Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na Zielonej 13 znowu wrze!
Radeo odkrywa, że może być ojcem małego Franka, więc swoim zwyczajem, postanawia nieco namieszać w rodzinie Zasadów. Elwira z Krzysztofem są o krok od rozwodu, a Roman niespodziewanie zapada na ciężką chorobę.
Za to Mariolce układa się fantastycznie do momentu, kiedy w jej mieszkaniu pęka rura z wodą, zalewając przy okazji Atelier u Józka. Na domiar złego w kamienicy na Zielonej zjawia się kuzynka Mariolki, którą okazuje się jedna z największych gwiazd serialowych w kraju.
A to wszystko tuż przed samym Bożym Narodzeniem!
Czy Mariolce uda się okiełznać kuzynkę i własne życie?
Czy małżeństwo Elwiry i Krzyśka przetrwa?
I jakie niespodzianki szykuje mieszkańcom Zielonej Justyna?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 261
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WYDAWNICTWO DLACZEMU
www.dlaczemu.pl
Dyrektor wydawniczy: Anna Nowicka-Bala
Redaktor prowadzący: Justyna Sadowska
Redakcja i korekta językowa: Anna Dzięgielewska
Ostateczna redakcja: Karolina Fronc
Ostateczna korekta językowa: Barbara Wrona
Projekt okładki: Maciej Pieda
Konwersja do wydania elektronicznego: P.U. OPCJA
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
WARSZAWA 2021
Wydanie I
ISBN: 978-83-66521-57-5
Ani Nowickiej-Bala.
Justyna Sadowska powoli otworzyła oczy. W pierwszej chwili nie poznała miejsca, w którym się znajdowała. Pomyślała sobie nawet, że poprzedniego wieczoru być może zbyt mocno zabalowała i wciąż jeszcze miesza jej się w głowie, ale na szczęście prawie natychmiast wszystko sobie przypomniała.
Rzeczywiście trochę wczoraj wypiły, ale nie na tyle, by stracić kontakt z rzeczywistością, choć niestety ból głowy sugerował coś innego.
Właściwie nie do końca rozumiała, co się wydarzyło w jej umyśle, że spakowała rzeczy w ciągu jednego dnia i po pięciu długich godzinach w samochodzie w końcu wylądowała w tym doprawdy dziwnym miejscu. Nie, żeby miała cokolwiek przeciwko świętom na prowincji, ale to wszystko stało się tak szybko, że nawet nie zdążyła porządnie się nad tym zastanowić. Właściwie niczego nie żałowała, choć mieszkanie kuzynki raczej nie przypominało pięciogwiazdkowych hoteli, w jakich zwykła się zatrzymywać. Nie było może najgorzej, ale wystrój aż się prosił o konkretną zmianę. Cały pokój utrzymany był w babcinym stylu, ze starym fotelem, w którym zapewne żyło już niemałe stadko moli, i wydeptanym przez lata dywanem. Pamiętała to miejsce jeszcze z czasów, kiedy miała zaledwie kilka lat i od tamtej pory zupełnie nic się nie zmieniło, choć minęło już kilka dobrych dekad. Przyjeżdżała tu do swojej cioci, a właściwie do siostry babci, którą zwykle nazywała ciocią-babcią. Tak mniej więcej do dziesiątego roku życia. Potem już jej własna babcia nie była w stanie podróżować przez pół kraju, więc ograniczyła się do pisania siostrzanych listów. A później babcia zmarła i kontakt z jej siostrą zupełnie się urwał. Justyna nawet nie wiedziała, kto tutaj właściwie mieszkał.
Mariolkę zobaczyła jakiś czas temu w telewizji i to też zupełnym przypadkiem. Zaprosili ją kiedyś do śniadaniówki, żeby opowiedzieć o jej szalonym pomyśle zostania zaklinaczką dzieci. Akurat tego dnia Justyna miała wolne, leżała więc w swoim luksusowym apartamencie na nie mniej luksusowym łóżku i od samego rana bezmyślnie wgapiała się w srebrny ekran telewizora. Kiedy zobaczyła daleką kuzynkę, w pierwszej chwili nawet jej nie poznała i jeszcze nie spodziewała się, że tak to wszystko się potoczy. Mariolka siedziała na studyjnej kanapie jak ostatnia ofiara losu i zupełnie nie wiedziała, co mówić, zakrzykiwana raz po raz, a to przez prowadzących, a to przez siedzącą obok ekspertkę od wychowywania małych ludzi. Pewnie najchętniej zapadłaby się pod ziemię, a przynajmniej takie właśnie sprawiała wrażenie. Justyna uśmiechnęła się z pobłażaniem, ale kiedy chwilę później prowadzący podał adres kamienicy przy Zielonej, gdzie mieściła się firma dziewczyny, zerwała się niemal na równe nogi.
Potem już wszystko potoczyło się błyskawicznie. Natychmiast zadzwoniła do realizatora programu i zażądała numeru telefonu tej słynnej, choć zupełnie nieobytej w świecie mediów, zaklinaczki dzieci. Po prostu musiała się przekonać, czy to na pewno ona. Pamiętała ją jako małego smarka, który jej, wtedy prawie dziesięcioletniej pannicy, tylko bez sensu plątał się pod nogami. A teraz występowała w ogólnopolskiej telewizji jako dorosła kobieta i to w dodatku bizneswoman. Nie, żeby Justyna nie występowała, ale ona, w przeciwieństwie do Mariolki, była do tego przyzwyczajona. No i nie zachowywała się przed kamerą jak ostatnia sierota.
Justyna zadzwoniła do Mariolki i zaprosiła ją do siebie w odwiedziny. Ta spędziła u niej noc, po czym obiecały sobie utrzymywać rodzinny kontakt, choćby nie wiem co. Obie nie miały już właściwie nikogo – babcia Marioli odeszła dawno temu, a rodzice Justyny zginęli w wypadku samochodowym przed paroma laty. Dlatego tym bardziej dobrze było odnowić kontakty. W końcu stanowiły najbliższą sobie rodzinę.
I teraz Justyna leżała jeszcze nie do końca obudzona, w tym dziwnym miejscu, rodem z poprzedniej epoki, i zastanawiała się, po jaką właściwie cholerę rzuciła wszystko w ciągu jednego dnia i przyjechała właśnie tutaj. No, może nie do końca rzuciła, bo przecież było jasne, że po świętach wróci do swoich normalnych zajęć, ale po prostu czuła, że musi wyrwać się z tego środowiska choć na kilka dni. Dlatego, zamiast z samego rana jechać jak zwykle na plan, zadzwoniła do reżysera i poinformowała go, że jest chora i do świąt na pewno już nie wróci, po czym spakowała się naprędce i wyruszyła w swoją sentymentalną podróż do starego Wałbrzycha i nowej kuzynki. Wtedy trochę nawet żałowała, że ten Wałbrzych nie okazał się raczej Majorką albo Ibizą, gdzie zwykle świętowała Boże Narodzenie, ale ostatecznie stwierdziła, że przecież raz kozie śmierć. Może wcale nie będzie tak źle.
Póki co przeciągnęła się i oparła swoje długie nogi o ścianę. Patrzyła na nie, a szczególnie na paznokcie jak zawsze w idealnym stanie, pomalowane na wściekłą czerwień, mającą pasować do świątecznego nastroju. Wczoraj zdążyła wydepilować łydki, więc teraz wszystko wyglądało dokładnie tak, jak powinno wyglądać. Ze swoich nóg była naprawdę zadowolona. To one dodawały jej mocy i pewności siebie, a czasem pomagały rozwiązywać różne kłopoty czy załatwić z pozoru niemożliwe sprawy. Były jej niezaprzeczalnym atutem, z którego korzystała, przyoblekając je najczęściej w niebotycznie wysokie szpilki. Zwłaszcza jeśli jej oponentem okazywał się mężczyzna.
Powoli podniosła się i usiadła w swojej ulubionej pozycji – kwiatu lotosu. Odetchnęła głęboko i zaczęła codzienną medytację. Tych kilka minut porannego rytuału dodawało jej sił na cały dzień, pozwalało się skupić i wyzwalało produkcję endorfin. Justyna niespecjalnie wierzyła w jakieś czary-mary, raczej twardo stąpała po ziemi, ale musiała przyznać, że chwilowe wyciszenie i regularny oddech zdecydowanie robiły jej dobrze i na głowę, i na ciało.
Wciągnęła mocno powietrze nosem i w tej samej chwili poczuła energetyczny zapach kawy, dochodzący z kuchni. Zaciągnęła się nim jeszcze mocniej. Delikatny zapach arabiki mieszał się z lekko ostrą i kwaskowatą wonią robusty, wspomagany nieznaczną nutą orzechów. Dokładnie tak, jak lubiła. Może Mariolka nie umiała urządzić sobie mieszkania, ale za to na dobrej kawie widocznie znała się jak mało kto.
– Cześć. Mam nadzieję, że dobrze ci się spało. – Dziewczyna bezceremonialnie weszła do pokoju, w którym spała Justyna. W ręku trzymała kubek świeżej, jeszcze parującej kawy.
Miała na sobie pastelowe legginsy i okropny różowy sweterek. Jakby ktoś żywcem oskalpował króliczka wielkanocnego i założył go Mariolce na ramiona. Włochate okropieństwo, choć idealnie współgrało z pastelowymi gaciami kuzynki, przyprawiło Justynę o potężny dreszcz. Będzie musiała o tym porozmawiać z Mariolką, bo czego jak czego, ale braku stylu nie można tak po prostu zostawić. Nie odezwała się jednak ani słowem, całą swoją uwagę skupiając na kawie. Na pozbycie się sweterka jeszcze przyjdzie czas. Tymczasem znów zaciągnęła się aromatycznym napojem jak narkotykiem.
– Całkiem nieźle, nie narzekam. A ta kawa pachnie po prostu bosko!
– Wiesz, trochę mi głupio, bo u mnie nie ma luksusów, do jakich jesteś przyzwyczajona – zaczęła wyjaśniać gospodyni. – Mieszkanie zostało mi po babci i na początku jakoś nie miałam serca pozbywać się tych wszystkich bibelotów, a teraz właściwie tylko tutaj śpię, bo resztę czasu spędzam w pracy. Kiedyś zabiorę się za porządny remont, ale chyba muszę do tego dojrzeć.
– Dlaczego w ogóle mi się tłumaczysz? Przecież jest dobrze i tak naprawdę najważniejsze jest, że mogłyśmy znowu się zobaczyć.
Mariolka wyraźnie się rozpromieniła.
– Serio nie przeszkadza ci to wszystko? Bo mnie już trochę zaczyna, ale naprawdę nie mam kiedy tego wszystkiego ogarnąć.
– Spokojnie. Nie jest źle. Naprawdę. I nie tłumacz się, bo zaraz i mnie zrobi się głupio.
– No dobra… – Mariolka lekko pociągnęła nosem. – Nie będę się tłumaczyć. Jest jak jest i choćbym chciała, to na szybko i tak niczego tu nie wymyślę.
– Otóż to – podsumowała Justyna. – A skoro nie możesz niczego zmienić, warto to zaakceptować. Jezu, dawaj tę kawę, bo zaraz oszaleję od tego niebiańskiego zapachu!
* * *
Radeo nareszcie był z siebie zadowolony. Może nie do końca z siebie, ale z tego, co na jego plecach wytatuował mu Tom, najlepszy tatuażysta w mieście. Na miejsce w jego studio czekało się niemal pół roku, ale kiedy Radeo w końcu obejrzał się w lustrze, stwierdził, że było warto. Więcej – nawet jeśli trzeba by było, zaczekałby jeszcze dłużej, bez względu na odległość terminu. Tom był fachowcem. Jego prace były pokazywane w czasopismach branżowych, na targach tatuażu i w wielu innych miejscach. Był absolutnym mistrzem, więc Radeo wiedział, że może mu zaufać. Zresztą już sam zabieg odbywał się w dużo lepszych warunkach, niż ostatnie dziaranie na drugim końcu świata. A teraz na jego plecach pysznił się ogromny jastrząb z szeroko rozłożonymi skrzydłami. Jeszcze bolało, ale nie tak bardzo, jak śmiech Toma, kiedy Radeo opowiedział mu swoją historię.
– Zajebiście cię załatwili. – Tom otarł łzę, która ze śmiechu zaszkliła mu się w kąciku oka.
Radeo już na wejściu włączył mu jeden z filmików, który złośliwi wrzucili do sieci, a na którym on sam prężył swój tatuaż z chińskimi znakami, oznaczającymi ni mniej, ni więcej, tylko: „lubię kurwy i chleb ze smalcem”.
– Sorry, stary, ale to naprawdę była klasa. Słyszałem takie historie, ale jeszcze nigdy nie widziałem tego na żywo. Ja bym tak zostawił. Patrz, jaką karierę zrobiłeś! – Tatuażysta zarykiwał się ze śmiechu.
Mężczyzna obrzucił go złowrogim spojrzeniem. Gdyby nie fakt, że Tom był najlepszy, Radeo już wtedy trzasnąłby drzwiami i więcej do niego nie wrócił. Ale ostatecznie stwierdził, że może rzeczywiście jest się z czego śmiać. Jego plecy były dosłownie wszędzie. Właściwie z dnia na dzień stał się człowiekiem-memem, na widok którego śmiali się wszyscy bez wyjątku. Filmiki z jego udziałem, a właściwie z udziałem jego tylnej, najbardziej w tej chwili wstydliwej części ciała, stawały się viralami w ciągu kilku godzin od publikacji. W normalnych warunkach byłoby się nawet z czego cieszyć i Radeo byłby z siebie dumny, gdyby nie fakt, że to nie on sam, a wyłącznie jego plecy były w centrum zainteresowania. Na co dzień nikt go nie rozpoznawał, nie zapraszano go do reklam ani filmów, ba, nawet agencja, z którą do tej pory współpracował, odwróciła się do niego, nomen omen, plecami. Gdyby mówili o nim samym, mógłby nawet się przyzwyczaić – od zawsze wyznawał bowiem zasadę, że nieważne jak mówią, byleby nie przekręcali nazwiska. Tylko niestety, w tym przypadku nikt nawet nie pytał go o nazwisko. Dlatego z ulgą przyjął telefon z salonu tatuażu Toma o dostępnym terminie i był nawet w stanie znieść upokorzenie i wyśmianie przez samego właściciela, żeby tylko pozbyć się tego cholerstwa z pleców i móc na dobre zapomnieć o całej sprawie.
Radeo stał otoczony lustrami i podziwiał dzieło artysty. Bo to, że Tom był artystą, nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Ptak, którego tatuażysta namalował mu igłą na ciele, był po prostu zjawiskowy. Zajmował całą górną część pleców, prężąc silny dziób i rozkładając do lotu skrzydła. Tom mówił, że to jastrząb, a ponieważ Radeo ni w ząb nie znał się na ptakach, stwierdził, że zaufa fachowcowi. No i teraz miał tego swojego jastrzębia i nie mógł wyjść z podziwu nad kunsztem pracy tatuażysty. Natomiast po wstydliwym napisie nie został nawet najmniejszy ślad. Radeo był więcej niż usatysfakcjonowany. Spędził na fotelu Toma bitych sześć godzin, raz po raz zalewając się potem z bólu, ale było warto. Już nie będzie musiał się wstydzić i chować swojego boskiego ciała w obawie, że jakiś domorosły lingwista znów wytknie mu jego ostatni życiowy błąd.
– No, to teraz nie będziesz facetem z wydziaranym głupim napisem. Teraz będziesz facetem z ptakiem na plecach – zaśmiał się Tom, lekko klepiąc Radka w ramię.
Ten tylko syknął z bólu, ale natychmiast się zmitygował i jeszcze bardziej wyprężył do lustra. Nie wypadało histeryzować, choć plecy bolały jak jasna cholera. Mama zawsze uczyła go, że trzeba być twardym i teraz Radek wprowadzał w życie mamine zasady. Trochę bardziej zabolało, gdy Tom po raz kolejny z niego zadrwił, ale mężczyzna stwierdził, że póki ptak wygląda tak zacnie jak jego jastrząb, to może być nawet i facetem z ptakiem na plecach. Byle tylko nie przekręcali nazwiska.
* * *
Szczepan zerwał się na równe nogi. Miał wrażenie, że przy uchu wybuchła mu bomba. W zasadzie niewiele się pomylił, bo w pokoju rozległ się wrzask kogoś, kogo widocznie obdzierano ze skóry. Jeszcze przez chwilę nie do końca wiedział, co się wokół niego dzieje ani skąd dochodzi ta przeraźliwa syrena. Dopiero po niezmiernie długiej, trwającej niemal wieczność, sekundzie zdał sobie sprawę, że jest siódma rano, a ten wrzask wydobywa się z łóżeczka jego syna. Franek darł się wniebogłosy. Szczepan westchnął ciężko i podreptał jak na skazanie w kierunku pierworodnego.
Już nie pamiętał, kiedy normalnie spał. Właściwie odkąd Franek pojawił się w życiu jego i Aldony, rozgrywały się kolejne dramaty. Synek potrzebował niemal ciągłej uwagi i za każdym razem coraz głośniej komunikował swoje potrzeby. Był głodny – wrzask, był spragniony – wrzask. Miał mokrą pieluchę – wrzask, po prostu chciał się przytulić – wrzask. Szczepanowi wydawało się, że każdy z tych wrzasków dochodzi z czeluści piekielnych i że nigdy, ale to przenigdy się nie skończy. Mężczyzna już nawet nauczył się je wszystkie rozróżniać – każdy krzyk brzmiał bowiem nieco inaczej na tle pozostałych i zwiastował inny rodzaj nadchodzącego armagedonu. Dlatego świeżo upieczony ojciec z całych sił starał się zapobiegać każdemu kolejnemu atakowi i w miarę regularnie podtykał synowi butlę z mlekiem, zmieniał pieluchy i tulił, śpiewając najróżniejsze piosenki.
Na początku to Aldonka wstawała do niego każdej nocy, ale niestety szybko musiała wracać do pracy, bowiem u Szczepana w firmie redukowali wszystko, co tylko dało się zredukować i ostatecznie zredukowali też jego samego. Ustalili więc z żoną, że tymczasowo to ona przejmie rolę głowy rodziny, a on zajmie się latoroślą. Szczepanowi nie do końca się to podobało, ale to był chyba najlepszy z możliwych pomysłów. Aldona przynajmniej miała pracę i to całkiem niezłą. Agencja Mariolki działała coraz lepiej i rozwijała się w zawrotnym tempie. Każdy rodzic z okolicy chciał, by jego dzieckiem zajęła się ta słynna zaklinaczka dzieci, którą zaprosili nawet do telewizji. Dziewczyna przyjmowała coraz większe rzesze klientów, zatrudniała coraz więcej opiekunek i zwyczajnie ktoś musiał nad tym wszystkim zapanować. Aldona doskonale odnajdowała się w roli koordynatorki, sekretarki i administratorki w jednym. Lubiła swoją pracę, a przy okazji miała możliwość choćby tymczasowego oderwania się od codzienności z krzyczącym Frankiem i ciągle niewyspanym mężem na pokładzie. Oczywiście oboje zdawali sobie sprawę, że za jakiś czas sami skorzystają z oferty agencji „Za uśmiech Bombelka” i wtedy Szczepan ponownie będzie mógł wrócić do normalnego funkcjonowania. Na razie jednak Franio był zbyt mały, by oddać go w ręce obcych ludzi. A już zwłaszcza Aldonie chyba pękłoby serce, gdyby jej ukochanym, jedynym dzieckiem miała zajmować się jakaś opiekunka. Nawet taka zatrudniona przez najlepszą agencję w tej części świata. Dlatego Szczepan jakoś jeszcze wytrzymywał to wszystko. Nadzieja na zmiany dawała mu naprawdę ogromnego kopa, bez którego ze zmęczenia już dawno ryłby nosem podłogę.
– Czego tym razem chcesz, maluchu? – zapytał wciąż drącego się berbecia, który spojrzał mu prosto w oczy i z jeszcze większą siłą w płucach wyraził swoje niezadowolenie. – Ja już naprawdę nie dam rady. Chłopie, ogarnąłbyś się i powiedział jak człowiek, czego potrzebujesz, a ja bym ci to po prostu dał. Wiesz, jakie życie byłoby wtedy proste? – Szczepan wziął syna na ręce i przytulił go do siebie. Chłopiec jakby zrozumiał, bo przestał płakać i wtulił się w ciepłe ramiona ojca. Szczepan pocałował go w przyjemnie ciepłą główkę. – Chodź, zrobimy jakąś flaszkę, bo chyba zgłodniałeś.
Uśmiechnął się sam do siebie. Chętnie sam zrobiłby flaszkę i to niekoniecznie pełną mleka, ale o takich rarytasach mógł na razie tylko pomarzyć. Kiedyś to sobie odbije.
* * *
Roman wcale nie miał ochoty wstawać z łóżka. Właściwie niczego nie musiał – nie pracował, nie gotował ani nie zajmował się żadnymi dziećmi. Jego dzieci doskonale radziły sobie same. Uśmiechnął się na samą myśl.
Nigdy w życiu nie przypuszczałby nawet, że ten cały Antek okaże się takim równym gościem. Spędzili ze sobą sporo czasu. Oczywiście ani on, ani Jurek nie wyjechali do żadnej Holandii, żeby tam układać sobie życie. Świat miał bowiem zupełnie inne plany dla niego i całej jego rodziny. W drodze do Amsterdamu, gdy Jurek i Antek jechali, by wziąć ślub i rozpocząć nowe życie, wjechał w nich TIR. Syn znowu zamieszkał z ojcem. Bez sensu było wynajmować kolejne mieszkanie, kiedy właśnie się pozbył poprzedniego, a w dodatku jego… narzeczony właśnie wyszedł ze szpitala i ciągle jeszcze potrzebował opieki. Narzeczony, a niedługo mąż… To dziwne określenie nadal nie mogło przejść Romanowi przez myśl i jak tylko zaczynał nad tym dumać, natychmiast nachodziła go ochota na napicie się czegoś mocniejszego. Ten dziwny świat był zupełnie nie do przyjęcia na trzeźwo.
Lubił tego całego Antka, ale ciągle nie był w stanie pojąć, jak dwóch zdrowych facetów mogło się w sobie zakochać. Raczej wolał traktować ich obydwu jak synów, zupełnie nie wnikając w to, co się dzieje za drzwiami ich wspólnej sypialni. Zresztą miał na te przemyślenia sporo czasu, kiedy Antek dochodził do siebie w szpitalu.
Odwiedzali go na zmianę z Jurkiem, z przewagą Romana, bo syn był coraz bardziej zajęty szukaniem pracy i ogarnianiem swojego życia na nowo. Sam nie wiedział, kiedy przyzwyczaił się do Antka i zaczął traktować go jak syna. Nie był tylko w stanie zrozumieć, dlaczego jego rodzice wciąż nie chcieli się do niego przyznawać. Chłopak był inteligentny, wygadany, a przede wszystkim doskonale znał się na broni, co Romanowi szalenie imponowało. Chyba z nikim nie przegadał tylu godzin, rozwodząc się nad wadami i zaletami współczesnych karabinów, używanych w czasie zagranicznych misji. Takiego syna zupełnie nie musiałby się wstydzić, dlatego tym bardziej nie potrafił zrozumieć, czym się kierowali jego rodzice, podejmując decyzję o zerwaniu z nim wszystkich kontaktów. Nawet kiedy zadzwonił do nich w imieniu Antka, żeby poinformować, co się stało, jego matka stwierdziła, że syna już pochowali, a ojciec stanowczo kazał mu się odpieprzyć. Trudno, ich strata, i Roman miał nadzieję, że kiedy będą potrzebowali pomocy, Antek nie okaże im nawet grama miłosierdzia.
Teraz mężczyzna leżał we własnym łóżku i zastanawiał się, co dziś będzie robił. Z samego rana Jurek zawiózł Antka na fizjoterapię i sam pojechał do pracy. Mieli wrócić dopiero po południu, więc Roman miał co najmniej kilka godzin wyłącznie dla siebie. Lubił tę swoją samotność i trochę mu przeszkadzała obecność dwóch dodatkowych osób w mieszkaniu, ale tymczasowo nie miał innego wyboru. Dopóki wszystko nie wróci do normy, będzie musiał wytrzymać, przy całej sympatii dla nowych lokatorów. Na pewno te święta spędzą we trzech. W jakimś odruchu życzliwości Roman zamierzał nawet zaprosić Danutę, swoją byłą żonę, ale zdecydowanie odmówiła, tłumacząc, że przy jednym stole z gejami nie usiądzie, nawet jeśli jeden z nich jest jej rodzonym synem. Podobno w kościele powiedzieli, że to grzech, a ona grzeszyć nie zamierzała, zwłaszcza w takim czasie, jakim jest Boże Narodzenie.
– I bardzo dobrze, stara, zacofana raszplo – pomyślał Roman na samo wspomnienie ostatniej rozmowy z Danutą. – I bardzo dobrze!
Złorzeczenie byłej żonie zawsze dodawało mu energii. Zerwał się więc rześko z łóżka, zrobił kilka skłonów i wymachów kończyn, po czym stwierdził, że to jednak będzie dobry dzień. Mimo wszystko.
Koniec wersji demonstracyjnej.