodaj troszkę naszymi dziećmi. Poślę Rodzicom fotografię całej trójki i więcej o nich pisać będę w listach[92], omawia z siostrą plan działania.
Zbliżają się Tatka imieniny – cała rodzina zbiera się znowu. Tym razem po raz ostatni.
Gdy pod koniec życia Zofia Moraczewska spisze swoje wspomnienia, zacznie je od zdania: „Życie moje było jakby uroczym snem, pełnym jasnych, promiennych dni, wielkich wrażeń i uczuć”[93]. A potem zrobi korektę. Po „życie moje” dopisze – już innym atramentem – „do końca 1939 roku”. I jeszcze: „z wyjątkiem jednego roku 1912”.
Mają właśnie siadać do kolacji. Jest 29 lutego 1912 roku. Na imieniny Romana Gostkowskiego jak co roku przyjechały wszystkie trzy córki z mężami – w pokoju jadalnym jest już Zofia z Jędruszkiem, z Brzeżan przyjechała Hala z Włodkiem, jest też Wanda, najmłodsza siostra, wciąż nazywana przez rodzinę Dziunią. Brakuje tylko Kazia Brudzewskiego, jej męża. Szykuje się do kolacji w mieszkaniu obok, wynajętym przez Brudzewskich na czas wizyty we Lwowie.
– Przyjdzie pewnie lada moment, poczekamy z jedzeniem – pani Gostkowska wydaje dyspozycje służbie.
Ale zamiast Kazia, do jadalni wpada Kaziów służąca i jak w taniej powieści wykrzykuje:
– Stało się nieszczęście! Pan nasz nie żyje!
Podrywają się wszyscy od stołu, biegną po schodach, wypadają z domu na ulicę. Pędzą na drugą stronę, wbiegają do mieszkania, najpierw Dziunia, za nią reszta.
Na podłodze w kałuży krwi leży Kazio z dziurą w głowie. Obok niego rewolwer.
I list.
Życie moje powikłało się tak tragicznie, że muszę je sobie odebrać[94].
I tyle. Nic więcej.
Straszna jest ta niewiedza. Dziunia nic nie rozumie. Przecież od dziesięciu lat byli takim dobrym małżeństwem. Przecież się kochali, zgadzali, mieli plany. Więc dlaczego? Co się tak powikłało?
Snuje się jak cień po domu. Nie płacze, nie skarży się, nie mówi nic. Rodzina nie może znieść tego jej milczenia. Szczególnie Tatko, taki przecież zawsze wesoły, nie radzi sobie ze smutkiem swojego dziecka. Prosi Zosię i Halę, żeby namówiły siostrę chociaż do zdjęcia czarnej sukni, on nie może już znieść tego strasznego koloru.
Dziunia dalej nic nie mówi, dalej snuje się po domu w