Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zielona 13 powraca po raz czwarty i tym razem już ostatni! Wielki koniec wspaniałej historii o niezwyczajnie zwyczajnych ludziach.
Aldona odkrywa, że po raz kolejny jest w ciąży. Ta szokująca wiadomość wywraca, zarówno jej, jak i Szczepana świat do góry nogami. Jak sobie z tym poradzą?
Roman coraz bardziej nalega na „prawdziwy” ślub Jurka z Antkiem, taki, którego byłby świadkiem. W takim samym tempie, jak relacja Romana z synem się zacieśnia, tak też pogłębia się jego choroba. Zachodzi również inna zmiana – rodzice Antka nieśmiało dają o sobie znać.
Mariolka pokochała swoje odmienione mieszkanie, a własna firma wciąż przynosi jej ogromną satysfakcję. Do pełni szczęścia brakuje jej tylko odpowiedniego mężczyzny, czy taki jej się trafi?
Związek Radeo z Justyną to konflikt interesów. On chce od niej tylko przepustki do sławy, a ona oczekuje miłości. Co z tego ostatecznie wyniknie?
Atelier u Józka rozkwita, sam Józek zdaje się jednak więdnąć. Niebawem duże kłopoty dotkną zarówno jego, jak i jego wspólnika – Zenka.
Życie Elwiry z Krzysztofem zdaje się układać, choć wcale to nie takie łatwe przy czworaczkach. Czy będzie już tylko lepiej?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 266
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WYDAWNICTWO DLACZEMU
www.dlaczemu.pl
Dyrektor wydawniczy: Anna Nowicka-Bala
Redaktor prowadzący: Marta Burzyńska
Redakcja: Agnieszka Czapczyk
Korekta językowa: Anna Nowicka-Bala (tyleslow.pl)
Projekt okładki: Maciej Pieda
Łamanie iskład: Szymon Bolek
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
WARSZAWA 2022
Wydanie I
ISBN 978-83-67357-73-9
Zapraszamy księgarnie ibiblioteki
do składania zamówień hurtowych zatrakcyjnymi rabatami.
Dodatkowe informacje dostępne pod adresem:
kontakt@dlaczemu.pl
Kamili i Grześkowi Piotrowskim,
najlepszym sąsiadom, jakich kiedykolwiek miałam.
Przedziwne, w jakich okolicznościach człowiekowi może skończyć się świat. Aldonie skończył się właśnie teraz, kiedy ze spuszczonymi do kostek majtkami siedziała na toalecie i wyglądała doprawdy groteskowo. Franek bawił się na podłodze łazienki, referując coś do siebie we własnym języku, a ona zastanawiała się, co dalej z nią będzie. Bo to, że Szczepan wścieknie się okrutnie, było pewne jak w banku. Zupełnie nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Popatrzyła smętnie na syna i westchnęła ciężko.
Prawdę mówiąc, miała nawet ochotę się rozpłakać i gdyby nie obecność dziecka, pewnie by to zrobiła. Na szkoleniu dla opiekunek uczyli ją jednak, żeby nie przenosić swoich frustracji na małego człowieka, który jak gąbka chłonie wszystkie dorosłe nastroje. Zamknęła więc oczy i policzyła w myślach do dziesięciu, a kiedy nie pomogło, jeszcze raz do dziesięciu, dwudziestu i jeszcze, dla pewności, do pięćdziesięciu. Wmiędzyczasie poczuła, jak drętwieje jej noga, a po nagim pośladku wędruje stado mrówek. Jednak mimo tego nie miała siły podnieść się z toalety. Tu było jej wygodnie.
Wogóle lubiła własną łazienkę. Co prawda trochę szpeciła ją ogromna plama na suficie, pozostała jeszcze z czasów, kiedy piętro wyżej mieszkała pani Stasia, ale nawet z żółtym zaciekiem łazienka była najbezpieczniejszym miejscem w całym mieszkaniu. To był jej schron i azyl, kiedy miała za dużo na głowie, kiedy Franek marudził, a cały świat zdawał się być przeciwko niej. Tu przychodziła, żeby odpocząć, pomyśleć i zwyczajnie pobyć sama, choć niestety rzadko miała ku temu okazję. Zwykle bowiem Franek na dźwięk zapalanego w łazience światła natychmiast pojawiał się przy drzwiach, wyciągając rączki do swojej mamy. Aldona zabierała go więc często ze sobą, właśnie tak jak teraz, choć zupełnie nie miała na to ochoty. Kochała własne dziecko, ale potrzebowała odrobiny samotności, nawet jeśli wiązała się ona z drętwieniem nóg i mrówkami na pośladkach. Niestety, dzisiaj musiała przeżyć nie do końca pożądane w takiej sytuacji towarzystwo własnego dziecka.
Wróciła myślami do tego, czego dowiedziała się przed chwilą. Nie mogła zrozumieć, dlaczego to znów się stało, i po raz kolejny poczuła, jak łzy zaczynają jej napływać do zmęczonych oczu. Franek już nie zwracał na nią uwagi, zajęty zabawą stadem gumowych kaczek, które zdjął z brzegu wanny. Może to i lepiej, nie musi widzieć własnej matki w takim stanie. Zresztą nikt nie powinien jej takiej teraz oglądać.
Nie, żeby nie podejrzewała, że tak to się może skończyć, zresztą właśnie w tym celu wszystko dziś sprawdziła. Ale przecież nie tak miało być. Franio jest jeszcze malutki, a ona z kolei już wcale nie taka młoda. No i Szczepan miał w końcu jakieś plany na siebie, a teraz to wszystko tak po prostu trafił szlag.
Pociągnęła głośno nosem. Na co dzień obrzydzało ją, kiedy ktoś zachowywał się w ten sposób, ale dziś uznała, że już wszystko jej jedno. Miała ochotę na kieliszek wina. Albo lepiej, na całą butelkę. Niestety, będzie musiała zadowolić się wodą z cytryną.
Kiedy weszła cichaczem do łazienki, jeszcze miała nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Bez sensu w ogóle było to skradanie się, przecież w końcu każdy korzysta z toalety co najmniej kilka razy dziennie, ale Aldona po prostu czuła, że cały świat obserwuje ją w napięciu i złowrogo grozi paluszkiem. Poza tym miała nadzieję, że uda się jej opanować sytuację bez wszędobylskiej obecności swojego pierworodnego. Niestety, Franek, wiedziony chyba jakimś prastarym instynktem, w jednej sekundzie zmaterializował się przy drzwiach, cicho popłakując, w razie gdyby matka nie miała ochoty mu ulec. Uległa, choć już od pierwszej sekundy żałowała tego okrutnie. Na szczęście dziecko tymczasowo zajęło się sobą, więc Aldona mogła przystąpić do dzieła.
Delikatnie rozpakowała zawiniątko, które trzymała schowane za paskiem spodni, a potem uruchomiła machinę. Zcałej siły zacisnęła powieki. Nie miała odwagi nawet spojrzeć na to, co się tam działo. Dwie minuty dłużyły się jej jak godziny. Życie zdążyło przelecieć jej przed oczami piętnaście razy, zanim w końcu usłyszała piszczenie urządzenia. Na szczęście Franek nawet nie zanotował odgłosu. Aldona otworzyła powoli oczy i spojrzała na wyświetlacz. Ożeżkurwajapierdolę – przemknęło jej przez myśl, ale tylko kątem oka zerknęła na dziecko i już wiedziała, że nici z soczystej ekspresji własnych emocji.
– No, urwał nać! – szepnęła do siebie zamiast tego, co niestety w niczym jej nie pomogło, ale w tej sytuacji musiało wystarczyć. Nie wolno przeklinać przy dzieciach.
– Aldonka, długo jeszcze? Bo już naprawdę nie wytrzymam. – Szczepan zapukał w drzwi łazienki. – Wiesz, sorry, ale serio muszę.
Aldona cicho pociągnęła nosem, chrząknęła i wreszcie się odezwała, jakby zupełnie nic się nie stało.
– Już wychodzę, prawie skończyłam.
Po drugiej stronie drzwi dało się słyszeć westchnienie ulgi.
– Poczekam, tylko błagam, nie za długo.
Kobieta wywróciła znacząco oczami, ale natychmiast wstała z toalety i naciągnęła majtki. Opuściła spódnicę, wymyła ręce, otarła twarz ręcznikiem i spojrzała w lustro.
– Aldono Mężyk-Zasada – powiedziała do swojego odbicia – to oczywiste, że dasz sobie radę. Jesteś kobietą, a kobiety są w stanie przetrwać wszystko. Nawet kolejną ciążę. ASzczepan… Cóż, będzie musiał zweryfikować swoje plany. Wkońcu sama sobie tego dziecka nie zrobiłaś.
Uśmiechnęła się do siebie sztucznie, odrzuciła włosy, po czym nacisnęła klamkę. Na pohybel!
***
– Ale tato, przecież mówiłem ci, że jesteśmy już po ślubie. – Jurek z Antkiem siedzieli naprzeciwko Romana i tłumaczyli mu wszystko wciąż od początku.
– Dla mnie nie jesteście! – Mężczyzna się naburmuszył.
Siedzieli przy stole i jedli pieczonego kurczaka, którego przygotował Antek. To był ich domowy rytuał, że zawsze wspólnie zjadali choć jeden posiłek w ciągu dnia. To był ich czas, na rozmowę i zwyczajne bycie razem, na co dzień bowiem każdy był zajęty swoimi sprawami. Jurek znalazł lepszą pracę, która co prawda zabierała mu sporo czasu, ale za to dawała mnóstwo satysfakcji, Antek cały czas zajmował się domem i odkrył swoją nową pasję – gotowanie. Wespół z Romanem tworzyli pyszne dania, które potem we trzech konsumowali w czasie obiadu. Jurek nawet próbował nakłonić Antka do założenia bloga kulinarnego, ale tamten twierdził, że jeszcze musi się sporo nauczyć. Niestety, Antek, przynajmniej w teorii, nie nadawał się do regularnej pracy w kuchni – mimo rehabilitacji prawdopodobnie już nigdy nie miał być zdolny do pracy fizycznej. Na razie więc oddawał się rodzinie, wymyślał nowe przepisy i częstował nimi swojego męża i teścia.
Jurek westchnął. Już nie wiedział, jak ma przekonać ojca, że ślub w Holandii jest takim samym ślubem jak ten w Polsce, ale ze względów prawnych nie mogli pobrać się tutaj. Choć naprawdę bardzo by chcieli. Niestety, do tego potrzeba otwartych umysłów i odpowiedniego prawa, a na to się niestety nie zapowiada.
– Popatrz, mamy obrączki. – Jurek podsunął ojcu pod nos serdeczny palec lewej ręki, na którym dumnie nosił złoty krążek.
Roman tylko się żachnął.
– Co to ma w ogóle być? Założyłeś sobie pierścionek na rękę, w dodatku na niewłaściwą, i myślisz, że to jest oznaka wzięcia ślubu?! Nie byłem na tym ślubie, nie widziałem, wódki z gośćmi nie piłem, więc żadnego ślubu nie było.
Jurek wywrócił oczami i westchnął ciężko.
– Mam ci pokazać certyfikat małżeństwa? – spytał. Był już naprawdę wykończony, Roman zachowywał się dziś tak, że nie szło przemówić mu do rozsądku.
Choroba bardzo dała mu się we znaki. Co prawda fizycznie doszedł już do siebie, ale za to psychika pozostawiała wiele do życzenia. Właściwie trudno było rozpoznać dawnego Romana, ojciec bowiem zmienił się niemal całkowicie. Wniektóre dni było całkiem znośnie, mężczyzna jakby wracał na dawne tory, ale kolejnego poranka zupełnie nie dało się z nim dogadać. Zawsze był uparty i miał własne zdanie, czasami mimo racjonalnych argumentów, ale teraz to wszystko jeszcze bardziej się zintensyfikowało. Kiedy się na coś uparł, nie było mocnych, by w jakikolwiek sposób wytłumaczyć mu, że się myli.
Przecież na początku nawet zaakceptował fakt, że Jurek z Antkiem pobrali się w Holandii. Może wtedy nie był z tego powodu najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi, ale przyjął to do wiadomości i w jakiś sposób się z tym pogodził. Agdy Roman zachorował, panowie chyba po raz pierwszy doszli do ściany, bo Antek nie został uznany za członka rodziny. Ijakoś naturalnie wszyscy zaakceptowali fakt, że według polskiego prawa Jurek z Antkiem zawsze będą parą narzeczonych. Obiecali nawet Romanowi, że wspólnie wybiorą się do Amsterdamu odnowić przyrzeczenia małżeńskie, żeby ojciec mógł w pełni uczestniczyć w ich szczęściu.
To wszystko było tak bardzo porąbane i tak bardzo niewłaściwe, że wszyscy już odczuwali zmęczenie całą tą sytuacją. Bo w końcu w czym przeszkadzałoby umożliwienie ludziom legalizacji wspólnego życia? Dla państwa nie byłoby żadnej różnicy, a ludzie tacy jak Jurek i Antek mogliby wreszcie mieć spokojną głowę i w pełni cieszyć się życiem rodzinnym, bez kłód rzucanych pod nogi w każdym urzędzie. Itak przecież mają ciągle pod górkę, mierząc się z ostracyzmem i czasami będąc wytykanymi palcami. Anawet największa niezgoda społeczna nie jest w stanie sprawić, że dwoje ludzi po prostu przestanie się kochać.
Od dawna byli twardzi. Musieli wyhodować na sobie grubą skórę, by móc w miarę normalnie funkcjonować w świecie, który w żaden sposób nie jest dla nich przyjazny. Na szczęście mieli Romana, który, choć z trudem, jakoś przełknął i zaakceptował ich swoistą inność. Ateraz, od niedawna, do ich rodzinnego teamu zaczęli powoli dołączać również rodzice Antka. Jeszcze nieśmiało i z niepełnym zrozumieniem, ale widać było maleńkie światełko w tunelu. Przynajmniej rozmawiali, choć wciąż rzadko i niechętnie.
Tylko teraz Roman znów zaczął naciskać na ten ich ślub, którego oczywiście chcieli, ale przecież nie byli w stanie prawnie przeprowadzić.
– Wdupie mam te wszystkie papierki. – Roman zaczął się wyraźnie złościć. – Zrobiliście to sami, bez rodziny, w jakiejś cholernej Holandii. Dla mnie się nie liczy, skoro nie byłem nawet na weselu jedynego syna.
Jurek westchnął ciężko, a Antek powoli zamknął oczy. No nie dogadają się dzisiaj.
– Tato, co cię ugryzło? Przecież rozmawialiśmy o tym już kilkanaście razy. Jak tylko w pełni dojdziesz do siebie, pojedziemy do Amsterdamu i na własne oczy zobaczysz, jak jeszcze raz się pobieramy. – Antoni w końcu włączył się w dyskusję. Musiał jakoś ratować Jurka.
– Wdupie mam Amsterdam. Nigdy tam nie byłem i nigdy nie pojadę. Poza tym, smarkaczu, pomyślałeś o swoich rodzicach? Mnie zabierzecie, a ich nie? Jak oni się będą czuli?
Żaden z mężczyzn nawet nie skomentował tego smarkacza. Wich wieku taki przytyk był nawet uroczy. Obaj panowie popatrzyli na siebie bezradnie.
– Dobrze, to co w takim razie proponujesz? – Pierwszy odezwał się Jurek.
Roman się obruszył.
– Aco ja mogę? To wy, młodzi, znacie się na tych wszystkich nowinkach.
– Jeszcze raz ci powtarzam, że nie da się wziąć takiego ślubu tu, w Polsce. Żaden urzędnik ani nawet ksiądz nam go nie udzieli. Takie jest prawo. Serio, tato, nie upieraj się, bo pewnych rzeczy po prostu nie przeskoczymy.
– Akto mówi o jakimś urzędasie? Ksiądz to już w ogóle. Wy się znacie, więc powinniście sobie poradzić. Może ta wasza, no, jak jej tam było, Justyna wam pomoże. Są te śluby humanitarne czy coś. Wymyślcie coś. Ma być wesele i już. Ja zapłacę, choćbym miał się zapożyczyć. Matka też dołoży, już o to zadbam. Zanim umrę, chcę być na weselu swojego syna. Koniec i kropka. – Roman wyraźnie się nakręcał.
– Humanistyczny ślub, nie humanitarny – poprawił go Jurek półgłosem. – Zresztą, nie mówmy o czyimkolwiek umieraniu.
– Jeden pies! – Ojciec machnął ręką, ale widać było, że oczy zaświeciły mu się na samą myśl o weselu syna. – Tak, synu, jestem już stary i w końcu przyjdzie mi umierać. To naturalna kolej rzeczy, zwłaszcza teraz, kiedy jestem już niedołężny. Ale jak się nie napiję wódki na tej waszej imprezie, to możecie mi wierzyć, że będę was nawiedzał. Lepiej zabierajcie się do roboty.
Antek roześmiał się lekko.
– Dobrze, tato, zróbmy to – odezwał się jako pierwszy. Jurek popatrzył na niego ze zdziwieniem. – Jeśli tak bardzo tego chcesz, weźmiemy ślub humanistyczny i będziesz honorowym gościem na naszym weselu. Niewielkim weselu, ale jednak. – Puścił oko do swojego męża.
Jurek zamknął twarz w dłoniach i z ciężkim westchnieniem pokręcił głową.
– Jesteście nienormalni – stwierdził tylko.
– Czy to znaczy, że się zgadzasz? – zapytał Antek z szelmowskim uśmiechem. Wyraźnie coraz bardziej zaczynała go bawić ta cała sytuacja.
Jurek pokazał rękę z obrączką.
– Aczy mam jakieś inne wyjście? Już i tak się od ciebie nie uwolnię. Zresztą, już raz się oświadczałeś, więc teraz się nie wycofam.
– No. To teraz ślub, a potem to już niech się dzieje, co chce – podsumował Roman. – Ateraz daj mi nóżkę, bo tak pięknie pachnie, że aż mnie skręca z głodu.
***
Mariolka lubiła swoje nowe mieszkanie. Tak naprawdę lubiła. Wiadomo, że w poprzednim wystroju też było jej dobrze i czuła, że to jej miejsce na świecie, ale teraz wszystko jakby zmieniło się jeszcze bardziej na plus. Justyna zadziałała jak prawdziwa czarodziejka (choć wolała, żeby nazywać ją raczej czarownicą) i razem z remontem dała Mariolce coś, o czym ta nawet nie ważyła się marzyć. Dała jej poczucie niczym niezmąconego komfortu i przynależności do tej konkretnej przestrzeni. Mariolka nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że zwykły wystrój mieszkania może tak znacząco wpłynąć na jej psychikę.
Przede wszystkim czuła się młodziej. Dużo młodziej niż wcześniej, choć dopiero dobiegała trzydziestki. Wstarych, babcinych wnętrzach czuła się staro, jak jakiś eksponat wystawiony w muzeum, jak stary mebel pośród tych wszystkich przestarzałych bibelotów swojej babci. Przyzwyczaiła się do tej starości na tyle, że przestała zauważać swoje potrzeby w tym względzie. Miała za dużo do roboty, by przejmować się własnym komfortem psychicznym. Zresztą ten kurz z babcinych foteli już od dawna płynął w jej żyłach i z biegiem czasu stał się integralną częścią niej samej. Dopiero teraz zaczynała zauważać zmiany, które zachodziły nie tylko w jej otoczeniu, ale również w jej osobistym myśleniu i patrzeniu na świat.
Chciało jej się tańczyć, cieszyć i wariować. Wiosna nadchodziła wielkimi krokami, nie tylko za oknem, ale i w jej życiu. Zielona co prawda nie zieleniła się jeszcze, zresztą trudno było szukać jakichkolwiek oznak wiosny na smętnym podwórzu za kamienicą ani, tym bardziej, na asfalcie przed budynkiem, ale za to słońce świeciło coraz radośniej.
Mariolka otworzyła szeroko okno i zaciągnęła się ciepłym, wiosennym powietrzem. Wystawiła twarz do słońca i zamknęła oczy. Promienie delikatnie pieściły jej policzki. Czuła się wspaniale, wszystko zaczynało się układać, tak jakby kolejne puzzle jej osobistej układanki same wskakiwały na właściwie miejsce.
Miała piękne mieszkanie, do którego wracała z ogromną chęcią, miała swoją firmę, która działała coraz prężniej i z której była naprawdę dumna. Miała cudnych ludzi dokoła, świetnych sąsiadów, którzy, jak się okazało, potrafili się bezinteresownie poświęcić właśnie dla niej, i miała Justynę, z którą przyjaźń zacieśniała się coraz bardziej, a której to przyjaźni nie przeszkadzały nawet więzy krwi, co niestety nieczęsto się zdarza.
Mariolka była zdecydowanie zwierzęciem stadnym i dobre relacje były jej zwyczajnie niezbędne do prawidłowego funkcjonowania. Uwielbiała tych ludzi, swoją przestrzeń, własne wybory i coraz bardziej lubiła samą siebie. Do pełni szczęścia brakowało jej tylko jednego – męskiego ramienia, na którym mogłaby się oprzeć w chwilach zwątpienia, takiego kogoś, z kim chciałaby dzielić codzienne radości. Bo sukces jest ważny i fajny, ale tylko wtedy sprawia prawdziwą przyjemność, kiedy może być dzielony z kimś, kogo się kocha. Ataki ktoś na razie Mariolce się nie zdarzył.
Czasem myślała o Radku, że może w jakiś sposób straciła swoją szansę na prawdziwą rodzinę. Wtedy widziała w nim jedynie zapatrzonego w siebie i żałosnego pajaca, ale zaczynała podejrzewać, że nie miała do końca racji. Teraz Radeo był zajęty Justyną i wydawało się, że całkiem nieźle im razem. Rzeczywiście się zmienił, widać było, że oszalał na punkcie jej kuzynki i robił wszystko, by tamta go pokochała. Wydawało jej się, że Justyna podchodziła do jego zalotów z wrodzoną ostrożnością, ale Mariolka widziała, że angażuje się coraz bardziej. Radeo umiał uwodzić i sprawiać, że kobieta czuła się wyjątkowo. Szkoda, że sama tak szybko odrzuciła jego starania o jej serce.
Pewnie na początku źle go oceniła, bo być może całkiem wartościowy z niego człowiek, ale teraz już było za późno na takie rozważania. Radeo był zajęty i to jej osobistą kuzynką, a Mariolka nie wyobrażała sobie wtrącać się do ich szczęścia, bez względu na to, jak bardzo żałowałaby wcześniej podjętych decyzji. Było, minęło, trzeba iść naprzód.
Jeszcze raz wciągnęła w nozdrza rześkie wiosenne powietrze i pozwoliła wpaść promieniom słońca do swojego salonu.
– Wiosna, panie sierżancie! – rzuciła do siebie starym powiedzonkiem swojej babci. – To zdecydowanie będzie dobry dzień!
***
Radeo leżał na łóżku i gładził się po swojej napiętej jak plandeka na żuku skórze na idealnym brzuchu. Mógł policzyć każdy mięsień i nawet nie uświadczyłby na żadnym z nich choćby najmniejszej grudki tłuszczu. Jego brzuch był doskonały, dokładnie tak samo, jak każda inna część jego boskiego ciała. Lubił tak leżeć bez koszulki i rozkoszować się własnym towarzystwem.
Pomyślał o Justynie i natychmiast poczuł wzbierającą w slipach silną erekcję. Jęknął cicho i sięgnął po telefon. Dawno już się z nią nie kontaktował, więc wypadało choćby dać o sobie znać. Nie, żeby jakoś specjalnie tęsknił, ale wiadomo – jak za długo nie będzie o sobie przypominał, to istnieje pewne niebezpieczeństwo, że panna ulotni się z kimś innym. Ana to Radeo nie mógł sobie pozwolić. Justyna była bowiem jego przepustką do lepszego świata, biletem do szczęścia i wiecznej sławy.
Kiedy był u niej w sylwestra, postanowił sobie, że wykorzysta sytuację najbardziej, jak to tylko będzie możliwe, bo taka okazja już naprawdę nigdy więcej się nie powtórzy. Oczywiście w tym celu przez cały pobyt był obrzydliwie uroczy i czarujący i choć wkurzało go takie udawanie, to musiał przyznać, że działało doskonale. Ito nie tylko na Justynę, szalały za nim bowiem wszystkie jej koleżanki. Nawet te jeszcze ładniejsze od Sadowskiej.
Oczywiście nie mógł powiedzieć, że Justyna była brzydka – co to, to nie, ale po pewnym czasie zdążyła już mu się na tyle opatrzyć, że z chęcią spróbowałby kogoś innego. Dużo czytał o celebryckim światku, codziennie przeglądał najświeższe wiadomości na Pudełku, Pomponiku, Plejadzie i nawet w Super Expressie i doskonale wiedział, że gwiazdy lubią się wymieniać partnerami. Ion to pewnie też w końcu zrobi, na razie jednak jeszcze był za mało znany i nie do końca wsiąkł w to towarzystwo. Trudno się w końcu spodziewać, żeby po jednym spotkaniu nagle wszystkie miejscowe celebrytki rzuciły mu się na szyję (choć oczywiście nie miałby nic przeciwko temu). Ale z czasem pewnie dojdzie i do tego. Póki co musiał dbać o dobre stosunki z Justyną, bo to ona była tymczasowo jego jedyną szansą. Apotem już będzie mógł wybierać.
Przeturlał się na brzuch i sięgnął po telefon, który leżał na szafce nocnej. Odblokował ekran i znalazł nazwisko Justyny w jednym z komunikatorów.
„Tęsknię za tobą” – napisał szybko, po czym wysłał bez zastanowienia.
Odpowiedź przyszła prawie natychmiast: „Ja też za tobą tęsknię”.
Po raz kolejny połknęła haczyk, a Radeo znów poczuł, że slipy robią mu się coraz ciaśniejsze. Musiał przyznać, że w tej materii Justyna sprawdzała się doskonale. Włóżku potrafiła wiele, poza tym była gibka, wysportowana i miała zabójcze nogi. Gdyby tylko o to chodziło, w zasadzie mógłby z nią zostać, ale trudno przecież wymagać monogamii, kiedy dokoła tyle pięknych i całkiem napalonych na niego lasek. Na razie jednak pomyślał, że nie dla psa kiełbasa i póki co zadowoli się Justyną.
„Może zobaczymy się niedługo?” – zapytał w kolejnej wiadomości.
Tym razem na odpowiedź czekał dłuższą chwilę.
„Musiałam sprawdzić, kiedy mam przerwę w zdjęciach” – odpisała po kwadransie. „Iwłaściwie mógłbyś przyjechać już w następny wtorek. Moglibyśmy pojechać w jakieś fajne miejsce. Sami, bez wścibskich spojrzeń i moich koleżanek. Co Ty na to?”
Radeo zaklął pod nosem. To nie tak miało być. Chciał pojechać do Justyny właśnie po to, by poobcować z tymi jej koleżankami, by pokazać się w świecie i nawiązać nowe znajomości. Zupełnie nie chciał być z nią sam na sam przez cały swój pobyt w Warszawie. Taka wizyta nie miała dla niego sensu, jeśli Justyna miała ukrywać go przed swoimi znajomymi. Westchnął ciężko i pokręcił z dezaprobatą głową. „Cholera, w następny wtorek mam tyle roboty, że chyba nie dam rady” – wystukał szybko na ekranie. „Myślałem raczej o odwiedzeniu cię na planie jeszcze w tym tygodniu. Przecież chyba będziesz miała jakąś przerwę, a ja na pewno nie będę przeszkadzał. Poza tym nie wiem, czy wytrzymam bez ciebie aż do kolejnego wtorku” – dodał pospiesznie, całkiem zadowolony z własnego pomysłu.
Justyna wysłała mu uśmiechniętą buźkę z serduszkami zamiast oczu. Bardzo infantylne i bardzo w jej stylu. Jednak najważniejsze, że złapała przynętę. Nie może jej teraz odpuścić.
„To jak? Mogę się pakować?” – wysłał kolejną wiadomość, jeszcze zanim odpisała.
„Tak!!!!!”
Radeo uśmiechnął się do siebie szeroko, po czym pomasował się po kroczu. Jeszcze dziś pojedzie do Warszawki i zostanie tam tak długo, jak to tylko możliwe. Na pewno będzie musiał wrócić przed wtorkiem, ale do tego czasu poużywa życia. ZJustyną albo i bez.
Czuł, że już długo nie wytrzyma. Jeszcze raz pomasował się po kroczu, po czym niechętnie wstał z łóżka. Nie lubił tego robić w samotności, ale dzisiaj nie miał wyboru. Cóż, są sprawy ważne i ważniejsze. Westchnął ciężko, po czym powlókł się do łazienki, zgarniając po drodze świeży ręcznik. Jak mus, to mus.
***
Ostatnio w Atelier u Józka było coraz więcej klientów. Właściciel czuł, że nareszcie dostał wiatru w skrzydła, bo biznes kręcił się z niespotykaną dotąd energią. Nie, żeby w jakikolwiek sposób przyłożył do tego rękę, po prostu to wszystko robiło się jakby samo. Ludzie przychodzili czasami z ciekawości, czasem, żeby zrobić sobie zdjęcie, a potem udostępnić je w tych swoich social mediach i tym samym zachęcić innych. Anastępni zachęcali kolejnych i tak oto sklep właściwie przez cały czas miał nowych klientów.
Trzeba powiedzieć, że ta cała Justyna zrobiła naprawdę dobrą robotę. Nie dość, że wyremontowała im zalany lokal, to jeszcze powiesiła nad drzwiami taki piękny szyld, że zupełnie nie było się czego wstydzić. Nie, żeby Józek się kiedykolwiek wstydził, po prostu teraz wszystko wyglądało dużo schludniej, czyściej i zwyczajnie lepiej. Ato oczywiście przyciągało kolejnych klientów. Co prawda po prawie czterech miesiącach od ponownego otwarcia było już nieco kurzu na butelkach, ale kto by się tym przejmował. Ztego wszystkiego tuż po świętach Józek zaopatrzył atelier w lepsze jakościowo trunki, choć na zapleczu nadal i niezmiennie bulgotał Zenkowy bimber. Dla przyjezdnych były chardonaye i inne moety, a dla stałych klientów zawsze czekały najlepsze delikatesy prosto od samego mistrza.
Klient nasz pan, więc jak jest popyt, to i wzrasta podaż – wie o tym każdy, nawet najmniej rozgarnięty przedsiębiorca. Ana popyt na najlepszy w dzielnicy trunek wyczarowany przez Zenona panowie nie mogli narzekać. Wiadomo, że teraz musieli go bardziej ukrywać, bo wścibskie spojrzenia niektórych klientów mogły im naprawdę zaszkodzić, ale póki po swojej stronie mieli Krzysztofa, nie obawiali się jakoś specjalnie nalotu funkcjonariuszy. Zresztą, za jedną butelkę moeta byli w stanie dostać nawet ze trzy stówki, więc chwila niepewności i dreszczyk emocji był zdecydowanie tego wart. Abiorąc pod uwagę fakt, że w ostatnim czasie moetów i innych alkoholi z górnej półki sprzedali co najmniej kilkadziesiąt, Józek nie zamierzał narzekać. To znaczy – zamierzał, bo narzekanie miał niejako wpisane w naturę, ale akurat nie na to.
Nawet Zenek śmiał się, że stali się lokalnymi celebrytami, więc muszą trzymać fason. Ciągle zachwycał się tą całą Justyną i Józek podejrzewał nawet, że wieczorami wzdychał do jej zdjęcia, ale postanowił, że nie będzie tego komentował. Zenek swój rozum miał i nie należało wyprowadzać go z błędu. Poza tym od wzdychania jeszcze nikomu nie ubyło rozumu, a dzięki temu wspólnik zaczął o siebie dbać, częściej się golił i nawet kupił jakieś nowe ubrania. No i jakoś tak radośniej przykładał się do roboty, obsługując większość klientów, dzięki czemu i zyski były większe, i sam Józef mógł bezpiecznie chować się na zapleczu.
Od jakiegoś czasu bowiem cierpiał na przewlekły ludziowstręt i starał się unikać wszelkich interakcji, jak tylko mógł. Zupełnie nie wiedział, skąd mu się to wzięło, w końcu przecież ostatnie miesiące były całkiem udane, no i odnowił kontakt z Julitką, co bardzo go cieszyło. Mimo wszystko czuł, że poza nią i Zenkiem nie potrzebuje do życia innych ludzi, podejrzewał nawet, że w jakiś sposób zdążył się wypalić, i mimo wszystko coraz częściej myślał o prawdziwe emeryturze. Dlatego tym bardziej pasowało mu, że to na Zenka spadła większość obowiązków przy prowadzeniu sklepu. Wrazie czego będzie miał komu go zostawić.
– My teraz jesteśmy sławni jak po kuchennych rewolucjach. Tylko u nas to były rewolucje bimbrowe. Inasza Magda Gessler dużo śliczniejsza. – Zenek wparował na zaplecze po kolejnej wizycie następnych nowych klientów. Dzisiaj wyjątkowo przychodziły ich całe wycieczki.
– Co to są te całe rewolucje? – Józek nie bardzo był w temacie.
– Naprawdę nie wiesz, dziadygo jeden? Telewizji musisz więcej oglądać. To całkiem fajny program.
– Ty znowu o tej swojej telewizji. Zobaczysz, mózg ci kiedyś wyżre od tego oglądania.
– Tobie wyżarło i bez telewizora. Trzeba się rozwijać, bo jak się nie rozwijasz, to się zwijasz. Aja jeszcze zamierzam trochę pożyć, będąc przy zdrowych zmysłach.
Józek miał dość tego gadania Zenka. Splunął na dłoń i przylizał swoją pożyczkę spod pachy. Już niewiele jej zostało, zaledwie kilka marnych włosów, ale Józek dbał o nią jak zawsze. Jeśli całkiem wyłysieje, to będzie jego ostateczny koniec. Jeszcze raz przejechał dłonią po głowie, a resztę śliny z pełną pieczołowitością wtarł w wąsy.
– Chociaż gazetę byś poczytał albo polityki w radiu posłuchał. – Wspólnik nie odpuszczał. – Zobaczyłbyś, jak się zmienia świat, i może wyciągnąłbyś z tego jakieś wnioski, bo na razie siedzisz na tym zadupiu i tylko kasę liczysz. Po cholerę ci ta kasa, do grobu jej nie zabierzesz, a twoja córka sama nie wie, gdzie wydawać własną.
Józek zamyślił się przez chwilę. Wzasadzie Zenek miał całkowitą rację, ale oczywiście nigdy nie zamierzał mu tego powiedzieć. Już i tak wspólnik rozbestwił się wystarczająco, a jakby się dowiedział, że mądrze gada, to już w ogóle Józkowi nie zostałaby żadna przyjemność w życiu. Tak mógł przynajmniej spokojnie szydzić z niczego nieświadomego Zenka i choć przez chwilę poczuć się lepiej.
Póki co machnął tylko ręką.
– Wy, młodzi, myślicie, że pozjadaliście wszystkie rozumy, a tak naprawdę tylko głupoty wam w głowie. Jakieś oglądanie telewizji i te całe magiczne telefony. Nie wiem, po co to komu. Myślałem, że przynajmniej ty jesteś mądrzejszy, a tu się okazuje, że taki sam jak oni wszyscy. Nic, tylko myślenie o głupotach. Za bimber się lepiej weź, bo klienci czekają.
Zenek pokręcił głową z dezaprobatą. Coraz gorzej działo się z Józkiem. Jego zwykły, codzienny sarkazm zaczynał przybierać coraz bardziej niepokojące rozmiary. Izupełnie nie dało się już z tym facetem porozmawiać. Miał trochę dość. Owszem, lubił Józka i traktował go niemal jak rodzinę, ale przecież wszystko ma swoje granice. Józek był uparty i niczego nie dało się mu w żaden sposób przetłumaczyć. Aod ostatnich świąt wyraźnie było widać, że właściciel atelier zmarniał, zasępił się i zrobił się milczący.
Odkąd się znali, nie był jakimś gadułą, ale teraz zamyślał się na dłużej albo wszystko sprowadzał do kilku prychnięć i machnięcia ręką. Zenek nawet podejrzewał, że to może być depresja czy inne cholerstwo, bo przecież biznes kręcił się jak nigdy, a i rodzinnie Józefowi zaczynało się układać. Smutno było patrzeć na przyjaciela w takim stanie, ale niestety Zenon sam nie mógł nic na to poradzić. Pociągnął więc tylko nosem i poszedł nastawiać kolejny zacier do nowej partii swojego flagowego trunku.
***
Zupełnie niedawno wszystkie dziewczynki zaczęły już chodzić. Rozwijały się różnie, każda w swoim tempie i jak to u wieloraczków bywa, nieco później niż ich rówieśnicy. Jednak Elwira nie czuła z tego powodu żadnego niepokoju. Wszystkie cztery były zdrowe, roześmiane i jedna w rozwoju ciągnęła za sobą pozostałe. Rozkoszą było na nie patrzeć i ich matka oddawała się temu, kiedy tylko mogła.
Nigdy nie przestawały jej zdumiewać i nie mogła uwierzyć, jak wiele uczyły się każdego dnia. Rosły w oczach, a jednocześnie Elwira była pewna, że dla niej na zawsze zostaną maleńkimi dziewczynkami. Teraz siedziała na prowizorycznej ławce na placu zabaw i patrzyła na te swoje cztery cuda. Krzysztof próbował je ogarniać, ale słabo mu to szło, bo każda z córek koniecznie chciała robić coś zupełnie innego niż pozostałe. To jednak nie przeszkadzało roześmianemu tacie wygłupiać się z nimi na całego. Łaskotał je, zaczepiał i delikatnie przewracał się razem z nimi. Aone, śmiejąc się głośno, wchodziły na ojca i przytulały się do niego. Było jeszcze zimno, ziemia nie zdążyła się nagrzać kwietniowym słońcem i Elwira podejrzewała, że te harce mogą nawet skończyć się katarem, ale nie reagowała. Na placu zabaw byli sami, reszta rodziców najwyraźniej uznała, że jeszcze nie czas na zabawy w plenerze, ale im to zupełnie nie przeszkadzało.
Krzysztof z dzieciakami tarzali się po smętnej pozimowej trawie i nic nie robili sobie z chłodnej pogody. Elwirze było dobrze, w końcu czuła, że jest w odpowiednim miejscu swojego życia. Wystawiła twarz do słońca i zamknęła na chwilę oczy. Wszystko było tak, jak być powinno.
ZKrzysztofem też wreszcie zaczęło się układać. Chyba coś w końcu zrozumiał, bo starał się coraz bardziej. Chciał spędzać z nimi każdą chwilę, kiedy tylko nie był w pracy, włączał się w opiekę nad dziećmi. Trochę to Elwirze przeszkadzało, bo nagle okazało się, że tata wie lepiej, co komu dolega i jak efektywniej przebrać mokrą pieluchę. Anawet jeśli nie wiedział, to robił wszystko, by się wykazać. Doprawdy, czasami miała ochotę udusić go gołymi rękami, ale wyjaśnili sobie tyle, że nie zamierzała tego robić. Zbyt wiele czasu stracili, żeby teraz spierać się o głupoty. Przeżyje i te nagłe przypływy rodzicielskiej troski ze strony własnego męża. Ajak się przyzwyczai, to może nawet nie będzie wcale tak źle.
Podniosła się z ławki i podeszła do rozbawionej gromadki. Dziewczynki były brudne, jakby ktoś celowo wykąpał je w błocie. Do tego miały zaróżowione policzki i uśmiechnięte buzie. Matka westchnęła tylko i wzruszyła ramionami.
– Brudne dzieci to szczęśliwe dzieci – mruknęła do siebie, spoglądając jednocześnie na własnego męża. – Ciekawe, co podręczniki mówią na temat brudnego męża.
Krzysztof był najbrudniejszy z nich wszystkich. Co prawda na czarnej kurtce było widać mniej błota niż na różowych okryciach wszystkich czterech dziewczynek, ale za to jasne jeansy przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy.
– Przecież ja tego nie dopiorę – jęknęła już tym razem na głos.
Mąż jakby obudził się z jakiegoś letargu.
– Coś mówiłaś? – zapytał, jednocześnie zdejmując ze swojego brzucha Basię.
– Mówiłam, że wyglądasz, jak siódme dziecko dozorcy – powtórzyła ulubione powiedzonko swojej matki. – Pamiętasz może, jakiego koloru są ich kurtki? – zakpiła.
Krzysztof niby groźnie zmarszczył brwi, na co Kasia z Asią jak na komendę zapiszczały radośnie i wspięły się ojcu na kolana.
– Nie pamiętam – odparł zgodnie z prawdą. – Poza tym nie wiem, czy zauważyłaś, ale nie mam jak się teraz zajmować kolorami, bo jakieś potworniackie potwory na mnie wiszą – dodał szybko, po czym próbował się wreszcie pozbierać z nienajczystszej trawy, na co Stasia zareagowała dzikim wierzganiem, a Basia zmarszczyła się złowrogo, zupełnie tak, jak ojciec przed chwilą.
Elwira pokręciła głową z dezaprobatą.
– Dobra, bando, zbieramy się do domu, bo jeszcze chwila i ktoś zadzwoni po służby, że niedopilnowane i brudne dzieci snują się po placu zabaw.
– Mamo, nie bądź taka. Jeszcze chwilę – odezwał się cieniutkim głosem Krzysztof, kiedy Elwira już zbierała z ziemi ciągle wierzgającą Stasię.
– No chodź, bo jak padną w wózkach, to wiesz, jak to się skończy.
– Armagedonem! – krzyknął, jednocześnie podrzucając Kasię w powietrze. Dziewczynka roześmiała się głośno.
***
– Czyś ty do reszty zwariowała? – Anita Szymańska zawsze słynęła z ciętego języka i mówienia dokładnie tego, o czym właśnie myślała.
Nie owijała w bawełnę i nie udawała nikogo, kim się absolutnie nie czuła, zwłaszcza jeśli chodziło o dobro jej najbliższych przyjaciół, a za taką właśnie uważała Justynę. Poznały się na samym początku ich wspólnej medialnej drogi. Justyna zaczynała być rozpoznawalna, a Anita dbała o to, by twarz przyszłej gwiazdy świeciła jak najjaśniejszym blaskiem. Oczywiście bez zmarszczek i zbędnych udziwnień. Wtedy sama była tuż po szkole i stawiała pierwsze kroki w wizażu, ale z czasem stałą się najbardziej zapracowaną makijażystką gwiazd.
Jednak od początku to właśnie z Justyną zaprzyjaźniła się najmocniej i tak trwały wspólnie już od lat, ramię w ramię i pędzel w twarz. Anita była nie tylko powiernicą sekretów Justyny, ale i jej swoistym sumieniem, a właściwie czymś, co to sumienie miało uciszać, Justyna bowiem o wszystkich miała wyłącznie dobre zdanie i zwykle nawet nie zauważała, kiedy ludzie zaczynali ją wykorzystywać. Dlatego tym bardziej liczyła się ze zdaniem przyjaciółki, słynącej nie tylko z dobrych pędzli i doskonałego wyczucia makijażu, ale i z najostrzejszego języka w całej branży.
– Odpuść go sobie, przecież to pajac. – Justyna siedziała na fotelu w prowizorycznej garderobie na planie kolejnego odcinka serialu Za zakrętem, a Anita jak zwykle manipulowała przy jej twarzy. – Naprawdę nie widzisz, że ten gość jest beznadziejny?
Justyna wzruszyła ramionami.
– No dobra, może trochę brakuje mu ogłady, ale to naprawdę fajny chłopak.
– Ogłady! – prychnęła Anita, nabierając pomadkę na pędzelek. – Jemu przede wszystkim brakuje mózgu. Izacznij to wreszcie zauważać. Nie możesz być ciągle jakąś pieprzoną Matką Teresą i zabierać pod swój dach wszystkie ofiary losu. On nie jest ci do niczego potrzebny. Skąd ty go w ogóle wytrzasnęłaś?
– Mówiłam ci… – zaczęła Justyna, ale natychmiast przestała mówić, skarcona surowym spojrzeniem przyjaciółki. Westchnęła tylko cicho i wydęła wargi, żeby Anita mogła je dokładniej pomalować.
– Nie gadaj, jak cię maluję! – syknęła makijażystka. – To było pytanie retoryczne. Dobrze wiem, z której dziury go wygrzebałaś. Jak to się nazywało? – Zamyśliła się pokazowo. – Wałbrzych? Przepiękne miejsce, nawet mówią na nie odpowiednio – Mordor. Jesteś niereformowalna. – Pokręciła głową z dezaprobatą.
– Po pierwsze, żaden mordor, tylko porządne miasto, nawet kiedyś wojewódzkie, więc przestań się czepiać. – Justyna już nie wytrzymała. Na szczęście Anita właśnie skończyła malować jej usta, więc mogła się swobodnie odzywać. – Poza tym z Wałbrzycha jest dużo sław. Aktorzy, pisarze, nawet chwilowo mieli tam noblistkę.
Anita zrobiła znudzoną minę.
– No, jak noblistkę mieli, to rzeczywiście. Nie można im niczego zarzucić. Pardon, moja pomyłka. – Podniosła ręce w poddańczym goście. – Żaden Mordor, tylko metropolia. Też na M. – Wyszczerzyła się w sztucznym uśmiechu.
– Błagam cię, przestań ironizować. Miasto jak miasto, a Radeo jest naprawdę całkiem w porządku.
– Oczywiście, że jest. Jakby mu przeciąg między uszami nie hulał, to może nawet coś by z niego było. Atak, nadaje się jedynie na kamień do kiszenia kapusty. Chociaż nawet nie, bo z pustym łbem to i ciężar za mały. Ale czekaj, ego go dociąży. Da radę.
Justyna miała naprawdę serdecznie dość. Nie dość, że wstała wyjątkowo wcześnie, bo zaczynali zdjęcia o wschodzie słońca, to jeszcze musiała wysłuchiwać tych sarkastycznych tekstów Anity. Nie chciało jej się słuchać tego wszystkiego. Miała własne zdanie na temat Radka. Może i był nieco nieokrzesany i rzeczywiście brakowało mu obycia w świecie, w którym ona sama poruszała się bez trudu, ale przecież dopiero do niego wchodził. To chyba normalne, że wszystko trzeba najpierw poznać, żeby potem móc się w tym czuć jak ryba w wodzie.
Radek był zdecydowanie zwierzęciem medialnym, tylko tę medialność trzeba było w nim nieco okiełznać. Na pewno był doskonałym materiałem na gwiazdę, albo przynajmniej gwiazdkę, i co do tego Justyna nie miała najmniejszych wątpliwości. Należało tylko oszlifować ten maleńki klejnot, który w nim tkwił, i wtedy bez trudu pokazać go światu. Itego zadania Justyna postanowiła się podjąć bez względu na to, co na ten temat miała do powiedzenia Anita.
– Naprawdę nie widzisz, że dla niego jesteś wyłącznie trampoliną do sławy? – Przyjaciółka tymczasem nie zamierzała odpuszczać. – Wyciśnie cię jak cytrynę i rzuci w kąt.
Skończyła już makijaż i właśnie zdejmowała z ramion Justyny foliową pelerynę zabezpieczającą ubranie.
– Uważam, że jesteś do niego uprzedzona. Izupełnie nie rozumiem dlaczego. – Justyna była coraz bardziej oburzona. – Może i kusi go medialna kariera, ale zależy mu przede wszystkim na mnie. Na mnie, nie na kasie, czy sławie. Gdyby było inaczej, nie jechałby teraz przez pół Polski tylko po to, żeby się ze mną zobaczyć, prawda?
– Daję mu dwa miesiące. No, może góra trzy i zobaczysz, że zacznie cię olewać. Aż trudno mi uwierzyć, że po tylu latach w tym syfie nadal jesteś taka naiwna.
– No właśnie nie jestem, a on z mediami nie ma nic wspólnego. Dlatego mu wierzę. Zrozum, to człowiek z zewnątrz, nie zna tu nikogo, nie będzie nawet się starał zbliżyć do tego całego światka. To poważny człowiek, ma własne zobowiązania i swoją pracę. Nie wiem, po co miałby mieszać w mojej.
Anita wzruszyła ramionami.
– Zrobisz, jak zechcesz, tylko nie przychodź potem z płaczem do cioci Anitki, żeby leczyła twoje roztrzaskane serduszko.
– Nie przyjdę, nie martw się o mnie. – Justyna, wychodząc, cmoknęła przyjaciółkę w policzek. – Dziękuję za mejkap. Jak zwykle profesjonalny. Tylko nos ci się zaczyna tępić, bo widzisz zagrożenie tam, gdzie zupełnie nie występuje. – Uśmiechnęła się złośliwie.
Anita obróciła się za wychodzącą Justyną.
– Czekaj, mam pomysł. Załóżmy się o tego twojego gogusia. Jeśli w ciągu trzech miesięcy nie wpadnie w nasz syfiasty światek, nie zostawi cię i nie przeleci co najmniej tuzina lasek, to przyznam ci rację, że się srogo pomyliłam.
– Ikupisz mi najdroższe wino, jakie będzie dostępne w okolicy.
– Ajeśli wygram… – Anita się zamyśliła. – Jeśli wygram, to osobiście odeślesz go do tej dziury, z której go wyciągnęłaś, zasypiesz gruzem i nie pozwolisz nigdy więcej się wydostać.
Justyna prychnęła lekko.
– To zupełnie nie wchodzi w grę, ale niech będzie. – Wyciągnęła rękę. – Umowa stoi. Za trzy miesiące zobaczysz, jak bardzo się pomyliłaś.
– Powiedz, że żartujesz. Błagam cię… – Szczepan siedział na kanapie w salonie i ledwo łapał powietrze. – To przecież nie może być prawda.
Aldona siedziała tuż obok z ustami zaciśniętymi i wzrokiem wbitym w leżący na ławie test ciążowy. Dwie czerwone kreski niemal świeciły się pośrodku białej płytki, szydząc z ich minorowych nastrojów i pełnej napięcia atmosfery w pokoju. Na szczęście Franek już smacznie spał, nie musiał więc patrzeć na ten zbliżający się armagedon, który zdecydowanie wisiał już w powietrzu.
Prawdę mówiąc, Aldona czuła się podle. Tak, jakby to była wyłącznie jej wina, choć przecież doskonale wiedziała, że oboje przyczynili się do obecnego stanu rzeczy. Przy całej ignorancji, jaką darzyła biologię jako naukę i jak bardzo nienawidziła jej w liceum, nawet do głowy by jej nie przyszło, by wierzyć w to, że w ciążę można zajść w pojedynkę.
– Powiesz coś czy będziesz tak milczała? – Szczepan wydawał się coraz bardziej podenerwowany.
Wzruszyła ramionami.
– Aco mam niby powiedzieć? Mam ci zrobić wykład o pszczółkach i kwiatuszkach czy przekonać, że dzieci znajduje się w kapuście?
– Przestań być taka sarkastyczna! – Próbował podnieść głos, ale natychmiast przypomniał sobie, że w pokoju obok śpi ich pierworodny, a budzenie dziecka, któremu już udało się zasnąć, było chyba najgorszą rzeczą, jaka mogła się zdarzyć.
Franek był złotym chłopcem, co do tego zgadzali się oboje, miał jednak zasadniczą wadę – nie lubił spać. Rytuał wieczornego usypiania go trwał zwykle koło dwóch godzin, zawierając tulenie, drapanie po plecach, mizianie, śpiewanie, czytanie bajek i znów tulenie, poprzedzone masażem i kolejnym drapaniem. Kiedy więc któremuś z rodziców udało się wreszcie obłaskawić go na tyle, by zasnął, cały dom chodził na palcach. Każde skrzypnięcie, tupnięcie czy niekontrolowany hałas powodowały natychmiastowe otwarcie się czeluści piekielnych, z których to dobywał się przeraźliwy wrzask obudzonego księcia. Nic dziwnego, że nawet teraz, będąc w stanie najwyższego wzburzenia, Szczepan nie pozwolił sobie na podniesienie głosu choćby o ton. Imimo że głupio tak krzyczeć szeptem, to właśnie zamierzał teraz zrobić.
– Jak to sobie wszystko wyobrażasz? – zapytał.
– Ajak mam sobie wyobrażać? Stało się, przecież nie zrobiłam tego specjalnie.
– Aldona, błagam cię.
– Ale o co ci chodzi? – wybuchnęła trochę z głośno, więc natychmiast ściszyła głos do teatralnego szeptu. Doprawdy trudno kłócić się w takich warunkach. – Jesteśmy dorośli, doskonale wiedzieliśmy, czym grozi seks. Wybacz, ale sama sobie w ciążę nie zaszłam. Jakby nie patrzeć, ty też maczałeś w tym palce. Zresztą, jak się okazuje, niekoniecznie palce. – Prychnęła niekontrolowanym śmiechem.
Szczepan popatrzył na nią i zrobił dokładnie to samo. Już nie miał do tego sił. Wszystkie jego plany właśnie brały w łeb, a jego osobista żona stroiła sobie z tego żarty. Choć pewnie miała rację, w tej sytuacji zostało tylko się śmiać. Już za późno na jakąkolwiek inną reakcję.
Będą mieli dziecko. Drugie. Całkiem nowe i znowu krzyczące. To był jakiś obłęd. Szczepan kochał Franka nad życie, ale nie wyobrażał sobie drugiego takiego. Przecież zupełnie tego nie ogarnie. Oczyma wyobraźni widział, jak jedną ręką przebiera noworodka, a drugą próbuje łapać drugiego malca, pchającego właśnie palce do kontaktu. Albo próbującego dotknąć gorącego żelazka. To nie mogło się udać, zresztą widział, jaki zmarnowany chodzi Krzysiek, i nigdy mu nie zazdrościł takiej gromady. Wiadomo, że dwójka to nie czwórka, ale wystarczająco dużo, by dostać jakiejś nerwicy.
Anajgorsze w tym wszystkim było to, że Aldona jako jedyna w domu pracowała zawodowo. Teraz Szczepan miał szukać jakiejś konkretnej pracy, a tymczasem okazywało się, że znów zostanie w domu. Nie, żeby miał cokolwiek przeciwko byciu kurem domowym, ale takie siedzenie w domu jednak mocno nadszarpywało jego męską dumę. Miał wrócić do pracy, a Frankiem miała zająć się jedna z opiekunek agencji Za uśmiech bombelka. Miała, bo teraz wszystko w jednej chwili wzięło w łeb. Aldona, jako jedyna żywicielka rodziny, pewnie zaraz po macierzyńskim wróci do pracy, a Szczepan znów zostanie jak ten głupi wśród garów i pieluch.
Dopóki nie urodził się Franek, Szczepan marzył o dużej rodzinie. Może nie jakiejś wielkiej, ale na pewno nie tylko z jednym dzieckiem. Tylko jakoś nigdy się nie składało, żeby mogli sobie z Aldoną pozwolić na powiększenie rodziny. Apotem ona tak zwyczajnie zaszła w ciążę z tym przeklętym Radeo, więc musieli na nowo poukładać swój świat. Iod tego czasu Szczepan zdecydowanie zrewidował własne marzenia na temat dużej rodziny. Kochał Franka i nawet niespecjalnie przeszkadzało mu, że biologicznie nie jest jego ojcem. Zajmował się nim z miłością i oddaniem, a jednocześnie czuł, że więcej z siebie nie wykrzesa. Cholera, w końcu jakiś czas temu przekroczył magiczną czterdziestkę, więc już najwyższy czas, żeby zacząć myśleć o odpoczynku, a nie o ponownym powiększaniu rodziny. Zresztą Aldona też do najmłodszych wcale nie należała. Już sobie myślał, że jakoś szybko ogarną Franka i będą w spokoju celebrować swój wiek średni, a tu nagle okazało się, że wcale niekoniecznie, bo świat przygotował dla nich całkiem inny plan.
– Przepraszam. – Przysunął się do żony i objął ją ramieniem. – To wszystko jest takie popieprzone. Zupełnie się tego nie spodziewałem.
– Amyślisz, że ja się spodziewałam? Jak sobie pomyślę, co nas teraz czeka, to aż mi się robi słabo.
– Ale jesteś tego pewna, tak? – Kiwnął głową w stronę leżącego na ławie testu ciążowego. – Bo wiesz, może te testy się mylą albo przekłamują trochę. Ostatnio to już nie wiadomo, czy wierzyć medycynie, czy raczej znachorom.
Aldona pokręciła przecząco głową.
– Niestety, trudno tu o pomyłkę. Byłam pewna, że to menopauza, a tu niespodzianka. Taki święty mikołaj z okazji wiosny. Wdodatku od wczoraj czuję, że coraz bardziej mnie mdli, więc to na pewno nie jest żadna pomyłka.
– Wiesz, który to tydzień? Chciałbym przynajmniej wiedzieć, ile nam jeszcze zostało względnej wolności.
– Wychodzi na to, że ósmy albo dziewiąty, nie pamiętam dokładnie, ale i tak jeszcze mamy co najmniej siedem miesięcy.
Szczepan westchnął ciężko.
– Dobra, jakoś to ogarniemy, bo przecież co innego nam zostało w tej sytuacji.
– Na to wygląda, że nic, poza wzięciem się w garść.
Szczepan jeszcze bardziej przytulił się do żony.
– Oj, matka, to nawojowaliśmy na stare lata.
Aldona roześmiała się smutno.
– Ano nawojowaliśmy – dodała.
***
– Ja naprawdę oszaleję! – Mariolka rzucała gromami od samego rana.
Niby wszystko układało się całkiem w porządku, ale bywały takie chwile, kiedy sama nie poznawała własnej pracy i szczerze wątpiła w swoje umiejętności. Jak na złość dziś właśnie był jeden z tych dni. Od rana ciągle coś się działo, telefon dzwonił jak opętany, a kolejne opiekunki zgłaszały następne skargi. Ato malec nie chciał iść spać, kolejny właśnie dostał rozwolnienia, a następnych dwoje omal nie wbiegło pod jadący samochód, przyprawiając swoją nianię o zawał serca razem z wylewem. Ikażdej z opiekunek Mariolka musiała osobno tłumaczyć, jak się zachować w danej sytuacji.
Wlutym dziewczyny przyjęły kilka kolejnych, nieopierzonych jeszcze niań, które wydzwaniały do swojej szefowej z każdą niemal pierdołą. Mariolka oczywiście stawała na głowie, by je wszystkie odpowiednio wyszkolić, ale jak widać, czasem samo teoretyczne szkolenie nie było w stanie załatwić sprawy. Wprawdziwym świecie opieki nad dziećmi dziewczyny same poruszały się jak dzieci we mgle. Na nic kursy, szkolenia i studia. To wszystko było fajne i bardzo pomocne, ale prawdziwą szkołą zawodu i niejednokrotnie życia było doświadczenie.
– Do tej pracy trzeba mieć serce i konkretne zdolności – powtarzała jej Elwira, ale Mariolka dochodziła do wniosku, że każdemu należy dać szansę. Wkońcu doskonale i na własnym przykładzie wiedziała, że instynkt to nie wszystko i bez solidnych podstaw nie można liczyć na konkretne zadowalające efekty.
Kiedy sama zaczynała swoją pracę i ruszała z biznesem, mogła polegać wyłącznie na własnym instynkcie. Iprzez jakiś czas to się sprawdzało, przynajmniej do czasu, kiedy zajmowała się wyłącznie dziećmi sąsiadki. Apotem wpadła na genialny i zarazem szatański plan otworzenia własnej agencji opiekunek i nagle okazało się, że niewiele wie na temat wychowania dzieci. Przynajmniej we własnych oczach, bo rodzice niemal wyrywali ją sobie z rąk, żeby tylko była w stanie zaopiekować się ich Zuzią czy Karolkiem. AMariolka z każdym dniem coraz bardziej czuła, że jednak nie nadaje się do tego wszystkiego. Brakowało jej solidnych podstaw merytorycznych, takich na miarę superniani. Wświecie opiekunek była bardziej nianią Franią z popularnego sitcomu, co w pewnym momencie zaczęło jej mocno dokuczać.
Dlatego właśnie postanowiła, że na dobre zajmie się nie tylko edukowaniem swoich pracownic, ale również samej siebie. Nikomu nie mówiła, że zapisała się na studia, a wieczorami, kiedy nikt nie widział, czytała wymiennie mądre poradniki o wychowywaniu dzieci i prowadzeniu własnego biznesu. Pierwsze egzaminy na uczelni poszły jej nieźle, mimo urwania głowy w pracy, zalanego mieszkania, remontu, na który nie miała wpływu, i wizyty szalonej kuzynki, którą zdążyła pokochać nad życie. Liczyła, że po sesji wreszcie będzie mieć czas na chwilę odpoczynku, ale niestety nowe nianie absorbowały ją niemal w stu procentach.
Zwłaszcza dziś czuła, że za chwilę naprawdę eksploduje.
– Za uśmiech bombelka, agencja opiekunek, w czym mogę pomóc? – Elwira odebrała kolejne połączenie nieprzestającego dziś dzwonić telefonu.
Mariolka spojrzała na nią i wywróciła oczami. Naprawę miała ochotę rzucić komórką w kierunku ściany, ale pomyślała, że na nową tymczasowo nie będzie wydawać pieniędzy. Skwitowała to więc wyłącznie ciężkim westchnieniem i już miała wracać do swoich zadań, kiedy usłyszała zaskoczony głos sąsiadki.
– Mirella, o czym ty do mnie mówisz? – Elwira w jednej chwili zaczęła blednąć, a jej oczy robiły się coraz większe. – Uspokój się i wytłumacz mi to jeszcze raz. Iprzestań wreszcie beczeć, dziewczyno.
Mariolka zatrzymała się w pół kroku i odwróciła w stronę bladej już jak papier Elwiry.
– Oco chodzi? – zapytała bezgłośnie, mając jeszcze nadzieję, że to jednak nic strasznego, a Elwirze krew odpłynęła z twarzy z zupełnie innego powodu.
Ta pokiwała tylko głową z rezygnacją i wyszła dokończyć rozmowę do drugiego pomieszczenia, bo niestety kolejny telefon już dzwonił w najlepsze.
– Mater Dei. – Mariolka westchnęła, biorąc do ręki słuchawkę bezprzewodowego aparatu. – To się chyba nigdy nie skończy.
Elwira wróciła po kwadransie, jeszcze bardziej blada niż poprzednio, choć właściwie trudno było jeszcze bardziej zblednąć.
– Obawiam się, że mamy problem – powiedziała tylko i opadła bezwładnie na stojący w kącie fotel.
***
Romanowi wszystko się mieszało i to tak, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Ciągle miał wrażenie, że o czymś zapomniał albo coś pomylił. Kiedyś był całkiem bystry, umiał planować, myślał logicznie i strategicznie. Zresztą musiał tak myśleć, w końcu nie bez powodu połowę swojego życia spędził w wojsku. Tam go doceniali i słuchali jego rad. Itam właśnie powierzali mu czasem bardzo trudne zadania. Nie było więc możliwości, żeby Roman był debilem. Za to teraz czuł się jak debil – odarty z resztek godności i logicznego myślenia.
Czasami wszystko było w jak najlepszym porządku, by następnego dnia nie bardzo ogarniał, gdzie jest i o czym rozmawia. Doskonale pamiętał, co robił dwadzieścia lat temu, ale zupełnie nie potrafił sobie przypomnieć, co jadł wczoraj na kolację. Bolała go głowa i to takim bólem, którego nigdy wcześniej nie doświadczał. Może nie był najsilniejszy, ale za to równie koszmarny – wwiercał się Romanowi w mózg jak jakieś wiertło i nie dawał nawet chwili oddechu.
Roman nie lubił nowego siebie. Tego z bólem głowy i zanikami pamięci. Fizycznie nawet doszedł już do jako takiej formy, choć twarz jeszcze czasami wykręcała się w bolesny grymas, ale noga i ręka były całkiem sprawne. Oczywiście też nie tak jak kiedyś, ale w jego wieku większa sprawność nie była mu do niczego potrzebna. Nie zamierzał już ani wędrować ani skakać ze spadochronem. Chciał zwyczajnie funkcjonować i spokojnie pożyć jeszcze co najmniej kilka lat. Chodził powoli, wspierając się o lasce, ale nawet to niespecjalnie go denerwowało.
Najgorsze było to, że zupełnie przestała mu smakować gorzka żołądkowa. Na dobrą sprawę nawet nie miał na nią już ochoty, ale z rozrzewnieniem wspominał, kiedy siadał w swoim ulubionym fotelu z kieliszkiem w ręce i pełną butelką w drugiej i pił, dopóki wszystkie problemy nie odeszły w siną dal.
Wódka była dla niego nie tylko pocieszycielką, ale też powierniczką jego najgłębiej skrywanych tajemnic. Może i była zła, może rzeczywiście, jak mówił Jurek, Roman się uzależnił i teraz zwyczajnie nie umiał bez niej funkcjonować, ale za to każdy łyk palącego w przełyk napoju pozwalał mu choć na chwilę zapomnieć o tym wszystkim, co go otaczało. Ateraz przyszło mu przyjmować świat na żywca. Inieważne, jak bardzo byłoby źle, w żołądkowej gorzkiej już nie znajdował ukojenia.
Czasami myślał, że może warto byłoby zakończyć to wszystko, skoro choroba pozbawiła go jedynej przyjemności w tym podłym życiu. Był stary, niedołężny i nikomu niepotrzebny. Chłopakom tylko zawadzał i doskonale zdawał sobie z tego sprawę, choć obaj mówili coś zupełnie innego. Celowo przepisał na nich mieszkanie i sklep, żeby po jego śmierci nie mieli problemów z jakimś durnym spadkiem.
Miał ponad siedemdziesiąt lat i czuł, że już najwyższy czas ustąpić miejsca młodym. On swoje przeżył, swoje wypił i swoje zobaczył. Poza tym obiecał sobie, że nigdy dla nikogo nie będzie ciężarem i w swoim czasie zamierzał tej obietnicy dotrzymać. Jeszcze tylko chciał zobaczyć, jak Jurek i Antek biorą ślub, a potem naprawdę będzie mógł umierać. Nic tu po nim, a świat na trzeźwo okazywał się dla Romana zupełnie nie do przyjęcia.
Nie mógł się doczekać spotkania ze Stasią. Może na tamtym świecie wreszcie odważy się wyznać wszystko to, o czym nigdy jej nie powiedział. Wierzył, że to może się stać, w końcu próbował przynajmniej naprawiać swoje błędy tu na ziemi, więc po drugiej stronie nie powinien mieć większych problemów.
Ta myśl powodowała w Romanie uczucie ciepła w okolicy serca. Ichoć tak naprawdę bał się śmierci, doskonale wiedział, że kiedy przyjdzie czas, będzie na nią gotowy.
***
Radeo nie mógł się doczekać spotkania z Justyną. Awłaściwie nawet nie z nią, tylko z jej przepięknymi koleżankami. Gdyby mógł, zabrałby je wszystkie do pokoju i zrobił z nimi dokładnie to, co prawdziwy mężczyzna powinien zrobić z piękną kobietą.
Niestety, tymczasowo musiał zachowywać wszelkie pozory i przynajmniej udawać zainteresowanego wyłącznie jedną laską. Nie było najgorzej, ale na samo wyobrażenie tych wszystkich panienek robiło się Radosławowi ciepło na sercu. Inie tylko tam.
Droga do Warszawy nie była zbyt długa, bo na szczęście możliwości transportu poszły bardzo do przodu i podróż pociągiem z Wałbrzycha trwała jedynie sześć godzin. Nie było to mało, ale doskonale pamiętał, jak jechał kiedyś z matką rozklekotanym składem przez niemal cały dzień. Dzisiaj w pociągach było ciepło, całkiem przyjemnie i przede wszystkim dużo krócej niż kiedyś. Zresztą, nawet gdyby musiał jechać dłużej, przecież i tak by pojechał. Czego się nie robi dla miłości?
Wysiadł na Centralnym i rozejrzał się dokoła. Nawet peron nie wyglądał tu jak kiedyś. Ostatnim razem podróżował z jakimiś znajomymi Justyny, więc załapał się na podwózkę, ale teraz nie chciał nadużywać ich gościnności. Poza tym umęczył się z nimi bardzo, bo przez całą drogę gadali bez sensu o rzeczach, o których Radeo nie miał bladego pojęcia. Żeby więc nie wyjść na idiotę i ignoranta, przez cały czas potakiwał tylko głową z wyrazem pełnego zrozumienia, a w duchu liczył upływające minuty. To było zupełnie bez sensu, więc uznał, że kolejnym razem po prostu wsiądzie do pociągu.
Nie lubił się męczyć, nawet jeśli to męczenie wynikało ze słuchania innych. Bo to, że znajomi Justyny byli od niego mądrzejsi, dawało się wyczuć właściwie na każdym kroku. Byli elokwentni i rozmawiali w sposób, o jakim Radeo mógł wyłącznie pomarzyć. Oczywiście rozumiał, że będzie musiał nauczyć się takiego prowadzenia konwersacji, bo w przeciwnym razie zostanie – i to całkiem słusznie – uznany za tępaka z prowincji. Nie lubił własnych niedostatków, ale w swoim otoczeniu nadrabiał urokiem, czarem i doskonałym wyglądem. Nigdy nie zajmował się własnym intelektem, bo tak naprawdę nigdy nie musiał. Czasem, kiedy wymagała tego sytuacja albo kiedy koniecznie chciał zaimponować jakiejś lasce, wybierał się na wystawę współczesnego malarstwa czy do filharmonii. Itak naprawdę nie miał najmniejszego znaczenia fakt, że jedynie udawał znajomość sztuki czy muzyki, sam fakt, że pojawiał się w takich miejscach, bardzo często wystarczał, by zrobić odpowiednie wrażenie, choć tylko on jeden wiedział, jak bardzo się męczył. Tak naprawdę dopiero teraz zaczynał rozumieć, że jeśli chce być częścią towarzystwa Justyny, musi choćby pozornie zainteresować się tym wszystkim, czego do tej pory nie rozumiał i czym szczerze gardził.
Justyna nie zmuszała go do niczego i właściwie przyjmowała go takim, jakim był, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli chce coś w życiu osiągnąć, musi zacząć przyzwyczajać się do innych standardów. Być może będzie nawet musiał przeczytać jakąś książkę, co już w ogóle zajmowało miejsce w pierwszej piątce jego osobistego rankingu czynności głupich, niepotrzebnych i wręcz szkodliwych. Aż się wzdrygnął na samą myśl. No ale czego nie robi się dla sławy, chwały i pieniędzy.
Justyny jeszcze nie było, Radeo wyciągnął więc komórkę, żeby do niej zadzwonić. Zdecydowanie powinna już tu być, przecież obiecała. Zanim wybrał numer, podniósł rękę i powąchał się pod pachą. Nie było najgorzej, ale i tak powinien się odświeżyć. Nie lubił, kiedy cuchnęło mu spod pach albo z jakiegokolwiek innego miejsca na ciele. Co prawda samczy zapach zawsze zwabiał najlepsze samice i Radeo doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale sam nie czuł się ze sobą komfortowo, kiedy zalatywało od niego potem. Jak tylko dojadą do Justyny, na pewno się wykąpie. Cholera jasna, gdzie ona jest?
– Radziu! – Usłyszał za plecami. Justyna machała mu z daleka. Była ubrana w małą czarną i niebotycznie wysokie czerwone szpilki.
Wydawało się, że jej nogi sięgają samego nieba. Na wierzch miała zarzucony jasny płaszcz, a jej twarz była przykryta delikatnym makijażem. Radeo musiał przyznać, że wyglądała doskonale. Poczuł mimowolny skurcz w lędźwiach. Pomyślał, że tak naprawdę chyba nie mógłby z niej do końca zrezygnować.
Oczywiście, lubił swobodę i możliwość wyboru, wierność zupełnie nie wpisywała się w jego naturę, a piękne kobiety działały na niego jak magnes, ale Justyny nie chciałby się jednak pozbywać ze swojego życia. Kiedyś nawet planował się ustatkować i to przy boku Mariolki, ale kiedy dziewczyna odrzuciła go razem z pierścionkiem, stwierdził, że właściwie nie powinien się za bardzo ograniczać. Wkońcu każdy ma tylko jedno życie, a spędzenie go wyłącznie z jedną kobietą byłoby co najmniej marnowaniem czasu i cennego materiału genetycznego, który Radeo chciał przekazać światu w sporej ilości. Raz mu się udało, więc nie rozumiał, dlaczego miałoby się nie udać ponownie. Dlatego, choć do Justyny nic nie miał, nie zamierzał spoczywać na laurach. Teraz wystarczała mu w zupełności, zwłaszcza że oferowała darmowy prysznic, całkiem niezły seks i pewnie coś dobrego do jedzenia. Ito raczej właśnie w tej kolejności.
***
– Dziecko, dokąd ty się znowu wybierasz? – Józef nie mógł się nadziwić, że Julitka była taką powsinogą.
Ciągle tylko gdzieś jeździła, latała i chciała zwiedzać. Musiała wdać się w matkę. On nigdy taki nie był. Wciągu całego życia tylko raz, w połowie lat osiemdziesiątych, był w Bułgarii na saksach, ale nie bardzo mu się tam podobało. Co prawda zarobił wtedy sporo pieniędzy, nazwoził dewiz i blisko zakumplował się z tamtejszą lokalną społecznością, ale potem nie chciał już wracać.
Jakoś Bułgaria go nie urzekła. Mieszkali w siedmiu w niewykończonym maleńkim domu bez dostępu do bieżącej wody i kuchni, który właściciele nazywali szumnie willą. Było naprawdę ciężko, zwłaszcza że nikt nie szczędził rakii ani śliwowicy. Pili codziennie i właściwie bez umiaru, Józek wrócił tuż przed tym, zanim zdążył poważnie wpaść w nałóg.
Przywiózł ze sobą masę wspomnień, pół torby dezodorantów BAC i drugie tyle olejków różanych, zapakowanych w ozdobne drewniane baryłeczki, których zresztą i tak potem nie miał komu dać. Do tego nazwoził wina, które, przynajmniej w założeniu, miało być pyszne, ale zdążyło nieco skwaśnieć przez drogę. Ito się Józkowi najmniej podobało w całym wyjeździe, zwłaszcza że w tamtą stronę zabrał wszystko, co w kraju było najlepsze. Bułgarzy lubili kupować polskie ubrania, więc jechał zaopatrzony w spodnie z tureckiego dżinsu, kapy na tapczany i oczywiście mnóstwo kremu nivea. Aoni odwdzięczyli mu się zepsutym winem. Józef był doprawdy zdegustowany. Do tego stopnia, że poprzysiągł sobie, iż więcej za granicę nie pojedzie. Idotrzymał słowa, nie wychylając więcej nosa poza własne podwórko.
Zupełnie więc nie wiedział, skąd u jego jedynego dziecka takie ciągłe zamiłowanie do podróży. Julitka mogła się szwendać bez celu i jeszcze czerpać z tego jakąś podejrzaną przyjemność. Wiedział, jakie to było złe i jak destrukcyjnie mogło wpłynąć na jej młody umysł, ale postanowił to przeczekać. Przecież nie będzie mówił własnej dorosłej córce, że robi źle. Dzieci nie lubią, kiedy zwraca im się uwagę. Martwił się jednak ogromnie. Wtym wieku jeszcze miały prawo trzymać się jej głupoty.
– Przecież ci mówiłam, lecimy do Dubaju. Tylko na dwa tygodnie, nie martw się.
Józek złapał się za głowę i natychmiast odruchowo przyklepał swoją pożyczkę spod pachy.
– Przecież ten Dublin to tak daleko. Nie możesz pojechać do Szczawna? Masz takie uzdrowisko pod samym nosem, a tobie się po Dublinach zachciewa latać. Albo do Jedliny. Tam to już w ogóle fajnie i powietrze, jednak czystsze niż tutaj.
– Tato, nie do Dublina, tylko do Dubaju. To trochę w inną stronę. – Julitka parsknęła śmiechem. – Oczywiście w Jedlinie też jest pięknie, ale sam zrozum, potrzebuję więcej słońca. Atu pogoda jakaś kiepska.
Puściła ojcu oczko.
Doprawdy, Józef nie rozumiał tej dzisiejszej młodzieży. Co było złego w Jedlinie? Gdyby miał wyjeżdżać, to sam by tam pojechał. Znalazłby sobie jakieś przyjemne sanatorium i byłby nawet skłonny spędzić w nim kilka dni. Zawsze mógł nawet wrócić do domu wcześniej albo przynajmniej przyjechać na chwilę, w razie gdyby czegoś zapomniał. Tak, Jedlina byłaby idealna. Atej się zachciało latać nie wiadomo gdzie.
Jeszcze raz przygładził resztkę włosów, a potem nerwowo potarł wąs. Zawsze tak robił, kiedy się stresował. Zresztą, jak tu się nie stresować, kiedy jedyne dziecko wyjeżdża w nieznane. Już nie był pewny, do którego Dublina Julitka jedzie i z której on jest strony. To wszystko było zupełnie głupie i Józef zdecydowanie tego nie ogarniał.
– Naprawdę, nie stresuj się, tato. To tylko dwa tygodnie. Pojedziemy, opalimy się i wrócimy. Nawet nie zdążysz się stęsknić. Zresztą mówiłam ci, że jeśli masz ochotę z nami pojechać, chętnie dopiszę cię do wycieczki.
– Jeszcze mi jakichś wypraw brakuje do szczęścia – parsknął Józef. – Wystarczą mi nasze domowe kłopoty, nie muszę się dodatkowo rozbijać nie wiadomo gdzie. Już ci mówiłem, że to zupełnie nie dla mnie. Zresztą, to twoje towarzystwo jest dla mnie zdecydowanie za młode.
Julitka wzruszyła ramionami.
– Trudno, przecież nie zaciągnę cię tam siłą.
Prawdę mówiąc, cieszyła się, że ojciec nie chciał z nią jechać. Zaproponowała mu, bo było jej go zwyczajnie żal, ale liczyła na to, że jednak odmówi. Nie było szans, żeby dogadał się z jej znajomymi. Jej najnowszego chłopaka, Karola, też zresztą szczerze nienawidził. Nie, żeby poprzednich jakoś szczególnie kochał, ale Karol wyjątkowo działał mu na nerwy. Ten wyjazd z nimi dwoma mógłby się naprawdę okazać katastrofą, a gdyby musiała wybierać, zdecydowanie wolałaby spędzić urlop z kimś innym zamiast własnego, zgorzkniałego ojca.
Ostatnio bywała u niego dość często, zdarzało się, że nawet pomieszkiwała przez kilka dni, więc miała pełny obraz jego zachowania. Na dłuższą metę by tego nie zniosła. Było jej żal starego człowieka, ale tak naprawdę zamierzała mu matkować. Zresztą trudno cokolwiek przetłumaczyć prawie siedemdziesięcioletniemu facetowi, który i tak najlepiej wie, co jest dla niego dobre. Postanowiła się więc nie przejmować gadaniem ojca i skupić na myśli o wakacjach, luksusach i słońcu. Nieważne, co zrobi, ojciec i tak będzie jęczeć.
– Córcia, przygotowałem ci te twoje witaminki. Leżą na stole w kuchni – przypomniał sobie Józek.
Julita zmarszczyła brwi.
– Jakie witaminki, tato?
– No, te, co je zawsze mieszasz, jak chodzisz na tę swoją siłownię. Takie w proszku, w tym dużym słoiku.
Julita uśmiechnęła się do siebie. Na śmierć by zapomniała. Całe szczęście ojciec tym razem o niej pomyślał.
– Nie witaminki, tato, tylko białko. Dzięki, że mi przypomniałeś. Prawdę mówiąc, zupełnie mi uciekło, a to niedobrze, w końcu regeneracja jest bardzo ważna, zwłaszcza w podróży. – Uśmiechnęła się do ojca i cmoknęła go w policzek. – Jesteś super!
Józek zawstydził się bardzo i najchętniej wytarłby tego całusa natychmiast, ale poczekał, aż córka wyjdzie z pokoju. Gdyby to zrobił w jej obecności, na pewno byłoby jej przykro.
– Ja pieprzę, co to ma być? – Zkuchni dobiegł Józefa krzyk Julitki.
Mężczyzna natychmiast ruszył na odsiecz córce.
Wkuchni wszystko było dokładnie w takim stanie, w jakim je zostawił. Na stole stało puste opakowanie po proszku białkowym, a tuż obok leżały równo poukładane woreczki z zawartością. Naprawdę się starał, żeby wszystko było jak należy. Widział, ile Julitka tego sypie, i wymyślił, że przygotuje jej porcje na każdy dzień. Wkońcu na wakacjach zapomina się o wielu rzeczach. Poza tym dźwiganie takiego wielkiego słoja musi być bardzo niewygodne. Wczoraj po pracy specjalnie pojechał do sklepu i kupił zestaw woreczków strunowych, a potem spakował to całe białko. Woreczki nie zajmowały za wiele miejsca i Julitka spokojnie mogła je upchnąć w bagażu. Nawet podręcznym. Paczuszki były małe, zabezpieczone, niemal zupełnie niezauważalne.
– Popatrz, masz na każdy dzień, a nawet dwa razy dziennie. Zrobiłem ci porcje. – Józek był z siebie bardzo dumny.
Julita wywróciła oczami.
– Tato, serio? – zapytała właściwie nie wiadomo po co. Józek i tak nic z tego nie rozumiał. – Ja naprawdę jestem ci wdzięczna, że tak o mnie dbasz, ale wyobrażasz sobie, co by było, gdyby mnie z czymś takim zatrzymali na granicy?
Popatrzył na nią ze zdziwieniem.
– Aco miałoby być? Zwykłe woreczki z białym proszkiem. Dla wygody.
– Tato – zaczęła tłumaczyć jak dziecku – woreczki i biały proszek w środku kojarzą się tylko z jednym. Jakby mnie dorwali z takim pakunkiem i to jeszcze w Dubaju, już bym się z tego nie wywinęła. Za przemyt narkotyków tam dostaje się czapę.
– Ale przecież sama mówiłaś, że to jakieś białko. Dziecko, co ty właściwie zażywasz?
Józek czuł, jak zaczynają mu się trząść nogi. Odruchowo przylizał swoją pożyczkę spod pachy i poprawił wąs. Mlasnął dwa razy, bo z tego wszystkiego aż zaschło mu w gardle. Co ta Julitka znowu wymyśliła? Najpierw mówi, że bierze jakieś odżywki, i zarzeka się, że to zdrowe, a potem okazuje się, że mogłaby za nie pójść siedzieć. Ijeszcze jedzie do tego całego Dubaju, w którym czapa grozi nawet niewinnym kobietom. To wszystko jest tak popieprzone, że Józek przestał już nadążać. Najgorsze, że córka zaczęła mu się staczać, a on nie mógł z tym nic zrobić. Miał tylko nadzieję, że nie wpadnie przez to w kłopoty.
– Nic nie zażywam – dalej próbowała mu tłumaczyć, ale widać było, że ojciec niczego nie rozumie. – Ale to, co zrobiłeś, jednoznacznie kojarzy się z tym, jakbym zażywała. To zwykła odżywka, ale wierz mi, na granicy nikt nie będzie tego sprawdzał. Zamkną mnie natychmiast i długo nie wypuszczą. Więc wybacz, tato, ale nie wezmę tych twoich woreczków.
– To nie bierz i daj mi już święty spokój. – Józek się obruszył. Miał serdecznie dość, a teraz jeszcze wyszło, że to wszystko jego wina. Aniech sobie wszyscy robią, co im się podoba. On już nie zamierzał w to ingerować, nawet jeśli będzie musiał wyciągać własną córkę z zagranicznego więzienia. Zresztą jako prawniczka powinna sobie świetnie poradzić, zamiast oskarżać biednego ojca o własne niepowodzenia.
Józek machnął ręką i wyszedł zły z kuchni. Już mu się nie chciało z nią rozmawiać. Najchętniej pojechałby do atelier, ale na Zenka też nie miał ochoty dzisiaj patrzeć. Oni wszyscy są siebie warci! Niewdzięcznicy!
***
Szczepan nie bardzo wiedział, co ma o tym wszystkim myśleć. Oczywiście kochał Aldonę i Franka i jakby mógł, oddałby za nich oboje życie, ale naprawdę nie wyobrażał sobie, że teraz do ich trójki dołączy kolejna istota. Franio był jeszcze mały i opieka nad nim zajmowała cały czas. Nie dało rady nic zrobić, niczego ogarnąć ani nawet pomyśleć o jakimkolwiek czasie wolnym. Szczepan był już naprawdę wykończony. Aldona szybko wróciła do pracy i choć od biura dzieliły ją jedynie dwa piętra, to i tak widzieli się jedynie wieczorami.