Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
W licznej rodzinie Kręciszów każdy dba o własne interesy, a wyobraźnię wszystkich do białości rozpala należąca do Ingrid przedwojenna willa w Szczawnie-Zdroju. Janusz, Dagmara, Robert i Paulina mają już to i owo na sumieniu, tylko dokąd zawiedzie ich rywalizacja o cenny spadek? Czy rodzina wyjdzie cało z tej potyczki? Relacje i nastroje w rodzinnym domu pozostawiają bowiem wiele do życzenia. Na szczęście seniorka rodu ma się świetnie i do grobu wcale się nie wybiera. Ingrid Kręcisz, mimo słusznego wieku, w niczym nie przypomina stereotypowej babci. Ma cięty język i umysł ostry jak brzytwa.
Zaparz dobrą herbatę lub – jak Ingrid – nalej kieliszeczek domowej nalewki i poznaj mieszkańców willi Wandzia. Bo nie wszystko jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka…
Wyraziste charaktery, akcja trzymająca w napięciu i charyzmatyczna seniorka rodu, którą pokochacie od pierwszej chwili. Po wstrząsających "Głodnych" Agata Bizuk udowadnia, że odnajduje się w różnorodnych emocjach i każdą ich barwę potrafi wspaniale namalować słowem. Polecam. Anna Matusiak – pisarka, dziennikarka, lektorka
Ta historia to coś lekkiego i z powiewem radości, a jednocześnie odsłaniającego nasze wady, zalety, pragnienia i ukryte tęsknoty. Postać Ingrid - mistrzostwo! Jak się okazuje, nie ma ideałów i każdy nosi w sercu swoje tajemnice. Polecam. Agnieszka Krizel - Motyl Literacki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 287
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Agata Bizuk, 2024
Projekt okładki
Anna Slotorsz
Redakcja
Justyna Czebanyk
Korekta
Agnieszka Krizel
Opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
ISBN 978-83-67834-22-3
Kraków 2024
Wydawnictwo BOOKEND
www.bookend.pl
Capital Village Sp. z o.o.
ul. Gęsia 8/202, 31-535 Kraków
Ewie Kiszkowiak, bo wielkie serca potrafią robić wielkie rzeczy. Dziękuję!
Ingrid Kręcisz – siedemdziesięciopięcioletnia seniorka rodu. Żona zmarłego przed laty Henryka, matka Dagmary, Janusza, Roberta i Pauliny. Właścicielka willi Wandzia.
Dagmara Kosz – córka Kręciszów, nauczycielka języka polskiego, a prywatnie żona Marka. Matka dwóch córek: Irminy i Klary.
Marek Kosz – mąż Dagmary, najlepszy w okolicy ginekolog-położnik. Pięćdziesięciolatek, do szpiku kości nienawidzący własnej teściowej.
Janusz Kręcisz – najstarsze dziecko Kręciszów, właściciel doskonale prosperującej firmy odzieżowej. Partner Agnieszki Cejko i ojciec dwójki nastolatków: Wojtka i Jagody.
Agnieszka Cejko – niedoszła-przyszła żona Janusza i matka jego dzieci. Fanka botoksu i części wymiennych.
Robert Kręcisz – introwertyczny informatyk, syn Ingrid i Henryka. Mąż Bożeny i ojciec Matyldy zwanej przez wszystkich rozpuszczonym bachorem.
Bożena Kręcisz – przez męża nazywana Bozią, żona Roberta. Fanka i promotorka teorii spiskowych. Posiadaczka najlepszego biustu w okolicy.
Paulina Kręcisz-Rogala – najmłodsza z rodzeństwa Kręciszów, była modelka. Prywatnie żona Pawła Rogali, matka Nikolasa i małego Henia Juniora.
Paweł Rogala – fotograf, mąż Pauliny, zwykła świnia.
Jadwiga – przyjaciółka Ingrid, amatorka dobrych trunków spożywanych koniecznie w doborowym towarzystwie.
– Ten świat schodzi na psy. A tfu! – Babcia Ingrid z trzaskiem zamknęła swojego nowego laptopa i udała, że spluwa na podłogę.
Normalnie nie spluwała i generalnie gardziła takim żałosnym zachowaniem, ale sytuacja, którą właśnie zastała w swoim ukochanym od niedawna internecie, przyprawiła ją o pełen odrazy grymas i chęć natychmiastowego pozbycia się przykrego posmaku, który wyczuła w ustach.
Otóż Jadwiga, jej ostatnia pozostała przy życiu przyjaciółka, udostępniła na swoim Facebooku zdjęcie. Niby nic takiego, w końcu młodzież teraz na bieżąco dzieli się swoim życiem z całym światem, ale zdjęcie Jadwigi było po prostu odrażające. Miała twarz wykrzywioną jakimś głupawym uśmiechem, a na jej głowie rósł bukiet róż. Takich prawdziwych, czerwonych i z pąkami. Wyglądała doprawdy groteskowo, jakby sama była wazonem dla tych, skądinąd, pięknych kwiatów. I jeszcze ten napis: Z okazji poniedziałku wszystkim moim przyjaciołom życzę pysznej kawusi.
– Litości – powiedziała do siebie Ingrid, wywracając oczami tak, że aż ją zabolało – która kawusia może być pyszna na samym początku tygodnia? To stare babsko już kompletnie upadło na głowę.
W rzeczywistości Ingrid była nawet nieco starsza od Jadwigi, bo jakiś czas temu, zupełnie dla siebie niespodziewanie, skończyła równe siedemdziesiąt pięć lat. Jednak bardzo lubiła myśleć, że wiek jest wyłącznie cyfrą w dowodzie osobistym. Co prawda strzykało jej już tu i tam, kość udowa jakiś czas temu na dobre rozstała się z biodrem, a jędrna skóra była wyłącznie mętnym wspomnieniem – nawet mimo regularnego picia kolagenu dla koni (który to kolagen polecił jej znajomy weterynarz, mówiąc, że będzie po nim wyjątkowo śliczna) – ale Ingrid zdawała się tego zupełnie nie zauważać. Miała ósmy krzyżyk na karku, no ale co z tego? We własnej głowie czuła się na co najmniej trzydzieści lat mniej. Albo nawet czterdzieści, dla równego rachunku.
Za to Jadwiga, rycząca siedemdziesięciolatka, była według Ingrid jednocześnie za młoda i za stara na własne zachowanie. W chwilach takich jak dziś, wydawało się, że intelektualnie już się udaje w stronę zachodzącego słońca, ale normalnie bardziej przypominała rozpuszczonego bachora, którego należało okiełznać. A bachorów Ingrid zdecydowanie nie lubiła.
Przyjaźniły się od jakichś czterech dekad i mimo częstych wzajemnych animozji nie wyobrażały sobie bez siebie życia. Zwłaszcza wtedy, kiedy szanowny Henryk, mąż Ingrid, postanowił odejść z tego świata. Jadwiga była największym wsparciem, a jednocześnie największym „wrzodem na dupie narodu”, jak zwykła pieszczotliwie nazywać ją przyjaciółka. Sama nigdy nie ułożyła sobie życia małżeńskiego, przez całą młodość skacząc z kwiatka na kwiatek. A ponieważ uważała, że „tego kwiatu…”i tak dalej, to nigdy jakoś nie narzekała na brak męskiego ramienia. Za to, kiedy już osiągnęła wiek starczy (przynajmniej według samej siebie), postanowiła kupić sobie kota. Na szczęście, jeszcze zanim doszło do realizacji planu, do akcji wkroczyła Ingrid, ofiarując samotnej Jadwidze starego laptopa z dostępem do internetu. Wtedy dopiero się zaczęło.
Na początku obie nie potrafiły się połapać, o co w tym wszystkim chodzi i dlaczego ludziom bardziej zależy na liczbie lajków na Facebooku niż na spokojnej kawie z koleżanką we własnym domu. Jednak z biegiem czasu i po kilku lekcjach, które załatwiła im wnuczka Ingrid, Klara, doskonale odnalazły się w nowej, cyfrowej rzeczywistości.
Teraz mogły się komunikować nie tylko ze sobą, ale i z całym światem. Mogły być na bieżąco z życiem celebrytów, choć ich ulubiony Sean Connery już zdążył umrzeć, a Steven Seagal nie dość, że bardzo nieatrakcyjnie się zestarzał, to jeszcze przeszedł na złą stronę. A ci młodzi to jacyś tacy pokraczni i zupełnie niepodobni do dawnych gwiazd. Ale i tak miło było podejrzeć, jak ta dzisiejsza młodzież sobie radzi. Pudelek aż grzał się do czerwoności, kiedy obie, niemal przygryzając wargi z podniecenia, wertowały kolejne strony. Były oszołomione wszystkimi nowinkami technicznymi i po uszy wpadły w wir zakupów. Oczywiście wiedziały doskonale, że można zlecić komuś dowiezienie sprawunków do domu, ale żeby wybierać je samodzielnie z wirtualnego sklepu? To dopiero było fascynujące!
No i oczywiście media społecznościowe. Klara próbowała tłumaczyć babci zawiłości Snapchata, portalu X (dawnego Twittera), a nawet TikToka, ale zdecydowanym numerem jeden, zarówno dla Ingrid, jak i dla Jadwigi, stał się Facebook. Surfowały niestrudzenie, szukając dawnych i obecnych znajomych i wysyłając innym miłe wiadomości. I naprawdę czuły się jak ryby w wodzie do momentu, kiedy ta nieszczęsna Jadwiga nie postanowiła wrzucić własnej fotki przerobionej na wazon. Ingrid była w stanie naprawdę wiele wybaczyć przyjaciółce, ale nie coś takiego. To nie tylko było bezdennie głupie i dziecinne dla samej Jadwigi, ale i ją stawiało, w doprawdy, złym świetle. No bo przecież teraz będzie musiała się tłumaczyć ze znajomości z, co najmniej, dziwnymi osobami. A Ingrid zdecydowanie nie lubiła się tłumaczyć. To był prawdziwy wstyd zadawać się z kimś, kto robi z siebie debila, zwłaszcza w tych całych internetach.
– Je żeś debilem, eli co1? – Nawet się nie przywitała, kiedy Jadwiga odebrała połączenie.
1 Jesteś debilką, czy jak?
Normalnie nie mówiła po śląsku i już dawno straciła nie tylko akcent, ale i umiejętność porozumiewania się gwarą, jednak w stanach silnego wzburzenia natychmiast niemal automatycznie się na nią przełączała.
– Co? – Jadwiga nie bardzo chyba zrozumiała, bo po drugiej stronie słuchawki zaległa niepokojąca cisza.
– To jo się pytom, co. Je żeś gupio2?
2 To ja się pytam, co. Głupia jesteś?
– Ingrid? – Jadwiga chyba naprawdę nie bardzo rozumiała.
Nie dość, że nigdy nie mieszkała na Górnym Śląsku, to jeszcze ni w ząb nie potrafiła odkodować, co mówi do niej ta stara wariatka. Ale wiedziała doskonale, że jak Ingrid przełącza się na to swoje dziwne gadanie, sprawa musi być poważna.
– Czy coś się stało? – zapytała spokojnie.
Doskonale wiedziała, że kiedy przyjaciółka się rozpędzi, trudno będzie ją spacyfikować, zwłaszcza będąc po drugiej stronie miasta. Jadwiga znała Ingrid od lat i zdawała sobie sprawę z tego, jak szybko tamta potrafi się uruchomić. A potem szło już jak z płatka. Najgorszym więc, co mogła zrobić w tej sytuacji, było pozwolenie jej na zbytnią ekspresję.
– No ja, iże sie stało. Ciepiela ze siebie robisz w internetach. Z blomwazom na gowie3! – prychnęła.
3 No oczywiście, że się stało. Durnia z siebie robisz w internecie. Z wazonem na głowie!
Jadwiga nadal nie rozumiała, o co chodziło Ingrid. Domyśliła się tylko, że o internet, ale reszty niestety nie potrafiła rozszyfrować.
– Czy możesz mi przełożyć to samo na polski? – zapytała najspokojniej, jak tylko była w stanie, choć czuła, że coraz bardziej zaczyna wrzeć w niej krew.
– No nie zrozumie – już po polsku mruknęła pod nosem Ingrid. – Wazon! Wazon się stał. Wstyd mi przynosisz.
– Wazon? – Jadwiga nadal nie rozumiała, choć przecież rozróżniała słowa. – Jaki wazon?
– No tyn, co go mosz na gowie. W internetach4.
4 No ten, który masz na głowie. W internecie.
Jadwiga przewróciła tylko oczami i westchnęła ciężko. Smutno było patrzeć, jak przyjaciółkę zaczyna dopadać demencja. Pomyślała jednak, że być może i ją to niebawem czeka, choć przecież trzymała się jeszcze całkiem znośnie. Ale wiadomo – dziś jest w pełni sił, a już jutro może dopaść ją najgorsze choróbsko. Przykre. Postanowiła więc wspierać Ingrid w tych trudnych chwilach, jak tylko będzie w stanie. Choćby nie wiem co tamta wygadywała i jakie omamy ją dopadały.
– Kosz Marek, słucham. – Mężczyzna jeszcze zaspanym głosem, odebrał połączenie. Nienawidził, kiedy ktokolwiek przerywał jego cenny sen, ale nie mógł na to nic poradzić. Taką miał robotę i na takie właśnie życie już dawno się zdecydował. – Tak, doktor Kosz Marek przy telefonie – powtórzył. – W czym mogę pani pomóc?
Usłyszał w słuchawce jedynie pogardliwe prychnięcie i ktoś natychmiast się rozłączył.
– Cholerne dowcipnisie – podsumował, po czym odłożył telefon. Jeszcze zdążył rzucić okiem na wyświetlacz, zanim ten zgasł kompletnie, a potem odwrócił się na drugi bok. Była czwarta nad ranem.
Czasem takie akcje mu się zdarzały, choć zupełnie nie rozumiał dlaczego. Przedstawiał się przecież kulturalnie, jak przystało na dżentelmena i profesjonalistę, najpierw nazwiskiem, potem imieniem. A jednak, mimo wszystko, część dzwoniących pacjentek, zwłaszcza tych, które go nie znały, reagowała na tę jego uprzejmość co najmniej dziwnie. I to zawsze w środku nocy. Oczywiście normalnie nie odbierał nocnych telefonów, ale zdarzało mu się, tak jak dziś, pełnić dyżur. Wtedy normalnie wypoczywał, ale w razie czego musiał być gotowy na ratowanie ludzkiego życia. No dobra, może nie tyle na ratowanie, ile na przyjmowanie pacjentek i ewentualne przeciwdziałanie powstaniu kolejnego. Doktor Marek Kosz – albo lepiej, doktor Kosz Marek, jak zwykle o sobie mówił – był bowiem znanym w całym mieście ginekologiem-położnikiem, a jego dyżury w głównej mierze polegały na wypisywaniu recepty na tabletkę „dzień po”i podzieleniu się wiedzą, która apteka właśnie pracuje, tak jak on. Raz na ruski rok zdarzało się, że musiał pojechać do skomplikowanego porodu, ale zwykle w nocy kobiety rodziły grzecznie i bez komplikacji, dając mu tym samym szansę na godziwy wypoczynek.
A czasem tak jak dziś, ktoś głupio prychał do telefonu, zamiast powiedzieć, co mu dolega, i tylko niszczył doktorowi Markowi spokojny sen.
– Zachciało im się dzwonić do ludzi o czwartej nad ranem i jeszcze bezczelnie prychać. A żeby cię krowa polizała, krowo jedna – mruknął do siebie.
Nie mógł zasnąć. Dagmara, jego żona, chrapała jak stary parowóz, co skutecznie pozbawiało go możliwości zaśnięcia. Przytulił się więc do niej, chcąc przynajmniej konstruktywnie wykorzystać dany mu czas, ale pomamrotała tylko pod nosem, wydając kilka zupełnie niezrozumiałych dźwięków, a potem z impetem zabrała mu kołdrę, szczelnie się nią owijając. Oczywiście jak zwykle został z niczym. Czuł, że tej nocy po raz kolejny zmarzną mu nogi. Kiedy smoczyca zabierała kołdrę, nie miał z nią najmniejszych szans. Zwykle godził się z porażką i wstawał, żeby przynajmniej założyć jakieś skarpetki, ale dziś postanowił walczyć. Kobiety go niszczyły – najpierw ta wariatka, która naprychała w telefon, a teraz jego osobista żona, która koniecznie chciała doprowadzić go do zapalenia pęcherza albo co najmniej przeziębienia jajek. A o własne jajka dbał jak o nic innego. Dziś zdecydowanie nie da za wygraną.
Napiął się więc z całych sił i niespodziewanie wpakował nogę pod kołdrę. Jego kołdrę, która tymczasowo była pod okupacją Dagmary. Żona tylko nieznacznie się poruszyła, niewiele sobie robiąc z jego zabiegów, po czym, jakby specjalnie, dotknęła go swoją stopą. Omal nie wyskoczył z łóżka. Odnóże było zimne, jakby trupie, a do tego chropowate niczym papier ścierny i to całkiem grubej granulacji. Fuj. Wyglądało na to, że pięt Dagmara nie kremowała co najmniej od wiosny. Przesunął nogę nieco wyżej i teraz już w ogóle zebrało mu się na wymioty. Miał wrażenie, że dotyka nogi goryla, a nie własnej żony.
– Męskie nogi typu: kaktus – mruknął do siebie. – Czyli seksu dziś nie będzie – podsumował już całkiem przytomnie. Spać już mu się też odechciało.
Rozczarowany wstał, żeby jednak znaleźć jakieś skarpetki i może nawet przynieść koc z drugiego pokoju.
Zasadniczo nie miał nic przeciwko kobiecemu owłosieniu. W pracy przez lata naoglądał się tylu najróżniejszych intymnych zarostów, fryzur, golenia na gładko i wzorków, a nawet próby plecenia warkoczy, że był pewien, iż w tym temacie nic ani nikt nie byłyby w stanie go zaskoczyć. I dobrze, niech każdy się nosi tak jak mu wygodnie. Ale to było w pracy. Za to w domu i na własnym poletku lubił uprawy równo przystrzyżone, zarówno na polu właściwym, jak i na drogach dojazdowych. W przeciwnym razie zwyczajnie nie był w stanie zmusić żadnej części swojego ciała do kooperacji. Żadnej. No po prostu nie i już. I szczerze mówiąc, nawet wtedy nie próbował. Ręce mu opadały, i wszystko inne też, i odechciewało mu się jakichkolwiek zabaw.
Zszedł na dół do salonu, wyciągnął koc i powlókł się z powrotem do sypialni. Była prawie piąta, a jemu było już zupełnie wszystko jedno.
– Boziu, słońce moje, czy widziałaś może mój krawat? Ten, wiesz, w kaczuszki? – Robert jak zwykle kręcił się bez celu po mieszkaniu.
Właściwie nawet nie bez celu, bo przecież szukał swojego krawatu, nieodłącznego atrybutu męskości. Przynajmniej w oczach jego żony. I nawet fakt, że krawat ów był wściekle różowy z nadrukowanymi żółtymi gumowymi kaczkami do kąpieli, zupełnie nie przeszkadzał myśleć Bożenie, że Robert Kręcisz właśnie tego potrzebuje, by pokazać, że jest prawdziwym facetem.
Bożena Kręcisz, nazywana powszechnie Bozią, uwielbiała krawaciarzy, choćby ich zwisy prezentowały się nadzwyczaj dziwnie. Krawat musiał być, i basta. Z kolei Robert wolał sprane jeansy i wyciągnięty sweter, albo po prostu cokolwiek, co byłoby wystarczająco wygodne w pracy informatyka. Miał w szafie jedną marynarkę, pamiętającą jeszcze pogrzeb wuja Tadeusza w latach dziewięćdziesiątych oraz nienaganną wtedy figurę swojego właściciela. Dziś Robert pewnie by się już w nią nie zmieścił, wobec czego nawet nie starał się próbować. Moda kiedyś wróci, a on do tego czasu pozbędzie się piwnego brzuszka. Proste. Niestety, krawatu Bozia nie zamierzała odpuszczać, więc nosił go niechętnie i tylko wtedy, kiedy już naprawdę musiał. Do tego kupił najbrzydszy, jaki w ogóle mieli w sklepie, trochę na złość żonie i całemu światu, a trochę dlatego, żeby nie dać się zamknąć w żadnej szufladce. Robert nad życie bowiem cenił sobie wolność.
– Boziu, no wiesz, gdzie ten krawat, czy nie? – zapytał ponownie. – Spóźnię się na spotkanie.
Małżonka wzruszyła tylko ramionami.
– Jest pewnie tam, gdzie go zostawiłeś. Nie mogę wiecznie za tobą chodzić – oznajmiła, nie odwróciwszy nawet głowy w jego kierunku. Była w trakcie treningu jogi, a Robert zwyczajnie jej przeszkadzał. – Wybacz, ale teraz się tym nie zajmę, bo staram się ćwiczyć – warknęła tylko.
Mąż zajrzał do pokoju. Bożena leżała płasko na macie z przymkniętymi oczami.
– Nie powiem, dobrze wyglądają te twoje ćwiczenia. Takie statyczne. Widzę, że ktoś tu się dzisiaj zdecydowanie nie spoci.
Bożena otworzyła powoli powieki i zaczerpnęła tchu. Jej mina mówiła, że żart się Robertowi niestety nie udał. Usiadła na macie i wbiła wzrok w męża.
– Tak się właśnie ćwiczy jogę. Łatwo ci wyśmiewać, skoro się nie znasz. Ignoranci zawsze się śmieją – prychnęła. – A dla twojej informacji – dodała z przekąsem – to pozycja trupa jest nieodłączną częścią każdego treningu. Pomaga mi ogarniać te twoje głupie komentarze.
Robert nie odważył się już nawet prychnąć. Kiedy Bozia uderzała w takie tony, wiedział doskonale, że nie warto z nią zadzierać.
Ale tak naprawdę właśnie to mu się w niej najbardziej podobało. Ta jej stanowczość i bezpośredniość. Mamusia co prawda mówiła, że z tej jego żony to taka herszt-baba, ale Robert cichaczem uważał, że obie panie mają ze sobą bardzo wiele wspólnego. Tak jak mamusia rządziła kiedyś tatusiem, tak i on zgadzał się z przyjemnością na rządy własnej małżonki. I zdecydowanie nie potrafił się jej oprzeć.
Wszystkie śląskie dziołchy mają w sobie tę twardość, którą mężczyźni po prostu uwielbiają. I choć nie mieszkali na Górnym Śląsku, to właśnie tam poznał swoją przyszłą połowicę. Bo jak żona, to wyłącznie Ślązaczka.
Poznali się przypadkiem, kiedy akurat wyjechał na chwilę na szkolenie w swojej pierwszej pracy, jeszcze w czasie studiów. Miał dwadzieścia lat i stawiał pierwsze kroki w sprzedaży bezpośredniej. Wtedy dopiero zaczynał studiować informatykę, której nikt nie dawał najmniejszych szans powodzenia. Robert sam traktował ją jak swego rodzaju młodzieńczy kaprys, więc, żeby się zabezpieczyć, postanowił zająć się poważną pracą. I choć na początku sprzedawał garnki i ściereczki do szyb, uważał, że ma szansę zrobić karierę jako akwizytor. Upewnił się w tym, kiedy firma wysłała go na szkolenie prawie trzysta kilometrów od domu.
Nie było go raptem dwa dni, a wrócił zupełnie odmieniony. Seksowna kelnerka całkowicie zawróciła mu w głowie. Choć nawet nie ona sama, tylko jej falujący na wszystkie strony biust, który dostrzegł dużo wcześniej, nim jeszcze spojrzał na twarz. Bożena kelnerowała w restauracji Europa, w której stołowali się po szkoleniu, do późnych godzin nocnych donosząc im drinki. Z każdym kolejnym kieliszkiem Robert zapadał się coraz bardziej w jej piersiach, potem również w oczach, a ostatecznie w odmętach alkoholu i oparach tytoniu. Całe szczęście żaden z jego kompanów nie gustował w bujnych kobiecych kształtach, więc nie musiał się obawiać, że któryś mu ją zwyczajnie zabierze.
Tamtego wieczoru nie odważył się nawet zaprosić jej na kawę ani poprosić o numer telefonu. Zresztą czasy były takie, że jeszcze nie wszyscy mieli komórki, a na samą myśl, że miałby dzwonić na stacjonarny, kiedy w domu być może była cała jej rodzina, natychmiast odechciewało mu się amorów. Wyjechał niepocieszony tylko po to, by wrócić w to samo miejsce niecały miesiąc później. Już sam i z bukietem kwiatów. Bożena opierała się długo, ale w końcu uległa jego spranym jeansom, długim włosom i nienachalnej aparycji. A Robert czuł się największym szczęściarzem na ziemi.
Już nigdy nie wypuścił jej z rąk, a ona nawet nie chciała zostać wypuszczona. Niedługo potem przeniosła się do kawalerki, którą dostał od rodziców, i dostała pracę w znanym barze Zacisze, w samym centrum uzdrowiska. Robert ją uwielbiał, choć zazdrościł nieco tym wszystkim kuracjuszom, których karmiła w czasie pracy. Ale nigdy nie pozwolił ponieść się emocjom. Bozia była jego i nic ani nikt nie byli w stanie tego zmienić.
Zerknął jeszcze raz do pokoju, w którym Bożena udawała trupa. Nadal leżała płasko na ziemi, z rozrzuconymi na boki kończynami i zamkniętymi oczami. I tylko jej falująca pierś wskazywała na to, że jednak do nieboszczyka jeszcze jej daleko. Tę bujną pierś Robert też uwielbiał. Bozia miała czym oddychać i na czym usiąść, a on korzystał z tych dobrodziejstw natury, kiedy tylko mógł. Choćby teraz, gdyby tylko miał więcej czasu, wtuliłby się w nią i zasnął niczym niemowlę. Zanurzyłby się w niej w całości. A było to możliwe, bo przy żonie, nawet mimo kilku nadprogramowych kilogramów i piwnego brzucha, Robert prezentował się niezwykle marnie. Doprawdy jak jakieś chucherko. Więc rzeczywiście istniała możliwość, że piersi Bozi byłyby go w stanie nawet wchłonąć, co tak naprawdę by go wystarczająco uszczęśliwiło. Dla nich gotowy był nawet nosić krawaty w kaczuszki i marynarki, choćby i z pierwszej komunii. Bożena była absolutnie idealna i zrobiłby dla niej naprawdę wszystko.
Jeszcze raz popatrzył na odpoczywającą na podłodze żonę, a potem zerknął na zegarek.
– Cholera, jednak się spóźnię – mruknął do siebie. – Szlag z tym krawatem, i tak nikt nawet nie zauważy, że go nie mam. W ogóle nie powinienem się tym przejmować.
Narzucił na plecy sprany sweter, na nogi stare trampki, chwycił z podłogi plecak i wychodząc, cicho zamknął za sobą drzwi. Niech sobie dziewczyna odpocznie.
Agnieszka Cejko była co najmniej zniesmaczona zachowaniem swojego partnera. Zupełnie go nie rozumiała. Byli już przecież razem tyle lat, dorobili się nawet dwojga dzieci, a Janusz do tej pory się jej nie oświadczył. W zasadzie jej też było z tym całkiem dobrze, choćby dlatego, że mogła zachować własne nazwisko, a zupełnie nie wyobrażała siebie w roli Agnieszki Kręcisz. Co to w ogóle za nazwisko? Natychmiast kojarzyło się z jakimś grubymi nićmi szytym oszustwem, a tym Agnieszka akurat bardzo się brzydziła.
Była uczciwa do bólu, zawsze i wszędzie, i chyba rozpadłaby się na drobne kawałki, gdyby miała nosić nazwisko rodowe Janusza. To w ogóle nie wchodziło w grę. Ale teraz, kiedy znów znalazła pod jego częścią ich wspólnego łóżka kolorowy magazyn z roznegliżowanymi kobietami, zaczęła się zastanawiać, czy za tym brakiem chęci do ożenku nie kryje się coś zupełnie innego.
Nie lubiła tych kolorowych pisemek, zresztą – na Boga – kto w dzisiejszych czasach jeszcze ogląda takie rzeczy w tradycyjnej formie? Nie, żeby namawiała swojego partnera do poszukiwania wrażeń w internecie, jak to się dzisiaj robi, ale doskonale zdawała sobie sprawę, że papierowe świerszczyki już dawno odeszły do lamusa. Zresztą samo podglądanie kobiet w negliżu, nieważne, czy w gazetach, internecie czy na żywo, zdaniem Agnieszki, powinno być surowo karane. Kobiety należy szanować i one powinny też szanować same siebie.
Z drugiej strony musiała przyznać sama przed sobą, że czuła się nieco zazdrosna o to, co Janusz robił w towarzystwie tych papierowych, pełnych uciech pań. Nie, żeby jej samej czegoś brakowało, ale sam fakt, że jej partner wolał czasem dziewczynki z rozkładówki, powodował u niej dziwny ścisk w żołądku. Bo co, jeśli lubi nie tylko oglądać inne kobiety?
Janusz Kręcisz był przystojnym pięćdziesięciolatkiem. Bardzo przystojnym, bez względu nawet na swój wiek. Cała rodzina Kręciszów nie prezentowała się jakoś bardzo reprezentacyjnie, właśnie z wyjątkiem jej partnera. Był wysoki, barczysty, ale nie gruby, z pięknie wyrzeźbionym brzuchem, miał cudowny zarost, który uwielbiała, ciemne włosy, lekko poprzetykane siwizną i nieprzeniknione spojrzenie. Za to spojrzenie niejedna poszłaby za nim w ogień. Do tego był szarmancki, zawsze uśmiechnięty i zwyczajnie pociągający. Typowy ideał – taki, jakich zatrudnia się do reklamowania męskich perfum albo drogich garniturów. Co prawda jej faceta nikt nigdy nie zatrudnił do żadnej reklamy, ale to pewnie dlatego, że Januszowi nigdy na tym nie zależało. Gdyby chciał, na pewno mógłby spokojnie zostać modelem pięćdziesiąt plus. I właśnie dlatego Agnieszka czuła presję tej jego aparycji na własnych plecach.
Sama była sporo młodsza, bo dopiero za jakiś czas miała skończyć trzydzieści pięć lat, we własnej ocenie trzymała się całkiem dobrze – przede wszystkim dlatego, że stać ją było na to, by od czasu do czasu zafundować sobie ostrzykiwanie botoksem najbardziej newralgicznych punktów własnego ciała – no i generalnie była dość zadowolona z własnej urody. Może nie do końca przed nałożeniem słusznej warstwy codziennego makijażu, ale akurat w wersji sauté mało kto ją widywał. Niemniej jednak nie była w tym wszystkim głupia ani ślepa i widziała, jak wielkie zainteresowanie kobiet budzi Janusz.
Kiedy szli ulicą, wszystkie przedstawicielki płci pięknej odwracały się za nim albo raczyły go powłóczystym spojrzeniem, a on odwdzięczał im się szerokim uśmiechem. Kiedy myślał, że nie widziała, posyłał swoim potencjalnym wielbicielkom wirtualnego całusa albo przynajmniej oczko.
Na początku nawet ją to bawiło, poznali się, kiedy była ledwie dorosła, i imponował jej tak samo, jak teraz tym wszystkim małolatom. Wtedy była dumna z siebie, że to właśnie ona była w stanie na dobre go usidlić. A kiedy zaszła w ciążę, najpierw jedną, potem drugą, już w ogóle poczuła się wystarczająco pewnie, żeby przestać choćby zajmować myśli wszystkimi tymi panienkami, wodzącymi wzrokiem za jej facetem. To był JEJ facet i tak miało pozostać na zawsze. Niech patrzą, byle nie próbowały dotykać.
Niestety, ostatnio zaczęła zauważać, że ogień między nimi jakby osłabł. Nie bardzo, wręcz prawie niezauważalnie, ale Agnieszka była czujna jak gazela. Potrafiła wyczuć nawet najmniejszą zmianę w zachowaniu Janusza i wyciągnąć z niej odpowiednie wnioski. A że wyobraźnię miała bujną jak cycki bratowej swojego faceta, natychmiast widziała wszystko w najczarniejszych barwach.
Na przykład ten świerszczyk pod łóżkiem. Pojawił się znikąd i tak naprawdę zupełnie nie wiedziała, co mogło popchnąć Janusza w kierunku zakupu takiej gazetki. Nigdy tego nie robił. Co prawda kryzys wieku średniego przeszedł dość łagodnie, skończywszy go na zakupie najnowszego modelu mercedesa, ale może rzeczywiście jeszcze mu szalała jakaś resztka hormonów. Samochód przyjęła ze spokojem i niejaką ulgą, bo przecież mogło się zdarzyć dużo gorzej, choć rzeczywiście jego zakup na dobre sponiewierał ich domowy budżet. Nie dość, że ta cholerna maszyna piła benzynę jak smok po zeżarciu dziewicy, to jeszcze bardziej przyciągała kobiecy wzrok do jej ukochanego. Ale lepsze było to niż wizja jakiejś pudrowanej lafiryndy, na którą miałby łożyć mężczyzna jej życia. Z dwojga złego Agnieszka wolała już, żeby wydawał na paliwo.
Za to gazetek z gołymi paniami Janusz nigdy nie oglądał. A przynajmniej nigdy wcześniej nie robił tego tak ostentacyjnie. Zresztą nie miałby po co, skoro miał w domu ją – boginię piękna, stylu i medycyny estetycznej. Dlatego Agnieszka tym bardziej nie potrafiła zrozumieć, co tu się właśnie wydarzyło.
Z zaciekawieniem otworzyła pisemko. Musiała przyznać, że panie prezentowały się nadzwyczaj lubieżnie, i że ona sama nawet nie pomyślałaby o takim prezentowaniu własnych wdzięków, nie mówiąc nawet o zastyganiu w tak wymyślnych pozach, w jakich pokazywały się modelki. Obejrzała gazetkę z uwagą od deski do deski, chwilami krzywiąc się mimowolnie albo przechylając gazetę razem z własną głową w różnych kierunkach i pod różnym kątem, żeby nadążyć za wizją fotografa. Potem zamknęła ją, wzdychając ciężko.
„Przecież ja nie byłabym nawet w stanie podnieść nogi tak, jak one, nie mówiąc już o tych wszystkich szpagatach. Pal sześć te wydęte wargi i wywalone na wierzch cycki – te kobiety muszą naprawdę ostro ćwiczyć, żeby osiągnąć taką formę, choćby pozując do zdjęć” – pomyślała.
Podciągnęła koszulkę i spojrzała na swój brzuch. Może i nie było na nim za wiele tłuszczu, ale do wyrzeźbionej sylwetki też jej sporo brakowało. I może właśnie w tym tkwił cały problem.
– Boże, jaka ja jestem durna. – Pacnęła się ręką w czoło. – Mój Januszek po prostu potrzebuje gimnastyczki! A ja go podejrzewałam o nie wiadomo co.
Wykręciła numer przyjaciółki.
– Cześć, Kaśka. Mam plan. Idziemy na siłkę.
– Zwariowałaś. – Kaśka po drugiej stronie nawet nie raczyła się przywitać.
– Nie zwariowałam, trzeba wziąć się wreszcie za siebie.
– Mhm. A ja myślałam, że na siłownię chodzi się oglądać facetów i podrywać laski.
Agnieszka westchnęła ciężko.
– No zwariowałaś. Ćwiczyć idziemy.
– Aaa… Ćwiczyć. No dobre, dobre.
– Przestań się śmiać, mówię poważnie.
Rzeczywiście Agnieszka na co dzień gardziła siłownią i wolała się nie przemęczać, a już na pewno nie zamierzała wylewać siódmych potów na jakiejś sali gimnastycznej, ale teraz wszystko miało się zmienić.
– Nie śmieję się przecież – parsknęła przyjaciółka. – Ale powiesz mi, co ci się stało w głowę?
– Oj, od razu się stało. Nic się nie stało, po prostu desperacko zapragnęłam rozciągania. A właściwie stało mi się to, że do tej pory zupełnie tego nie dostrzegałam. Ale teraz muszę ćwiczyć.
– Do niedawna rozciągałaś się wyłącznie na kanapie w towarzystwie lampki wina, dlatego pytam. Ale spoko, jakoś ogarniemy tę siłkę. To będzie ciekawe doświadczenie.
– No, będzie – przytaknęła Agnieszka. – I jeszcze odsysania potrzebuję. Też desperacko. Ogarniesz?
Kaśka zawsze załatwiała im obu najlepsze terminy wszelkich zabiegów. Przyjaźniła się z tym całym medycznym światkiem, który dosłownie jadł jej z ręki.
– No dobra, ogarnę. Ale serio masz tam w ogóle co odsysać? Ostatnio nie wyglądałaś na bardzo otłuszczoną.
– Oj, jestem, jestem. Potrzebuję przynajmniej kilku sesji. No wiesz, mój Januszek w końcu nie sikorka, nie będzie słoniny dziobał.
Kaśka zaśmiała się po drugiej stronie i Agnieszka była pewna, że wywróciła znacząco oczami.
– Dobra, umówię nas na jakiś zabieg. Mnie ostatnio też nieco się przytyło. Ale tę siłownię może lepiej przemyśl, bo jakoś słabo to widzę.
– Już przemyślałam. Załatwiaj, a ja kończę sprzątanie, bo zaraz dzieciaki wrócą ze szkoły i będę się musiała zająć obiadem. Ciao!
– Baj! – odpowiedziała krótko przyjaciółka.
Agnieszka odetchnęła z ulgą. Sytuacja została opanowana, przynajmniej w jej głowie i przynajmniej tymczasowo. Za chwilę Janusz przestanie oglądać te wstrętne gazetki i znów wszystko wróci do normy. A może wtedy nawet w końcu się jej oświadczy?
Henryk Junior nie miał najmniejszej ochoty odkleić się od piersi własnej rodzicielki. Przez chwilę ssał łapczywie, a kilka sekund później natychmiast zasypiał. Paulina próbowała go wtedy odstawić od piersi, ale dokładnie w tym momencie księciunio – jak go pieszczotliwie nazywała – budził się z głośnym mlaśnięciem i natychmiast łapał ją zębami za wystający sutek. Bolało jak szlag, więc Paulina od dwóch godzin siedziała karnie i dawała się terroryzować własnemu dziecku.
Chciało jej się płakać. Czuła, że jest za stara na kolejne dziecko, ale Paweł nie dawał się przekonać. W końcu uległa i w wieku trzydziestu czterech lat urodziła tego małego mlecznego potwora. Henio był zupełnie inny od Nikolasa, którego powiła niemal dekadę wcześniej. Niko był spokojnym i niewymagającym dzieckiem, od dziewięciu lat oczkiem w głowie całej rodziny. Był grzeczny, czarujący, pomocny i uprzejmy. I to bez większego wkładu w wychowanie ze strony rodziców. A właściwie ze strony samej Pauliny, bo jej mąż niespecjalnie garnął się do wypełniania domowych obowiązków.
Paweł był bowiem artystą, i to takim przez duże A. Jak sam o sobie mówił, został stworzony do wyższych celów, a nie do latania na mopie i wycierania dzieciom zasmarkanych nosów. Paulina doskonale rozumiała pasję męża, do niedawna przecież sama udzielała się artystycznie. Do czasu narodzin dzieci była wziętą, przynajmniej w okolicy, fotomodelką, co też traktowała nie tylko jak pasję, ale i swego rodzaju misję. Pozowała artystycznie do magazynów i gazet, a dodatkowo reklamowała wszystko, co tylko można było zareklamować. Zresztą w ten właśnie sposób poznała swojego przyszłego męża. Ona była podlotkiem z ogromnymi ambicjami i świetlaną przyszłością w fotomodelingu, a on już wtedy wziętym fotografem. Zakochała się w nim bez pamięci i nawet dość szybko została jego żoną, a kiedy zaczęła niebezpiecznie zbliżać się do wieku emerytalnego modelek, urodziła mu najcudowniejszego chłopca pod słońcem, czyli Nikolasa. Niestety cykl zawodowego życia modelki jest krótki i większość z nich kończy karierę w wieku mniej więcej dwudziestu pięciu lat. Oczywiście Paulina mogłaby pracować dłużej, nawet w ciąży dostawała sporo propozycji, ale Paweł przekonał ją, że tak będzie najlepiej. Wiadomo, czasem trzeba zejść ze sceny, zanim zostanie się z niej wyrzuconym, więc ona miała się zająć domem, a on zarabianiem pieniędzy.
Nie, żeby na początku jej to nie pasowało, jednak z czasem zaczęło coraz bardziej dokuczać. Została właściwie sama, bez mężowskiego wsparcia i z pogryzionymi cyckami, kiedy w tym czasie szanowny małżonek radośnie robił karierę ze swoim aparatem. Rzeczywiście przynosił do domu sporo pieniędzy, ale więcej go nie było, zarówno w jej, jak i w życiu ich dzieci.
A teraz od dwóch godzin siedziała prawie nieruchomo na fotelu i próbowała opanować wrzeszczącego niemowlaka. Henio był zupełnym przeciwieństwem Nikolasa – od samego początku dawał matce popalić tak bardzo, że czasami miała ochotę zamknąć za sobą drzwi i więcej nie wracać. Od jego urodzenia nie przespała ani jednej całej nocy, młody ciągle domagał się jedzenia, jej obecności i noszenia na rękach. Już dawno zapomniała, jak to jest spędzić czas samotnie, nawet w toalecie, a kawę od roku pijała wyłącznie zimną. Nawet, kiedy starszy syn, chętnie biorący udział w opiece nad bratem, próbował zabawiać Henia choćby przez chwilę, którą Paulina mogłaby wykorzystać na prysznic czy toaletę, młody wpadał w taką histerię, że potem nie dawało się go uspokoić. Wolała więc nie dopuszczać do jego przeraźliwego wrzasku, bo wtedy wszyscy domownicy na tym tracili.
Lubiła być matką, ale była tym stanem zwyczajnie już wykończona. Teraz też ukradkiem otarła łzę, która potoczyła się jej po policzku. Normalnie była silna i twarda, jak wszyscy w rodzinie Kręciszów. Była najmłodsza z całego rodzeństwa i oczywiście wszyscy mieli ją za najbardziej rozpuszczoną, ale to wcale nie była prawda. W dzieciństwie bracia dawali jej ostro popalić, zwłaszcza że obaj byli sporo od niej starsi, a Dagmara w ogóle traktowała ją jak powietrze. Zresztą do dziś miała ją jedynie za uciążliwą smarkulę, choć Paulina skończyła już przecież słuszne trzydzieści pięć lat. Od Roberta dzieliła ją dekada, między nią a Dagmarą było dwanaście lat różnicy, a do Janusza brakowało jej piętnastu lat, więc to trochę normalne, że od początku była skazana na rodzinną samotność. Kiedy oni wszyscy wchodzili w dorosłość, jej się marzyła Barbie syrenka. Jedynie, i ku zdziwieniu całej rodziny, Janusz znalazł sobie dużo młodszą kobietę, więc Paulina myślała, że przynajmniej w bratowej in spe znajdzie swoją sojuszniczkę. Niestety nie przypadła Agnieszce do gustu, chyba nawet z wzajemnością. Tak więc Paulina Kręcisz-Rogala, choć najmłodsza w całej rodzinie, chyba najskuteczniej ze wszystkich musiała wyhodować sobie grubą skórę. I nie dość, że wydawała się z nich wszystkich najsilniejsza, to jeszcze najbardziej twardo stąpała po ziemi. Po rozpuszczonej smarkuli nie został już nawet najmniejszy ślad.
Henio znów przebudził się z donośnym jękiem. Otworzył jedno oko, a potem z całej siły ugryzł matkę w lewą pierś, do której od niemal dwóch godzin był podłączony na stałe. Paulina syknęła z bólu.
– Mam nadzieję, że dorośniesz szybko i w końcu odzyskam swoje cycki, ciepłą kawę i choć odrobinę czasu – westchnęła ni to do siebie, ni do dziecka. – A jeśli nie, to ostatecznie skończę w jakimś psychiatryku czy innym pokoju bez klamek.