Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wzruszająca opowieść o cudach, które mogą się wydarzyć tylko w Boże Narodzenie.
Dominik wychował się w domu dziecka. Dziś ma już 20 lat i jest samodzielny, ale nadal próbuje odnaleźć swoją mamę. Nie ma pewności, czy zmarła, czy go porzuciła. Pan Ksawery szykuje się do Wigilii, którą znów ma spędzić w pojedynkę. Jego jedyny syn, zajęty swoimi sprawami, nie zamierza pojawić się przy świątecznym stole. Losy dwóch samotnych mężczyzn przetną się niespodziewanie, a połączy ich przypadek… albo przeznaczenie.
Czy Dominik dowie się prawdy o swojej przeszłości?
Co tak naprawdę łączy chłopaka z panem Ksawerym?
I czy magia świąt pomoże im zapełnić pustkę, którą noszą w sercach?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 276
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Justyna Czebanyk
Korekta: Angelika Ogrocka
Skład: Izabela Kruźlak
Konwersja do ePub i mobi: mBOOKS. marcin siwiec
Projekt okładki: Maciej Pieda
Zdjęcia na okładce: shutterstock.com © Khomulo Anna (front);
archiwum prywatne autorki (skrzydełko)
Redaktorka prowadząca: Agnieszka Pietrzak
Wydanie I
© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
Bielsko-Biała 2020
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.
Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
ul. 11 Listopada 60-62
43-300 Bielsko-Biała
www.wydawnictwo-dragon.pl
ISBN 978-83-8172-577-4
Wyłączny dystrybutor:
TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.
ul. Mazowiecka 11/49
00-052 Warszawa
tel. 795 159 275
www.troy.net.pl
Oddział
ul. Legionowa 2
01-343 Warszawa
Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl
Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/dragonwydawnictwo
Pamięci mojej mamy.
Czasem nie wszystko jest takie,
jakie może nam się wydawać.
Zawsze będę Cię kochać.
Dominik
wrzesień
Dominik stał oparty nonszalancko o ogrodzenie i patrzył tępo przed siebie. Kumple coś do niego mówili, ale niewiele z tego słyszał. Z każdej strony grała inna, coraz bardziej schizofreniczna muzyka, a okolicę rozświetlały światła stroboskopów. Wesołe miasteczko tętniło życiem – zupełnie tak samo jak wtedy, szesnaście lat temu, w noc, która zmieniła całe jego życie. Nie lubił lunaparków i jednocześnie je kochał. Przyciągały go jak magnes swoimi kolorami, światłem, muzyką i jedynymi dobrymi wspomnieniami, które od zawsze w sobie pielęgnował. A z drugiej strony nienawidził tego wszystkiego z taką samą mocą, jak to uwielbiał. Nie cierpiał jarmarcznego przepychu, uśmiechniętych ludzi, a najbardziej gówniarzy, ciągnących niecierpliwie swoje matki za ręce, drących się i piszczących z radości przy każdej atrakcji. Najchętniej by nimi potrząsnął i zmazał im uśmiechy z tych niewinnych buziek. To właśnie te okropne bachory boleśnie przypominały mu o tym, co nigdy nie zostało mu dane, ucieleśniały jego najskrytsze marzenia, pragnienia i żale. I udowadniały mu, że jest nikim innym jak tylko zwykłym przegrywem, którego wyparła się nawet własna matka.
Łzy zalśniły mu w kącikach oczu, więc czym prędzej odegnał od siebie głupie myśli. Musiał być twardy, inaczej kumple nie daliby mu żyć. No i Ewka pewnie by go zostawiła, gdyby zobaczyła, jakim jest cieniasem. A na kolejne rozstanie zwyczajnie nie mógł sobie pozwolić.
– Domin, chodź, przejedźmy się na tym. – Marcel wskazał jedną z atrakcji. – Dawaj, nie będzie tak źle!
Cała reszta zaczęła się śmiać, a Ewka pociągnęła Dominika za rękę.
– No chodź, chcę się przejechać.
Dominik popatrzył na ludzi schodzących z karuzeli. Każdy szedł jak pijany, jeden nawet wymiotował w pobliskich krzakach. On sam chyba wyrósł z takich rozrywek i robiło mu się słabo na samą myśl, że miałby usiąść na którymkolwiek z urządzeń. Ostatni raz jechał na karuzeli, kiedy miał cztery lata, potem co roku odwiedzał wesołe miasteczko, ale już nigdy nie skorzystał z żadnej atrakcji. Zamiast tego chodził dookoła i robił zblazowaną minę, a gdy był starszy, popijał piwo prosto z butelki. Ale dzisiaj nie mógł zrobić Ewce przykrości. Chodzili ze sobą ledwie pół roku i zwyczajnie nie chciał jej zawieść. Wyprostował się więc i wciągnął głęboko powietrze, a przynajmniej tak to miało wyglądać, bo w rzeczywistości westchnął ciężko i dał się poprowadzić do najbardziej szalonej atrakcji w tym cholernym wesołym miasteczku. Dzisiaj miał być jej superbohaterem – zupełnie tak samo, jak czuł się nim szesnaście lat temu.
Wszystko kręciło się wokół w coraz bardziej wariackim tempie. Przed oczami migały mu światła, a muzyka rozwalała bębenki w uszach. Jak przez szybę słyszał śmiech Ewki. Musi wytrzymać jeszcze przez chwilę. Jeszcze tylko trochę…
Bał się, oczywiście, że się bał, ale nigdy w życiu nie pokazałby tego kumplom. Był twardy, bo musiał. Bidul nie produkował mięczaków, bo tacy nie mieli szans na przetrwanie. A on przetrwał trzynaście długich lat, więc da radę wytrzymać i te dwie minuty.
Karuzela powoli się zatrzymała, a chłopak obsługujący urządzenie odpinał po kolei zabezpieczenie każdemu z siedzących w wagonikach. Zanim doszedł do Dominika, ten zdążył nieco ochłonąć. Przynajmniej na tyle, by nikt ze znajomych nie zobaczył jego niewyraźnej miny.
– Cudnie było, prawda? – Ewka darła mu się do ucha, próbując przekrzyczeć dudniącą muzykę. – Uwielbiam karuzele. Chętnie przejechałabym się jeszcze raz!
– Nie mam już kasy, mała. – Dominik lekko ją przytulił. – Sorry, ale muszę kupić coś na kolację dla siebie i Heńka.
– Wiadomo, przecież nie mam pretensji. – Dziewczyna wzruszyła tylko ramionami, choć było widać, że jest jej przykro. – To nic, następnym razem.
Pocałowała go prosto w usta i uśmiechnęła się promiennie. Kochał ten jej uśmiech. Lubił na nią patrzeć, kiedy była taka radosna. Podobały mu się jej dołeczki w policzkach i to, jak fajnie mrużyła oczy. Zresztą cała bardzo mu się podobała. Lubił ją, ale nie potrafił powiedzieć, że ją kocha. Może chodziło o to, że byli ze sobą tak krótko, jednak podejrzewał raczej inny powód. Po prostu nie potrafił kochać. Nie pamiętał już, jak to jest i co to w ogóle znaczy. Nikt go tego nie nauczył, nie przekazał mu żadnych wskazówek. Owszem, lubił spędzać z Ewką czas, lubił na nią patrzeć, fajnie było oglądać razem filmy do nocy, a potem uprawiać seks, ale czy to była miłość? Nie tęsknił za nią, raczej była mu potrzebna tak zwyczajnie, do wspólnego życia.
Odkąd opuścił dom dziecka, nie miał zbyt wielu kompanów do rozmowy. No, może poza Heńkiem – psem, którego prawie rok temu uratował spod kół ciężarówki i który od tamtej pory stał się jego jedynym prawdziwym przyjacielem. Tylko że nawet najlepszy psi przyjaciel nie był w stanie zastąpić żywego człowieka, z którym można by zwyczajnie porozmawiać.
Wiadomo, że miał kumpli – Marcela, Grześka i Kubę, ale każdy z nich miał własne życie i Dominik nie zamierzał zawracać im głowy swoimi problemami. Zresztą między facetami o pewnych sprawach się nie gada. Dlatego Ewka była najlepszym lekarstwem na samotność. Idealnie wypełniała tę ludzką lukę w jego życiu, chociaż czasami odnosił wrażenie, że była jedynie za małym plastrem na zbyt dużą ranę. Ale co innego miał zrobić? Korzystał, ile mógł, i brał to, co dawało mu życie. Bez zbędnego marudzenia, bo przecież tak było najlepiej.
– Dobra, słuchajcie, ja się zwijam. Muszę wyprowadzić psa – mruknął do znajomych.
Prawdę mówiąc, miał już serdecznie dość tego wieczoru. Najchętniej poszedłby spać. Wymęczyły go ta karuzela, światła i wspomnienia na siłę próbujące wepchnąć mu się do głowy. Jakie to szczęście, że to cholerne wesołe miasteczko przyjeżdżało do miasta tylko raz w roku. Odbębnił swoje i teraz będzie miał spokój na następne dwanaście miesięcy. A za rok być może będzie zupełnie inaczej.
Kumple nie protestowali, każdy doskonale wiedział, że Dominika nie sposób do niczego zmusić. Jak raz powie, że to koniec imprezy, to znaczy, że koniec. I nie ma sensu go namawiać, żeby został choć chwilę dłużej, niż tego chce.
Pożegnał się ze wszystkimi i pocałował Ewę w usta.
– Chodź, odprowadzę cię do domu, żebyś potem nie wracała sama po nocy.
Zrobiła zbolałą minę i oczy psiaka proszącego o ulubiony smaczek.
– Domin, mogę zostać u ciebie na noc? – Włożyła mu rękę do tylnej kieszeni spodni i przytuliła się do niego mocno. – Nie chcę jeszcze iść do domu.
– A co z twoją mamą? Przecież wiesz, że będzie się martwić.
– Zadzwonię i powiem, że nocuję u ciebie. Nie będzie miała nic przeciwko.
– No dobra, tylko zadzwoń.
Matka Ewki uwielbiała Dominika, a on bardzo ją szanował. I choć Ewka miała tylko osiemnaście lat, rodzicielka często bez wahania pozwalała jej zostawać u niego na noc.
Kiedy on i Ewa zaczęli się widywać, Dominik odbył z mamą dziewczyny poważną rozmowę na najważniejsze tematy. Była zdziwiona i mówiła, że nigdy nie spotkała tak odpowiedzialnego młodego chłopaka. Miał dwadzieścia lat, więc chyba można się było po nim spodziewać dojrzałego zachowania. Tak przynajmniej od zawsze uważał i dla niego było to zupełnie normalne. Rozmawiali nie tylko o tym, że Ewa musi zdać maturę i potem dostać się na studia, ale i o sprawach całkiem intymnych. To było oczywiste, jeśli chciał się spotykać z nieletnią. Nawet potem, kiedy Ewka skończyła osiemnaście lat, niewiele zmieniło się w ich relacjach.
Kiedy chciała u niego nocować, musiała najpierw zameldować się matce. Na początku buntowała się i krzyczała, że nie jest już dzieckiem, ale z biegiem czasu przyzwyczaiła się do tego i teraz całkiem chętnie informowała rodziców, że śpi u chłopaka. Zasady miały być jasne, bo kłopoty były ostatnim, czego Dominik potrzebował w życiu, i starał się ich unikać, jak tylko mógł.
– Załatwione! – Ewce aż zaświeciły się oczy. – Obiecałam, że jutro będę się uczyć, ale za to dzisiaj jestem cała twoja.
W sumie mu to pasowało. Przynajmniej nie będzie rozpamiętywał całego dzisiejszego dnia ani wspominał ostatnich szesnastu lat, użalając się nad sobą. Znowu będzie twardym gościem zamiast mięczakiem, w którego zamieniał się, kiedy był sam. A dzisiaj było blisko, więc tym bardziej nie powinien się rozklejać.
Pieprzyć to wszystko – pomyślał tylko, po czym objął Ewkę ramieniem. Poczuł, że dziewczyna się trzęsie, więc zdjął kurtkę i zarzucił jej na plecy.
– Chodź, mała. Musimy jeszcze kupić coś na kolację.
– I dla Heńka – przypomniała mu Ewa.
– Właśnie. I dla Heńka.
Ksawery
wrzesień
– Tato, przecież wiesz, że nie mogę przylecieć. Na pewno nie teraz, nie dadzą mi urlopu. Może na święta się uda. Obiecałem Eli, że przylecimy do Polski. Aleks też się ucieszy, że cię w końcu zobaczy.
Ksawery doskonale wiedział, że syn nie mówi mu wszystkiego, ale jak zwykle machnął na to ręką. Młodzi są, muszą się wyszaleć. Rozumiał to przecież, a jednak było mu trochę przykro. W lecie nie mieli czasu, więc pewnie i na święta nie będą mogli przylecieć. Od lat mieszkali w Anglii i Polska nie była już dla nich żadną atrakcją. Teraz młodzi latali na wakacje do ciepłych krajów, na Wyspy Kanaryjskie albo Majorkę. Zresztą Michał zawsze powtarzał, że w Polsce to nie urlop. Pewnie, bo tu ani pogody, ani drinków z parasolką. I jego ojciec naprawdę to rozumiał.
Sam nigdy nie był za granicą. No, może raz czy dwa w Czechach, ale tylko przy samej granicy i to jeszcze w czasach Czechosłowacji, kiedy mieli tam dokładnie to samo, co oni tutaj. Na dobrą sprawę nie wiedział nawet, czy chciałby gdzieś pojechać. Michał pokazywał w tym swoim fikuśnym telefonie zdjęcia z różnych miejsc, w których bywali. Wiadomo, były piękne, ale w większości krajów powtarzał się ten sam motyw – morze, basen i palmy dookoła. Tak jakby w kółko jeździli w to samo miejsce. Ksawery zdecydowanie wolał widok z własnego okna. Od zawsze kochał Góry Stołowe. Może nie były najwyższe, ale schodził je wszystkie, znał w nich każdy kamyk i każde wzniesienie jak własną kieszeń. Uwielbiał Ślężę i szlaki na Trójgarb. Czasami, kiedy jeszcze mógł sam wędrować, wybierał się w Karkonosze. Nad polskim morzem był zaledwie parę razy, ale nie spodobało mu się za bardzo, wiało i było jakoś tak… mokro. Góry to co innego – tam nawet wiatr był inny. Ksawery kochał przestrzeń i miał ogromny respekt dla górskich szczytów, podziwiał potęgę natury i dopiero tam czuł się naprawdę wolny. Teraz już od dawna nie wędrował po szlakach, samemu niebezpiecznie, a i lata nie te. Zostały mu jedynie wspomnienia i widok z okna na pobliski uśpiony stożek wulkaniczny zatopiony w gęstym lesie. Niedaleko miał do lasu. Czasami wybierał się powoli, krok za krokiem, powdychać świeże powietrze i poprzytulać się do drzew, ale odkąd dwa lata temu przekroczył osiemdziesiątkę, coraz rzadziej zapuszczał się tak daleko od domu. Miał swoje małe mieszkanko w domu z wielkiej płyty i ogródek nieopodal. Do tego w okolicy dwa sklepy spożywcze i stary warzywniak, w którym dawno temu sprzedawali Żydzi. I nic więcej, bo co właściwie było więcej potrzebne staremu człowiekowi?
Wandzia – jego jedyna żona, a matka Michała – umarła pięć lat temu i od tamtej pory Ksawery wiódł to swoje samotne, powolne życie z dnia na dzień. Michał dzwonił rzadko, pewnie był zapracowany, jak to dzisiaj młodzi. Synowej ciągle było mało pieniędzy, więc tyrali oboje w tej Anglii od rana do nocy. Ich jedenastoletni syn Aleks też rzadko odzywał się do dziadka, ale Ksawery nie miał im tego za złe. Powtarzał sobie zawsze, że młodzi muszą się wyszaleć, tak jak on kiedyś. Tyle że jemu do szaleństwa wystarczały dobre buty i plecak, a im potrzeba palm i drinków z parasolką. A na to wszystko, wiadomo, trzeba zarobić. Dlatego w tym roku pewnie znowu się nie zobaczą. Co prawda, Michał obiecywał, że przylecą latem, ale tak samo było rok i dwa lata temu i zawsze coś im niestety wypadało, że nie mogli go odwiedzić. Teraz nie było inaczej. Jak zwykle wykręcili się brakiem czasu i urlopu oraz ogólnym zmęczeniem. Zjawiali się zawsze na kilka dni w okolicy marca i potem tuż przed Bożym Narodzeniem. Nigdy nie zostawali na święta, tłumaczyli, że bilety drogie i muszą wracać. Ale dobre i to.
Kiedyś chcieli zabrać Ksawerego ze sobą, ale ten zdecydowanie odmówił. Oczywiście nawkładał im do głów typowych dla takiej propozycji frazesów, że starych drzew się nie przesadza, że umrze, jak nie będzie mógł się przejść do żony na cmentarz, w końcu że jest stary i schorowany i nie chce im robić kłopotu. Tak naprawdę chciał polecieć, ale zwyczajnie się bał. Samolotu, lotniska, że nie będzie umiał się zachować i narobi im wstydu. Gdzie będą ciągnąć starego człowieka, który nigdy nawet nie znalazł się w pobliżu żadnego samolotu? Kiedy Michał był mały, Ksawery opowiadał mu o tych wszystkich ogromnych maszynach, jakie widział, z silnikami wielkimi jak dom. A teraz jego syn lata tymi maszynami, jakby wsiadał do pociągu, a jemu samemu samoloty dalej jawią się wyłącznie w snach. Żałował bardzo, że nie dał się wtedy namówić, ale Michał już więcej nie podjął tematu, a mu głupio było się potem upominać. Trudno. Zostanie tutaj, wśród swoich ukochanych gór i ze sklepem U Żyda. Szkoda tylko, że na co dzień nie miał się nawet do kogo odezwać.
Przez tych pięć lat, od kiedy zmarła Wandzia, niewiele miał okazji do rozmowy, przyzwyczaił się więc do samotności. I do ciszy, bo rzadko oglądał telewizję czy słuchał radia. Nie lubił polityki, a o niczym innym nie potrafili dzisiaj mówić w mediach. Żona zawsze twierdziła, że trzeba wiedzieć, co się dzieje w świecie, że trzeba być na bieżąco i iść z duchem czasu. Odkąd pamiętał, grało u nich radio albo telewizor ustawiony na kanał z informacjami. Bo jego żona była światowa, a jemu niepotrzebne było do szczęścia słuchanie kłamstw polityków. Zdecydowanie wolał muzykę – Mozarta, Schuberta i Beethovena. Albo po prostu ciszę. Dzisiaj zdecydowanie ta druga opcja była mu bliższa.
Zamyślił się jeszcze przez chwilę nad losem swojego biednego syna, który nie może nawet przyjechać do starego ojca, bo haruje całe dnie gdzieś na obcej ziemi, ale zaraz otrząsnął się z letargu i wyjrzał przez okno.
– No dobrze – mruknął sam do siebie. – Nie ma co marnować pogody, bo ziemia sama się nie obrobi.
Pozbierał paczuszki z różnymi nasionami zimowych roślin, które kupił w sklepie ogrodniczym, posegregował je według kolejności wysiewu, wziął stare wiadro i rękawice robocze, po czym zamknął za sobą drzwi i poszedł uprawiać swój malutki ogródek. Żeby znowu było pięknie. A kiedy ziemia w przyszłym roku znów wyda plony, zaoszczędzi na tygodniowych wydatkach i może nawet będzie mógł odłożyć trochę grosza, żeby wysłać Michałowi. Przecież Ela mówiła, że ciągle im brakuje.
Dominik
16 lat temu
– Mamusiu, mamusiu, patrz, jakie wielkie koło!
Czteroletni chłopiec stał na samym środku placu, na którym właśnie rozstawiło się wesołe miasteczko. Zadzierał wysoko głowę, wpatrując się w ogromny i kolorowo oświetlony diabelski młyn. Koło kręciło się powoli, a wiatr huśtał zawieszonymi na nim wagonikami. Słychać było muzykę i śmiechy ludzi korzystających z poszczególnych atrakcji. Dominik tak bardzo marzył o tym, żeby przejechać się na tym wielkim kole.
Nigdy wcześniej nie był w wesołym miasteczku. Mama zabierała go w różne miejsca, ale nigdy, przenigdy i nigdzie nie było tak pięknie. Dominik chciałby tu zostać. Najlepiej na zawsze. Lubił patrzeć, jak inni się śmieją, wtedy i jemu było bardzo wesoło, no i podobały mu się te wszystkie kolory i dźwięki. Mama też wyglądała pięknie. Miała zwiewną sukienkę, rozpuszczone długie włosy i cudne piegi na uśmiechniętej buzi. Kochał te mamy piegi, bo miał dokładnie takie same. W ogóle wszyscy mówili, że Dominik jest kopią swojej mamy. Chłopiec nie do końca jeszcze rozumiał, co to oznaczało, ale bardzo lubił, kiedy tak mówili. Mama się wtedy śmiała i przytulała go mocno. Zresztą zawsze go przytulała. Wystarczyło, by podszedł, zarzucił jej rączki na szyję i już była cała jego. Bez znaczenia, co właśnie robiła. Czasami denerwowała się na niego trochę, mówiła, że jest zajęta, a Dominik jej przeszkadza, ale chyba tylko żartowała, bo gdy tylko podchodził, natychmiast odkładała wszystko i ściskała go ile sił. Czasami aż troszkę bolało to ściskanie, ale tylko troszeczkę, a wtedy on udawał, że płacze, a mamusia tuliła go i całowała. I mówiła, że to z miłości i że nigdy nie pozwoli mu zrobić żadnej krzywdy. Zawsze mówiła, że najchętniej by go zjadła, i wtedy udawała, że pożera mu brzuszek i nóżki, a on śmiał się w głos. Miał zdecydowanie najlepszą mamę na całym świecie i obiecywał sobie, że jak już będzie duży, to na pewno się z nią ożeni. A wtedy będzie nie tylko jego mamą, ale i żoną. To by dopiero było!
Taty chyba żadnego nie miał. Trochę się zdziwił, jak kiedyś w przedszkolu jedna z dziewczynek powiedziała mu, że nie można tak po prostu nie mieć taty i że to przecież nienormalne. Wrócił wtedy do domu i zapytał o to mamę. Widział, że mamie zrobiło się przykro, ale powiedziała, że on akurat taty nie ma i że tak się zdarza. A skoro mama tak powiedziała, to tak musiało być. Zresztą nie lubił, kiedy mama była przygnębiona, a ten temat zdecydowanie ją zasmucił, więc Dominik postanowił już więcej o to nie pytać. Jak widać, jednak nie każdy musi mieć tatę i chłopiec nie zamierzał się nad tym więcej zastanawiać. Miał najcudowniejszą mamę pod słońcem i to mu w zupełności wystarczało.
W ogóle odkąd pamiętał – a nie pamiętał zbyt wiele – zawsze byli z mamą sami. Mieszkali w malutkim mieszkanku na pięknej ulicy Słonecznej, bardzo wysoko na górze i trzeba było wchodzić po schodach. Dominik czasami nie miał siły, zwłaszcza gdy pobiegał z dziećmi na placu zabaw albo w przedszkolu działo się coś bardzo fajnego, wtedy mama brała go na ręce i niosła na samą górę. Niekiedy odwiedzały go różne ciocie. Tak na nie mówił, chociaż mama tłumaczyła, że żadna z nich nie jest jego prawdziwą ciocią, tylko przyszywaną, bo tak naprawdę to jej serdeczne przyjaciółki. Mama rozmawiała z nim o różnych rzeczach, z których często niewiele rozumiał, ale kiwał wtedy główką i udawał, że przecież wszystko jest jasne. Te przyszywane ciocie też były fajne. Niektóre miały dzieci, więc były fajniejsze, bo wtedy się nie nudził. Ale te inne też były całkiem miłe, przynosiły mu zabawki albo czekoladki. Nie przychodziły jednak często, bo oboje z mamą pracowali – mama chodziła co rano do swojej pracy, a Dominik do swojej, czyli do przedszkola. Ale za to po południu mieli zawsze czas dla siebie. I mama nigdy nie przestawała się uśmiechać.
Teraz stał przy tym ogromnym kole i ściskał mamę za rękę najmocniej, jak tylko potrafił. Tak bardzo chciał się na nim przejechać.
– Kotku, a nie będziesz się bał? – mama kucnęła przy nim i szepnęła mu do ucha.
Dominik wypiął się i wyprostował. On miał się bać? Nigdy! Pokręcił przecząco głową, wciąż wpatrzony w kolorowe światła.
– Bo wiesz, ja się jednak trochę boję. Popatrz, jak tam jest wysoko. – Mama też zadarła głowę do góry.
Blask reflektorów odbijał się od jej piegowatej buzi.
– A ja się nie boję. Pójdziemy? Proszę… – Dominik przysunął się do mamy i objął ją mocno za szyję. – Nie bój się, mamusiu, przecież będę tam z tobą.
Mama zawsze mu tak mówiła i zawsze działało. Natychmiast przestawał się bać. Bo co mogło mu się stać, kiedy była obok? Teraz widział, że mama uśmiechnęła się szeroko. Czyli już się nie bała.
Pocałowała go w policzek i szepnęła mu do ucha:
– Jeśli ty będziesz tam ze mną, to chyba faktycznie nie mam się czego obawiać. Chodź, mój bohaterze. Przejedźmy się.
Aż się zatrząsnął z radości. Nie mógł się już doczekać. Pobiegli razem, Dominik podał pani w okienku pieniążek, który dała mu mama, i w końcu zasiedli w chyboczącym się wagoniku. Kiedy młyn ruszył, chłopiec aż zachłysnął się z przejęcia. Ach, jak było pięknie! Jechali razem w górę, podziwiając panoramę miasta na tle zachodzącego słońca. Dominik najchętniej przytknąłby nos do krat wagonika, żeby być jeszcze bliżej tego wszystkiego, ale mama mocno trzymała go za rękę. Chyba rzeczywiście się bała, więc chłopiec szybko dał się okiełznać i usiadł karnie koło rodzicielki. W końcu obiecał jej, że będzie tam i będzie się nią opiekował. A przecież zawsze trzeba dotrzymywać obietnic.
Mama mówiła mu wiele rzeczy, dużo tłumaczyła i uczyła go, jak być dobrym. Dlatego Dominik doskonale wiedział, że dotrzymywanie danego słowa jest bardzo ważne. Siedział więc grzecznie koło mamy i trzymał ją za rękę.
– Patrz, kotku, patrz, jak pięknie dookoła. Zobacz, tam jest nasz dom! – Pokazała mu palcem miejsce, gdzie mieszkali.
W pierwszym momencie go nie zauważył, ale po chwili dostrzegł kwadratowy budynek, ukryty między innymi takimi samymi budynkami w okolicy. Oczy otworzyły mu się ze zdziwienia. To był najpiękniejszy dzień w jego calutkim życiu! Ten wiatr we włosach, te kolory, muzyka i nawet ich własny dom, który mógł zobaczyć z tak wysoka.
Kiedy zeszli z karuzeli, nie chciał wracać do domu. Troszkę kręciło mu się w głowie, ale tu było tak wspaniale! Namówił mamę jeszcze na szaloną jazdę elektrycznymi samochodzikami, a potem na kolejne dwie karuzele. Pod koniec miał już trochę dość, na dworze zrobiło się całkiem ciemno, a on sam był bardzo zmęczony.
– Może pójdziemy do domu?
– Nie, jeszcze chwilę, mamusiu – odpowiedział Dominik i ziewnął przeciągle.
Prawda była taka, że chciał już do łóżka, ale trudno mu było się oderwać od tego wszystkiego, co działo się dookoła. Jednocześnie chciał tam zostać i wrócić do domu, i sam nie mógł zdecydować, czego pragnie bardziej.
– Dobrze, w takim razie jeszcze jedna karuzela i idziemy. Jutro też jest dzień, i pojutrze. Wrócimy tu, zanim odjadą, obiecuję.
Poszli skorzystać z ostatniej atrakcji, ale Dominik nie bawił się już tak dobrze. Chyba ostatecznie zmęczenie wzięło górę. Przy wyjściu mama wygrała dla niego niebieskiego misia z klapniętym uszkiem i kupiła mu porcję waty cukrowej na drogę. Chwilę później Dominik ledwo człapał do domu, ziewając przeciągle.
– Zaraz mnie połkniesz, króliczku – zaśmiała się mama.
Najchętniej wtuliłby się w nią mocno i zasnął, ale mieli jeszcze kawałek do przejścia. Dzielnie wszedł po schodach i szybko jak na czterolatka rozebrał się do kąpieli. Po kilkunastu minutach w końcu mógł wtulić się w ukochane ramiona mamy.
Jak zawsze położyła się koło niego i głaszcząc go po głowie, tak jak lubił najbardziej, zaczęła mu nucić prosto do ucha ich ulubioną kołysankę:
– Był sobie król, był sobie paź i była też królewna…*
Dominik więcej już nie usłyszał, bo zasnął słodko, tuląc do siebie nowego niebieskiego misia z klapniętym uszkiem.
*Był sobie król to śpiewana na tradycyjną melodię ludową kołysanka. Została napisana przez Janinę Porazińską – autorkę utworów dla dzieci i młodzieży znaną w dwudziestoleciu międzywojennym (przyp. autorki).
Ksawery
5 lat temu
Wanda odeszła. Tak naprawdę. Mimo że minął tydzień, Ksawery wciąż nie potrafił zrozumieć, co się właściwie stało. I nie dopuszczał do siebie myśli, że już jej więcej nie zobaczy.
To było jak sen. Jakby oglądał wszystko przez szybę – patrzył, ale nie widział, słuchał, ale nie słyszał. Głosy dochodziły do niego niby z głębokiej studni, stłumione i niezrozumiałe.
Po ich niewielkim mieszkanku kręcili się ludzie. Zdecydowanie za dużo ludzi jak na ten skromny metraż. Wandzia zawsze mówiła, że po prostu nie godzi się przyjmować więcej niż kilka osób w tym samym czasie, bo to niekomfortowe dla każdego tak się cisnąć ramię przy ramieniu. A teraz było tu co najmniej dwadzieścia osób. Ksawery nawet nie liczył i prawdę mówiąc, nie było mu to do niczego potrzebne. Rzeczywiście wszyscy stali koło siebie, prawie dotykając się ramionami. Jakie to szczęście, że jego żona tego nie widziała. Na pewno by się zawstydziła, że nie może ich odpowiednio ugościć.
Z jednego ucieszyłaby się bardzo. Przedwczoraj przylecieli Michał z Elą i małym Aleksem. Wanda uwielbiała swojego wnuczka. Ksawery zresztą też, ale starał się zawsze powściągać emocje. Wiadomo, czasem uronił jakąś łzę, co w jego wieku było zupełnie normalne, ale zawsze uważał, że im mniej ludzie o nim wiedzą, tym lepiej dla nich samych. Nie, żeby miał coś do ukrycia, po prostu nie lubił dzielić się własnym życiem i przemyśleniami. Kochał małego Aleksa, ale nigdy mu o tym nie mówił. Uważał, że to przecież oczywiste, a mówienie o oczywistościach nie ma najmniejszego sensu. Michałowi też nigdy nie wyznawał uczuć. Co innego jego ukochana żona. Byli razem przez prawie pięćdziesiąt lat, a ona do samego końca nie przestała mówić – i trzeba zaznaczyć, że robiła to pięknie – nie tylko o uczuciach. Była mistrzynią snucia historii i opowiadania o wszystkim, co spotkało ją w ciągu dnia. Czasami Ksawery nie miał ochoty słuchać, ale nawet kiedy wyłączał się na długie minuty, Wandzia nie przestawała mówić. I denerwowała się bardzo, kiedy dawał się złapać na kłamstwie. Bo oczywiście zawsze twierdził, że słucha jej uważnie. Z biegiem lat nauczył się najróżniejszych pomruków, potakiwań i grymasów, żeby przynajmniej złapać oddech od tego jej gadania. Wandzia więc gadała, a on przytakiwał w odpowiednich momentach i oboje byli zadowoleni. A teraz nie było jej i nie było nawet komu niedbale przytaknąć.
Nauczyli się siebie na pamięć. Jedno doskonale wiedziało, czego oczekuje drugie, o czym myśli i za czym tęskni. Właściwie mogliby się porozumiewać bez słów, no ale Wandzia tak bardzo lubiła mówić… A teraz to wszystko runęło jak zamek z piasku. To, co łączyło go z żoną, było prawdziwym porozumieniem dusz, nawet kiedy oddalali się od siebie. Ludzie dokoła mówili, że taka miłość zdarza się raz na sto lat, ale dla nich to było jak najbardziej normalne i naturalne. Poznali się, pokochali i postanowili spędzić ze sobą życie – to przecież takie proste. Kiedyś po prostu tak to działało, dziś przy większych kłopotach ludzie natychmiast składają broń. A jemu i Wandzi niewiele było trzeba do prawdziwego szczęścia.
Nie mieli wspólnych pasji, nie grywali razem w brydża i nie kochali tych samych starych filmów. On miał swoje góry i ogródek za domem, a ona haftowała przecudne obrusy i serwetki. On lubił stare westerny, ona komedie romantyczne. Mimo tego, a może właśnie dlatego doskonale się uzupełniali. Czasem odpoczywali od siebie, każde zamknięte w swoim świecie, by za chwilę wrócić stęsknieni i jeszcze bardziej spragnieni siebie nawzajem. Chyba ludzie mieli rację – taka miłość rzeczywiście zdarzała się raz na sto lat.
A teraz to wszystko się skończyło. Zupełnie nieoczekiwanie. Wanda przecież nie chorowała. No, może trochę, jak to w ich wieku. Gdzieś jej strzykało, coś dokuczało, ale nic, zupełnie nic nie zwiastowało tak szybkiego końca. Któregoś ranka, dokładnie tydzień temu, po prostu się nie obudziła. Ksawery jak codziennie wstał wcześniej, napalił w piecu – bo choć to maj, to noce wciąż bywały chłodne – zaparzył herbatę w ulubionym dzbanku żony i przygotował śniadanie. To był ich rytuał, odkąd oboje przeszli na emeryturę. Nie chciał jej budzić, spała tak słodko, kiedy wychodził z sypialni, ale w końcu zaczął się niepokoić. Wanda nigdy nie spała dużo dłużej od niego. Wewnętrzny budzik mieli ustawiony na podobną godzinę, z tym że on musiał się od razu rozruszać, a ona lubiła jeszcze przez chwilę poleżeć.
Kiedy wszedł do sypialni, Wanda spała jak zawsze. Tak samo spokojnie i tak samo pięknie jak co dzień. Ksawery przystanął w drzwiach, by popatrzeć na swoją żonę. Lubił na nią patrzeć. Była piękna jak przed laty. Oczywiście postarzała się znacząco, jej twarz była poprzecinana gęstą siecią zmarszczek, ale w oczach cały czas tańczyły te cudne iskierki, w których kiedyś się zakochał i które uwielbiał do dziś.
– Kochanie, śniadanie na stole – szepnął do niej jak zwykle, kiedy nie wstawała za długo.
Nie poruszyła się. Nachylił się do jej policzka, by pocałować ją jak każdego ranka, ale Wanda już tego nie poczuła. Za to Ksawerego ogarnął chłód. Taki nieprzenikniony i ostateczny. Jego żona nie żyła. Westchnął ciężko, pogładził ją po siwych włosach, jeszcze raz się nachylił, pocałował ją lekko w policzek, przysunął sobie krzesło i dopiero gdy usiadł, łzy gęstym strumieniem popłynęły mu z oczu.
Nawet nie pomyślał, żeby wzywać karetkę. Doskonale wiedział, że na to było już za późno. Siedział tak, gładził ją po ręce i mówił do niej, zupełnie jakby go słyszała. Zresztą wierzył, że w jakiś sposób cały czas tam była, bo przecież nie mogła odejść tak zwyczajnie i bez pożegnania. Potem wstał i zadzwonił do Michała.
To syn zajmował się wszystkim, Ksawery nie był wtedy w stanie myśleć. Był spokojny, ale zupełnie nieobecny, jakby część niego odeszła razem z żoną. I tak właśnie było. Wanda zabrała ze sobą najważniejszy element – serce.
Dzisiaj siedział w fotelu i patrzył na ludzi, którzy kręcili się dookoła. Michał wyprawił matce piękny pogrzeb, z mową pożegnalną, mnóstwem kwiatów i maleńką urną, w której ostatecznie pochowali prochy Wandy. Ksawery był obok tego wszystkiego. Tak jakby nie uczestniczył w całej ceremonii, jakby zupełnie go nie dotyczyła.
Świat się dla niego skończył, nie było więc sensu brać w nim więcej udziału. Będzie musiał nauczyć się żyć bez niej, ale to nie będzie takie samo życie. Bo już przecież nigdy nie będzie tak samo…
Dominik
wrzesień
– Uwielbiam to zdjęcie.
Ewka kręciła się po niewielkiej kawalerce Dominika, zaglądając we wszystkie kąty. Lubił ją taką, widać było, że czuła się tu komfortowo.
Teraz siedziała u niego na łóżku i wpatrywała się w ramkę stojącą na szafce. To jedyne zdjęcie, jakie zostało mu z poprzedniego życia. Stał z mamą na środku placu, gdzie było rozstawione wesołe miasteczko. Ona miała na sobie letnią sukienkę, a on krótkie spodenki. Uśmiechali się oboje i wyglądali na absolutnie szczęśliwych. To była jedyna fotografia mamy i jedyne wspomnienie o niej, które pielęgnował w sobie jak najcenniejszy skarb. Nie pamiętał, kto zrobił to zdjęcie, podejrzewał, że był to jeden z handlarzy z lunaparku. Przez te wszystkie lata polaroid zdążył wyblaknąć, ale dla Dominika i tak była to najpiękniejsza pamiątka. Bo potem już nic nie wyglądało tak jak wcześniej.
– Jesteś bardzo podobny do swojej mamy. – Ewka spoglądała raz na zdjęcie, a raz na krzątającego się po maleńkiej kuchni Dominika. – Macie to samo spojrzenie i zupełnie identyczne uśmiechy. Nigdy o niej nie opowiadasz. Dlaczego?
– Bo niewiele pamiętam. – Dominik stanął za dziewczyną i oparł głowę o jej ramię. – Zresztą nie lubię o tym mówić. Było, minęło.
– A ja bym chciała, żebyś mi opowiedział. Jak sobie pomyślę, że miałabym żyć bez własnej mamy… Nie wyobrażam sobie tego, nie dałabym rady. Musiałeś być bardzo samotny. Co się właściwie z nią stało?
Chłopak zamknął oczy i westchnął ciężko. Nie chciał o tym rozmawiać i w zasadzie nigdy tego nie robił. Kumpli i tak to nie interesowało – dla nich był Dominem z bidula i na tym kończyła się jego historia. Nikt nie wnikał, co się wydarzyło i dlaczego. I to prawda, bywał z tym wszystkim bardzo samotny.
Dzieciaki w placówce miały podobne problemy, ale raczej nie dzieliły się między sobą doświadczeniami. Każdy próbował po prostu przeżyć w tych nie najłatwiejszych warunkach. Jedni załamywali się zupełnie, inni patrzyli w okno z nadzieją, że może ktoś przyjdzie zabrać ich wreszcie do prawdziwego domu, a jeszcze inni wyładowywali się na słabszych. Dominik po prostu o tym nie mówił. I tak chyba było najłatwiej. Ewce też nie miał zamiaru za dużo zdradzać. Tak naprawdę niewiele wiedział, a historia, którą przekazała mu wychowawczyni, wcale nie była pozytywna. Poprzednie dziewczyny też nigdy nie pytały, więc miał sprawę z głowy, ale Ewa lubiła dociekać. Prędzej czy później będzie musiał jej coś opowiedzieć.
– Nie wiem. – Usiadł na łóżku koło dziewczyny. – Nie wiem, co się z nią stało.
Ewka odwróciła się do niego i popatrzyła mu głęboko w oczy.
– To przecież bez sensu. Musieli ci coś powiedzieć. Przecież nie zabiera się dziecka fajnej mamie ot tak i nie umieszcza go w bidulu. Przepraszam… – zmitygowała się natychmiast. – Nie chciałam tak powiedzieć.
– Spoko, przecież każdy tak mówi. Nie mam żalu. Bidul to bidul. Część mojej historii. – Dominik wzruszył ramionami. – Kiedy się obudziłem, jej już nie było. Powiedzieli mi, że mama umarła, ale przecież ludzie nie umierają tak sobie. Nie pamiętam, żeby na coś chorowała. Poza tym nigdy nie widziałem jej grobu ani nawet żadnych dokumentów, które świadczyłyby o tym, co się stało.
– Czyli co? Tak po prostu zniknęła? Rozpłynęła się w powietrzu?
Chłopak znowu wzruszył ramionami.
– Serio nie wiem. Miałem wtedy cztery lata i niewiele z tego wszystkiego rozumiałem. Powiedzieli mi tylko, że mama nie żyje, a ja muszę iść z nimi. Poszedłem, bo co innego mogłem zrobić?
– Nie miałeś żadnej rodziny? Co z twoim ojcem?
– Tego też nie wiem. Mama zawsze mówiła, że nie taty. Kiedyś obiecała, że mi o nim opowie, jak dorosnę, ale nie zdążyła.
– A babcia, dziadek? Jakaś dalsza rodzina?
Dominik pokręcił głową.
– Nie mieliśmy nikogo. Zawsze byliśmy sami i tak nam było najlepiej. Przynajmniej ona tak mówiła, a ja jej wierzyłem.
– Szkoda. – Dziewczyna przytuliła się do niego. – Chciałabym, żebyś ją kiedyś odnalazł. Myślę, że zasłużyłeś na to, żeby wiedzieć, co się właściwie wydarzyło. Jeśli chcesz, pomogę ci jej poszukać.
Dominik objął ją ramieniem.
– Dzięki, mała, ale to już przeszłość. Teraz lepiej zajmijmy się teraźniejszością, bo coś czuję, że Heniek może nie być zbyt szczęśliwy.
Kudłaty pies leżący w przejściu podniósł łeb na dźwięk swojego imienia. Od dłuższego czasu nasłuchiwał, bo czuł, że Dominik przygotowuje mu jego ulubioną kolację. Podniósł się leniwie, podszedł do swojego pana i położył mu łeb na kolanach.
– Dobra, piesku, już sprawdzam, czy ostygło. Musisz być piekielnie głodny. – Dominik podrapał psa za uchem, pocałował Ewkę w czubek głowy i ruszył do mikroskopijnej kuchni.
Dziewczyna została w pokoju i dalej przyglądała się zdjęciu. Chłopak patrzył na nią z daleka. Chyba na dobre się zakochał, choć bronił się bardzo przed tym, co siedziało mu teraz w głowie. Była młoda, niedawno skończyła osiemnaście lat, za niespełna rok miała zdawać maturę, a potem pewnie pójdzie na swoją wymarzoną architekturę i zostawi go dla jakiegoś sympatycznego studenta. Starał się o tym nie myśleć, bo najchętniej zatrzymałby ją dla siebie. Była najlepszym, co spotkało go w ciągu ostatnich kilkunastu lat, ale w sumie wcale by się jej nie dziwił, bo co mógłby jej zaoferować? Miał dwadzieścia lat, kiepską pracę na kasie w markecie i żadnego wykształcenia. Jakimś cudem zdał maturę, ale zaraz po niej wyprowadził się z domu dziecka. Nie było szans, żeby poszedł na jakiekolwiek studia. Placówka, jak większość jej podobnych, była mocno niedofinansowana, a i tak pękała w szwach. Nie było kasy ani warunków do dalszej nauki. Zresztą nie chciał tam zostać. Najbardziej ze wszystkiego pragnął opuścić to ponure miejsce i skorzystał z pierwszej okazji, żeby się stamtąd wyrwać. Dostał od miasta to małe mieszkanko i trochę pieniędzy na nowy start. Nie miał wyboru, musiał zacząć pracować.
W zasadzie nie było źle, jakoś wiązał koniec z końcem, Heniek też był zaopiekowany, a od czasu do czasu mógł sobie nawet pozwolić na zaproszenie Ewki do kina. Na razie jej to wystarczało, ale kiedy pójdzie na studia, zobaczy, jak żyją jej rówieśnicy, i wszystko się skończy. Takie życie – już zdążył się do tego przyzwyczaić. Dlatego starał się nie przywiązywać do niej za bardzo, żeby potem jak najmniej cierpieć. Ale musiał przyznać, że z dnia na dzień zakochiwał się coraz bardziej.
– O czym tak myślisz, mój myślicielu? – Nawet nie zauważył, kiedy podeszła do niego od tyłu i przytuliła się do jego pleców.
Zrobiło mu się przyjemnie ciepło.
– A, tak się jakoś zamyśliłem. Fajnie, że jesteś.
Pocałowała go w policzek i zaczęła nakrywać do stołu. Zjedli przygotowane przez Dominika naprędce spaghetti z sosem pomidorowym. Ewka coś jeszcze opowiadała z przejęciem, ale chłopak jej nie słuchał, pogrążony we własnych myślach. Zasiała w nim ziarno niepewności. Maleńkie ziarenko, które właśnie zaczęło kiełkować. Jakoś nigdy o tym nie myślał, ale może rzeczywiście fajnie byłoby znowu spróbować odnaleźć mamę?
Kiedyś, zwłaszcza na początku, bardzo tego chciał i próbował się dowiedzieć, ile zdołał, ale był wtedy za mały, by ktokolwiek mógł traktować go poważnie. Potem chyba przywykł do sytuacji, w której się znalazł. Tak było łatwiej i przede wszystkim spokojniej. W bidulu nie można mieć nadziei, bo tacy najmarniej kończą. Tam każdy żyje własnym życiem i nie wspomina przeszłości. Mazgaje nie mają łatwego życia, a Dominik od zawsze najbardziej cenił sobie święty spokój. Kiedyś jednak próbował. Rozmawiał z wychowawcą, ale usłyszał tylko, że jego mama nie żyje i żeby nie zawracał mu głowy. Potem poszedł do urzędu, ale i tam odbił się od ściany. Smutna urzędniczka nie bardzo chciała z nim rozmawiać. Naprędce sprawdziła dokumenty i stwierdziła, że niczego tu nie ma i pewnie coś mu się pomyliło. Dlatego odpuścił. Nikt nie chciał mu pomóc, a on nie szukał kłopotów. Wrósł w swoje środowisko i już nawet przestał myśleć, że cokolwiek mogłoby się zmienić. A teraz ta drobna dziewczyna z blond włosami wywróciła jego myślenie do góry nogami. Nie dość, że wdarła się do jego życia, to jeszcze zrobiła w nim prawdziwą rewolucję, roznosząc w proch wszystko, co przez te lata udało mu się poukładać.
Zasnęła natychmiast, wtulona w niego jak mały niedźwiadek. Leżał koło niej, wąchał jej włosy i zastanawiał się, co teraz z nim będzie. Był jej wdzięczny, ale jednocześnie bał się okrutnie. Bo co się stanie, jeśli rzeczywiście okaże się, że mama nie umarła, tylko odeszła i zostawiła go samego? Bo może wcale go nie chciała, a Ewka, kiedy dowie się o wszystkim, też się od niego odsunie? Serce waliło mu jak oszalałe. Wystarczyło jedno zdanie, żeby rozpalić w nim chęć powrotu do przeszłości. Nikt nigdy nie zaproponował, że mu pomoże, Ewka też jakoś do tej pory nie zwracała uwagi na to zdjęcie. Ten wieczór był doprawdy dziwny. Najpierw cholerne wesołe miasteczko, a teraz to.
Dominik pomyślał, że jednak jest słaby, skoro tak niewiele było trzeba, by na nowo obudzić w nim nadzieję. Choć może to wcale nie jest takie złe –pomyślał, po czym jeszcze mocniej wtulił się w Ewę i pierwszy raz od dawna zasnął z uśmiechem na ustach.
Ksawery
wrzesień
Starszy pan od rana planował kolejny dzień. Jak zwykle wybierał się do swojego ogrodu. Jesień zbliżała się coraz większymi krokami, właściwie do jej rozpoczęcia zostało jedynie kilka dni, trzeba więc było odpowiednio przygotować drzewa, zabezpieczyć krzewy, zerwać ostatnie śliwki i zimową odmianę jabłek. A na koniec sezonu jak zwykle rozpalić wielkie ognisko z suchych gałęzi. Choć pogoda wciąż była piękna, w powietrzu czuło się już ten chłodny powiew zwiastujący koniec lata.
Kiedyś, gdy jeszcze żyła Wanda, no i Michał mieszkał niedaleko, każdej jesieni wspólnie wybierali się na działkę palić ostatnie oznaki lata i przygotowywać ogród do zimy. Zapraszali znajomych, sąsiadów, układali stos z uzbieranych przez cały sezon suchych gałęzi i biesiadowali często do samego rana. Piekli kiełbasy i ziemniaki w popiele. Prezes ogródków działkowych oczywiście zżymał się na te praktyki i nasyłał na nich regularnie straż pożarną, ale Ksawery niewiele sobie z tego robił. Potem już wszyscy wiedzieli, że u starego Grójca nic złego nie ma prawa się wydarzyć i odpuszczali sobie naloty, pozwalając bawić się im w tę jedną noc w roku. Wszystko skończyło się wraz z odejściem Wandy. Tak naprawdę to ona trzymała to w ryzach, zresztą nie tylko to. Skończyły się jesienne ogniska, jak i w ogóle spotkania ze znajomymi. Ksaweremu w zasadzie niespecjalnie to przeszkadzało. Michał wyjechał za chlebem, a cała reszta miała swoje mniej lub bardziej udane życia. Ksawery lubił samotność, czasem wręcz bardzo ją sobie chwalił, ale kiedy szczególnie mu doskwierała, wsiadał w najbliższy autobus i jeździł po mieście w tę i z powrotem. Sycił się patrzeniem na ludzi, nawet jeśli oni prawie go nie zauważali. Jemu wystarczała ich obecność, nie musieli nic do niego mówić. Przez lata samotnego chodzenia po górach nauczył się bycia tylko ze sobą. A gdy już napatrzył się na różne twarze przypadkowych ludzi, podróżujących tym samym co on środkiem lokomocji, wracał do swojego ogrodu, do swoich drzew i krzewów, które chyba jako jedyne potrzebowały go z wzajemnością.
Dzisiaj w planach miał porządkowanie grządek po zebranych warzywach. Na samą myśl o tym uśmiechał się do siebie. To była najprzyjemniejsza część jego ukochanej pracy. Już nie mógł się doczekać, pozbierał więc swoje narzędzia, wziął stary wózek i poczłapał po swojemu w stronę ogródków działkowych.
– Dzień dobry, panie Ksawery! – Ta mała od Bielskich ukłoniła mu się grzecznie.
– Dzień dobry, moje dziecko! – odpowiedział i uśmiechnął się.
Bardzo lubił tę dziewczynę. Właściwie nie była już taka mała… O ile dobrze pamiętał, na wiosnę będzie zdawała maturę, więc była całkiem dorosła. Przynajmniej jeśli chodzi o prawo, bo tak naprawdę dla niego chyba zawsze zostanie miłym dzieciakiem.
Pamiętał, jak ganiała z rodzeństwem po podwórku. Od zawsze ją lubił, bo była grzeczna i ułożona. Kłaniała się uprzejmie i zwracała do starszych z należytym szacunkiem. Jej młodszy brat tak samo. Po prostu dobrze wychowane dzieciaki.
W domu jakoś im się nie przelewało, ale widać było, że tworzyli naprawdę udaną rodzinę. Lubił ich i Wanda też ich lubiła. Czasami zapraszali go do siebie, zwłaszcza kiedy został sam, ale nigdy tam nie poszedł. Sam też nigdy ich jakoś nie zapraszał. Tak chyba było wygodniej, a poza tym oni wszyscy byli tacy młodzi. O czym mieliby rozmawiać z nim, starym? Kiedyś Michał nawet bawił się z matką dziewczyny. Ksawery pamiętał, jak biegali razem po podwórku, ale potem wiadomo – każde poszło w swoją stronę. A dzisiaj, proszę bardzo, jej najstarsza latorośl już prowadza się z chłopakami.
Akurat szli razem za rękę. Ksawery miał dość nowoczesne myślenie, więc nawet mu się to podobało. W ogóle lubił młodych – zawsze biła od nich taka radość i świeżość. Oczywiście, że im zazdrościł. Uważał, że każdy stary człowiek powinien zazdrościć młodym, że mają jeszcze tyle do przeżycia, ale mimo wszystko starał się nie być zrzędliwym staruchem (obiecał sobie kiedyś, że nigdy w życiu nie będzie zrzędził, zresztą Wandzi na pewno by się to nie spodobało). I teraz musiał przyznać sam przed sobą, że ładna z tych dwojga była para.
On był chyba trochę starszy, a przynajmniej na takiego wyglądał. Też ukłonił się grzecznie, czym natychmiast zapunktował u starego człowieka. Kultura u młodzieży liczyła się najbardziej. Ksawery uśmiechnął się szeroko, przywitał z nimi i poszedł w swoją stronę.
Odwrócił się jeszcze, żeby choć przez chwilę ponapawać się widokiem młodości, i nagle poczuł, jak ziemia usuwa mu się spod stóp. Zupełnie nie wiedział, co się z nim stało, nie zdążył się nawet złapać wózka, który prowadził przed sobą, kiedy runął jak długi na chodnik. W pierwszej chwili nie bardzo zrozumiał, co się wydarzyło, ale sekundę później ocknął się ze zdziwienia. Niezdarnie próbował się podnieść, ale bardzo bolała go noga. Aż syknął.
Młodzi chyba niczego nie zauważyli. Byli zbyt daleko, żeby usłyszeć, jak upadł. Jeszcze raz spróbował się pozbierać, ale ból był silniejszy niż jego chęci.
– Pomocy! – zawołał cicho. – Ratunku!
Było mu wstyd. Do tej pory radził sobie sam i nigdy nie prosił o czyjąś łaskę, a tu nagle, w zupełnie beznadziejny sposób i tylko z chęci popatrzenia na młodych ludzi, wyrżnął o chodnik jak ostatnia ciamajda. Nikt nie usłyszał jego wołania. Młodzi już zbliżali się do drzwi wejściowych do budynku, a dookoła nie było nikogo więcej. Jeśli wejdą do środka, będzie zdany tylko na siebie.
– Ratunku! – tym razem krzyknął, ile sił w płucach.
Odwrócił się ostatkiem sił i zauważył, że dziewczyna też obróciła się w jego kierunku. Chwilę później oboje młodzi biegli, by mu pomóc.
– Panie Ksawery! – Ewa krzyczała już z daleka. – Panie Ksawery, nic panu nie jest?
Jej chłopak wyprzedził ją nieznacznie i jako pierwszy zdołał przybiec na miejsce.
– Wszystko w porządku? – Kucnął przy chorym.
– Chyba złamałem nogę. Boli jak szlag. – Ksawery starał się nawet na niego nie patrzeć. Spuścił głowę i masował się po coraz bardziej puchnącej kostce. – A niech to! Pomożesz mi wstać, młody człowieku?
Dominik próbował go dźwignąć, ale starszy pan tylko skrzywił się z bólu.
– Raczej nie obejdzie się bez karetki. Nie chciałbym pana bardziej uszkodzić. Ewuś – zwrócił się do dziewczyny – dzwoń po pogotowie. To chyba złamanie.
Zdjął kurtkę i zarzucił Ksaweremu na ramiona. W zasadzie sam nie wiedział dlaczego, było jeszcze ciepło i starszy pan nie potrzebował okrycia, ale ten gest wydał się chłopakowi zwyczajnie potrzebny w tej sytuacji.
Ewa kucnęła z drugiej strony, mocując się z maleńką torebką, którą miała przewieszoną przez ramię.
– Panie Ksawery, dzwonię po karetkę. Jeśli to złamanie, muszą panu zagipsować tę nogę. Proszę się nie martwić… Halo! – krzyknęła do telefonu, który w końcu udało się jej wyciągnąć. – Potrzebujemy karetki. Sąsiad się przewrócił. Tak, tak, oczywiście, już podaję wszystkie dane.
Odsunęła się kilka kroków i dalej rozmawiała z dyspozytorem. Dominik odstawił wózek z narzędziami i prowizorycznie zaparkował go na chodniku.
– Zaraz przyjedzie pogotowie. Wszystko będzie dobrze. Mieszka pan z kimś? Komuś mamy powiedzieć, co się stało? Może zawołam kogoś z rodziny? – próbował dowiedzieć się czegoś od Ksawerego.
Ten tylko pokręcił przecząco głową, cały czas krzywiąc się z bólu.
– Tu nie mam nikogo, mój syn jest za granicą. Jakoś sobie poradzę, dziękuję ci, chłopcze.
– Spokojnie, pomożemy panu.
– Karetka będzie za dziesięć minut. Już wyjechali. – Ewa wróciła z dobrymi wieściami. – Bardzo pana boli?
– Nie tak bardzo. – Ksawery starał się być dzielny i trochę ukrywać ból, choć tak naprawdę aż kręciło mu się w głowie. – Dziękuję wam jeszcze raz. Za telefon i… w ogóle. A teraz już idźcie, poradzę sobie.
Było mu naprawdę wstyd. Tyle lat radził sobie sam, był sprawny i dawał ze wszystkim radę, a teraz siedział tu, na chodniku, z nienaturalnie wygiętą stopą, upokorzony. Stary niedorajda. Nigdy nie wyobrażał sobie, że można aż tak źle się czuć w takiej sytuacji.
– Zostaniemy tu z panem – pierwszy odezwał się Dominik. – Przynajmniej dopóki ratownicy się panem nie zajmą. Przecież nie może pan tak sam tutaj zostać.
Ewa tylko przytaknęła, a Ksaweremu zaszkliły się oczy. Dobre dzieciaki. Skinął im tylko nieznacznie w podzięce i spuścił głowę zażenowany. Dookoła zaczynali zbierać się ludzie. Każdy ciekawie zaglądał, co się wydarzyło, sprawdzał, czy wszystko w porządku, tak jakby to młodzi mieli zrobić coś złego staremu człowiekowi. Ksaweremu było teraz jeszcze gorzej, zwłaszcza że to on był w centrum zamieszania. A tego przez całe swoje życie unikał z całych sił.
– Wszystko okej? – Podszedł do nich jakiś chłopak w czapce bejsbolówce. – Coś pomóc?
– Dzięki, ogarnęliśmy. Karetka już jedzie. Może trzeba będzie pomóc panu wsiąść, ale z tym też damy radę.
– Spoko – odpowiedział i poszedł w swoją stronę.
Nikt więcej nie zaoferował pomocy, choć zebrała się już spora grupka gapiów. Ludzie przyglądali się tylko całej sytuacji z nieukrywaną ciekawością. Stali z daleka, niektórzy robili zdjęcia, jakby chcieli zebrać dowody, na wypadek gdyby się okazało, że to jednak młodzi znęcają się nad staruszkiem.
Ewka wstała i podeszła do jednej z kobiet nagrywającej wszystko telefonem.
– Szukacie taniej sensacji? Wypad stąd! I wyłącz telefon, bo ci go zaraz roztrzaskam na tym głupim łbie. Pomogłabyś, zamiast nagrywać. Spadać stąd, wszyscy! – krzyknęła.
Ludzie powoli zaczęli się rozchodzić, każdy ze spuszczoną głową. Jeszcze szeptali coś między sobą, ale zagłuszył to dźwięk nadjeżdżającego pogotowia.
Ksawery odetchnął z ulgą. Zabiorą go i w końcu przestanie być lokalną atrakcją. Całe szczęście.
Po krótkich oględzinach ratownicy zdecydowali, że jednak konieczny jest szpital. Zebrali mężczyznę z chodnika i umieścili go w karetce.
– Ma pan jakąś rodzinę? – zapytał jeden z nich.
Starszy człowiek już miał się odezwać, że nie, ale w słowo weszła mu Ewa:
– Tak, jestem wnuczką. Pojadę z wami. – Puściła oko Ksaweremu, a on tylko nieznacznie skinął głową w podziękowaniu.
Zanim ruszyli, odwrócił się jeszcze w stronę Dominika i powiedział:
– Mam prośbę. Przywiózłbyś mi piżamę i jakiś ręcznik? Trochę wstyd leżeć w szpitalu w tych brudnych łachach.
– Oczywiście. Proszę dać mi klucze, wszystko załatwię. Ewuś, napisz mi, gdzie będziecie, przywiozę, co potrzebne. Dziadkowi. – Uśmiechnął się lekko.
– Jasne. – Dziewczyna odpowiedziała uśmiechem i złapała starszego człowieka za rękę. – Nie bój się, dziadku, wszystkim się zajmiemy. Najważniejsze, żebyś jak najszybciej wyzdrowiał.
Popatrzyła na ratowników i porozumiewawczo skinęła głową do chorego. Ksawery ścisnął jej dłoń i odpowiedział cicho:
– Jesteś najlepszą wnuczką na świecie. Dziękuję.
Dominik
16 lat temu
Obudziło go jakieś zamieszanie. Niewiele słyszał, bo mama wychodząc, jak zawsze zamknęła drzwi jego pokoju. Wydawało mu się, że w mieszkaniu są jacyś obcy ludzie. Rozmawiali ze sobą, jakby byli mocno zdenerwowani, kilka razy trzasnęły drzwi wejściowe. Ktoś wchodził i wychodził na zmianę.
Dominik wcisnął się w kąt łóżka, aż pod samą ścianę. Przytulił niebieskiego misia z klapniętym uszkiem, którego mama wygrała mu w wesołym miasteczku, i siedział, starając się nawet nie poruszyć. Z jednej strony chciał krzyczeć i wołać mamę – na pewno by przyszła, by mu pomóc – ale ci ludzie na zewnątrz rozmawiali tak głośno, że mogłaby nie usłyszeć, a wtedy wszystko by się wydało. Siedział więc cichutko, trzęsąc się cały i czekając, aż to się wreszcie skończy. Bo przecież musiało się skończyć. Nie myślał o niczym, ze strachu nie był w stanie skupić się choćby na tyle, by przypomnieć sobie cokolwiek przyjemnego, co zdarzyło się w ciągu dnia. Mama zawsze mu mówiła, że jak się czegoś boi, powinien spróbować przywołać choć jedną szczęśliwą myśl, jakieś wspomnienie z minionego dnia i myśleć o nim tak długo, aż to, co złe, się skończy albo aż mama nie przyjdzie, by uratować go z opresji. Ale dziś mama nie przychodziła i pewnie nie przyjdzie, dopóki ci wszyscy głośni ludzie nie pójdą sobie do domu. Dlatego musiał być dzielny, bardzo dzielny i wytrzymać. Mama na pewno będzie potem z niego dumna. Przytuli go jak zawsze i powie mu, że jest jej małym, dzielnym chłopczykiem. Bo przecież był dzielny. A potem wszystko będzie dokładnie tak, jak kiedyś.
Próbował zasnąć, ale nie potrafił nawet zmrużyć oczu. Zaczął więc po cichutku nucić sobie ulubioną kołysankę – tę, którą mama śpiewała mu przed snem. Nie pamiętał wszystkich słów, bo zawsze zasypiał, zanim mama skończyła śpiewać, ale to było jedyne, co w tej chwili przyszło mu do głowy. Był sobie król, był sobie paź i była też królewna…
– Hej, tutaj jest dziecko!
Drzwi pokoju Dominika otworzyły się z trzaskiem i podłogę zalała jasna poświata z przedpokoju. Chłopiec jeszcze bardziej skulił się w sobie. To zdecydowanie nie był głos mamy. Jakiś pan zapalił światło i patrzył teraz na niego. Dominik zamarł, mocniej przytulił do siebie pluszowego misia i starał się nawet nie oddychać.
Mężczyzna był ubrany w żółtą kurtkę z takimi świecącymi paskami, które błyszczały w świetle. Chłopiec już kiedyś widział taką kurtkę, tylko nie potrafił sobie przypomnieć gdzie. Miała jakieś napisy, ale zupełnie nie wiedział, co one mogły oznaczać. Najważniejsze, że ten pan był straszny, a przynajmniej tak się Dominikowi wydawało. Zresztą każdy, kto nie był mamą, był w tej chwili straszny. Mężczyzna podszedł do niego i usiadł na jego łóżku. Czterolatek zakrył buzię misiem i tylko zerkał na obcego, starając się, by ten nie dostrzegł jego przerażonych oczu.
Zaraz za mężczyzną w pokoju pojawiła się kobieta. Ubrana podobnie jak jej kolega, ale już trochę mniej przerażająca. Mężczyzna kiwnął do niej lekko, a ona podeszła do przerażonego Dominika.
– Jak masz na imię? – zapytała.
Dominik chciał odpowiedzieć, ale głos zwyczajnie uwiązł mu w gardle i chłopiec nie był w stanie wydusić z siebie nawet jednego słowa. Patrzył więc znad głowy misia swoimi ogromnymi ze strachu oczami prosto w oczy tej dziwnie ubranej pani.
– Będę musiała cię stąd zabrać, wiesz? Nie możemy cię tu zostawić. – Wyciągnęła do niego rękę, ale chłopiec jeszcze bardziej się odsunął. Teraz był już poważnie przerażony.
– Chcę do mamy – wyszeptał tylko cicho, kiedy głos wrócił mu na swoje miejsce.
– Kochanie, mamy tu nie ma. – Kobieta niezdarnie próbowała go przytulić, ale opierał się co sił. W końcu mama mówiła mu, by nie rozmawiać z obcymi i w ogóle nie pozwalać im się dotykać.
W tym czasie mężczyzna, który dotąd siedział na jego łóżku, wstał i przyglądał się całej sytuacji z oddali. Jakby nie wiedział, jak powinien się zachować. Dominik pomyślał, że może też się boi, tak samo jak on, i natychmiast zrobiło mu się trochę lepiej. Zawsze dobrze wiedzieć, że nie jest się samemu w konkretnej sytuacji. I zaraz wróci mama i wszystkim im tutaj pomoże.
Odkrył buzię i popatrzył na kobietę.
– Chcę do mamy – powtórzył z nadzieją, że za pierwszym razem ta pani po prostu nie usłyszała jego prośby.
Pewnie mówił za cicho albo po prostu nie zrozumiała, co powiedział.
– Twoja mama jest bardzo chora, musieliśmy ją zabrać do szpitala – odezwała się kobieta.
Dominik zupełnie jej nie wierzył. Było dokładnie tak, jak mama mu kiedyś mówiła, że jacyś obcy ludzie mogą chcieć go okłamać, żeby go zabrać albo zrobić mu jakąś krzywdę, i że nie powinien wtedy z nimi iść. I w ogóle najlepiej, żeby nie rozmawiał z nikim obcym pod nieobecność mamy. Teraz wszystko się sprawdziło. Ta pani kłamała. Przecież mama wcale nie była chora – jeszcze przed chwilą śpiewała mu ich ulubioną piosenkę, a poza tym byli przecież w wesołym miasteczku. O, nawet misia dla niego wygrała. Jakby była chora, toby leżała w łóżku. Dominik bardzo dobrze to wiedział. Kiedyś też był chory, miał kaszel, nosek mu się zatkał i prawie nie mógł oddychać. Bolała go głowa i przez cały tydzień nie robił nic, tylko leżał w łóżku. A mama przecież nie leżała, nie kasłała i nie wycierała nosa co chwilę. Więc ta pani na pewno kłamie. Gdy tylko mama wróci, Dominik opowie jej, co mu się przytrafiło, i wtedy być może mama się zdenerwuje, ale przecież nie na niego, bo na niego nigdy się nie denerwowała. Zawsze mówiła, że jest jej dzielnym małym superbohaterem. Więc dzisiaj też będzie i wytrzyma to wszystko. Nawet kłamstwa tej dziwnie wyglądającej pani.
I chociaż serce omal nie wyskoczyło mu z piersi ze strachu i cały się trząsł, postanowił sobie, że musi być dzielny. Tak jak zawsze obiecywał mamie, że będzie. W końcu miał już cztery lata, a chłopcy w tym wieku są bardzo dzielni.
– Dobra, nie mamy na to czasu, zabieraj chłopca i jedźmy – odezwał się mężczyzna, który do tej pory tylko przyglądał się całej sytuacji.
Kobieta chwyciła chłopca, ale ten wyszarpnął rękę z jej uścisku.
– No chodź, nic ci nie zrobię, musimy iść. Twoja mama zachorowała, ale niedługo wróci. Na razie cię zabierzemy, a jak wszystko będzie już dobrze, mama po ciebie przyjdzie. No chodź. Zabiorę cię do fajnego miejsca, gdzie są inne dzieci, z którymi będziesz mógł się przez jakiś czas pobawić – próbowała mu tłumaczyć, ale Dominik cały czas był bardzo ostrożny.
Popatrzył na okno. Na dworze było ciemno. A jak jest ciemno, to dzieci śpią, a nie się bawią. Coś było zdecydowanie nie w porządku.
Kobieta w końcu wzięła go za rękę i pociągnęła. Znów próbował się wyszarpnąć, ale tym razem była od niego silniejsza. Przyciągnęła go do siebie i zamknęła w żelaznym uścisku. Wyrywał się, ale nie mógł nic zrobić. Cały czas trzymał przy sobie niebieskiego misia, którego dostał od mamy. Serce waliło mu jak oszalałe. Próbował krzyczeć, kopać i gryźć, ale kobieta była od niego dużo silniejsza. Po kilku sekundach podszedł mężczyzna i odebrał jej Dominika. Teraz dopiero chłopiec poczuł, jaki ten straszny pan jest silny. Dominik nie był już w stanie kopać ani nawet machać rękami, jedynie krzyczał, ile sił w płucach, w nadziei, że mama w końcu go usłyszy, przyjdzie i powie tym okropnym ludziom, żeby go wreszcie zostawili w spokoju.
– Zabieramy go – odezwał się mężczyzna, wychodząc z szarpiącym się Dominikiem na rękach z pokoju.
– Mam wziąć jakieś jego rzeczy? – spytała kobieta.
– Nie, pewnie coś mu dadzą. A jak będzie trzeba, to ktoś tu wróci.
– A może on ma jakąś rodzinę? Może trzeba ich powiadomić?
– To już nie nasz interes. Zrobiliśmy wszystko, co należało do naszych obowiązków. Jutro ktoś się tym zajmie. Nie możemy przecież czekać tutaj z tym dzieciakiem przez całą noc. Nasza rola się skończyła. Zabieramy młodego. Może tylko poszukaj jakiegoś koca, bo w samej piżamie będzie mu za zimno. Poza tym dobrze, żeby miał coś swojego przynajmniej pierwszej nocy. A jutro, miejmy nadzieję, sytuacja się wyjaśni.
Kobieta skinęła tylko nieznacznie głową i poszła do pokoju po mały dziecięcy kocyk, którym mama zawsze przykrywała Dominika, kiedy noce były wyjątkowo chłodne. Kobieta otuliła nim chłopca i poszła sprawdzić, co dzieje się w pozostałych pomieszczeniach.
Mieszkanie było puste. Wszyscy ludzie, którzy jeszcze kilka chwil temu krzątali się po domu, teraz już sobie poszli. Dominik nawet tego nie zauważył, bo z całych sił starał się wyswobodzić się z uścisku mężczyzny, który ani myślał wypuścić go z rąk. Kiedy poczuł na plecach ciężar swojego ulubionego kocyka, przez chwilę było mu troszkę lepiej. Ale nadal bał się okropnie i ciągle niczego nie rozumiał z całej tej sytuacji. I tak bardzo chciał, żeby mama w końcu przyszła do niego i powiedziała, że to był tylko zły sen. I żeby potem przytuliła go mocno i pocałowała na dobranoc w czółko, tak jak robiła to każdego wieczoru. Tak bardzo chciał, żeby to się wreszcie skończyło.
– Mamusiu! – krzyczał nadal, choć z każdą chwilą miał coraz mniej nadziei, że to wszystko da się jeszcze naprawić.
Ksawery
5 lat temu
Starszy pan długo nie mógł dojść do siebie. Niby wszystko było jak dawniej, ale już zupełnie inaczej. Świat pędził swoim torem, nie dając się w żaden sposób zatrzymać. Ksawery też był taki sam. Starał się zachować ten sam rytm dnia co jeszcze kilka tygodni temu. Bo gdy niczego się nie zmienia, łatwiej przeżyć żałobę. I rzeczywiście dzień mijał za dniem, jakby cały wszechświat się umówił, że nie będzie zwracał uwagi na to, co się wydarzyło. Tylko Ksawery czuł, że wraz z odejściem żony umarła też część jego samego. Tak jakby ktoś wyciął mu kawałek serca i rzucił ptakom na pożarcie – dziwne i przerażające uczucie.
Wszyscy ludzie, którzy tak solennie zapewniali go o swoim wsparciu i pomocy, wrócili już do własnych zajęć. Nie mieli czasu ani miejsca na kolejną osobę, której trzeba będzie wysłuchać i może w jakiś sposób ulżyć w cierpieniu. Ksawery żył więc swoim życiem i starał się nikomu nie przeszkadzać. Bo przecież każdy, bez wyjątków, ma jakiś smutek do ogarnięcia, a niekoniecznie tyle siły i czasu, by ogarniać jeszcze jego.
Ksawery z natury był samotnikiem, więc tym bardziej nie zamierzał nikomu wchodzić w drogę. Kiedy było mu naprawdę źle, wyciągał stare pudełko z pożółkłymi zdjęciami i próbował przywołać najważniejsze chwile ich życia – jego i Wandzi. Oglądał fotografie, uśmiechał się do siebie i wspominał. I pielęgnował te wspomnienia jak najprawdziwszy skarb. Czas nie leczy ran, jedynie pozwala im się zabliźnić, przez co zawsze będą dokuczać jak złamana kiedyś noga na zmianę pogody. Ale mimo wszystko jakoś lżej mu się robiło na sercu, kiedy tak siedział i przypominał sobie ich najszczęśliwsze wspólne momenty.
Teraz, kiedy został sam, często zbierało mu się na podsumowania własnej przeszłości. Miał dobre życie. Nigdy nikogo nie skrzywdził, a na pewno nie umyślnie, starał się omijać konfliktowych ludzi. Wiadomo, nie zawsze szło tak, jak by tego chciał, ale był w miarę zadowolony z tego, jak się to wszystko poukładało.
Urodził się pod koniec tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego roku, tuż przed wojną. Właściwie niczego nie pamiętał z tamtego okresu. Kiedy zaczęła się wojenna zawierucha, matka wywiozła go i jego starszego brata do rodziny na wieś. Nigdy więcej nie zobaczył swoich rodziców i nigdy się nie dowiedział, co się właściwie z nimi stało. Zostały mu trzy zdjęcia i opowieści ciotki o tym, że byli najwspanialszymi ludźmi na ziemi. Kiedyś nawet próbował ich szukać, ale było to długo po wojnie. Za długo, by mogły ocaleć jakiekolwiek dokumenty. Świat się zmienił, wymieszał i zapadł sam w sobie, a ludzie nie chcieli mówić – zwłaszcza o tych, których stracili. Wtedy najważniejsze było, żeby przeżyć. Ksawery zaniechał więc poszukiwań bliskich i po prostu żył. Zresztą nie chciał sprawiać przykrości ciotce. Wychowała ich jak swoich i nigdy nikogo nie faworyzowała, choć sama miała trójkę dzieci. Wspierała go we wszystkim, ale kiedy wspominał o tym, że chciałby odnaleźć rodziców, widział w jej oczach smutek i lęk. Tak naprawdę to tam na wsi był jego dom, a rodzina ciotki była jego rodziną. Innej nie miał, nie pamiętał i tak chyba było najlepiej. Czasami ciekawość okazywała się silniejsza niż zdrowy rozsądek – myślał o swoich rodzicach i tęsknił za nimi – ale potem stwierdzał, że lojalność wobec tych, którym zawdzięcza życie, jest ważniejsza niż marzenia o czymś, czego nigdy nie miał.
Wandę poznał na początku lat sześćdziesiątych. Była nieco młodsza od niego, ale już wtedy bardzo dojrzała. Czasem aż za bardzo jak na swój wiek. Studiowała matematykę na jednej z lokalnych uczelni, a on pracował. Miała w oczach coś takiego, że wpadł w ich otchłań natychmiast i nigdy się z niej nie wydostał. Zresztą chyba nawet nie chciał. Była śliczna – miała jasne włosy, piękne zielone oczy i gładką skórę. Nosiła sukienki, które tak bardzo na niej uwielbiał. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, stała z koleżankami na uczelnianym korytarzu.
– Nie mam pewności, ale wydaje mi się, że już kiedyś się spotkaliśmy. – Podszedł do niej i spojrzał jej prosto w oczy.
Głupie to było, nawet bardzo, ale w tamtej chwili nie był w stanie wymyślić niczego lepszego. A zwyczajnie nie potrafił przejść obojętnie obok tego cudnego zjawiska, jakim była. Oczywiście, że nigdy wcześniej się nie spotkali, nigdy w życiu nie zapomniałby bowiem tych zielonych oczu.
Dziewczyna odwróciła się do niego, a Ksaweremu przeszedł dreszcz po plecach – była absolutnie idealna. Zaczerwieniła się po same uszy i spuściła głowę.
– Nie przypominam sobie, żebym pana gdzieś widziała.
Koleżanki kiwnęły do siebie porozumiewawczo.
– Wandziu, musimy już iść. Spotkamy się w bursie – rzuciła jedna, po czym położyła dziewczynie rękę na ramieniu i mrugnęła do niej znacząco.
Wandzia, jak nazwały ją koleżanki, zarumieniła się jeszcze bardziej. Och, śliczna była taka zawstydzona i niewinna.
– Jestem prawie pewny, że się poznaliśmy. Takich zielonych oczu się nie zapomina – Ksawery zaryzykował swój ulubiony tekst.
Bardzo mu się spodobało to zdanie, wyczytał je kiedyś w jakiejś książce i postanowił sobie, że użyje go w stosunku do odpowiedniej dziewczyny. Tylko taka odpowiednia jakoś jeszcze się nie znalazła. Do teraz. Może to i był kiepski sposób na podryw, ale Ksawery nigdy wcześniej nie podrywał żadnych kobiet i zupełnie nie miał o tym pojęcia. Jego kumple dawali jakoś radę, ale oni byli przystojni, przystrzyżeni „na Beatlesa” i mogli mieć każdą dziewczynę na wyciągnięcie ręki. Ileż się Ksawery nasłuchał o ich licznych romansach! On sam był beznadziejnym romantykiem, który obiecał sobie oddać serce wyłącznie tej jedynej. Nie było mu lekko, koledzy podśmiewali się czasem z jego postanowień, a i on sam z biegiem czasu zaczął nabierać przekonania, że te staromodne zasady, które właściwie nie wiadomo skąd sobie przyswoił, prędzej wyprowadzą go na manowce, niż zapewnią spokojne życie u boku jakiejś ślicznej i mądrej dziewczyny. I oto stała przed nim ta jedyna i niepowtarzalna, a on, jak ten ostatni baran, próbował ją komplementować najmniej wyszukanym i najsłabszym tekstem, jaki kiedykolwiek pojawił się w ars amandi.
Dziewczyna zaśmiała się, wyraźnie zakłopotana. Nic dziwnego, że nie wiedziała, jak odpowiedzieć na te toporne zaloty. Ale skoro jeszcze nie uciekła, Ksawery postanowił wykorzystać sytuację.
– To może, skoro koleżanki zmieniły plany, zaproszę panią na herbatę?
Wanda wzruszyła ramionami i rozejrzała się niepewnie dookoła. Faktycznie koleżanki zdążyły się ulotnić, a ona nawet tego nie zauważyła. Fajny był ten nieznajomy. Choć śmiesznie mówił i sypał naprawdę infantylnymi tekstami, to jednak miał w sobie coś przyjemnego. Uśmiechnęła się do niego.
– Dobrze, niech będzie herbata.
– Tu za rogiem jest świetna kafejka i mają przepyszne basie. – Ksawery natychmiast się rozochocił.
– Myślę, że na początek wystarczy herbata, a potem zobaczymy, co dalej. – Uśmiechnęła się słodko. – Chodźmy.
Ksawery uśmiechnął się do siebie na samo wspomnienie ich pierwszej randki. Przywoływał je w pamięci zawsze, kiedy było mu wyjątkowo źle. Do dziś potrafił odtworzyć w myślach każdy jego szczegół, każdy gest i uśmiech jego Wandzi. Sam się sobie dziwił, bo przecież wiek już nie ten i czasami zapominał nawet, co zdarzyło się poprzedniego dnia. Ale o tym, chyba najważniejszym wtedy dniu w jego młodzieńczym życiu, zamierzał nigdy nie zapomnieć. Zwłaszcza teraz, kiedy na kolejne spotkanie z ukochaną żoną będzie musiał jeszcze poczekać.
Dominik
wrzesień
Ewa pojechała z sąsiadem do szpitala. Dominik stał jeszcze przez chwilę, patrząc na oddalający się ambulans. Był dumny ze swojej dziewczyny. Nawet nie sądził, że zachowa się w ten sposób. Co prawda, znali się ponad pół roku, ale do tej pory nie zdążyli się sprawdzić w tak ekstremalnych sytuacjach. A teraz proszę – okazało się, że egzamin z empatii zdała lepiej niż celująco.
Uśmiechnął się do siebie i dopiero sobie przypomniał, że sąsiad dał mu klucze do swojego mieszkania. Będzie musiał jakoś to ogarnąć. Oczywiście było to dość niezręczne, bo ledwie znał pana Ksawerego – na pewno nie na tyle, by bywać u niego w domu – ale obiecał pomóc, a starał się zawsze dotrzymywać obietnic. Po drodze zapukał jeszcze do drzwi mieszkania rodziców Ewy.
– Dzień dobry, Dominiku! Gdzie Ewa? – Matka dziewczyny prawie natychmiast otworzyła drzwi.
Spodziewała się córki przed południem, tak jak miały ustalone.
– Dzień dobry! Właśnie przyszedłem powiedzieć, że Ewa się spóźni. Pojechała do szpitala…
Chłopak nawet nie zdążył dokończyć, kiedy matka dziewczyny zrobiła się blada jak papier.
– Co się…? – Głos uwiązł jej w gardle. Zatkała dłonią usta i zaczęła się cała trząść.
– Spokojnie, z Ewą wszystko okej. Sąsiad chyba złamał nogę i Ewa pojechała z nim do szpitala – Dominik próbował ją uspokoić, ale na niewiele się to zdało.
– Słucham? Boże, jaki sąsiad? Gdzie jest Ewa? Na pewno wszystko z nią w porządku?
Kobieta patrzyła na niego niepewnie, jakby niewiele z tego rozumiała.
– Mogę wejść? Wolałbym nie rozmawiać w drzwiach.
– Tak, tak, jasne, przepraszam.
Dominik wszedł do mieszkania, zamknął za sobą drzwi i wytłumaczył matce Ewy, co się właściwie wydarzyło. Ta dopiero wtedy swobodnie odetchnęła.
– Przestraszyłeś mnie. – Pogroziła mu palcem. – Myślałam, że zejdę na zawał.
– Wiem, przepraszam. Nie chciałem, żeby tak wyszło.
– Swoją drogą jestem dumna z Ewy. Nigdy nie sądziłam, że zachowa się w ten sposób.
Dominik lekko się uśmiechnął. Jego też rozpierała duma. W końcu to właśnie jego wybrała ta fantastyczna dziewczyna i to on mógł się teraz nią chwalić na prawo i lewo. Fajne uczucie.
– Przepraszam, ale chyba powinienem już iść. Obiecałem panu Ksaweremu, że przywiozę mu najpotrzebniejsze rzeczy. – Dominik chwycił za klamkę. Nawet nie usiadł, rozmawiali tylko w przedpokoju, więc nie miał daleko do wyjścia.
– Wiesz co? – Matka Ewy zamyśliła się na chwilę. – Poczekaj, pójdę z tobą i pomogę ci to ogarnąć.