Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
– Żeby tylko wrócić. Czy to dzięki diabłu, czy Stalinowi, nieważne, żeby tylko wrócić, powtarzałam w myślach. I dodawałam: żeby się najeść, żeby mnie już pluskwy nie gryzły – wspomina Ada, żołnierka Samodzielnego Batalionu Kobiecego im. Emilii Plater, jedynej takiej formacji w historii polskiego wojska.
Ada, jak tysiące innych dziewcząt wywiezionych podczas II wojny światowej na Syberię, żeby wrócić do domu, zgłosiła się do tworzonej od 1943 roku w ZSRR armii Berlinga. Kobiety w tym „ludowym” Wojsku Polskim nosiły moździerze, obsługiwały cekaemy, dowodziły męskimi oddziałami liniowymi, były spadochroniarkami, snajperkami i zwiadowczyniami. Po wojnie, zapomniane i uciszane, miały „kupić sobie fartuszek” i „rodzić wspaniałych synów”. W PRL-u ich przeżycia dopasowano do propagandowej wizji historii, a współcześnie zmanipulowano je w ramach obowiązującej polityki historycznej.
– Platerówki pod każdym względem nie spełniają oczekiwań wobec tego, co powinna robić kobieta – mówi historyczka Dobrochna Kałwa. – Platerówki rozwalają system.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 363
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
System, który niszczy ludzi, czasem działa jak miny z opóźnionym zapłonem, takie jak te, które w styczniu 1945 roku saperzy znajdują w opuszczonej przez hitlerowców Warszawie. Ada Mucha na co dzień patroluje ulice, ale 20 stycznia dostaje rozkaz: razem z dwudziestoma innymi żołnierkami batalionu kobiecego ma się stawić w sądzie. Idzie. Na miejscu dowiaduje się, że będzie ławniczką podczas rozprawy dezertera. Nie do końca wie, na czym polega rola ławniczki, ma dwadzieścia jeden lat, nie studiuje jeszcze prawa, nie wróciła jeszcze nawet do gimnazjum, przerwanego po pierwszej klasie przez wojnę. Ale dezerter to dezerter, nieraz ją z całym batalionem prowadzono – z obowiązkowym śpiewem na ustach – na pokazowe egzekucje. Ku przestrodze, gdyby i im się wojsko sprzykrzyło.
Rozprawa trwa dwadzieścia minut. Ady nikt o nic nie pyta, sędzia ogłasza karę śmierci, każe podpisać dokumenty. Można odejść. Ada wraca patrolować ulice i odgruzowywać skwery. Wojna skończy się dopiero za kilka miesięcy.
A potem, prawie sześćdziesiąt lat później, ta sprawa do niej wraca. Jest listopad 2002 roku, Ada, emerytowana prawniczka, nie dostaje zaproszenia na kolejną sesję naukową organizowaną przez Fundację Generał Elżbiety Zawackiej w Toruniu.
Zawacka, kurierka Komendy Głównej AK, cichociemna, druga kobieta w stopniu generała w historii Polski, fundację dokumentującą udział kobiet w II wojnie światowej założyła w 1990 roku, już na emeryturze. Ada współpracuje z nią od lat, zbiera relacje żołnierek, które, tak jak ona, służyły w Wojsku Polskim, nazywanym teraz „ludowym”, a nie w Armii Krajowej, jak Zawacka. Teraz dzwoni do Fundacji upomnieć się o zaproszenie. Kiedy kończy rozmawiać, robi jej się duszno, gorąco, po chwili czuje silny ból w klatce piersiowej. Za słuchawkę łapie jej mąż, wykręca numer pogotowia.
Pragnęłam się nie obudzić czy to z narkozy, czy ze zwykłego snu, aby na nowo nie przeżywać tego samego, pisze dwa miesiące później Ada do Elżbiety. Pragnę jeszcze raz stanowczo stwierdzić, że byłam najgłębiej przekonana, że uczestniczę w procesie dezertera. Byłam wtedy młodą, niedojrzałą, niewykształconą, niedoświadczoną dziewczyną. (...) Są to tylko moje słowa, ale oprócz słów niczym innym nie dysponuję, pisze Ada.
Edward Nowicki, żołnierz Armii Krajowej, skazany w styczniu 1945 roku na śmierć pod pretekstem dezercji, okazuje się stryjem jednej z żołnierek Armii Krajowej, również współpracującej z Fundacją.
Elżbieta odpisuje: Daję wiarę Twojemu tłumaczeniu, że nie zdawałaś sobie sprawy z tego, że wyrok ten sam w sobie był przestępstwem. Trzeba jednak zrozumieć nasze stanowisko. Ów wyrok istnieje, człowiek został zamordowany. W każdej przecież rodzinie Akowców pamięta się o represjach, jakie dotknęły ich bliskich (...) Mój stosunek do Twojej pracy w myśl naszego hasła „Bądźmy wreszcie wszystkie razem” jest nadal pozytywny i dziękuję Ci za nią.
Ale wszystkie razem nie były i nie będą. Ich historie są zbyt różne, żeby dało się je, zwłaszcza teraz, polepić we wspólne kobiece doświadczenie w armii w czasie II wojny światowej.
CZĘŚĆ 1.
NA WOJNIE
Kresy Wschodnie[1]
W Sępólnie Krajeńskim, polskim mieście przy granicy z III Rzeszą, jest bardzo wczesny poranek. Telefonistka Krystyna Zarzycka kończy właśnie nocną zmianę, gdy koło czwartej odbiera telefon z urzędu pocztowego w oddalonych o trzydzieści kilometrów Chojnicach. Połączenie jest złe, słyszy szum, jakieś hałasy. I krzyk:
– Halo! Wojska niemieckie wdzierają się do Chojnic. Na dworcu kolejowym trwają walki... Jak u was?
W Sępólnie jest cicho, spokojnie, słońce dopiero wstaje. Krystyna podnosi słuchawkę. Dzwoni do Bydgoszczy. Wieść o niemieckich czołgach roznosi się szybko. Dwie godziny później widać je już przez okno sępoleńskiej poczty.
Wybuch wojny nikogo nie zaskakuje.
Wybuch wojny zaskakuje wszystkich[2].
Zanim niemieckie czołgi dotrą do Lipowca pod Drohobyczem, Ada Mucha zdąży już stracić dwa domy. Kąkolówka, stara wieś na Rzeszowszczyźnie, to kraina jej dzieciństwa. W jej wspomnieniach ludzie i zwierzęta żyją tu zgodnie w jednej izbie (kościelne ubrania wiesza się na żerdzi pod powałą, żeby krowy i kury ich nie zabrudziły), większość rodzin jada posiłki z jednej miski (sięgają do niej długimi drewnianymi łyżkami), lipa zawsze obficie kwitnie, a łąki są pełne ziół i kwiatów. Mama Adeli, Maria z Sapetów, jest kobietą światłą – to wszak potomkini francuskich hugenotów – prenumeruje katolicki tygodnik i wieczorami czyta go przy abażurze z gazety, dzieci bardzo to śmieszy. A dzieci ma sporo. Urodzona w 1923 roku Ada jest szósta z siedmiorga. Rodzina matki jest dość bogata, jeden wujek został księdzem, drugi, po studiach rolniczych, założył folwark. Do Lwowa wozi wagony truskawek, a do Kąkolówki wraca z workami cukierków.
Rodzina ojca nie wyróżnia się ani majątkiem, ani wykształceniem. Żeby to nadrobić, ojciec jedzie do Ameryki, do pracy w hucie. Zostawia żonę z czwórką dzieci (Antonina, Jan, Tomasz i Aniela przychodzą na świat jeszcze przed Wielką Wojną), a po powrocie płodzi kolejną trójkę. Stefania, zwana Funią, Adela i Leonia, nazywana w rodzinie Oloś – rodzą się już w II Rzeczpospolitej. Ambicja i zarobione pieniądze pchają ojca na Kresy – w Jarosławicach na Podolu kupuje trzydzieści hektarów ziemi z parcelacji. Przenosi rodzinę, zakłada nowe gospodarstwo. I po kilku latach umiera. Ada ma wtedy sześć lat. W Kąkolówce mieszkali sami Polacy, tutaj towarzystwo jest mieszane, z przewagą Ukraińców. Ada bawi się z ukraińskimi dziećmi, szybko uczy się ich języka. Mama dogląda dzieci i gospodarstwa. Na czytanie nie ma już czasu, podobnie jak na zadbanie o swoje zdrowie. W domu albo w obejściu zawsze jest coś pilnego do zrobienia. Umiera, kiedy Ada ma czternaście lat. Funią, Oloś i Adą zajmie się teraz wujek ksiądz – ich nowy dom to plebania w Lipowcu pod Drohobyczem. A plebania to nie byle jaka, ksiądz zatrudnia gosposię i trzy służące, hoduje krowy rasy nie byle jakiej, bo holenderskiej, ma ogród pełen róż i pasiekę pełną pszczół, jest wielki sad z jabłonkami, jest pole pełne zboża. Oloś idzie do szkoły powszechnej, Ada do gimnazjum, a Stefcia, jako najstarsza, musi przerwać naukę i iść do pracy – do piekarni, w której piecze chleb z księżowskiej mąki.
Na plebanię najpierw przychodzą Niemcy. Biorą kilka indyków i idą dalej (wujek zna niemiecki). Potem przychodzą Sowieci. Biorą, co chcą, i odjeżdżają (wujek ukrywa się w kościele). Którejś nocy na plebanię przybiega hrabina Tarnowska, w bieliźnie, z pieskiem na ręku uciekła z pałacu (splądrowanego przez ukraińskich sąsiadów). Potem przychodzi zaprzyjaźniony Ukrainiec – ostrzega, że następna będzie plebania, proponuje, że zawiezie księdza i dziewczynki w bezpieczne miejsce. Ruszają. Ze wzgórza widzą zbliżających się do plebanii ludzi[3].
Zanim niemieckie czołgi dojadą do folwarku Józefin pod Białymstokiem, Hanka Pawłowicz zdąży zdać egzamin do gimnazjum. Jej tata, nadleśniczy w prywatnych lasach księżnej Mirskiej, zdąży z tej okazji zabrać ją do miasta na obiad w restauracji i na lody. Zaczynają się wakacje. Z Warszawy, skąd pochodzi tata Hanki, do Józefina przyjeżdża babcia, daje jej w prezencie pierścionek z zielonym oczkiem – w końcu Hanka ma już czternaście lat. W domu jest też brat Zbyszek i siostry: starsza Marysia i malutkie Elżunia i Tereska. I jeszcze kuzynka Rena, która razem z babcią przyjechała na wakacje. W sadzie dojrzewają czereśnie, a w radiu coraz częściej mówią o wojnie. Że jesteśmy silni, zwarci i gotowi, że nie ma się czym martwić. Więc się nie martwią. A kiedy mama prosi o zaklejenie szyb w oknach (tak na wszelki wypadek, w razie wybuchu), traktują to jak zabawę.
Czereśnie dojrzały, o wojnie mówią już wszyscy. Przez wieś przejeżdża coraz więcej wozów, idą ludzie z tobołami, któregoś dnia jedna z przechodzących kobiet zaczyna rodzić, mama odbiera poród w rowie koło domu. Wreszcie coś się dzieje, myśli podekscytowana Hanka. No i można się spóźniać na obiad i nikt już z tego powodu nie krzyczy. Któregoś wieczora Hanka wchodzi do pokoju, a tam mama i tata siedzą blisko siebie, przytuleni, jak nie oni, bo tata jest choleryk i na co dzień nie jest miło. Coś do siebie szepczą, Hanka znowu słyszy słowo „wojna”. Jednak przyszła i do nich.
2 września pogoda jest piękna, na pobliskie Łapy spadają pierwsze bomby, a szyby w oknach się trzęsą, ale nie wypadają. Dobrze je zakleili.
Mężczyźni uciekają. Mężczyzną od teraz jest już również piętnastoletni Zbyszek. Kobiety zostają same. W pole wychodzą jeszcze przed świtem, bo później niemieckie samoloty latają nisko i strzelają celnie. Ale ziemniaki same się nie okopią, w pole iść trzeba. Hance przestaje się ta zabawa podobać.
Ojciec jednak wraca. Postanawiają uciec wszyscy razem. Pakują wóz: pościel, pierzyny, beczułkę masła, martwe kurczaki, świeży chleb (taki dziwnie słodki, zapamięta Hanka). I dzieci: półtoraroczną Tereskę, trzyipółletnią Elżunię, Hankę, Renę, Marysię. Na wóz wsiada też Zbyszek, babcia, mama, tata i gosposia. Jadą. Konie ledwo ruszyły, ale idą. Przeszły tylko kilka kilometrów, kiedy koło młyna zatrzymuje ich komendant Drzazga z policji z Poświętnego. Przekazuje im najnowsze wieści: Niemcy dostali od naszych łupnia, wszystko będzie dobrze, proszę wracać do domu. No to wracają. W takie nowiny bardzo chce się wierzyć. Kładą się spać w ubraniach, bo wszystko jeszcze na wozie. Rano przez okno widzą niemieckie czołgi[4].
Zanim czołgi pojawią się we wsi Płoska pod Tarnopolem, zdąży tam stanąć siedemdziesiąt polskich gospodarstw. Rodzice Gieni Augustyn pochodzą spod Łańcuta. Ziemia tam bardzo rozdrobniona, ojciec miał niewielki zagon, matka drugi. Za mało, żeby zostać, wystarczająco, żeby wyjechać. Na wschodzie ziemi dużo, i to jakiej! Biorą pożyczkę w banku rolnym we Lwowie i kupują jedenaście mórg. Przyjeżdżają na Świętego Michała, 29 września 1922 roku. Wokół osadnicy z różnych stron Polski zaczynają nowe życie w nowo powstającym państwie. Ze sobą przywieźli trochę kartofli, żyta i rozebraną stuletnią chałupę. Stawiają stare ściany na nowej ziemi. Jesienią i zimą topią śnieg na wodę, bo nie mają studni, i suszą piołun na opał, bo w pobliżu nie ma lasu. A na wiosnę 1923 roku rodzi się Gienia. Wtedy dołączają też do nich dziadkowie – rodzice mamy. Mama jest ich najstarszym dzieckiem, oprócz niej mają jeszcze piątkę, jedna z cioć Gieni będzie od niej młodsza o rok. Kiedy trzeba iść w pole, rodzice zabierają Gienię ze sobą, leży wtedy pod snopkiem, przesuwają ją razem z wędrującym po ziemi cieniem. Do picia dają gotowanej makówki, po opium dziecko świetnie śpi.
Kiedy po trzech latach rodzi się Gieni siostra, rodzice postanawiają zbudować porządny dom. W jednym roku łupią kamień na fundamenty, w drugim kupują trochę drewna, w kolejnym przywożą dachówkę z rodzinnych stron. I zaczynają budować. Zgodzili majstra, pomaga sąsiad.
Żyje im się coraz lepiej. Rośnie żyto, pszenica, owies, jęczmień. Mają dynie i słoneczniki, ojciec przywozi skądś dzikie czereśnie, w ziemię wsadza też trzy papierówki, z własnych moreli mama robi marmoladę. Gienia bawi się z siostrą i ciociami piłką zrobioną z końskiej sierści przez dwunastoletniego wujka Stacha.
Kiedy Gienia ma sześć lat, idzie do szkoły oddalonej o trzy kilometry. Zimą, drobna i wątła, brnie przez zaspy. Nauczycielka sadza dzieci wokół pieca, żeby odtajały. Na szczęście Gienia chodzi tam tylko rok – w Płosce osadnicy zdążyli już wybudować własną szkołę.
Dom też zdążyli już rodzice Gieni postawić: jedna izba z kuchnią, trzy okna, szyby podwójne. Jedną na lato zdejmują i wynoszą na strych. Pod sufitem wisi lampa naftowa, w zimowe wieczory ojciec stawia ją na stole, robi abażur z gazety i czyta – a jakże – Sienkiewicza, pożyczonego ze szkolnej biblioteki. Przychodzą ciocie, te starsze już z mężami, przędą konopie i len. Dzieci trzepią mak z główek makowych, mama go potem sprzedaje do piekarni. Łuskają fasolę, skubią piórka. Gdy ktoś się przeziębi, pije herbatę z kwiatu lipy, na ból żołądka – napar z piołunu. Kiedy boli ząb – płatki róży zalewa się spirytusem, zapałkę zawija w watę, watę macza w spirytusie i wsadza w dziurę w zębie. Mamie ta kuracja nie pomaga, po roku obwiązywania brody chustką idzie do sąsiada, sąsiad wyrywa ząb obcęgami. Bierze tylko złotówkę.
W okolicznych wsiach mieszkają Ukraińcy. Nie bardzo się ze swoimi polskimi sąsiadami lubią. Polskie władze nie chcą im sprzedawać ziemi, ogródek przy chacie nie jest w stanie ich wyżywić, chodzą więc do pracy do folwarku w Teofipólce. Gienia nie pamięta nazwiska właściciela, pamięta za to jego czerwone buty i bryczkę, którą jeździł po okolicy. I kobiety, pochylone jedna przy drugiej, obrabiające folwarczne pola od rana do nocy, śpiewające ukraińskie pieśni, pilnowane przez zarządcę z nahajką.
Zanim do Teofipólki dojadą niemieckie czołgi, Gienia zdąży skończyć siedmioklasową szkołę powszechną. Nauczyciel mówi rodzicom, że jest zdolna, powinna uczyć się dalej. Ale do gimnazjum w Kozowie jest osiem kilometrów, to za daleko na jej drobne nogi. Zresztą, w domu każde ręce do pracy potrzebne.
Zdążą jeszcze postawić murowany budynek dla koni, krów i kur, zdążą pokryć go dachówką. Każdej niedzieli polscy osadnicy zbierają się w szkolnej sali i debatują nad sprawami wsi. O postawieniu piorunochronu jakoś wyjątkowo długo radzą, powoli zbierają pieniądze. Kupić go już nie zdążą.
Wujek Stach zdąży się za to jeszcze w lipcu ożenić, zanim pod koniec sierpnia dostanie powołanie. Do wojska idzie też tata Gieni. A to przecież czas siać oziminy, pole trzeba zaorać. Pod oziminy orze się głębiej, ciężej. Bryły suchej ziemi ranią bose stopy, spod paznokci idzie krew. Gienia robi przerwę, wyjmuje koniom wędzidła, wyrywa kilka buraków, żeby sobie pochrupały, odpoczęły. Na horyzoncie widzi kłęby czarnego dymu[5].
W ich wspomnieniach przedwojenne kresowe dzieciństwo jest zawsze sielskie. Ich domy, a raczej ziemia, na której te domy niedawno stanęły, to nagroda – od samego Marszałka Piłsudskiego. Ich ojcowie to legioniści, wojskowi, urzędnicy państwowi zasłużeni w walce o niepodległość polskiego państwa w dopiero co zakończonej wojnie. Teraz są mieszkańcami pogranicza, żyjącymi wśród „tutejszych”, Ukraińców, Białorusinów, Żydów.
Ukraińscy sąsiedzi Ady i Gieni polskimi obywatelami zostali wbrew własnej woli, w wyniku przegranej wojny. Wciąż wielu z nich ma nadzieję na stworzenie własnego państwa, tak jak udało się to właśnie Finom czy Estończykom. Ale wolnej Ukrainy nie będzie, odrodzona Polska przystępuje do „umacniania polskości” na swoich wschodnich terenach. Polonizuje urzędy, likwiduje ukraińskie katedry na Uniwersytecie Lwowskim, nazwę „Galicja Wschodnia” zmienia na „Małopolska Wschodnia”, ziemię z reformy rolnej przekazuje Polakom, którzy sprowadzają się z rodzinami i zakładają oddzielne osady.
Wielu polskich obywateli ukraińskiego pochodzenia, jak się od teraz definiuje tutejszych, w odpowiedzi bojkotuje spis powszechny, pobór do wojska, wybory do sejmu. Niektórzy wyraźnie sygnalizują swoje niezadowolenie: palą polskie zboże, podkładają bomby na posterunkach policji, organizują zamach na ukraińskich polityków o propolskim nastawieniu[6].
Wśród polskich władz panuje zgodność: wschodnie tereny II RP należy trwale związać z Polską, choćby w wielu miejscach Ukraińcy stanowili przytłaczającą większość mieszkańców. Niezgodność panuje jednak co do metod osiągnięcia tego celu. Asymilacja narodowa, jak chcą endecy, czy asymilacja państwowa, jak wolą piłsudczycy? Lepiej spolonizować, zmienić Ukraińców w Polaków, nie przebierając specjalnie w środkach, czy – zapewniając poszanowanie praw mniejszości i odrębności kultury – zbudować w nich poczucie więzi z polskim państwem? Ostatecznie, po śmierci Piłsudskiego, wygrywa pierwsze podejście. Akurat wtedy, gdy antypolskie nastroje w ukraińskim społeczeństwie zaczęły opadać, dostają nowe paliwo: na Lubelszczyźnie polskie władze niszczą „niepotrzebne” cerkwie, na Wołyniu nawracają na katolicyzm, w szkołach ograniczają język ukraiński[7]. Radykalizująca się w tej atmosferze grupa ukraińskiej młodzieży, która nie załapała się na I wojnę światową, w wybuchu kolejnej widzi swoją szansę.
Czarnego dymu, który Gienia Augustyn widzi na horyzoncie, orząc pod oziminy, nie przywiozły niemieckie czołgi. Jest 17 września 1939 roku, czołgi są rosyjskie. Gienia biegnie do domu, zastaje mamę w stodole. Cała mokra, spocona, kopie dół w ziemi.
– Po co nam ten dół, mamo?
– Ciocia Hania mówi, że Ukraińcy Polaków mordują[8], ludzie w rowach leżą – odpowiada mama, nie przerywając kopania.
– Ale po co ten dół? – dalej nie rozumie Gienia.
– Na zboże, schowamy trochę, na chleb będzie, jak spalą wszystko inne – odpowiada rzeczowo mama. Hanka, żeby zagłuszyć strach, też bierze się do pracy. Karmi konie, doi krowy. Gdy podnosi głowę znad wiadra, widzi żołnierza. W pierwszej chwili nie poznaje własnego ojca. Oczy zapadnięte, brudny, zmęczony. Drogą przez wieś ciągną furmanki z dziećmi, z pierzynami, ludzie uciekają do miasta, może tam będzie bezpieczniej, murowane trudniej spalić.
– Tato, my też uciekniemy? – pyta Gienia.
– Daj spokój, ledwo do domu doszedłem, nigdzie już nie idę – odpowiada Józef Augustyn.
Do tej wykopanej przez matkę dziury w ziemi wstawiają skrzynię, do skrzyni wsadzają zboże i lepsze ubrania. Ojciec zbiera jeszcze siły, pakuje worek ziaren i jedzie do Kozowy, może soli kupi, może nafty. Dostaje tylko węgiel, ale dobre i to. Gdy wraca, w gospodarstwie zastaje już tylko jedną krowę. Przyszli Ukraińcy z siekierami w dłoniach, chłopaczki po czternaście lat, niektórzy młodsi od Gieni, i zabrali, co chcieli. Całą wieś okradli. Pognali zwierzęta na folwark, z folwarku nocą chodzą po wsiach już nie tylko po to, żeby kraść. Dom Augustynów stoi na uboczu, nocami schodzą się do nich sąsiedzi. Noce już chłodne, matki z małymi dziećmi śpią w stodole, starsze dzieci na podwórzu w słomie, mężczyźni nie śpią, bo trzymają kosy, widły w sztorc i czuwają. Dobrze, że ten budynek murowany dla zwierząt zdążyli postawić, dachówką pokryć. Gienia i cała jej rodzina wieczorami wchodzą tam na strych, wciągają drabinę i próbują zasnąć. Ale jak tu spać, gdy każdego dnia dochodzą nowe wieści: tu spalili, tam pomordowali.
Przychodzi zima, śniegu pełno, Boże Narodzenie smutne. Ale sytuacja trochę się uspokaja. Na tyle, że Augustynowie wracają do swoich łóżek i postanawiają kupić od znajomej Ukrainki prosiaki. Tyle kartofli w piwnicy leży, kto to przeje. Szkoda, żeby się zmarnowało. Za dwa prosięta dają czterdzieści rubli, bo już ruble nastały. Ale po dwóch tygodniach sąsiadka wraca, rozgląda się nerwowo, kładzie na stole czterdzieści rubli.
– Tam, gdzie jedziecie, i tak prosiaków nie zabierzecie. A pieniądze wam się przydadzą – mówi i obok rubli kładzie bochenek chleba. Zabiera prosiaki i wychodzi, znów rozglądając się nerwowo. Biegnie przez te śniegi do pasa, przez pole, do siebie. Woli, żeby jej u Polaków nie zastali, jak przyjdą, bo i ją zabiorą. A przychodzą chwilę później. Oficer i trzech rosyjskich żołnierzy.
– Macie pół godziny, pakujcie się.
Jest 10 lutego 1940 roku. Świta.
Niektórzy, jak Gienia, mają szczęście. Cała rodzina w domu, nikt nie wpada w panikę. Ojcu wprawdzie trzęsą się ręce, gdy przesypuje mąkę do worka, ale za chwilę przytomnie nalewa żołnierzowi wódki i częstuje wędliną, więc żołnierz pozwala mu pobiec do stodoły, odkopać dziurę w ziemi, wyjąć lepsze ubrania i nawet trochę słoniny. Matka w tym czasie wyciąga skrzynię po swoim posagu, dzieci zdejmują ze ścian zdjęcia w ramkach, pakują je do tej skrzyni. Matka każe im zostawić zdjęcia i włożyć ubrania – ile dadzą radę na siebie naciągnąć.
Zdążą jeszcze kotom siemienia wysypać. Sanie czekają.
Inni mają mniej szczęścia. Od żołnierzy słyszą, że to tylko przesiedlenie do innego obwodu, nie biorą więc ze sobą prawie nic. Szczególnie, gdy enkawudzistom towarzyszą sąsiedzi, czy to polscy, czy ukraińscy. Sąsiedzi gorliwie pilnują, żeby wysiedlani nie wzięli za wiele. Czasem żołnierze są niecierpliwi, brutalni, przeprowadzają rewizję, szukając nie wiadomo czego. Wśród płaczu dzieci, krzyku intruzów, w chaosie kotłowanego domostwa niełatwo zdecydować, co zabrać, co zostawić. Jeśli w ogóle jest czas na decyzje. Żołnierze krzyczą, grożą bronią, wyganiają z domu sięgające jeszcze po słoik soli matki, wypychają pakujących jeszcze choć jedną łyżkę ojców.
– Dawaj, sobirajsia, poszli na dwór!
Hance, która miała iść do gimnazjum, ale już nie zdąży, trafia się ludzki żołnierz. Sam pakuje do wiklinowych koszy ubrania i bieliznę, sam ładuje materace na sanie. Może dlatego, że zastał w domu tylko dzieci. Ojca jeszcze przed świętami Rosjanie aresztowali, a matka wczoraj poszła mu zanieść paczkę i jeszcze nie wróciła. Mniej szczęścia ma Hanka, jak się okazuje, do polskich sąsiadów, którzy z czerwonymi opaskami na ramionach towarzyszą enkawudziście. Jednego z nich Hanka zna całkiem dobrze, to przecież Michał Pieczór, nie tak dawno trzymali razem dziecko do chrztu. A teraz Michał trzyma rękę na drabinie, zagradza Hance drogę na strych, nie pozwala niczego zabrać. Hanka ma na sobie jedwabne pończochy i lekką sukienkę do kolan, już jej każą wychodzić, a na zewnątrz trzydziestostopniowy mróz. Łapie kurtkę siostry i mamy mufkę z lisów, zakłada ojca oficerki i wybiega. Ale na sanie wsiadać bez mamy nie chce, staje pod płotem i płacze. Przekonuje ją karabin.
Kiedy kilka godzin później mama wróci i od sąsiadki dowie się, że jej pięciorga dzieci już nie ma, siwieje w oczach. Będzie pytać, w co były ubrane, czy chociaż zjadły coś, zanim je zabrali, przecież Tereska nie ma dwóch lat, Elżunia trzech nie skończyła, czy chociaż zjadły, zanim je zabrali? Nie dostanie odpowiedzi.
W tych domach, do których wcześniej zapukali ukraińscy sąsiedzi z ostrzeżeniem, enkawudziści często nie zastają mężczyzn. Uciekli, ukryli się, potem będą próbowali dołączyć do pakowanych na wagony żon, matek, dzieci. W głowie się przecież nie mieści, że wywozić będą całe rodziny, że nie tylko o mężczyzn im chodzi.
Niektórzy będą ściągać z sań załadowane przez żołnierza pakunki i odnosić je z powrotem do domu, żeby opóźnić odjazd, żeby mama zdążyła wrócić. W głowie się przecież nie mieści, że mogą wywozić dzieci bez rodziców.
Niektórzy swoje domy zostawiają otwarte, inni starannie je zamykają i zabierają ze sobą klucze. W głowie się przecież nie mieści, że już tu nie wrócą, że „wydaleni w trybie administracyjnym” swoich domów nie zobaczą już nigdy.
W ramach akcji wysiedleńczej, którą Rosjanie rozpoczęli 10 lutego 1940 roku o świcie, z domów wyrzucono 140 tysięcy ludzi[9]. Ale to tylko w pierwszej deportacji, a będą jeszcze trzy kolejne: w kwietniu i czerwcu 1940 roku oraz w maju 1941 roku. W sumie około 370 tysięcy polskich obywateli, którzy zawinili „służeniem rządowi burżułazyjnej Polski” albo wrogim stosunkiem do władzy sowieckiej. Albo takich, którym może się po prostu nie spodobać, że ta Polska, co tu była przez chwilę, ma znowu zniknąć. Osadnicy wojskowi, którzy tę ziemię dostali w nagrodę od samego Marszałka, policjanci, leśnicy, urzędnicy państwowi – i ich rodziny – wywiezieni zostaną w pierwszej kolejności. Gienia, Hanka, Ada i trzysta siedemdziesiąt tysięcy innych: dziewcząt, chłopców, kobiet i mężczyzn, w kilka minut traci dom i niemal wszystko, co posiada. A to, co spotka ich później, będzie znacznie, znacznie gorsze.
Ada Mucha też jedzie bez mamy, sierotą jest już przecież od kilku lat. Żołnierzy to nie obchodzi. 10 lutego budzi ją łomot do drzwi domu jej siostry w Jarosławicach, dokąd z młodszym rodzeństwem trafiła po ucieczce z plebanii. Kilkanaście minut na spakowanie, dawaj na sanie i jazda na stację. Pociąg już czeka. Wagony towarowe ciągną się jeden za drugim. Ktoś daje żołnierzowi papierosa, ten w zamian pokazuje na mapie, gdzie ich zawiozą. Terytorium wielkiej II Rzeczpospolitej, którego Hanka, Gienia i Ada są dumnymi obywatelkami, to przy obszarze należącym do ZSRR drobny skrawek ziemi. Jak przydomowy ogródek wobec pańskiego folwarku. Ada, która trochę się już w życiu napodróżowała (w końcu z Kąkolówki, gdzie się urodziła, do Zborowa, gdzie czeka teraz na pociąg, jest aż dwieście pięćdziesiąt kilometrów) nie umie sobie wyobrazić podróży do oddalonego o trzy tysiące sto trzydzieści sześć kilometrów Krasnouralska. A co dopiero Gienia, której najdalsza dotychczasowa podróż to dwanaście kilometrów z Płoski do Kozowej. A teraz przed nią pięć tysięcy osiemset dziewięć kilometrów do posiołka Pit-Gorodok. Posiołek, czyli osiedle dla zesłańców, to jedno z wielu nowych słów, których się wkrótce nauczą. Tak jak specosiedlenie, operacja, której są właśnie poddawane. Czternastoletnia Hanka w ramach tej operacji przejedzie pięć tysięcy sześćset osiemdziesiąt trzy kilometry. Bez rodziców, za to z rodzeństwem, m.in. niespełna czteroletnią Elżunią i prawie dwuletnią Tereską. I babcią z Warszawy, na którą w rodzinie mówi się „arystokratka”, bo taka niezaradna, nic w domu sama zrobić nie potrafi.
Na razie czekają. Bo to, że pociągi już stoją na stacji, nie znaczy, że zaraz ruszą. Upchnięci noga przy nodze ludzie czekają w zamkniętych wagonach nawet i po kilka dni. Z Adą jedzie cała rodzina. Są młodsze siostry: Funia i Leosia, jest kuzynka Stefcia Jacheć, jest starsza siostra Antka z mężem i dziećmi: Staszkiem, Poldzią i Lusią, druga siostra Aniela, w ciąży, z mężem Jankiem, teściami Franciszkiem i Teklą, z ich drugim synem Józefem z żoną Hanią i córeczką Izą. Jest też wujenka Wanda z czwórką dzieci, jest brat wujenki. Uzbierało się pięćdziesiąt dziewięć osób w jednym wagonie. W niektórych wagonach są też zwierzęta, jeśli ktoś miał na tyle szczęścia, że udało mu się zabrać krowę czy kurę. Ale największym szczęściem okaże się koza – taka opalana drewnem albo czymkolwiek. W końcu to środek zimy, okien w wagonach przeważnie nie ma, ale gdy już pociąg rusza, przez dziurę wyciętą w podłodze, służącą za toaletę, porządnie wieje mrozem (ale już chyba lepsza ta dziura, w niektórych wagonach jest tylko miska, która szybko się przepełnia i podczas jazdy wywraca). A gdy już pociąg ruszy, nieprędko się zatrzyma. Kiedy na postoju strażnik ze zgrzytem otwiera zaryglowane drzwi, ludzie wysypują mu się na głowę na peron jak piłeczki z rozprutego worka. Wszyscy załatwiają się naraz, nikt już nie czuje wstydu. Hanka po ilości zamarzniętych na peronie odchodów próbuje się zorientować, jak wielu ludzi przejechało tą trasą przed nimi. Na postojach dostają kipiatok – kolejne nowe ważne słowo w ich słowniku – czyli wrzątek. Jeśli mają co w nim ugotować, robią to na paleniskach z cegieł ustawionych na peronach albo – jeśli mają wagon pierwszej klasy – na kozie. Czasem pociąg rusza, zanim garść kaszy zdąży się dogotować. Czasem dostają wiadro zupy, najczęściej z podgniłej kapusty. Podróż trwa tygodniami. Ci, którzy zdążyli spakować więcej jedzenia, dojadą żywi. Ci, którym kończą się zapasy i szczęście do sąsiadów, zostaną na jednym z peronów. Na każdym niemal postoju z wagonów wynosi się zmarłych – z głodu, z zimna, z wycieńczenia, z chorób takich jak czerwonka, które roznoszą się po podróżnych, podobnie jak wszy. W wagonach dzieci rodzą się i umierają. Martwe niemowlęta owinięte w kocyki zostają na śniegu, ich matki wsiadają do wagonów, pociąg odjeżdża, muszą żyć dalej.
Syberia
Tam, gdzie kończą się tory, zaczyna się las. A raczej tajga. Ale koniec torów to nie zawsze kres podróży. Można przecież jechać dalej – zamarzniętą rzeką, na saniach, choćby i dwa tygodnie. Jak Gienia Augustyn z Płoski (gdzie stało już siedemdziesiąt polskich gospodarstw i ani jednego piorunochronu), która z wagonu wysiadła po trzech tygodniach. Był 4 marca 1940 roku, pamięta, bo to Kazimierza, a jechał z nimi jeden Kazimierz, akurat miał imieniny. Wyładowali ich z wagonów, przewieźli do portu, kazali czekać w stoczniowym hangarze. Mróz taki, że w nosie zamarza, lód tak gruby, że ledwo ręki wystarcza, żeby przez przerębel zaczerpnąć wody z rzeki. Każdego ranka podjeżdżają sanie, wsiadają kolejne rodziny. Augustynowie na swoją kolej czekają dziesięć dni, kolejne dwa tygodnie jadą na saniach po zamarzniętej rzece. Wreszcie i ta podróż się kończy, zaczyna się nowe życie – w barakach.
– Od teraz to będą wasze domy, teraz tu będziecie pracować, rodzić dzieci i umierać – słyszą od pilnujących niektórych posiołków enkawudzistów. Ale ci trafiają się rzadko, bo też niewiele mają tu roboty. Większości zesłańców pilnować będzie tajga, innej straży nie trzeba. Gienia, Ada i Hanka, i tysiące innych dziewczynek zaczynają naukę nowego życia.
Lekcja pierwsza:Kto nie pracuje, ten nie je
Na aklimatyzację czasu jest niewiele. Zresztą, co one tam mają do rozpakowania, gdzie się tam mają urządzać. W baraku, zbudowanym przez zesłańców, którzy trafili tu przed nimi, miejsca jest niewiele więcej niż w wagonach, które ich tu przywiozły. Żadnych stołów, mebli, tylko drewniane, piętrowe prycze wzdłuż ścian i żelazny piecyk na środku. Razem z Augustynami do tego samego baraku wprowadza się siedem rodzin. Pamięć Gieni jest bardzo precyzyjna: w samym rogu Ruszkowscy, matka z dwoma synami, dalej Wieczorki, Stefan Nawrocki i jego dwie siostry, Iwaniuk z żoną i córeczką Hanią, Więcław Franek z tej samej wsi co Gienia, z żoną i dwójką dzieci, w drugim rogu rodzina Kochów, pięcioro ich, z trzymiesięcznym synkiem. Kochowa nocami suszy brudne pieluszki, potem wykrusza ich zawartość, żeby rano znowu założyć dziecku. Paulina jej było na imię, przypomni sobie Genowefa po osiemdziesięciu latach.
Wieczorami będą ci nowi sąsiedzi wspominać razem dawne życie. Nie trzeba wiele czasu, żeby ktoś zaczął opowiadać, co się u niego w domu jadło. I już latają w powietrzu wizje blinów, kulebiaków i cepelinów, już wszyscy czują w wyobraźni zapach barszczu i pierogów. W końcu ktoś nie wytrzymuje:
– Dosyć, bo zwariuję!
Rano będą mieli szczęście, jeśli do przydziałowego chleba piekarz dosypał trocin brzozowych – te jeszcze da się jeść. Gorzej, jeśli mąkę zagęścił trocinami sosnowymi – taki chleb drapie i rani gardło. Syberyjski chleb jest ciężki, gliniasty. Sześćset gramów przysługujących za dzień pracy to zadziwiająco mały kawałek. Na szczęście pracującym należy się też pół litra zupy. Tutejszą specjalnością jest szczi, czyli zgniła kapusta na wodzie, ale zdarza się też gruźdanka z robakami kilkucentymetrowej długości.
Ale to przywilej pracujących, takich jak Ada, która uciekła z siostrami z plebanii. W jej baraku zamiast jednej wspólnej sali jest kilka mniejszych izb. Choć w zasadzie malutkie pomieszczenia poprzedzielane niedochodzącymi do sufitu deskami trudno nazwać izbami, przypominają raczej schowki. Schowki na ludzi. Razem z Adelą na czterech pryczach mieszkają w takim schowku jej młodsze siostry, Funia i Oloś, i starsza Antka z mężem i trójką dzieci. Adela swój przydziałowy chleb łączy z o połowę mniejszymi racjami niepracujących młodszych sióstr, całość próbuje podzielić na mniej więcej równe porcje, które kolejno chowa za plecami, i zaczyna zabawę: ence-pence, w której ręce...
Kto ma jakieś pieniądze lub rzeczy na wymianę, wzbogaca jadłospis o kaszę albo ziemniaki. Czasami poratuje tajga: jarzębiną, kaliną, głogiem. Z lebiody i pokrzywy można ugotować zupę. Latem w lesie rośnie dziki czosnek, jesienią – grzyby. Ale mało kto ma czas na ich szukanie. Całe dni wypełnia przecież praca. Gienia ma już siedemnaście lat, pracuje, więc je. Została lesorobką – jak większość zesłańców, ścina las. Rano wypija trochę gorącej wody (mama dorzuca do niej kawałek kory, żeby woda choć koloru nabrała) i zjada garść spęczniałej kaszy. I idzie – jedenaście kilometrów pod górę, musi się żerdzią po drodze podpierać, żeby się zimą pod tę górę wspiąć. Śnieg leży na dwa metry, mróz dochodzi do pięćdziesięciu stopni, zima trwa od września do czerwca. Dziewczyny pracują trójkami: dwie piłują drzewo, jedna rąbie, wszystkim od pękających pęcherzy krwawią dłonie. Syberyjskie świerki i sosny łatwo się nie poddają, a one o wyrębie lasu nie wiedzą nic. Ale szybko się uczą, normę trzeba wyrobić, jeśli chce się chleba z trocinami zjeść, zupy z robakami wypić. Ścięte drzewa trzeba załadować na sanie, saniami zawieźć nad rzekę, nad rzeką ułożyć w wielkie stosy, w tych stosach doczekają wiosny. Wiosną drewno popłynie dalej rzeką, one będą iść wzdłuż brzegu i pilnować, żeby w wodzie nie robiły się zatory. Po kilku tygodniach takiej wędrówki z biegiem rzeki wejdą do niej, będą stać po kolana w wodzie, wiązać kłody łańcuchami i wyciągać je na brzeg.
Od dźwigania nadrywają im się mięśnie i ścięgna, puchną ręce, nie mogą potem utrzymać łyżki ani zapiąć guzika. Zimą dokuczają odmrożone nosy, uszy i palce, od mrozu bolą nawet oczy, ciało pokrywa się wrzodami. Latem do szaleństwa doprowadzają roje komarów i muszek, całe chmary krwiożerczych owadów, które wgryzają się w oczy, twarz, ręce, a od ich ugryzień ropieje skóra.
Jeśli mają szczęście, trafia im się inna praca: zbierają żywicę w lesie, doją krowy w kołchozach, dźwigają worki ze zbożem w młynach, obrabiają kloce drewna na szpały, czyli podkłady kolejowe. Albo sprzątają, jak Irena Sudnik z Wileńszczyzny, która miała iść do gimnazjum kupieckiego, ale razem z trzema siostrami trafiła na Syberię. Do pracy Irena zabiera kilof. Rozbija nim hałdę, na którą trafia zawartość wszystkich osiedlowych nocników. Choć wciąż zamarznięta, okropnie śmierdzi, kiedy Irena ładuje ją na przyczepę traktora. Pierwszego dnia wymiotuje, a bardziej od niej doświadczone koleżanki Rosjanki tylko się śmieją.
– Prywykniesz – mówią, siadając na hałdzie i odwijając zawinięte w gazety przydziałowe kawałki chleba. Już po kilku dniach Irena podczas śniadania siedzi na hałdzie razem z nimi.
Dziewczyny szybko uczą się bardziej profesjonalnych metod zdobywania pożywienia: te, które mają szczęście pracować przy zbożu, wchodzą w stosy ziaren, kręcą się tam dłużej, niż muszą, w nadziei, że w walonkach przyniosą do baraku trochę zbłąkanych ziarenek. Niektóre wszywają sobie w ubranie ukryte kieszonki, żeby przemycić jakiś okruch. Jeśli pracują w kołchozie przy wykopkach, wszywają w nogawki majtek gumki, a w majtki chowają marchewkę albo dwie.
Kto nie rabotajet, tot nie kuszajet. Lekcja opanowana.
Lekcja druga:Wytrzymasz – będziesz żyć; nie wytrzymasz – zdechniesz
Gienia nie ma już siły na tajgę. Ale znowu ma szczęście – ojciec uprosił brygadiera i znalazł jej pracę w kopalni złota. Będą teraz pracować razem, osiemnaście kilometrów od baraku, za dużo, żeby codziennie dochodzić. Mama pakuje im pierzynę, czerwony emaliowany garnek, łyżkę i kubeczek – skarby wywiezione z poprzedniego życia, każdy na wagę złota. W Jelence, gdzie będą teraz z tatą mieszkać, urządzają się w kurniku. Kopalnia jest odkrywkowa, Gienia nie musi więc schodzić pod ziemię, wystarczy, że z kilofem i łopatą wejdzie po pas w wodę. Jej pamięć mieści kolejne imiona: Pakira, Raszida, Tagira. Koleżanki, z którymi Gienia szuka złota. Machając łopatą, próbuje przypomnieć sobie, czego w szkole uczyła się o Tatarach. Że napadali, tylko tyle. A ci tutaj tacy mili.
– Prywykniesz, prywykniesz – powtarzają Gieni. – Tak jak my prywykli. To już jedenaście lat, jak nas tu zza Bajkału przywieźli.
Jesienią, kiedy woda zamarza, Gienia pracuje z Pakirą w lesie – wycinają żerdzie do umacniania kanałów w kopalni, każdego dnia muszą takich żerdzi naciąć sześćdziesiąt, zamarzają im spódnice, twarde, jakby były z blachy, obijają się o nogi, przeszkadzają w pracy. Na kolejną zimę Gienia wraca do mamy, tata zostaje w kurniku, będzie budować baraki dla kolejnych zesłańców.
W kopalni pracuje też Ada, każdego dnia zjeżdża tysiąc dwieście metrów pod ziemię, przez pół roku w ogóle nie widzi światła dziennego, zresztą zimą i tak jest go niewiele – w najgorszym okresie słońce wstaje około jedenastej, zachodzi po dwóch godzinach. No więc zjeżdża Ada ten kilometr pod ziemię, chyba że akurat jest awaria prądu, to schodzi po drabinie. Drabina nie ma wszystkich szczebli, a w szybie ciemno, więc Ada potrzebuje chwili, zanim wymaca stopą kolejną podpórkę.
– Bystreje! – górnik nad nią spieszy się, depcze po palcach. Gdy Ada jest już na dole, bierze się do pracy. Przez następnych dziesięć albo dwanaście godzin ładuje rudę na wagony. Podczas przerwy śniadaniowej zbiera z ziemi łupiny ziemniaka wyrzucane przez rosyjskiego brygadiera. Brygadier to zauważa, dzieli się z nią kartoflem, pozwala nawet upić trochę mleka z butelki. Paznokciem zaznacza na szkle, ile Ada może tego mleka wypić.
Pierwszego lata po pierwszej zimie przyjeżdżają kolejni Polacy – ci z kwietniowych i czerwcowych deportacji. Teraz to Ada, Gienia, Hanka i ich koleżanki mogą dawać lekcje nowego życia. Kobiecie, która w tajgę weszła w bamboszach, bo podczas wywózki nie zdążyła nawet założyć porządnych butów, radzą owinąć nogi szmatą i upleść łapcie z łyka lipowego. Dziewczynie, która przyjechała pociągiem złożonym z sześćdziesięciu trzech wagonów towarowych, każdym szczelnie wypełnionym ludźmi, radzą w sprawie pluskiew. Nie może znieść robactwa atakującego nieustannie, nawet w wychodku, ale najgorzej jest w nocy. Namawiają ją, żeby spała na podłodze, rozlawszy wokół posłania stróżkę wody. Albo nie, lepiej: niech zamoczy w nafcie sznurek i otoczy nim posłanie. Chociaż to i tak niewiele pomoże, bo te cholerstwa chodzą po ścianach, włażą na sufit i z góry skaczą na swoje ofiary – uprzedzają. Aha, i jeszcze jedno, bardzo ważne: jeśli ktoś, koło kogo śpisz, umrze w nocy, koniecznie odsuń się od trupa, zanim wszystkie jego pluskwy przejdą na ciebie – ostrzegają.
A śmierć często przychodzi w nocy. Umierają tacy, co nie mają już siły wspominać ulubionych potraw, którzy wieczorami, leżąc na pryczy, nie chodzą już myślą po domu, nie zbierają w wyobraźni tych wszystkich rzeczy, które tam wtedy zostawili, a które teraz tutaj mogliby wymienić na coś do jedzenia. W ciemności wyszeptują swoje imiona, nazwiska, adresy. Nie chcą umierać anonimowo, ale ich imion, nazwisk i adresów nie ma na czym zapisać. Może ktoś, jak Gienia, będzie miał na tyle pojemną pamięć, żeby pomieścić jeszcze to jedno imię, może ktoś zapamięta i powtórzy jeszcze tych kilka nazwisk. Rano ci, którzy je szeptali, już nie żyją. Ich śmierć jest szansą na kolejną lekcję przetrwania dla żywych. Można, jak koleżanka Ady, nie zgłosić władzom śmierci matki. Nie ma trupa, są kartki na chleb. Przez tydzień, dwa można być trochę mniej głodną. Ale gdy swój głód zaczynają z kolei zaspokajać szczury, mamę trzeba pochować. A niełatwo wykopać grób w wiecznej zmarzlinie, która nawet latem odpuszcza najwyżej na metr w głąb.
Najłatwiej jest, jeśli umierają dzieci.
Najtrudniej jest, jeśli umierają dzieci.
W baraku Hanki, która z Józefina pod Białymstokiem przyjechała bez rodziców, za to z rodzeństwem – mieszka teraz trzydzieści pięć rodzin. Przy jednej wspólnej kuchni trzeba pilnować najmniejszej kluseczki. Hanka z koniuszni wykrada owies i robi z niego makaron. Tereska, która w pociągu obchodziła swoje drugie urodziny, jakoś je, ale Elżunia nie może nic przełknąć. Ma cztery lata, kiedy przestaje chodzić. Brzuch rośnie jej jak balon, całymi dniami dziewczynka siedzi na pryczy.
– Jeść! – woła nocami przez sen.
Hanki do pracy nie chcą przyjąć, ledwo skończyła piętnaście lat, więc chleba do podziału mają niewiele. Po kilku tygodniach zatrudniają ją w stolarni – w ciągu dnia robi taborety, nocami ładuje deski do wagonów. Kiedy trochę przywyknie do pracy, idzie w tajgę wycinać las, dwadzieścia kilometrów w jedną stronę – nie ma czasu i sił na powroty, rębaczki śpią w szałasie, nie rozbierają się przez miesiąc, przemywają tylko twarze śniegiem. Wiosną Hanka wraca do baraku.
Razem z wiosną pojawia się czerwonka. Elżunia trafia do szpitala. Hanka krąży między stolarnią a szpitalem. Dwuletnia Tereska spędza całe dnie sama w baraku, czteroletniej Elżuni coraz mocniej błyszczą oczy.
– Mamusia jest niedobra, po co nas tutaj wysłała – mówi starszej siostrze.
– Elżunia już w trupiarni – słyszy Hanka od pielęgniarki następnego dnia.
Zbijają trumnę z nieoheblowanych desek, trochę za małą, bo więcej desek nie udało im się zdobyć, Elżuni trzeba podkurczyć nóżki. Idą w tajgę: Marysia, Zbyszek, Hanka i Tereska, rodzeństwo, które już wie, że najpierw trzeba rozpalić ognisko, żeby w syberyjskiej ziemi wykopać grób, choćby najmniejszy.
Teraz na odrę i zapalenie płuc choruje Tereska. Tym razem do szpitala razem z nią idzie Hanka, może jeśli lepiej się nią zaopiekuje, dla tej siostrzyczki nie będą musieli ogrzewać ziemi. Hanka śpi na podłodze, pielęgnuje Tereskę dzień i noc. Tereskę i ośmioro innych dzieci leżących w tej samej sali. Po miesiącu Tereska zdrowieje, ale na rękach Hanki umiera sześcioro dzieci. Podnosi je kolejno do okna, żeby po raz ostatni pokazać czekającym na zewnątrz rodzicom. To oddział zakaźny, odwiedzin nie ma. Lekarz każe karmić ozdrowiałą Tereskę jajkami i mlekiem i wypuszcza ze szpitala. Tylko skąd wziąć mleko?
Wydierżysz – budiesz żyt’, nie wydierżysz – podochniesz. Lekcja opanowana. Hanka, Ada i Gienia mogą uczyć się dalej.
Lekcja trzecia:Związek Radziecki to nasz najlepszy przyjaciel
A potem dzieją się cuda. Jeden większy i wiele mniejszych.
Najpierw Hitler atakuje swojego sojusznika, Stalina. Wojna między agresorami, którzy jesienią 1939 roku z dwóch stron napadli Polskę, wybucha 22 czerwca 1941 roku. Dla Polaków na zesłaniu to szansa, choć jeszcze nie wiedzą, na co dokładnie.
Potem odnajduje się mama. Ostatni raz widziała dzieci 9 lutego 1940 roku, o świcie wyszła z domu, żeby zanieść aresztowanemu mężowi paczkę do więzienia. Po powrocie dzieci już w domu nie zastała. Zgłosiła się do NKWD, żeby ją do nich wywieźli. Wywieźli, ale do łagru. A teraz skorzystała z szansy, jaką dał jej Hitler, atakując Stalina, i odnalazła dzieci na końcu świata. Hanka nawet nie jest w stanie sobie wyobrazić, przez co mama musiała przejść przez tych osiemnaście miesięcy. Mama nawet nie próbuje sobie wyobrazić, przez co przeszła jej córka, odkąd widziały się ostatnio, półtora roku temu. Za bardzo pochłania ją rozpacz po stracie Elżuni.
– Jak mogłaś na to pozwolić? – pyta zimno i nie odwzajemnia uścisku Hanki, a Hance tak bardzo chce się do mamy przytulić. Po chwili, powiadomiona o powrocie mamy, nadbiega Marysia z Tereską na ręku. Mama wyciąga do najmłodszej córki ramiona, Tereska zaczyna płakać, nie chce iść „do tej pani”, tuli się do Marysi. Tego już dla mamy za wiele. Upada na ziemię, zaczyna krzyczeć i wygrażać Związkowi Radzieckiemu. Ale tego jej robić nie wolno. Wprawdzie pilnuje ich tajga, ale nawet ta ma uszy. Ktoś szybko podnosi mamę, zanosi ją do baraku. Kolejna lekcja, ta będzie aktualna jeszcze długo po tym, jak wrócą do Polski: Sowiecki Sojuz eto wasz samyj łutszyj drug. Powtórz.
Lekcja czwarta: Wszystko dla frontu
Łaska spływa na nie niemal tak niespodziewanie, jak wcześniej spadła kara. Nie było przecież żadnego procesu, żadnych dowodów winy, żadnego wyroku. Ale jest amnestia. A raczej „amnestia”. Uchylenie niezasądzonej kary, darowanie niepopełnionej zbrodni. „Amnestia” obejmuje wszystkich obywateli polskich na terenie ZSRR. Niemiecki atak przynosi im wolność. Albo chociaż możliwość zmiany miejsca niewoli na takie, gdzie mróz trochę mniejszy, a racje żywności większe. Władysław Sikorski, premier II RP na uchodźstwie, i Iwan Majski, ambasador ZSRR w Wielkiej Brytanii, 30 lipca 1941 roku podpisują w Londynie układ przywracający stosunki dyplomatyczne między Polską a ZSRR.
Zanim wieść o tym dociera do Jeleńska, gdzie Gienia Augustyn, stojąc po pas w wodzie, szuka złota, jest już prawie zima, rzeki zamarzają tu we wrześniu. Im szybciej Armia Czerwona ucieka przed Wehrmachtem, tym serdeczniej najlepszy przyjaciel wyciąga do Polaków ramiona – rodzina Augustynów nie musi się o nic dopominać, bez pytania wszyscy polscy zesłańcy w osadzie dostają zaświadczenia: są wolnymi ludźmi, tajga stoi przed nimi otworem. Kto ma odwagę i nie ma małych dzieci, rusza w drogę. Oprócz zaświadczeń dostają też bony do sklepu, kupują kaszę, wódkę, cukier, suszą chleb. Wódką opłacają pierwszy etap podróży – łodziami, które dostarczają suchy prowiant do osad w tajdze, a potem wracają do miast z biegiem rzeki, Augustynowie płyną kilka dni. Kilka dni czekają w Jenisejsku na ostatni statek – ostatni, bo rzeka lada dzień zamarznie. Kolejne trzy dni spędzają pod pokładem, w maszynowni, w ciemności, w chmurach popiołu. W Krasnojarsku na dworcu tłumy, wokół dworca palą się ogniska, ludzie koczują od wielu dni. Gienia naliczyła osiemnaście polskich rodzin, zmieniają się w kolejce do kasy, ale w kasie pusto, biletów niet. Pomaga im polski Żyd, miejscowy lekarz, bilety się znajdą. Tylko dokąd jechać? Ktoś gdzieś słyszy nazwę Mareńsk i że tam może być praca. Po kilkudziesięciu godzinach wysiadają z pociągu w miasteczku o ulicach z drewna i chodnikach z desek (żeby wiosną mieszkańcy nie tonęli w błocie), o drewnianych domach otoczonych parkanami (żeby choć trochę cieplej i ciszej było, kiedy zimą wiatr śniegiem zawieje).
Pierwszego listopada rodzina Augustynów zaczyna pracę w magazynie, do którego zwożone jest zboże z okolicznych kołchozów. Wolność wolnością, ale kto nie pracuje, ten nie je, Gienia dobrze o tym pamięta. Worki ważą po siedemdziesiąt kilo, nosi je z siostrą przez osiem godzin dziennie. Ale potem zmiana wydłuża się do dwunastu, a porcje chleba maleją. Gienia odbiera nową lekcję: wszystko dla frontu.
Do syta najada się w końcu Ada. W okolicach Krasnouralska ramiona Związku Radzieckiego otworzyły się nieco mniej serdecznie. „Tutejsi” Polacy przepustek do wolności tak po prostu nie dostali, resztkami ocalonego podczas wywózki dobytku przekupują enkawudzistów albo, jak Ada, ryzykują podróż bez dowodu łaski. Czterysta kilometrów przebytych na południe nie przybliża jej za bardzo do Polski, ale pozwala wyleczyć kurzą ślepotę, której nabawiła się na trocinowej syberyjskiej diecie. W kołchozie może najeść się do syta melonów i arbuzów, może napić się mleka podkradanego przez jej siostrę Anielę, pracującą teraz jako dojarka. Ada pracuje w polu i mieszka w lepiance. Zimy są tu mroźne, lata krótkie i gorące, chmary komarów pracowicie roznoszą malarię, a w piecu pali się suszonym krowim łajnem nazywanym kiziakiem. Ale to i tak lepsze od pracy w kopalni.
Osiemnastoletniej Krysi Barwickiej z Wołynia amnestia pozwala przenieść się z łagru do sowchozu.
Jadzia Dornicka przestaje ładować drewno do wagonów, zaczyna nosić pocztę w kołchozie.
Helena Figura, córka rolników ze stanisławowskiego, pracę przy spławie drewna zamienia na posadę furmana.
Szesnastoletnia Gienia Tomczak z wołyńskiej osady Wola Piłsudskiego zamiast do tajgi chodzi teraz do fabryki dykty.
Paulina Podgórska, która uczyła się w gimnazjum w Tarnowie, a potem ścinała świerki pod Swierdłowskiem, od niedawna jest świniarką, a wkrótce awansuje wręcz kosmicznie: zostanie kierowniczką stołówki.
Ale przecież nie o to w tym całym sojuszu chodzi, żeby się polscy zesłańcy najedli. Chodzi o to, żeby Niemców poszli bić, bo Niemcy biją Ruskich. Władysław Anders, zatrzymany przez sowietów we wrześniu 1939 roku, w centralnym więzieniu NKWD na Łubiance wyżywienie ma lepsze niż większość zesłańców. Zwolniony w sierpniu 1941 roku przez władze sowieckie, a przez polskie nominowany na dowódcę Armii Polskiej w ZSRR, od razu bierze się do pracy. Do tworzonej właśnie Armii Polacy ciągną z najdalszych zakątków Związku Radzieckiego, do pokonania znowu mają tysiące kilometrów. W większych miastach powstają delegatury Ambasady Polskiej, zgłaszających się do nich zesłańców kierują dalej na południe, do „miejsc koncentracji” – do Buzułuku nad rzeką Samarą i do Taszkientu.
Szesnastoletnią Wandę Janiszewską zatrzymuje tyfus. Ze szpitala w Czelabińsku zostaje skierowana do pracy w fabryce części do samolotów. Do Andersa już nie zdąży.
Osiemnastoletniej Stefanii Mamczak, która w Borszowicach koło Przemyśla uczyła się na krawcową, a na Syberii ładowała drewno na barki, udaje się dotrzeć aż do Pietropawłowska. Dalej nie pojedzie, dostaje nakaz pracy w kołchozie.
Ola Gołębiowska, Wołynianka, dotarła do polskiej ambasady w Kujbyszewie, tam powierzono jej opiekę nad grupą dzieci, które razem z innymi cywilami dołączyć miały do Andersa. Ale w Taszkiencie Ola choruje na odrę, dzieci pieczą otacza Hanka Ordonówna[10]. Po wyjściu ze szpitala Ola chce dołączyć do Andersa, ale Andersa już tutaj nie ma.
Najdalej dociera Bronka Siewruk, choć akurat ona Andersa wcale nie szuka. Bronka i jej rodzina wiedzą, że nie przeżyją trzeciej syberyjskiej zimy. Bez mapy, na czuja, wyruszają