Pożegnanie z Zieloną 13 - Agata Bizuk - ebook

Pożegnanie z Zieloną 13 ebook

Agata Bizuk

4,6

Opis

Zielona 13 powraca po raz czwarty i tym razem już ostatni! Wielki koniec wspaniałej historii o niezwyczajnie zwyczajnych ludziach.

Aldona odkrywa, że po raz kolejny jest w ciąży. Ta szokująca wiadomość wywraca, zarówno jej, jak i Szczepana świat do góry nogami. Jak sobie z tym poradzą?

Roman coraz bardziej nalega na „prawdziwy” ślub Jurka z Antkiem, taki, którego byłby świadkiem. W takim samym tempie, jak relacja Romana z synem się zacieśnia, tak też pogłębia się jego choroba. Zachodzi również inna zmiana – rodzice Antka nieśmiało dają o sobie znać.

Mariolka pokochała swoje odmienione mieszkanie, a własna firma wciąż przynosi jej ogromną satysfakcję. Do pełni szczęścia brakuje jej tylko odpowiedniego mężczyzny, czy taki jej się trafi?

Związek Radeo z Justyną to konflikt interesów. On chce od niej tylko przepustki do sławy, a ona oczekuje miłości. Co z tego ostatecznie wyniknie?

Atelier u Józka rozkwita, sam Józek zdaje się jednak więdnąć. Niebawem duże kłopoty dotkną zarówno jego, jak i jego wspólnika – Zenka.

Życie Elwiry z Krzysztofem zdaje się układać, choć wcale to nie takie łatwe przy czworaczkach. Czy będzie już tylko lepiej?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 266

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (54 oceny)
38
11
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MarekJuS

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita seria czterech części Zielonej 13. Poznałem wszystkie i każda z części jest wyjątkowa. Wierzę, że historia "Zielonej 13" na zawsze zostanie w pamięci każdego czytelnika.
20
Donbas

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała , mądra i przezabawna trylogia ludzi mieszkajacych we wspólnej kamienicy. bardzo wciągająca i warta poświęcenia jej każdej chwili. gorąco polecam
10
basiaw1112

Nie oderwiesz się od lektury

szkoda,że to już KONIEC
10
farjatka

Nie oderwiesz się od lektury

Ostatnia część o mieszkańcach ulicy Zielonej 13. Napisana świetnie. Czyta się bardzo przyjemnie.
10
Elwira1980

Nie oderwiesz się od lektury

Ciepła i wesoła. Polecam
00

Popularność




WY­DAW­NIC­TWO DLA­CZE­MU

www.dla­cze­mu.pl

Dy­rek­tor wy­daw­ni­czy: Anna No­wic­ka-Bala

Re­dak­tor pro­wa­dzą­cy: Mar­ta Bu­rzyń­ska

Re­dak­cja: Agniesz­ka Czap­czyk

Ko­rek­ta ję­zyko­wa: Anna No­wic­ka-Bala (ty­le­slow.pl)

Pro­jekt okład­ki: Ma­ciej Pie­da

Ła­ma­nie iskład: Szymon Bo­lek

WSZEL­KIE PRA­WA ZA­STRZE­ŻO­NE

WAR­SZA­WA 2022

Wy­da­nie I

ISBN 978-83-67357-73-9

Za­pra­sza­my księ­gar­nie ibi­blio­te­ki

do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych zatrak­cyj­nymi ra­ba­ta­mi.

Do­dat­ko­we in­for­ma­cje do­stęp­ne pod ad­re­sem:

kon­takt@dla­cze­mu.pl

Ka­mi­li i Grześ­ko­wi Pio­trow­skim,

naj­lep­szym są­sia­dom, ja­kich kie­dykol­wiek mia­łam.

1

Prze­dziw­ne, w ja­kich oko­licz­no­ściach czło­wie­ko­wi może skoń­czyć się świat. Al­do­nie skoń­czył się wła­śnie te­raz, kie­dy ze spusz­czo­nymi do ko­stek majt­ka­mi sie­dzia­ła na to­a­le­cie i wy­glą­da­ła do­praw­dy gro­te­sko­wo. Fra­nek ba­wił się na pod­ło­dze ła­zien­ki, re­fe­rując coś do sie­bie we wła­snym ję­zyku, a ona za­sta­na­wia­ła się, co da­lej z nią bę­dzie. Bo to, że Szcze­pan wściek­nie się okrut­nie, było pew­ne jak w ban­ku. Zupeł­nie nie wie­dzia­ła, co ze sobą zro­bić. Po­pa­trzyła smęt­nie na syna i wes­tchnę­ła cięż­ko.

Praw­dę mó­wiąc, mia­ła na­wet ocho­tę się roz­pła­kać i gdyby nie obec­ność dziec­ka, pew­nie by to zro­bi­ła. Na szko­le­niu dla opie­kunek uczyli ją jed­nak, żeby nie prze­no­sić swo­ich frustra­cji na ma­łe­go czło­wie­ka, któ­ry jak gąb­ka chło­nie wszyst­kie do­ro­słe na­stro­je. Za­mknę­ła więc oczy i po­li­czyła w myślach do dzie­się­ciu, a kie­dy nie po­mo­gło, jesz­cze raz do dzie­się­ciu, dwudzie­stu i jesz­cze, dla pew­no­ści, do pięć­dzie­się­ciu. Wmię­dzycza­sie po­czuła, jak drę­twie­je jej noga, a po na­gim po­ślad­ku wę­druje sta­do mró­wek. Jed­nak mimo tego nie mia­ła siły pod­nieść się z to­a­le­ty. Tu było jej wy­god­nie.

Wogó­le lu­bi­ła wła­sną ła­zien­kę. Co praw­da tro­chę szpe­ci­ła ją ogrom­na pla­ma na su­fi­cie, po­zo­sta­ła jesz­cze z cza­sów, kie­dy pię­tro wy­żej miesz­ka­ła pani Sta­sia, ale na­wet z żół­tym za­cie­kiem ła­zien­ka była naj­bez­piecz­niej­szym miej­scem w ca­łym miesz­ka­niu. To był jej schron i azyl, kie­dy mia­ła za dużo na gło­wie, kie­dy Fra­nek ma­rudził, a cały świat zda­wał się być prze­ciw­ko niej. Tu przy­cho­dzi­ła, żeby od­po­cząć, po­myśleć i zwyczaj­nie po­być sama, choć nie­ste­ty rzad­ko mia­ła ku temu oka­zję. Zwykle bo­wiem Fra­nek na dźwięk za­pa­la­ne­go w ła­zien­ce świa­tła na­tych­miast po­ja­wiał się przy drzwiach, wy­cią­ga­jąc rącz­ki do swo­jej mamy. Al­do­na za­bie­ra­ła go więc czę­sto ze sobą, wła­śnie tak jak te­raz, choć zupeł­nie nie mia­ła na to ocho­ty. Ko­cha­ła wła­sne dziec­ko, ale po­trze­bo­wa­ła odro­bi­ny sa­mot­no­ści, na­wet je­śli wią­za­ła się ona z drę­twie­niem nóg i mrów­ka­mi na po­ślad­kach. Nie­ste­ty, dzi­siaj mu­sia­ła prze­żyć nie do koń­ca po­żą­da­ne w ta­kiej sy­tua­cji to­wa­rzystwo wła­sne­go dziec­ka.

Wró­ci­ła myśla­mi do tego, cze­go do­wie­dzia­ła się przed chwi­lą. Nie mo­gła zro­zu­mieć, dla­cze­go to znów się sta­ło, i po raz ko­lej­ny po­czuła, jak łzy za­czyna­ją jej na­pływać do zmę­czo­nych oczu. Fra­nek już nie zwra­cał na nią uwa­gi, za­ję­ty za­ba­wą sta­dem gumo­wych ka­czek, któ­re zdjął z brze­gu wan­ny. Może to i le­piej, nie musi wi­dzieć wła­snej mat­ki w ta­kim sta­nie. Zresz­tą nikt nie po­wi­nien jej ta­kiej te­raz oglą­dać.

Nie, żeby nie po­dej­rze­wa­ła, że tak to się może skoń­czyć, zresz­tą wła­śnie w tym celu wszyst­ko dziś spraw­dzi­ła. Ale prze­cież nie tak mia­ło być. Fra­nio jest jesz­cze ma­lut­ki, a ona z ko­lei już wca­le nie taka mło­da. No i Szcze­pan miał w koń­cu ja­kieś pla­ny na sie­bie, a te­raz to wszyst­ko tak po pro­stu tra­fił szlag.

Po­cią­gnę­ła gło­śno no­sem. Na co dzień obrzy­dza­ło ją, kie­dy ktoś za­cho­wywał się w ten spo­sób, ale dziś uzna­ła, że już wszyst­ko jej jed­no. Mia­ła ocho­tę na kie­li­szek wina. Albo le­piej, na całą bu­tel­kę. Nie­ste­ty, bę­dzie mu­sia­ła za­do­wo­lić się wodą z cytryną.

Kie­dy we­szła ci­cha­czem do ła­zien­ki, jesz­cze mia­ła na­dzie­ję, że wszyst­ko bę­dzie do­brze. Bez sen­su w ogó­le było to skra­da­nie się, prze­cież w koń­cu każ­dy ko­rzysta z to­a­le­ty co naj­mniej kil­ka razy dzien­nie, ale Al­do­na po pro­stu czuła, że cały świat ob­ser­wuje ją w na­pię­ciu i zło­wro­go gro­zi pa­lusz­kiem. Poza tym mia­ła na­dzie­ję, że uda się jej opa­no­wać sy­tua­cję bez wszę­do­byl­skiej obec­no­ści swo­je­go pier­wo­rod­ne­go. Nie­ste­ty, Fra­nek, wie­dzio­ny chyba ja­kimś pra­sta­rym in­stynk­tem, w jed­nej se­kun­dzie zma­te­ria­li­zo­wał się przy drzwiach, ci­cho po­pła­kując, w ra­zie gdyby mat­ka nie mia­ła ocho­ty mu ulec. Ule­gła, choć już od pierw­szej se­kun­dy ża­ło­wa­ła tego okrut­nie. Na szczę­ście dziec­ko tym­cza­so­wo za­ję­ło się sobą, więc Al­do­na mo­gła przy­stą­pić do dzie­ła.

De­li­kat­nie roz­pa­ko­wa­ła za­wi­niąt­ko, któ­re trzyma­ła scho­wa­ne za pa­skiem spodni, a po­tem urucho­mi­ła ma­chi­nę. Zca­łej siły za­ci­snę­ła po­wie­ki. Nie mia­ła od­wa­gi na­wet spoj­rzeć na to, co się tam dzia­ło. Dwie mi­nuty dłu­żyły się jej jak go­dzi­ny. Życie zdą­żyło prze­le­cieć jej przed ocza­mi pięt­na­ście razy, za­nim w koń­cu usłysza­ła pisz­cze­nie urzą­dze­nia. Na szczę­ście Fra­nek na­wet nie za­no­to­wał od­gło­su. Al­do­na otwo­rzyła po­wo­li oczy i spoj­rza­ła na wy­świe­tlacz. Ożeż­kur­wa­ja­pier­do­lę – prze­mknę­ło jej przez myśl, ale tyl­ko ką­tem oka zer­k­nę­ła na dziec­ko i już wie­dzia­ła, że nici z so­czystej eks­pre­sji wła­snych emo­cji.

– No, urwał nać! – szep­nę­ła do sie­bie za­miast tego, co nie­ste­ty w ni­czym jej nie po­mo­gło, ale w tej sy­tua­cji mu­sia­ło wy­star­czyć. Nie wol­no prze­kli­nać przy dzie­ciach.

– Al­don­ka, dłu­go jesz­cze? Bo już na­praw­dę nie wy­trzymam. – Szcze­pan za­pukał w drzwi ła­zien­ki. – Wiesz, sor­ry, ale se­rio mu­szę.

Al­do­na ci­cho po­cią­gnę­ła no­sem, chrząk­nę­ła i wresz­cie się ode­zwa­ła, jak­by zupeł­nie nic się nie sta­ło.

– Już wy­cho­dzę, pra­wie skoń­czyłam.

Po drugiej stro­nie drzwi dało się słyszeć wes­tchnie­nie ulgi.

– Po­cze­kam, tyl­ko bła­gam, nie za dłu­go.

Ko­bie­ta wy­wró­ci­ła zna­czą­co ocza­mi, ale na­tych­miast wsta­ła z to­a­le­ty i na­cią­gnę­ła majt­ki. Opu­ści­ła spód­ni­cę, wy­myła ręce, otar­ła twarz ręcz­ni­kiem i spoj­rza­ła w lu­stro.

– Al­do­no Mę­żyk-Za­sa­da – po­wie­dzia­ła do swo­je­go od­bi­cia – to oczywi­ste, że dasz so­bie radę. Je­steś ko­bie­tą, a ko­bie­ty są w sta­nie prze­trwać wszyst­ko. Na­wet ko­lej­ną cią­żę. ASzcze­pan… Cóż, bę­dzie mu­siał zwe­ryfi­ko­wać swo­je pla­ny. Wkoń­cu sama so­bie tego dziec­ka nie zro­bi­łaś.

Uśmiech­nę­ła się do sie­bie sztucz­nie, od­rzuci­ła wło­sy, po czym na­ci­snę­ła klam­kę. Na po­hybel!

***

– Ale tato, prze­cież mó­wi­łem ci, że je­ste­śmy już po ślu­bie. – Jurek z Ant­kiem sie­dzie­li na­prze­ciw­ko Ro­ma­na i tłuma­czyli mu wszyst­ko wciąż od po­cząt­ku.

– Dla mnie nie je­ste­ście! – Męż­czyzna się na­bur­mu­szył.

Sie­dzie­li przy sto­le i je­dli pie­czo­ne­go kur­cza­ka, któ­re­go przy­go­to­wał An­tek. To był ich do­mo­wy rytuał, że za­wsze wspól­nie zja­da­li choć je­den po­si­łek w cią­gu dnia. To był ich czas, na roz­mo­wę i zwyczaj­ne bycie ra­zem, na co dzień bo­wiem każ­dy był za­ję­ty swo­imi spra­wa­mi. Jurek zna­lazł lep­szą pra­cę, któ­ra co praw­da za­bie­ra­ła mu spo­ro cza­su, ale za to da­wa­ła mnó­stwo sa­tys­fak­cji, An­tek cały czas zaj­mo­wał się do­mem i od­krył swo­ją nową pa­sję – go­to­wa­nie. We­spół z Ro­ma­nem two­rzyli pysz­ne da­nia, któ­re po­tem we trzech kon­sumo­wa­li w cza­sie obia­du. Jurek na­wet pró­bo­wał na­kło­nić Ant­ka do za­ło­że­nia blo­ga kuli­nar­ne­go, ale tam­ten twier­dził, że jesz­cze musi się spo­ro na­uczyć. Nie­ste­ty, An­tek, przy­najm­niej w teo­rii, nie nada­wał się do re­gular­nej pra­cy w kuch­ni – mimo re­ha­bi­li­ta­cji praw­do­po­dob­nie już nig­dy nie miał być zdol­ny do pra­cy fi­zycz­nej. Na ra­zie więc od­da­wał się ro­dzi­nie, wy­myślał nowe prze­pi­sy i czę­sto­wał nimi swo­je­go męża i te­ścia.

Jurek wes­tchnął. Już nie wie­dział, jak ma prze­ko­nać ojca, że ślub w Ho­lan­dii jest ta­kim sa­mym ślu­bem jak ten w Pol­sce, ale ze wzglę­dów praw­nych nie mo­gli po­brać się tutaj. Choć na­praw­dę bar­dzo by chcie­li. Nie­ste­ty, do tego po­trze­ba otwar­tych umysłów i od­po­wied­nie­go pra­wa, a na to się nie­ste­ty nie za­po­wia­da.

– Po­patrz, mamy ob­rącz­ki. – Jurek pod­sunął ojcu pod nos ser­decz­ny pa­lec le­wej ręki, na któ­rym dum­nie no­sił zło­ty krą­żek.

Ro­man tyl­ko się żach­nął.

– Co to ma w ogó­le być? Za­ło­żyłeś so­bie pier­ścio­nek na rękę, w do­dat­ku na nie­wła­ści­wą, i myślisz, że to jest ozna­ka wzię­cia ślu­bu?! Nie byłem na tym ślu­bie, nie wi­dzia­łem, wód­ki z go­ść­mi nie pi­łem, więc żad­ne­go ślu­bu nie było.

Jurek wy­wró­cił ocza­mi i wes­tchnął cięż­ko.

– Mam ci po­ka­zać cer­tyfi­kat mał­żeń­stwa? – spytał. Był już na­praw­dę wy­koń­czo­ny, Ro­man za­cho­wywał się dziś tak, że nie szło prze­mó­wić mu do roz­sąd­ku.

Cho­ro­ba bar­dzo dała mu się we zna­ki. Co praw­da fi­zycz­nie do­szedł już do sie­bie, ale za to psy­chi­ka po­zo­sta­wia­ła wie­le do życze­nia. Wła­ści­wie trud­no było roz­po­znać daw­ne­go Ro­ma­na, oj­ciec bo­wiem zmie­nił się nie­mal cał­ko­wi­cie. Wnie­któ­re dni było cał­kiem zno­śnie, męż­czyzna jak­by wra­cał na daw­ne tory, ale ko­lej­ne­go po­ran­ka zupeł­nie nie dało się z nim do­ga­dać. Za­wsze był upar­ty i miał wła­sne zda­nie, cza­sa­mi mimo ra­cjo­nal­nych ar­gumen­tów, ale te­raz to wszyst­ko jesz­cze bar­dziej się zin­ten­sy­fi­ko­wa­ło. Kie­dy się na coś uparł, nie było moc­nych, by w ja­ki­kol­wiek spo­sób wy­tłuma­czyć mu, że się myli.

Prze­cież na po­cząt­ku na­wet za­ak­cep­to­wał fakt, że Jurek z Ant­kiem po­bra­li się w Ho­lan­dii. Może wte­dy nie był z tego po­wo­du naj­szczę­śliw­szym czło­wie­kiem na Zie­mi, ale przy­jął to do wia­do­mo­ści i w ja­kiś spo­sób się z tym po­go­dził. Agdy Ro­man za­cho­ro­wał, pa­no­wie chyba po raz pierw­szy do­szli do ścia­ny, bo An­tek nie zo­stał uzna­ny za człon­ka ro­dzi­ny. Ija­koś na­tural­nie wszyscy za­ak­cep­to­wa­li fakt, że we­dług pol­skie­go pra­wa Jurek z Ant­kiem za­wsze będą parą na­rze­czo­nych. Obie­ca­li na­wet Ro­ma­no­wi, że wspól­nie wy­bio­rą się do Am­ster­da­mu od­no­wić przy­rze­cze­nia mał­żeń­skie, żeby oj­ciec mógł w peł­ni uczest­ni­czyć w ich szczę­ściu.

To wszyst­ko było tak bar­dzo po­rą­ba­ne i tak bar­dzo nie­wła­ści­we, że wszyscy już od­czuwa­li zmę­cze­nie całą tą sy­tua­cją. Bo w koń­cu w czym prze­szka­dza­ło­by umoż­li­wie­nie lu­dziom le­ga­li­za­cji wspól­ne­go życia? Dla pań­stwa nie było­by żad­nej róż­ni­cy, a lu­dzie tacy jak Jurek i An­tek mo­gli­by wresz­cie mieć spo­koj­ną gło­wę i w peł­ni cie­szyć się życiem ro­dzin­nym, bez kłód rzuca­nych pod nogi w każ­dym urzę­dzie. Itak prze­cież mają cią­gle pod gór­kę, mie­rząc się z ostra­cyzmem i cza­sa­mi bę­dąc wy­tyka­nymi pal­ca­mi. Ana­wet naj­więk­sza nie­zgo­da spo­łecz­na nie jest w sta­nie spra­wić, że dwo­je lu­dzi po pro­stu prze­sta­nie się ko­chać.

Od daw­na byli twar­dzi. Mu­sie­li wy­ho­do­wać na so­bie gru­bą skó­rę, by móc w mia­rę nor­mal­nie funk­cjo­no­wać w świe­cie, któ­ry w ża­den spo­sób nie jest dla nich przy­ja­zny. Na szczę­ście mie­li Ro­ma­na, któ­ry, choć z trudem, ja­koś prze­łknął i za­ak­cep­to­wał ich swo­istą in­ność. Ate­raz, od nie­daw­na, do ich ro­dzin­ne­go te­amu za­czę­li po­wo­li do­łą­czać rów­nież ro­dzi­ce Ant­ka. Jesz­cze nie­śmia­ło i z nie­peł­nym zro­zu­mie­niem, ale wi­dać było ma­leń­kie świa­teł­ko w tune­lu. Przy­najm­niej roz­ma­wia­li, choć wciąż rzad­ko i nie­chęt­nie.

Tyl­ko te­raz Ro­man znów za­czął na­ci­skać na ten ich ślub, któ­re­go oczywi­ście chcie­li, ale prze­cież nie byli w sta­nie praw­nie prze­pro­wa­dzić.

– Wdu­pie mam te wszyst­kie pa­pier­ki. – Ro­man za­czął się wy­raź­nie zło­ścić. – Zro­bi­li­ście to sami, bez ro­dzi­ny, w ja­kiejś cho­ler­nej Ho­lan­dii. Dla mnie się nie li­czy, sko­ro nie byłem na­wet na we­se­lu je­dyne­go syna.

Jurek wes­tchnął cięż­ko, a An­tek po­wo­li za­mknął oczy. No nie do­ga­da­ją się dzi­siaj.

– Tato, co cię ugryzło? Prze­cież roz­ma­wia­li­śmy o tym już kil­ka­na­ście razy. Jak tyl­ko w peł­ni doj­dziesz do sie­bie, po­je­dzie­my do Am­ster­da­mu i na wła­sne oczy zo­ba­czysz, jak jesz­cze raz się po­bie­ra­my. – An­to­ni w koń­cu włą­czył się w dys­kusję. Mu­siał ja­koś ra­to­wać Jur­ka.

– Wdu­pie mam Am­ster­dam. Nig­dy tam nie byłem i nig­dy nie po­ja­dę. Poza tym, smar­ka­czu, po­myśla­łeś o swo­ich ro­dzi­cach? Mnie za­bie­rze­cie, a ich nie? Jak oni się będą czuli?

Ża­den z męż­czyzn na­wet nie sko­men­to­wał tego smar­ka­cza. Wich wie­ku taki przy­tyk był na­wet uro­czy. Obaj pa­no­wie po­pa­trzyli na sie­bie bez­rad­nie.

– Do­brze, to co w ta­kim ra­zie pro­po­nujesz? – Pierw­szy ode­zwał się Jurek.

Ro­man się ob­ruszył.

– Aco ja mogę? To wy, mło­dzi, zna­cie się na tych wszyst­kich no­win­kach.

– Jesz­cze raz ci po­wta­rzam, że nie da się wziąć ta­kie­go ślu­bu tu, w Pol­sce. Ża­den urzęd­nik ani na­wet ksiądz nam go nie udzie­li. Ta­kie jest pra­wo. Se­rio, tato, nie upie­raj się, bo pew­nych rze­czy po pro­stu nie prze­sko­czymy.

– Akto mówi o ja­kimś urzę­da­sie? Ksiądz to już w ogó­le. Wy się zna­cie, więc po­win­ni­ście so­bie po­ra­dzić. Może ta wa­sza, no, jak jej tam było, Justyna wam po­mo­że. Są te ślu­by hu­ma­ni­tar­ne czy coś. Wy­myśl­cie coś. Ma być we­se­le i już. Ja za­pła­cę, choć­bym miał się za­po­życzyć. Mat­ka też do­ło­ży, już o to za­dbam. Za­nim umrę, chcę być na we­se­lu swo­je­go syna. Ko­niec i krop­ka. – Ro­man wy­raź­nie się na­krę­cał.

– Hu­ma­ni­stycz­ny ślub, nie hu­ma­ni­tar­ny – po­pra­wił go Jurek pół­gło­sem. – Zresz­tą, nie mów­my o czyim­kol­wiek umie­ra­niu.

– Je­den pies! – Oj­ciec mach­nął ręką, ale wi­dać było, że oczy za­świe­ci­ły mu się na samą myśl o we­se­lu syna. – Tak, synu, je­stem już sta­ry i w koń­cu przyj­dzie mi umie­rać. To na­tural­na ko­lej rze­czy, zwłasz­cza te­raz, kie­dy je­stem już nie­do­łęż­ny. Ale jak się nie na­pi­ję wód­ki na tej wa­szej im­pre­zie, to mo­że­cie mi wie­rzyć, że będę was na­wie­dzał. Le­piej za­bie­raj­cie się do ro­bo­ty.

An­tek ro­ze­śmiał się lek­ko.

– Do­brze, tato, zrób­my to – ode­zwał się jako pierw­szy. Jurek po­pa­trzył na nie­go ze zdzi­wie­niem. – Je­śli tak bar­dzo tego chcesz, weź­mie­my ślub hu­ma­ni­stycz­ny i bę­dziesz ho­no­ro­wym go­ściem na na­szym we­se­lu. Nie­wiel­kim we­se­lu, ale jed­nak. – Pu­ścił oko do swo­je­go męża.

Jurek za­mknął twarz w dło­niach i z cięż­kim wes­tchnie­niem po­krę­cił gło­wą.

– Je­ste­ście nie­nor­mal­ni – stwier­dził tyl­ko.

– Czy to zna­czy, że się zga­dzasz? – za­pytał An­tek z szel­mow­skim uśmie­chem. Wy­raź­nie co­raz bar­dziej za­czyna­ła go ba­wić ta cała sy­tua­cja.

Jurek po­ka­zał rękę z ob­rącz­ką.

– Aczy mam ja­kieś inne wyj­ście? Już i tak się od cie­bie nie uwol­nię. Zresz­tą, już raz się oświad­cza­łeś, więc te­raz się nie wy­co­fam.

– No. To te­raz ślub, a po­tem to już niech się dzie­je, co chce – pod­sumo­wał Ro­man. – Ate­raz daj mi nóż­kę, bo tak pięk­nie pach­nie, że aż mnie skrę­ca z gło­du.

***

Ma­riol­ka lu­bi­ła swo­je nowe miesz­ka­nie. Tak na­praw­dę lu­bi­ła. Wia­do­mo, że w po­przed­nim wy­stro­ju też było jej do­brze i czuła, że to jej miej­sce na świe­cie, ale te­raz wszyst­ko jak­by zmie­ni­ło się jesz­cze bar­dziej na plus. Justyna za­dzia­ła­ła jak praw­dzi­wa cza­ro­dziej­ka (choć wo­la­ła, żeby na­zywać ją ra­czej cza­row­ni­cą) i ra­zem z re­mon­tem dała Ma­riol­ce coś, o czym ta na­wet nie wa­żyła się ma­rzyć. Dała jej po­czucie ni­czym nie­zmą­co­ne­go kom­for­tu i przy­na­leż­no­ści do tej kon­kret­nej prze­strze­ni. Ma­riol­ka na­wet nie zda­wa­ła so­bie spra­wy z tego, że zwykły wy­strój miesz­ka­nia może tak zna­czą­co wpłynąć na jej psy­chi­kę.

Przede wszyst­kim czuła się mło­dziej. Dużo mło­dziej niż wcze­śniej, choć do­pie­ro do­bie­ga­ła trzydziest­ki. Wsta­rych, bab­ci­nych wnę­trzach czuła się sta­ro, jak ja­kiś eks­po­nat wy­sta­wio­ny w mu­zeum, jak sta­ry me­bel po­śród tych wszyst­kich prze­sta­rza­łych bi­be­lo­tów swo­jej bab­ci. Przy­zwycza­iła się do tej sta­ro­ści na tyle, że prze­sta­ła za­uwa­żać swo­je po­trze­by w tym wzglę­dzie. Mia­ła za dużo do ro­bo­ty, by przej­mo­wać się wła­snym kom­for­tem psy­chicz­nym. Zresz­tą ten kurz z bab­ci­nych fo­te­li już od daw­na płynął w jej żyłach i z bie­giem cza­su stał się in­te­gral­ną czę­ścią niej sa­mej. Do­pie­ro te­raz za­czyna­ła za­uwa­żać zmia­ny, któ­re za­cho­dzi­ły nie tyl­ko w jej oto­cze­niu, ale rów­nież w jej oso­bi­stym myśle­niu i pa­trze­niu na świat.

Chcia­ło jej się tań­czyć, cie­szyć i wa­rio­wać. Wio­sna nad­cho­dzi­ła wiel­ki­mi kro­ka­mi, nie tyl­ko za oknem, ale i w jej życiu. Zie­lo­na co praw­da nie zie­le­ni­ła się jesz­cze, zresz­tą trud­no było szukać ja­kich­kol­wiek oznak wio­sny na smęt­nym po­dwó­rzu za ka­mie­ni­cą ani, tym bar­dziej, na as­fal­cie przed bu­dyn­kiem, ale za to słoń­ce świe­ci­ło co­raz ra­do­śniej.

Ma­riol­ka otwo­rzyła sze­ro­ko okno i za­cią­gnę­ła się cie­płym, wio­sen­nym po­wie­trzem. Wy­sta­wi­ła twarz do słoń­ca i za­mknę­ła oczy. Pro­mie­nie de­li­kat­nie pie­ści­ły jej po­licz­ki. Czuła się wspa­nia­le, wszyst­ko za­czyna­ło się ukła­dać, tak jak­by ko­lej­ne puz­zle jej oso­bi­stej ukła­dan­ki same wska­ki­wa­ły na wła­ści­wie miej­sce.

Mia­ła pięk­ne miesz­ka­nie, do któ­re­go wra­ca­ła z ogrom­ną chę­cią, mia­ła swo­ją fir­mę, któ­ra dzia­ła­ła co­raz pręż­niej i z któ­rej była na­praw­dę dum­na. Mia­ła cud­nych lu­dzi do­ko­ła, świet­nych są­sia­dów, któ­rzy, jak się oka­za­ło, po­tra­fi­li się bez­in­te­re­sow­nie po­świę­cić wła­śnie dla niej, i mia­ła Justynę, z któ­rą przy­jaźń za­cie­śnia­ła się co­raz bar­dziej, a któ­rej to przy­jaź­ni nie prze­szka­dza­ły na­wet wię­zy krwi, co nie­ste­ty nie­czę­sto się zda­rza.

Ma­riol­ka była zde­cydo­wa­nie zwie­rzę­ciem stad­nym i do­bre re­la­cje były jej zwyczaj­nie nie­zbęd­ne do pra­wi­dło­we­go funk­cjo­no­wa­nia. Uwiel­bia­ła tych lu­dzi, swo­ją prze­strzeń, wła­sne wy­bo­ry i co­raz bar­dziej lu­bi­ła samą sie­bie. Do peł­ni szczę­ścia bra­ko­wa­ło jej tyl­ko jed­ne­go – mę­skie­go ra­mie­nia, na któ­rym mo­gła­by się oprzeć w chwi­lach zwąt­pie­nia, ta­kie­go ko­goś, z kim chcia­ła­by dzie­lić co­dzien­ne ra­do­ści. Bo suk­ces jest waż­ny i faj­ny, ale tyl­ko wte­dy spra­wia praw­dzi­wą przy­jem­ność, kie­dy może być dzie­lo­ny z kimś, kogo się ko­cha. Ataki ktoś na ra­zie Ma­riol­ce się nie zda­rzył.

Cza­sem myśla­ła o Rad­ku, że może w ja­kiś spo­sób stra­ci­ła swo­ją szan­sę na praw­dzi­wą ro­dzi­nę. Wte­dy wi­dzia­ła w nim je­dynie za­pa­trzo­ne­go w sie­bie i ża­ło­sne­go pa­ja­ca, ale za­czyna­ła po­dej­rze­wać, że nie mia­ła do koń­ca ra­cji. Te­raz Ra­deo był za­ję­ty Justyną i wy­da­wa­ło się, że cał­kiem nie­źle im ra­zem. Rze­czywi­ście się zmie­nił, wi­dać było, że osza­lał na punk­cie jej kuzyn­ki i ro­bił wszyst­ko, by tam­ta go po­ko­cha­ła. Wy­da­wa­ło jej się, że Justyna pod­cho­dzi­ła do jego za­lo­tów z wro­dzo­ną ostroż­no­ścią, ale Ma­riol­ka wi­dzia­ła, że an­ga­żuje się co­raz bar­dziej. Ra­deo umiał uwo­dzić i spra­wiać, że ko­bie­ta czuła się wy­jąt­ko­wo. Szko­da, że sama tak szyb­ko od­rzuci­ła jego sta­ra­nia o jej ser­ce.

Pew­nie na po­cząt­ku źle go oce­ni­ła, bo być może cał­kiem war­to­ścio­wy z nie­go czło­wiek, ale te­raz już było za póź­no na ta­kie roz­wa­ża­nia. Ra­deo był za­ję­ty i to jej oso­bi­stą kuzyn­ką, a Ma­riol­ka nie wy­obra­ża­ła so­bie wtrą­cać się do ich szczę­ścia, bez wzglę­du na to, jak bar­dzo ża­ło­wa­ła­by wcze­śniej pod­ję­tych de­cyzji. Było, mi­nę­ło, trze­ba iść na­przód.

Jesz­cze raz wcią­gnę­ła w noz­drza rześ­kie wio­sen­ne po­wie­trze i po­zwo­li­ła wpaść pro­mie­niom słoń­ca do swo­je­go sa­lo­nu.

– Wio­sna, pa­nie sier­żan­cie! – rzuci­ła do sie­bie sta­rym po­wie­dzon­kiem swo­jej bab­ci. – To zde­cydo­wa­nie bę­dzie do­bry dzień!

***

Ra­deo le­żał na łóż­ku i gła­dził się po swo­jej na­pię­tej jak plan­de­ka na żuku skó­rze na ide­al­nym brzuchu. Mógł po­li­czyć każ­dy mię­sień i na­wet nie uświad­czył­by na żad­nym z nich choć­by naj­mniej­szej grud­ki tłusz­czu. Jego brzuch był do­sko­na­ły, do­kład­nie tak samo, jak każ­da inna część jego bo­skie­go cia­ła. Lu­bił tak le­żeć bez ko­szul­ki i roz­ko­szo­wać się wła­snym to­wa­rzystwem.

Po­myślał o Justynie i na­tych­miast po­czuł wzbie­ra­ją­cą w sli­pach sil­ną erek­cję. Jęk­nął ci­cho i się­gnął po te­le­fon. Daw­no już się z nią nie kon­tak­to­wał, więc wy­pa­da­ło choć­by dać o so­bie znać. Nie, żeby ja­koś spe­cjal­nie tę­sk­nił, ale wia­do­mo – jak za dłu­go nie bę­dzie o so­bie przy­po­mi­nał, to ist­nie­je pew­ne nie­bez­pie­czeń­stwo, że pan­na ulot­ni się z kimś in­nym. Ana to Ra­deo nie mógł so­bie po­zwo­lić. Justyna była bo­wiem jego prze­pust­ką do lep­sze­go świa­ta, bi­le­tem do szczę­ścia i wiecz­nej sła­wy.

Kie­dy był u niej w syl­we­stra, po­sta­no­wił so­bie, że wy­ko­rzysta sy­tua­cję naj­bar­dziej, jak to tyl­ko bę­dzie moż­li­we, bo taka oka­zja już na­praw­dę nig­dy wię­cej się nie po­wtó­rzy. Oczywi­ście w tym celu przez cały po­byt był obrzy­dli­wie uro­czy i cza­rują­cy i choć wkurza­ło go ta­kie uda­wa­nie, to mu­siał przy­znać, że dzia­ła­ło do­sko­na­le. Ito nie tyl­ko na Justynę, sza­la­ły za nim bo­wiem wszyst­kie jej ko­le­żan­ki. Na­wet te jesz­cze ład­niej­sze od Sa­dow­skiej.

Oczywi­ście nie mógł po­wie­dzieć, że Justyna była brzyd­ka – co to, to nie, ale po pew­nym cza­sie zdą­żyła już mu się na tyle opa­trzyć, że z chę­cią spró­bo­wał­by ko­goś in­ne­go. Dużo czytał o ce­le­bryc­kim świat­ku, co­dzien­nie prze­glą­dał naj­śwież­sze wia­do­mo­ści na Pudeł­ku, Pom­po­ni­ku, Ple­ja­dzie i na­wet w Su­per Expres­sie i do­sko­na­le wie­dział, że gwiaz­dy lu­bią się wy­mie­niać part­ne­ra­mi. Ion to pew­nie też w koń­cu zro­bi, na ra­zie jed­nak jesz­cze był za mało zna­ny i nie do koń­ca wsiąkł w to to­wa­rzystwo. Trud­no się w koń­cu spo­dzie­wać, żeby po jed­nym spo­tka­niu na­gle wszyst­kie miej­sco­we ce­le­bryt­ki rzuci­ły mu się na szyję (choć oczywi­ście nie miał­by nic prze­ciw­ko temu). Ale z cza­sem pew­nie doj­dzie i do tego. Póki co mu­siał dbać o do­bre sto­sun­ki z Justyną, bo to ona była tym­cza­so­wo jego je­dyną szan­są. Apo­tem już bę­dzie mógł wy­bie­rać.

Prze­tur­lał się na brzuch i się­gnął po te­le­fon, któ­ry le­żał na szaf­ce noc­nej. Od­blo­ko­wał ekran i zna­lazł na­zwi­sko Justyny w jed­nym z ko­mu­ni­ka­to­rów.

„Tę­sk­nię za tobą” – na­pi­sał szyb­ko, po czym wy­słał bez za­sta­no­wie­nia.

Od­po­wiedź przy­szła pra­wie na­tych­miast: „Ja też za tobą tę­sk­nię”.

Po raz ko­lej­ny po­łknę­ła ha­czyk, a Ra­deo znów po­czuł, że sli­py ro­bią mu się co­raz cia­śniej­sze. Mu­siał przy­znać, że w tej ma­te­rii Justyna spraw­dza­ła się do­sko­na­le. Włóż­ku po­tra­fi­ła wie­le, poza tym była gib­ka, wy­spor­to­wa­na i mia­ła za­bój­cze nogi. Gdyby tyl­ko o to cho­dzi­ło, w za­sa­dzie mógł­by z nią zo­stać, ale trud­no prze­cież wy­ma­gać mo­no­ga­mii, kie­dy do­ko­ła tyle pięk­nych i cał­kiem na­pa­lo­nych na nie­go la­sek. Na ra­zie jed­nak po­myślał, że nie dla psa kieł­ba­sa i póki co za­do­wo­li się Justyną.

„Może zo­ba­czymy się nie­długo?” – za­pytał w ko­lej­nej wia­do­mo­ści.

Tym ra­zem na od­po­wiedź cze­kał dłuż­szą chwi­lę.

„Mu­sia­łam spraw­dzić, kie­dy mam prze­rwę w zdję­ciach” – od­pi­sa­ła po kwa­dran­sie. „Iwła­ści­wie mógł­byś przy­je­chać już w na­stęp­ny wto­rek. Mo­gli­byśmy po­je­chać w ja­kieś faj­ne miej­sce. Sami, bez wścib­skich spoj­rzeń i mo­ich ko­le­ża­nek. Co Ty na to?”

Ra­deo za­klął pod no­sem. To nie tak mia­ło być. Chciał po­je­chać do Justyny wła­śnie po to, by po­ob­co­wać z tymi jej ko­le­żan­ka­mi, by po­ka­zać się w świe­cie i na­wią­zać nowe zna­jo­mo­ści. Zupeł­nie nie chciał być z nią sam na sam przez cały swój po­byt w War­sza­wie. Taka wi­zyta nie mia­ła dla nie­go sen­su, je­śli Justyna mia­ła ukrywać go przed swo­imi zna­jo­mymi. Wes­tchnął cięż­ko i po­krę­cił z dez­apro­ba­tą gło­wą. „Cho­le­ra, w na­stęp­ny wto­rek mam tyle ro­bo­ty, że chyba nie dam rady” – wy­stukał szyb­ko na ekra­nie. „Myśla­łem ra­czej o od­wie­dze­niu cię na pla­nie jesz­cze w tym ty­god­niu. Prze­cież chyba bę­dziesz mia­ła ja­kąś prze­rwę, a ja na pew­no nie będę prze­szka­dzał. Poza tym nie wiem, czy wy­trzymam bez cie­bie aż do ko­lej­ne­go wtor­ku” – do­dał po­spiesz­nie, cał­kiem za­do­wo­lo­ny z wła­sne­go po­mysłu.

Justyna wy­sła­ła mu uśmiech­nię­tą buź­kę z ser­dusz­ka­mi za­miast oczu. Bar­dzo in­fan­tyl­ne i bar­dzo w jej stylu. Jed­nak naj­waż­niej­sze, że zła­pa­ła przy­nę­tę. Nie może jej te­raz od­pu­ścić.

„To jak? Mogę się pa­ko­wać?” – wy­słał ko­lej­ną wia­do­mość, jesz­cze za­nim od­pi­sa­ła.

„Tak!!!!!”

Ra­deo uśmiech­nął się do sie­bie sze­ro­ko, po czym po­ma­so­wał się po kro­czu. Jesz­cze dziś po­je­dzie do War­szaw­ki i zo­sta­nie tam tak dłu­go, jak to tyl­ko moż­li­we. Na pew­no bę­dzie mu­siał wró­cić przed wtor­kiem, ale do tego cza­su po­używa życia. ZJustyną albo i bez.

Czuł, że już dłu­go nie wy­trzyma. Jesz­cze raz po­ma­so­wał się po kro­czu, po czym nie­chęt­nie wstał z łóż­ka. Nie lu­bił tego ro­bić w sa­mot­no­ści, ale dzi­siaj nie miał wy­bo­ru. Cóż, są spra­wy waż­ne i waż­niej­sze. Wes­tchnął cięż­ko, po czym po­wlókł się do ła­zien­ki, zgar­nia­jąc po dro­dze świe­ży ręcz­nik. Jak mus, to mus.

***

Ostat­nio w Ate­lier u Józ­ka było co­raz wię­cej klien­tów. Wła­ści­ciel czuł, że na­resz­cie do­stał wia­tru w skrzydła, bo biz­nes krę­cił się z nie­spo­tyka­ną do­tąd ener­gią. Nie, żeby w ja­ki­kol­wiek spo­sób przy­ło­żył do tego rękę, po pro­stu to wszyst­ko ro­bi­ło się jak­by samo. Lu­dzie przy­cho­dzi­li cza­sa­mi z cie­ka­wo­ści, cza­sem, żeby zro­bić so­bie zdję­cie, a po­tem udo­stęp­nić je w tych swo­ich so­cial me­diach i tym sa­mym za­chę­cić in­nych. Ana­stęp­ni za­chę­ca­li ko­lej­nych i tak oto sklep wła­ści­wie przez cały czas miał no­wych klien­tów.

Trze­ba po­wie­dzieć, że ta cała Justyna zro­bi­ła na­praw­dę do­brą ro­bo­tę. Nie dość, że wy­re­mon­to­wa­ła im za­la­ny lo­kal, to jesz­cze po­wie­si­ła nad drzwia­mi taki pięk­ny szyld, że zupeł­nie nie było się cze­go wstydzić. Nie, żeby Jó­zek się kie­dykol­wiek wstydził, po pro­stu te­raz wszyst­ko wy­glą­da­ło dużo schlud­niej, czy­ściej i zwyczaj­nie le­piej. Ato oczywi­ście przy­cią­ga­ło ko­lej­nych klien­tów. Co praw­da po pra­wie czte­rech mie­sią­cach od po­now­ne­go otwar­cia było już nie­co kurzu na bu­tel­kach, ale kto by się tym przej­mo­wał. Ztego wszyst­kie­go tuż po świę­tach Jó­zek za­opa­trzył ate­lier w lep­sze ja­ko­ścio­wo trun­ki, choć na za­ple­czu nadal i nie­zmien­nie bul­go­tał Zen­ko­wy bim­ber. Dla przy­jezd­nych były char­do­naye i inne mo­ety, a dla sta­łych klien­tów za­wsze cze­ka­ły naj­lep­sze de­li­ka­te­sy pro­sto od sa­me­go mi­strza.

Klient nasz pan, więc jak jest po­pyt, to i wzra­sta po­daż – wie o tym każ­dy, na­wet naj­mniej roz­gar­nię­ty przed­się­bior­ca. Ana po­pyt na naj­lep­szy w dziel­ni­cy trunek wy­cza­ro­wa­ny przez Ze­no­na pa­no­wie nie mo­gli na­rze­kać. Wia­do­mo, że te­raz mu­sie­li go bar­dziej ukrywać, bo wścib­skie spoj­rze­nia nie­któ­rych klien­tów mo­gły im na­praw­dę za­szko­dzić, ale póki po swo­jej stro­nie mie­li Krzysz­to­fa, nie oba­wia­li się ja­koś spe­cjal­nie na­lo­tu funk­cjo­na­riu­szy. Zresz­tą, za jed­ną bu­tel­kę mo­eta byli w sta­nie do­stać na­wet ze trzy stów­ki, więc chwi­la nie­pew­no­ści i dresz­czyk emo­cji był zde­cydo­wa­nie tego wart. Abio­rąc pod uwa­gę fakt, że w ostat­nim cza­sie mo­etów i in­nych al­ko­ho­li z gór­nej pół­ki sprze­da­li co naj­mniej kil­ka­dzie­siąt, Jó­zek nie za­mie­rzał na­rze­kać. To zna­czy – za­mie­rzał, bo na­rze­ka­nie miał nie­ja­ko wpi­sa­ne w na­turę, ale akurat nie na to.

Na­wet Ze­nek śmiał się, że sta­li się lo­kal­nymi ce­le­bryta­mi, więc mu­szą trzymać fa­son. Cią­gle za­chwycał się tą całą Justyną i Jó­zek po­dej­rze­wał na­wet, że wie­czo­ra­mi wzdychał do jej zdję­cia, ale po­sta­no­wił, że nie bę­dzie tego ko­men­to­wał. Ze­nek swój ro­zum miał i nie na­le­ża­ło wy­pro­wa­dzać go z błę­du. Poza tym od wzdycha­nia jesz­cze ni­ko­mu nie ubyło ro­zu­mu, a dzię­ki temu wspól­nik za­czął o sie­bie dbać, czę­ściej się go­lił i na­wet kupił ja­kieś nowe ubra­nia. No i ja­koś tak ra­do­śniej przy­kła­dał się do ro­bo­ty, ob­sługując więk­szość klien­tów, dzię­ki cze­mu i zyski były więk­sze, i sam Jó­zef mógł bez­piecz­nie cho­wać się na za­ple­czu.

Od ja­kie­goś cza­su bo­wiem cier­piał na prze­wle­kły lu­dziow­stręt i sta­rał się uni­kać wszel­kich in­te­rak­cji, jak tyl­ko mógł. Zupeł­nie nie wie­dział, skąd mu się to wzię­ło, w koń­cu prze­cież ostat­nie mie­sią­ce były cał­kiem uda­ne, no i od­no­wił kon­takt z Julit­ką, co bar­dzo go cie­szyło. Mimo wszyst­ko czuł, że poza nią i Zen­kiem nie po­trze­bu­je do życia in­nych lu­dzi, po­dej­rze­wał na­wet, że w ja­kiś spo­sób zdą­żył się wy­pa­lić, i mimo wszyst­ko co­raz czę­ściej myślał o praw­dzi­we eme­ryturze. Dla­te­go tym bar­dziej pa­so­wa­ło mu, że to na Zen­ka spa­dła więk­szość obo­wiąz­ków przy pro­wa­dze­niu skle­pu. Wra­zie cze­go bę­dzie miał komu go zo­sta­wić.

– My te­raz je­ste­śmy sław­ni jak po kuchen­nych re­wo­lu­cjach. Tyl­ko u nas to były re­wo­lu­cje bim­bro­we. Ina­sza Mag­da Ges­sler dużo ślicz­niej­sza. – Ze­nek wpa­ro­wał na za­ple­cze po ko­lej­nej wi­zycie na­stęp­nych no­wych klien­tów. Dzi­siaj wy­jąt­ko­wo przy­cho­dzi­ły ich całe wy­ciecz­ki.

– Co to są te całe re­wo­lu­cje? – Jó­zek nie bar­dzo był w te­ma­cie.

– Na­praw­dę nie wiesz, dzia­dygo je­den? Te­le­wi­zji mu­sisz wię­cej oglą­dać. To cał­kiem faj­ny pro­gram.

– Ty zno­wu o tej swo­jej te­le­wi­zji. Zo­ba­czysz, mózg ci kie­dyś wy­żre od tego oglą­da­nia.

– To­bie wy­żar­ło i bez te­le­wi­zo­ra. Trze­ba się roz­wi­jać, bo jak się nie roz­wi­jasz, to się zwi­jasz. Aja jesz­cze za­mie­rzam tro­chę po­żyć, bę­dąc przy zdro­wych zmysłach.

Jó­zek miał dość tego ga­da­nia Zen­ka. Splu­nął na dłoń i przy­li­zał swo­ją po­życz­kę spod pa­chy. Już nie­wie­le jej zo­sta­ło, za­le­d­wie kil­ka mar­nych wło­sów, ale Jó­zek dbał o nią jak za­wsze. Je­śli cał­kiem wy­łysie­je, to bę­dzie jego osta­tecz­ny ko­niec. Jesz­cze raz prze­je­chał dło­nią po gło­wie, a resz­tę śli­ny z peł­ną pie­czo­ło­wi­to­ścią wtarł w wąsy.

– Cho­ciaż ga­ze­tę byś po­czytał albo po­li­tyki w ra­diu po­słuchał. – Wspól­nik nie od­pusz­czał. – Zo­ba­czył­byś, jak się zmie­nia świat, i może wy­cią­gnął­byś z tego ja­kieś wnio­ski, bo na ra­zie sie­dzisz na tym za­du­piu i tyl­ko kasę li­czysz. Po cho­le­rę ci ta kasa, do gro­bu jej nie za­bie­rzesz, a two­ja cór­ka sama nie wie, gdzie wy­da­wać wła­sną.

Jó­zek za­myślił się przez chwi­lę. Wza­sa­dzie Ze­nek miał cał­ko­wi­tą ra­cję, ale oczywi­ście nig­dy nie za­mie­rzał mu tego po­wie­dzieć. Już i tak wspól­nik roz­be­stwił się wy­star­cza­ją­co, a jak­by się do­wie­dział, że mą­drze gada, to już w ogó­le Józ­ko­wi nie zo­sta­ła­by żad­na przy­jem­ność w życiu. Tak mógł przy­najm­niej spo­koj­nie szydzić z ni­cze­go nie­świa­do­me­go Zen­ka i choć przez chwi­lę po­czuć się le­piej.

Póki co mach­nął tyl­ko ręką.

– Wy, mło­dzi, myśli­cie, że po­zja­da­li­ście wszyst­kie ro­zu­my, a tak na­praw­dę tyl­ko głupo­ty wam w gło­wie. Ja­kieś oglą­da­nie te­le­wi­zji i te całe ma­gicz­ne te­le­fo­ny. Nie wiem, po co to komu. Myśla­łem, że przy­najm­niej ty je­steś mą­drzej­szy, a tu się oka­zuje, że taki sam jak oni wszyscy. Nic, tyl­ko myśle­nie o głupo­tach. Za bim­ber się le­piej weź, bo klien­ci cze­ka­ją.

Ze­nek po­krę­cił gło­wą z dez­apro­ba­tą. Co­raz go­rzej dzia­ło się z Józ­kiem. Jego zwykły, co­dzien­ny sar­kazm za­czynał przy­bie­rać co­raz bar­dziej nie­po­ko­ją­ce roz­mia­ry. Izupeł­nie nie dało się już z tym fa­ce­tem po­roz­ma­wiać. Miał tro­chę dość. Owszem, lu­bił Józ­ka i trak­to­wał go nie­mal jak ro­dzi­nę, ale prze­cież wszyst­ko ma swo­je gra­ni­ce. Jó­zek był upar­ty i ni­cze­go nie dało się mu w ża­den spo­sób prze­tłuma­czyć. Aod ostat­nich świąt wy­raź­nie było wi­dać, że wła­ści­ciel ate­lier zmar­niał, za­sę­pił się i zro­bił się mil­czą­cy.

Od­kąd się zna­li, nie był ja­kimś ga­du­łą, ale te­raz za­myślał się na dłu­żej albo wszyst­ko spro­wa­dzał do kil­ku prych­nięć i mach­nię­cia ręką. Ze­nek na­wet po­dej­rze­wał, że to może być de­pre­sja czy inne cho­ler­stwo, bo prze­cież biz­nes krę­cił się jak nig­dy, a i ro­dzin­nie Jó­ze­fo­wi za­czyna­ło się ukła­dać. Smut­no było pa­trzeć na przy­ja­cie­la w ta­kim sta­nie, ale nie­ste­ty Ze­non sam nie mógł nic na to po­ra­dzić. Po­cią­gnął więc tyl­ko no­sem i po­szedł na­sta­wiać ko­lej­ny za­cier do no­wej par­tii swo­je­go fla­go­we­go trun­ku.

***

Zupeł­nie nie­daw­no wszyst­kie dziew­czyn­ki za­czę­ły już cho­dzić. Roz­wi­ja­ły się róż­nie, każ­da w swo­im tem­pie i jak to u wie­lo­racz­ków bywa, nie­co póź­niej niż ich ró­wie­śni­cy. Jed­nak El­wi­ra nie czuła z tego po­wo­du żad­ne­go nie­po­ko­ju. Wszyst­kie czte­ry były zdro­we, ro­ze­śmia­ne i jed­na w roz­wo­ju cią­gnę­ła za sobą po­zo­sta­łe. Roz­ko­szą było na nie pa­trzeć i ich mat­ka od­da­wa­ła się temu, kie­dy tyl­ko mo­gła.

Nig­dy nie prze­sta­wa­ły jej zdu­mie­wać i nie mo­gła uwie­rzyć, jak wie­le uczyły się każ­de­go dnia. Ro­sły w oczach, a jed­no­cze­śnie El­wi­ra była pew­na, że dla niej na za­wsze zo­sta­ną ma­leń­ki­mi dziew­czyn­ka­mi. Te­raz sie­dzia­ła na pro­wi­zo­rycz­nej ław­ce na pla­cu za­baw i pa­trzyła na te swo­je czte­ry cuda. Krzysz­tof pró­bo­wał je ogar­niać, ale sła­bo mu to szło, bo każ­da z có­rek ko­niecz­nie chcia­ła ro­bić coś zupeł­nie in­ne­go niż po­zo­sta­łe. To jed­nak nie prze­szka­dza­ło ro­ze­śmia­ne­mu ta­cie wy­głupiać się z nimi na ca­łe­go. Ła­sko­tał je, za­cze­piał i de­li­kat­nie prze­wra­cał się ra­zem z nimi. Aone, śmie­jąc się gło­śno, wcho­dzi­ły na ojca i przy­tula­ły się do nie­go. Było jesz­cze zim­no, zie­mia nie zdą­żyła się na­grzać kwiet­nio­wym słoń­cem i El­wi­ra po­dej­rze­wa­ła, że te har­ce mogą na­wet skoń­czyć się ka­ta­rem, ale nie re­ago­wa­ła. Na pla­cu za­baw byli sami, resz­ta ro­dzi­ców naj­wyraź­niej uzna­ła, że jesz­cze nie czas na za­ba­wy w ple­ne­rze, ale im to zupeł­nie nie prze­szka­dza­ło.

Krzysz­tof z dzie­cia­ka­mi ta­rza­li się po smęt­nej po­zi­mo­wej tra­wie i nic nie ro­bi­li so­bie z chłod­nej po­go­dy. El­wi­rze było do­brze, w koń­cu czuła, że jest w od­po­wied­nim miej­scu swo­je­go życia. Wy­sta­wi­ła twarz do słoń­ca i za­mknę­ła na chwi­lę oczy. Wszyst­ko było tak, jak być po­win­no.

ZKrzysz­to­fem też wresz­cie za­czę­ło się ukła­dać. Chyba coś w koń­cu zro­zu­miał, bo sta­rał się co­raz bar­dziej. Chciał spę­dzać z nimi każ­dą chwi­lę, kie­dy tyl­ko nie był w pra­cy, włą­czał się w opie­kę nad dzieć­mi. Tro­chę to El­wi­rze prze­szka­dza­ło, bo na­gle oka­za­ło się, że tata wie le­piej, co komu do­le­ga i jak efek­tyw­niej prze­brać mo­krą pie­lu­chę. Ana­wet je­śli nie wie­dział, to ro­bił wszyst­ko, by się wy­ka­zać. Do­praw­dy, cza­sa­mi mia­ła ocho­tę udu­sić go go­łymi rę­ka­mi, ale wy­ja­śni­li so­bie tyle, że nie za­mie­rza­ła tego ro­bić. Zbyt wie­le cza­su stra­ci­li, żeby te­raz spie­rać się o głupo­ty. Prze­żyje i te na­głe przy­pływy ro­dzi­ciel­skiej tro­ski ze stro­ny wła­sne­go męża. Ajak się przy­zwyczai, to może na­wet nie bę­dzie wca­le tak źle.

Pod­nio­sła się z ław­ki i po­de­szła do roz­ba­wio­nej gro­mad­ki. Dziew­czyn­ki były brud­ne, jak­by ktoś ce­lo­wo wy­ką­pał je w bło­cie. Do tego mia­ły za­ró­żo­wio­ne po­licz­ki i uśmiech­nię­te bu­zie. Mat­ka wes­tchnę­ła tyl­ko i wzruszyła ra­mio­na­mi.

– Brud­ne dzie­ci to szczę­śli­we dzie­ci – mruk­nę­ła do sie­bie, spo­glą­da­jąc jed­no­cze­śnie na wła­sne­go męża. – Cie­ka­we, co pod­ręcz­ni­ki mó­wią na te­mat brud­ne­go męża.

Krzysz­tof był naj­brud­niej­szy z nich wszyst­kich. Co praw­da na czar­nej kurt­ce było wi­dać mniej bło­ta niż na ró­żo­wych okryciach wszyst­kich czte­rech dziew­czynek, ale za to ja­sne je­an­sy przed­sta­wia­ły ob­raz nę­dzy i roz­pa­czy.

– Prze­cież ja tego nie do­pio­rę – jęk­nę­ła już tym ra­zem na głos.

Mąż jak­by obu­dził się z ja­kie­goś le­tar­gu.

– Coś mó­wi­łaś? – za­pytał, jed­no­cze­śnie zdej­mu­jąc ze swo­je­go brzucha Ba­się.

– Mó­wi­łam, że wy­glą­dasz, jak siód­me dziec­ko do­zor­cy – po­wtó­rzyła ulu­bio­ne po­wie­dzon­ko swo­jej mat­ki. – Pa­mię­tasz może, ja­kie­go ko­lo­ru są ich kurt­ki? – za­kpi­ła.

Krzysz­tof niby groź­nie zmarsz­czył brwi, na co Ka­sia z Asią jak na ko­men­dę za­pisz­cza­ły ra­do­śnie i wspię­ły się ojcu na ko­la­na.

– Nie pa­mię­tam – od­parł zgod­nie z praw­dą. – Poza tym nie wiem, czy za­uwa­żyłaś, ale nie mam jak się te­raz zaj­mo­wać ko­lo­ra­mi, bo ja­kieś po­twor­niac­kie po­two­ry na mnie wi­szą – do­dał szyb­ko, po czym pró­bo­wał się wresz­cie po­zbie­rać z nie­naj­czyst­szej tra­wy, na co Sta­sia za­re­ago­wa­ła dzi­kim wierz­ga­niem, a Ba­sia zmarsz­czyła się zło­wro­go, zupeł­nie tak, jak oj­ciec przed chwi­lą.

El­wi­ra po­krę­ci­ła gło­wą z dez­apro­ba­tą.

– Do­bra, ban­do, zbie­ra­my się do domu, bo jesz­cze chwi­la i ktoś za­dzwo­ni po służ­by, że nie­do­pil­no­wa­ne i brud­ne dzie­ci snują się po pla­cu za­baw.

– Mamo, nie bądź taka. Jesz­cze chwi­lę – ode­zwał się cie­niut­kim gło­sem Krzysz­tof, kie­dy El­wi­ra już zbie­ra­ła z zie­mi cią­gle wierz­ga­ją­cą Sta­się.

– No chodź, bo jak pad­ną w wóz­kach, to wiesz, jak to się skoń­czy.

– Ar­ma­ge­do­nem! – krzyk­nął, jed­no­cze­śnie pod­rzuca­jąc Ka­się w po­wie­trze. Dziew­czyn­ka ro­ze­śmia­ła się gło­śno.

***

– Czyś ty do resz­ty zwa­rio­wa­ła? – Ani­ta Szymań­ska za­wsze słynę­ła z cię­te­go ję­zyka i mó­wie­nia do­kład­nie tego, o czym wła­śnie myśla­ła.

Nie owi­ja­ła w ba­weł­nę i nie uda­wa­ła ni­ko­go, kim się ab­so­lut­nie nie czuła, zwłasz­cza je­śli cho­dzi­ło o do­bro jej naj­bliż­szych przy­ja­ciół, a za taką wła­śnie uwa­ża­ła Justynę. Po­zna­ły się na sa­mym po­cząt­ku ich wspól­nej me­dial­nej dro­gi. Justyna za­czyna­ła być roz­po­zna­wal­na, a Ani­ta dba­ła o to, by twarz przy­szłej gwiaz­dy świe­ci­ła jak naj­ja­śniej­szym bla­skiem. Oczywi­ście bez zmarsz­czek i zbęd­nych udziw­nień. Wte­dy sama była tuż po szko­le i sta­wia­ła pierw­sze kro­ki w wi­za­żu, ale z cza­sem sta­łą się naj­bar­dziej za­pra­co­wa­ną ma­ki­ja­żyst­ką gwiazd.

Jed­nak od po­cząt­ku to wła­śnie z Justyną za­przyjaź­ni­ła się naj­moc­niej i tak trwa­ły wspól­nie już od lat, ra­mię w ra­mię i pę­dzel w twarz. Ani­ta była nie tyl­ko po­wier­ni­cą se­kre­tów Justyny, ale i jej swo­istym su­mie­niem, a wła­ści­wie czymś, co to su­mie­nie mia­ło uci­szać, Justyna bo­wiem o wszyst­kich mia­ła wy­łącz­nie do­bre zda­nie i zwykle na­wet nie za­uwa­ża­ła, kie­dy lu­dzie za­czyna­li ją wy­ko­rzystywać. Dla­te­go tym bar­dziej li­czyła się ze zda­niem przy­ja­ciół­ki, słyną­cej nie tyl­ko z do­brych pędz­li i do­sko­na­łe­go wy­czucia ma­ki­ja­żu, ale i z naj­ostrzej­sze­go ję­zyka w ca­łej bran­ży.

– Od­puść go so­bie, prze­cież to pa­jac. – Justyna sie­dzia­ła na fo­te­lu w pro­wi­zo­rycz­nej gar­de­ro­bie na pla­nie ko­lej­ne­go od­cin­ka se­ria­lu Za za­krę­tem, a Ani­ta jak zwykle ma­ni­pulo­wa­ła przy jej twa­rzy. – Na­praw­dę nie wi­dzisz, że ten gość jest bez­na­dziej­ny?

Justyna wzruszyła ra­mio­na­mi.

– No do­bra, może tro­chę bra­kuje mu ogła­dy, ale to na­praw­dę faj­ny chło­pak.

– Ogła­dy! – prych­nę­ła Ani­ta, na­bie­ra­jąc po­mad­kę na pę­dze­lek. – Jemu przede wszyst­kim bra­kuje mó­zgu. Iza­cznij to wresz­cie za­uwa­żać. Nie mo­żesz być cią­gle ja­kąś pie­przo­ną Mat­ką Te­re­są i za­bie­rać pod swój dach wszyst­kie ofia­ry losu. On nie jest ci do ni­cze­go po­trzeb­ny. Skąd ty go w ogó­le wy­trza­snę­łaś?

– Mó­wi­łam ci… – za­czę­ła Justyna, ale na­tych­miast prze­sta­ła mó­wić, skar­co­na su­ro­wym spoj­rze­niem przy­ja­ciół­ki. Wes­tchnę­ła tyl­ko ci­cho i wy­dę­ła war­gi, żeby Ani­ta mo­gła je do­kład­niej po­ma­lo­wać.

– Nie ga­daj, jak cię ma­lu­ję! – syk­nę­ła ma­ki­ja­żyst­ka. – To było pyta­nie re­to­rycz­ne. Do­brze wiem, z któ­rej dziu­ry go wy­grze­ba­łaś. Jak to się na­zywa­ło? – Za­myśli­ła się po­ka­zo­wo. – Wał­brzych? Prze­pięk­ne miej­sce, na­wet mó­wią na nie od­po­wied­nio – Mor­dor. Je­steś nie­re­for­mo­wal­na. – Po­krę­ci­ła gło­wą z dez­apro­ba­tą.

– Po pierw­sze, ża­den mor­dor, tyl­ko po­rząd­ne mia­sto, na­wet kie­dyś wo­je­wódz­kie, więc prze­stań się cze­piać. – Justyna już nie wy­trzyma­ła. Na szczę­ście Ani­ta wła­śnie skoń­czyła ma­lo­wać jej usta, więc mo­gła się swo­bod­nie od­zywać. – Poza tym z Wał­brzycha jest dużo sław. Ak­to­rzy, pi­sa­rze, na­wet chwi­lo­wo mie­li tam no­blist­kę.

Ani­ta zro­bi­ła znudzo­ną minę.

– No, jak no­blist­kę mie­li, to rze­czywi­ście. Nie moż­na im ni­cze­go za­rzucić. Par­don, moja po­mył­ka. – Pod­nio­sła ręce w pod­dań­czym go­ście. – Ża­den Mor­dor, tyl­ko me­tro­po­lia. Też na M. – Wy­szcze­rzyła się w sztucz­nym uśmie­chu.

– Bła­gam cię, prze­stań iro­ni­zo­wać. Mia­sto jak mia­sto, a Ra­deo jest na­praw­dę cał­kiem w po­rząd­ku.

– Oczywi­ście, że jest. Jak­by mu prze­ciąg mię­dzy usza­mi nie hu­lał, to może na­wet coś by z nie­go było. Atak, na­da­je się je­dynie na ka­mień do ki­sze­nia ka­pusty. Cho­ciaż na­wet nie, bo z pustym łbem to i cię­żar za mały. Ale cze­kaj, ego go do­cią­ży. Da radę.

Justyna mia­ła na­praw­dę ser­decz­nie dość. Nie dość, że wsta­ła wy­jąt­ko­wo wcze­śnie, bo za­czyna­li zdję­cia o wscho­dzie słoń­ca, to jesz­cze mu­sia­ła wy­słuchi­wać tych sar­ka­stycz­nych tek­stów Ani­ty. Nie chcia­ło jej się słuchać tego wszyst­kie­go. Mia­ła wła­sne zda­nie na te­mat Rad­ka. Może i był nie­co nie­okrze­sa­ny i rze­czywi­ście bra­ko­wa­ło mu obycia w świe­cie, w któ­rym ona sama po­rusza­ła się bez trudu, ale prze­cież do­pie­ro do nie­go wcho­dził. To chyba nor­mal­ne, że wszyst­ko trze­ba naj­pierw po­znać, żeby po­tem móc się w tym czuć jak ryba w wo­dzie.

Ra­dek był zde­cydo­wa­nie zwie­rzę­ciem me­dial­nym, tyl­ko tę me­dial­ność trze­ba było w nim nie­co okieł­znać. Na pew­no był do­sko­na­łym ma­te­ria­łem na gwiaz­dę, albo przy­najm­niej gwiazd­kę, i co do tego Justyna nie mia­ła naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Na­le­ża­ło tyl­ko oszli­fo­wać ten ma­leń­ki klej­not, któ­ry w nim tkwił, i wte­dy bez trudu po­ka­zać go świa­tu. Itego za­da­nia Justyna po­sta­no­wi­ła się pod­jąć bez wzglę­du na to, co na ten te­mat mia­ła do po­wie­dze­nia Ani­ta.

– Na­praw­dę nie wi­dzisz, że dla nie­go je­steś wy­łącz­nie tram­po­li­ną do sła­wy? – Przy­ja­ciół­ka tym­cza­sem nie za­mie­rza­ła od­pusz­czać. – Wy­ci­śnie cię jak cytrynę i rzuci w kąt.

Skoń­czyła już ma­ki­jaż i wła­śnie zdej­mo­wa­ła z ra­mion Justyny fo­lio­wą pe­le­rynę za­bez­pie­cza­ją­cą ubra­nie.

– Uwa­żam, że je­steś do nie­go uprze­dzo­na. Izupeł­nie nie ro­zu­miem dla­cze­go. – Justyna była co­raz bar­dziej obu­rzo­na. – Może i kusi go me­dial­na ka­rie­ra, ale za­le­ży mu przede wszyst­kim na mnie. Na mnie, nie na ka­sie, czy sła­wie. Gdyby było in­a­czej, nie je­chał­by te­raz przez pół Pol­ski tyl­ko po to, żeby się ze mną zo­ba­czyć, praw­da?

– Daję mu dwa mie­sią­ce. No, może góra trzy i zo­ba­czysz, że za­cznie cię ole­wać. Aż trud­no mi uwie­rzyć, że po tylu la­tach w tym sy­fie nadal je­steś taka na­iw­na.

– No wła­śnie nie je­stem, a on z me­dia­mi nie ma nic wspól­ne­go. Dla­te­go mu wie­rzę. Zro­zum, to czło­wiek z ze­wnątrz, nie zna tu ni­ko­go, nie bę­dzie na­wet się sta­rał zbli­żyć do tego ca­łe­go świat­ka. To po­waż­ny czło­wiek, ma wła­sne zo­bo­wią­za­nia i swo­ją pra­cę. Nie wiem, po co miał­by mie­szać w mo­jej.

Ani­ta wzruszyła ra­mio­na­mi.

– Zro­bisz, jak ze­chcesz, tyl­ko nie przy­chodź po­tem z pła­czem do cio­ci Anit­ki, żeby le­czyła two­je roz­trza­ska­ne ser­dusz­ko.

– Nie przyj­dę, nie martw się o mnie. – Justyna, wy­cho­dząc, cmok­nę­ła przy­ja­ciół­kę w po­li­czek. – Dzię­kuję za mej­kap. Jak zwykle pro­fe­sjo­nal­ny. Tyl­ko nos ci się za­czyna tę­pić, bo wi­dzisz za­gro­że­nie tam, gdzie zupeł­nie nie wy­stę­puje. – Uśmiech­nę­ła się zło­śli­wie.

Ani­ta ob­ró­ci­ła się za wy­cho­dzą­cą Justyną.

– Cze­kaj, mam po­mysł. Za­łóż­my się o tego two­je­go go­gusia. Je­śli w cią­gu trzech mie­się­cy nie wpad­nie w nasz sy­fia­sty świa­tek, nie zo­sta­wi cię i nie prze­le­ci co naj­mniej tuzi­na la­sek, to przy­znam ci ra­cję, że się sro­go po­myli­łam.

– Ikupisz mi naj­droż­sze wino, ja­kie bę­dzie do­stęp­ne w oko­li­cy.

– Aje­śli wy­gram… – Ani­ta się za­myśli­ła. – Je­śli wy­gram, to oso­bi­ście ode­ślesz go do tej dziu­ry, z któ­rej go wy­cią­gnę­łaś, za­sy­piesz gru­zem i nie po­zwo­lisz nig­dy wię­cej się wy­do­stać.

Justyna prych­nę­ła lek­ko.

– To zupeł­nie nie wcho­dzi w grę, ale niech bę­dzie. – Wy­cią­gnę­ła rękę. – Umo­wa stoi. Za trzy mie­sią­ce zo­ba­czysz, jak bar­dzo się po­myli­łaś.

2

– Po­wiedz, że żar­tujesz. Bła­gam cię… – Szcze­pan sie­dział na ka­na­pie w sa­lo­nie i le­d­wo ła­pał po­wie­trze. – To prze­cież nie może być praw­da.

Al­do­na sie­dzia­ła tuż obok z usta­mi za­ci­śnię­tymi i wzro­kiem wbi­tym w le­żą­cy na ła­wie test cią­żo­wy. Dwie czer­wo­ne kre­ski nie­mal świe­ci­ły się po­środ­ku bia­łej płyt­ki, szydząc z ich mi­no­ro­wych na­stro­jów i peł­nej na­pię­cia at­mos­fe­ry w po­ko­ju. Na szczę­ście Fra­nek już smacz­nie spał, nie mu­siał więc pa­trzeć na ten zbli­ża­ją­cy się ar­ma­ge­don, któ­ry zde­cydo­wa­nie wi­siał już w po­wie­trzu.

Praw­dę mó­wiąc, Al­do­na czuła się pod­le. Tak, jak­by to była wy­łącz­nie jej wina, choć prze­cież do­sko­na­le wie­dzia­ła, że obo­je przy­czyni­li się do obec­ne­go sta­nu rze­czy. Przy ca­łej igno­ran­cji, jaką da­rzyła bio­lo­gię jako na­ukę i jak bar­dzo nie­na­wi­dzi­ła jej w li­ceum, na­wet do gło­wy by jej nie przy­szło, by wie­rzyć w to, że w cią­żę moż­na zajść w po­je­dyn­kę.

– Po­wiesz coś czy bę­dziesz tak mil­cza­ła? – Szcze­pan wy­da­wał się co­raz bar­dziej po­de­ner­wo­wa­ny.

Wzruszyła ra­mio­na­mi.

– Aco mam niby po­wie­dzieć? Mam ci zro­bić wy­kład o psz­czół­kach i kwia­tusz­kach czy prze­ko­nać, że dzie­ci znaj­du­je się w ka­pu­ście?

– Prze­stań być taka sar­ka­stycz­na! – Pró­bo­wał pod­nieść głos, ale na­tych­miast przy­po­mniał so­bie, że w po­ko­ju obok śpi ich pier­wo­rod­ny, a bu­dze­nie dziec­ka, któ­re­mu już uda­ło się za­snąć, było chyba naj­gor­szą rze­czą, jaka mo­gła się zda­rzyć.

Fra­nek był zło­tym chłop­cem, co do tego zga­dza­li się obo­je, miał jed­nak za­sad­ni­czą wadę – nie lu­bił spać. Rytuał wie­czor­ne­go usy­pia­nia go trwał zwykle koło dwóch go­dzin, za­wie­ra­jąc tule­nie, dra­pa­nie po ple­cach, mi­zia­nie, śpie­wa­nie, czyta­nie ba­jek i znów tule­nie, po­prze­dzo­ne ma­sa­żem i ko­lej­nym dra­pa­niem. Kie­dy więc któ­re­muś z ro­dzi­ców uda­ło się wresz­cie ob­ła­ska­wić go na tyle, by za­snął, cały dom cho­dził na pal­cach. Każ­de skrzyp­nię­cie, tup­nię­cie czy nie­kon­tro­lo­wa­ny ha­łas po­wo­do­wa­ły na­tych­mia­sto­we otwar­cie się cze­lu­ści pie­kiel­nych, z któ­rych to do­bywał się prze­raź­li­wy wrzask obu­dzo­ne­go księ­cia. Nic dziw­ne­go, że na­wet te­raz, bę­dąc w sta­nie naj­wyż­sze­go wzbu­rze­nia, Szcze­pan nie po­zwo­lił so­bie na pod­nie­sie­nie gło­su choć­by o ton. Imimo że głupio tak krzyczeć szep­tem, to wła­śnie za­mie­rzał te­raz zro­bić.

– Jak to so­bie wszyst­ko wy­obra­żasz? – za­pytał.

– Ajak mam so­bie wy­obra­żać? Sta­ło się, prze­cież nie zro­bi­łam tego spe­cjal­nie.

– Al­do­na, bła­gam cię.

– Ale o co ci cho­dzi? – wy­buch­nę­ła tro­chę z gło­śno, więc na­tych­miast ści­szyła głos do te­atral­ne­go szep­tu. Do­praw­dy trud­no kłó­cić się w ta­kich wa­run­kach. – Je­ste­śmy do­ro­śli, do­sko­na­le wie­dzie­li­śmy, czym gro­zi seks. Wy­bacz, ale sama so­bie w cią­żę nie za­szłam. Jak­by nie pa­trzeć, ty też ma­cza­łeś w tym pal­ce. Zresz­tą, jak się oka­zuje, nie­ko­niecz­nie pal­ce. – Prych­nę­ła nie­kon­tro­lo­wa­nym śmie­chem.

Szcze­pan po­pa­trzył na nią i zro­bił do­kład­nie to samo. Już nie miał do tego sił. Wszyst­kie jego pla­ny wła­śnie bra­ły w łeb, a jego oso­bi­sta żona stro­iła so­bie z tego żar­ty. Choć pew­nie mia­ła ra­cję, w tej sy­tua­cji zo­sta­ło tyl­ko się śmiać. Już za póź­no na ja­ką­kol­wiek inną re­ak­cję.

Będą mie­li dziec­ko. Drugie. Cał­kiem nowe i zno­wu krzyczą­ce. To był ja­kiś obłęd. Szcze­pan ko­chał Fran­ka nad życie, ale nie wy­obra­żał so­bie drugie­go ta­kie­go. Prze­cież zupeł­nie tego nie ogar­nie. Oczyma wy­obraź­ni wi­dział, jak jed­ną ręką prze­bie­ra no­wo­rod­ka, a drugą pró­bu­je ła­pać drugie­go mal­ca, pcha­ją­ce­go wła­śnie pal­ce do kon­tak­tu. Albo pró­bu­ją­ce­go do­tknąć go­rą­ce­go że­laz­ka. To nie mo­gło się udać, zresz­tą wi­dział, jaki zmar­no­wa­ny cho­dzi Krzysiek, i nig­dy mu nie za­zdro­ścił ta­kiej gro­ma­dy. Wia­do­mo, że dwój­ka to nie czwór­ka, ale wy­star­cza­ją­co dużo, by do­stać ja­kiejś ner­wi­cy.

Anaj­gor­sze w tym wszyst­kim było to, że Al­do­na jako je­dyna w domu pra­co­wa­ła za­wo­do­wo. Te­raz Szcze­pan miał szukać ja­kiejś kon­kret­nej pra­cy, a tym­cza­sem oka­zywa­ło się, że znów zo­sta­nie w domu. Nie, żeby miał co­kol­wiek prze­ciw­ko byciu kurem do­mo­wym, ale ta­kie sie­dze­nie w domu jed­nak moc­no nad­szar­pywa­ło jego mę­ską dumę. Miał wró­cić do pra­cy, a Fran­kiem mia­ła za­jąć się jed­na z opie­kunek agen­cji Za uśmiech bom­bel­ka. Mia­ła, bo te­raz wszyst­ko w jed­nej chwi­li wzię­ło w łeb. Al­do­na, jako je­dyna żywi­ciel­ka ro­dzi­ny, pew­nie za­raz po ma­cie­rzyń­skim wró­ci do pra­cy, a Szcze­pan znów zo­sta­nie jak ten głupi wśród ga­rów i pie­luch.

Do­pó­ki nie uro­dził się Fra­nek, Szcze­pan ma­rzył o du­żej ro­dzi­nie. Może nie ja­kiejś wiel­kiej, ale na pew­no nie tyl­ko z jed­nym dziec­kiem. Tyl­ko ja­koś nig­dy się nie skła­da­ło, żeby mo­gli so­bie z Al­do­ną po­zwo­lić na po­więk­sze­nie ro­dzi­ny. Apo­tem ona tak zwyczaj­nie za­szła w cią­żę z tym prze­klę­tym Ra­deo, więc mu­sie­li na nowo po­ukła­dać swój świat. Iod tego cza­su Szcze­pan zde­cydo­wa­nie zre­wi­do­wał wła­sne ma­rze­nia na te­mat du­żej ro­dzi­ny. Ko­chał Fran­ka i na­wet nie­spe­cjal­nie prze­szka­dza­ło mu, że bio­lo­gicz­nie nie jest jego oj­cem. Zaj­mo­wał się nim z mi­ło­ścią i od­da­niem, a jed­no­cze­śnie czuł, że wię­cej z sie­bie nie wy­krze­sa. Cho­le­ra, w koń­cu ja­kiś czas temu prze­kro­czył ma­gicz­ną czter­dziest­kę, więc już naj­wyż­szy czas, żeby za­cząć myśleć o od­po­czyn­ku, a nie o po­now­nym po­więk­sza­niu ro­dzi­ny. Zresz­tą Al­do­na też do naj­młod­szych wca­le nie na­le­ża­ła. Już so­bie myślał, że ja­koś szyb­ko ogar­ną Fran­ka i będą w spo­ko­ju ce­le­bro­wać swój wiek śred­ni, a tu na­gle oka­za­ło się, że wca­le nie­ko­niecz­nie, bo świat przy­go­to­wał dla nich cał­kiem inny plan.

– Prze­pra­szam. – Przy­sunął się do żony i ob­jął ją ra­mie­niem. – To wszyst­ko jest ta­kie po­pie­przo­ne. Zupeł­nie się tego nie spo­dzie­wa­łem.

– Amyślisz, że ja się spo­dzie­wa­łam? Jak so­bie po­myślę, co nas te­raz cze­ka, to aż mi się robi sła­bo.

– Ale je­steś tego pew­na, tak? – Kiw­nął gło­wą w stro­nę le­żą­ce­go na ła­wie te­stu cią­żo­we­go. – Bo wiesz, może te te­sty się mylą albo prze­kła­mu­ją tro­chę. Ostat­nio to już nie wia­do­mo, czy wie­rzyć me­dycynie, czy ra­czej zna­cho­rom.

Al­do­na po­krę­ci­ła prze­czą­co gło­wą.

– Nie­ste­ty, trud­no tu o po­mył­kę. Byłam pew­na, że to me­no­pau­za, a tu nie­spo­dzian­ka. Taki świę­ty mi­ko­łaj z oka­zji wio­sny. Wdo­dat­ku od wczo­raj czuję, że co­raz bar­dziej mnie mdli, więc to na pew­no nie jest żad­na po­mył­ka.

– Wiesz, któ­ry to ty­dzień? Chciał­bym przy­najm­niej wie­dzieć, ile nam jesz­cze zo­sta­ło względ­nej wol­no­ści.

– Wy­cho­dzi na to, że ósmy albo dzie­wią­ty, nie pa­mię­tam do­kład­nie, ale i tak jesz­cze mamy co naj­mniej sie­dem mie­się­cy.

Szcze­pan wes­tchnął cięż­ko.

– Do­bra, ja­koś to ogar­nie­my, bo prze­cież co in­ne­go nam zo­sta­ło w tej sy­tua­cji.

– Na to wy­glą­da, że nic, poza wzię­ciem się w garść.

Szcze­pan jesz­cze bar­dziej przy­tulił się do żony.

– Oj, mat­ka, to na­wo­jo­wa­li­śmy na sta­re lata.

Al­do­na ro­ze­śmia­ła się smut­no.

– Ano na­wo­jo­wa­li­śmy – do­da­ła.

***

– Ja na­praw­dę osza­le­ję! – Ma­riol­ka rzuca­ła gro­ma­mi od sa­me­go rana.

Niby wszyst­ko ukła­da­ło się cał­kiem w po­rząd­ku, ale bywa­ły ta­kie chwi­le, kie­dy sama nie po­zna­wa­ła wła­snej pra­cy i szcze­rze wąt­pi­ła w swo­je umie­jęt­no­ści. Jak na złość dziś wła­śnie był je­den z tych dni. Od rana cią­gle coś się dzia­ło, te­le­fon dzwo­nił jak opę­ta­ny, a ko­lej­ne opie­kun­ki zgła­sza­ły na­stęp­ne skar­gi. Ato ma­lec nie chciał iść spać, ko­lej­ny wła­śnie do­stał roz­wol­nie­nia, a na­stęp­nych dwo­je omal nie wbie­gło pod ja­dą­cy sa­mo­chód, przy­pra­wia­jąc swo­ją nia­nię o za­wał ser­ca ra­zem z wy­le­wem. Ikaż­dej z opie­kunek Ma­riol­ka mu­sia­ła osob­no tłuma­czyć, jak się za­cho­wać w da­nej sy­tua­cji.

Wlu­tym dziew­czyny przy­ję­ły kil­ka ko­lej­nych, nie­opie­rzo­nych jesz­cze niań, któ­re wy­dzwa­nia­ły do swo­jej sze­fo­wej z każ­dą nie­mal pier­do­łą. Ma­riol­ka oczywi­ście sta­wa­ła na gło­wie, by je wszyst­kie od­po­wied­nio wy­szko­lić, ale jak wi­dać, cza­sem samo teo­re­tycz­ne szko­le­nie nie było w sta­nie za­ła­twić spra­wy. Wpraw­dzi­wym świe­cie opie­ki nad dzieć­mi dziew­czyny same po­rusza­ły się jak dzie­ci we mgle. Na nic kur­sy, szko­le­nia i studia. To wszyst­ko było faj­ne i bar­dzo po­moc­ne, ale praw­dzi­wą szko­łą za­wo­du i nie­jed­no­krot­nie życia było do­świad­cze­nie.

– Do tej pra­cy trze­ba mieć ser­ce i kon­kret­ne zdol­no­ści – po­wta­rza­ła jej El­wi­ra, ale Ma­riol­ka do­cho­dzi­ła do wnio­sku, że każ­de­mu na­le­ży dać szan­sę. Wkoń­cu do­sko­na­le i na wła­snym przy­kła­dzie wie­dzia­ła, że in­stynkt to nie wszyst­ko i bez so­lid­nych pod­staw nie moż­na li­czyć na kon­kret­ne za­do­wa­la­ją­ce efek­ty.

Kie­dy sama za­czyna­ła swo­ją pra­cę i rusza­ła z biz­ne­sem, mo­gła po­le­gać wy­łącz­nie na wła­snym in­stynk­cie. Iprzez ja­kiś czas to się spraw­dza­ło, przy­najm­niej do cza­su, kie­dy zaj­mo­wa­ła się wy­łącz­nie dzieć­mi są­siad­ki. Apo­tem wpa­dła na ge­nial­ny i za­ra­zem sza­tań­ski plan otwo­rze­nia wła­snej agen­cji opie­kunek i na­gle oka­za­ło się, że nie­wie­le wie na te­mat wy­cho­wa­nia dzie­ci. Przy­najm­niej we wła­snych oczach, bo ro­dzi­ce nie­mal wy­rywa­li ją so­bie z rąk, żeby tyl­ko była w sta­nie za­opie­ko­wać się ich Zuzią czy Ka­rol­kiem. AMa­riol­ka z każ­dym dniem co­raz bar­dziej czuła, że jed­nak nie na­da­je się do tego wszyst­kie­go. Bra­ko­wa­ło jej so­lid­nych pod­staw me­ryto­rycz­nych, ta­kich na mia­rę su­per­nia­ni. Wświe­cie opie­kunek była bar­dziej nia­nią Fra­nią z po­pular­ne­go sit­co­mu, co w pew­nym mo­men­cie za­czę­ło jej moc­no do­kuczać.

Dla­te­go wła­śnie po­sta­no­wi­ła, że na do­bre zaj­mie się nie tyl­ko edu­ko­wa­niem swo­ich pra­cow­nic, ale rów­nież sa­mej sie­bie. Ni­ko­mu nie mó­wi­ła, że za­pi­sa­ła się na studia, a wie­czo­ra­mi, kie­dy nikt nie wi­dział, czyta­ła wy­mien­nie mą­dre po­rad­ni­ki o wy­cho­wywa­niu dzie­ci i pro­wa­dze­niu wła­sne­go biz­ne­su. Pierw­sze eg­za­mi­ny na uczel­ni po­szły jej nie­źle, mimo urwa­nia gło­wy w pra­cy, za­la­ne­go miesz­ka­nia, re­mon­tu, na któ­ry nie mia­ła wpływu, i wi­zyty sza­lo­nej kuzyn­ki, któ­rą zdą­żyła po­ko­chać nad życie. Li­czyła, że po se­sji wresz­cie bę­dzie mieć czas na chwi­lę od­po­czyn­ku, ale nie­ste­ty nowe nia­nie ab­sor­bo­wa­ły ją nie­mal w stu pro­cen­tach.

Zwłasz­cza dziś czuła, że za chwi­lę na­praw­dę eks­plo­du­je.

– Za uśmiech bom­bel­ka, agen­cja opie­kunek, w czym mogę po­móc? – El­wi­ra ode­bra­ła ko­lej­ne po­łą­cze­nie nie­prze­sta­ją­ce­go dziś dzwo­nić te­le­fo­nu.

Ma­riol­ka spoj­rza­ła na nią i wy­wró­ci­ła ocza­mi. Na­pra­wę mia­ła ocho­tę rzucić ko­mór­ką w kie­run­ku ścia­ny, ale po­myśla­ła, że na nową tym­cza­so­wo nie bę­dzie wy­da­wać pie­nię­dzy. Skwi­to­wa­ła to więc wy­łącz­nie cięż­kim wes­tchnie­niem i już mia­ła wra­cać do swo­ich za­dań, kie­dy usłysza­ła za­sko­czo­ny głos są­siad­ki.

– Mi­rel­la, o czym ty do mnie mó­wisz? – El­wi­ra w jed­nej chwi­li za­czę­ła bled­nąć, a jej oczy ro­bi­ły się co­raz więk­sze. – Uspo­kój się i wy­tłumacz mi to jesz­cze raz. Iprze­stań wresz­cie be­czeć, dziew­czyno.

Ma­riol­ka za­trzyma­ła się w pół kro­ku i od­wró­ci­ła w stro­nę bla­dej już jak pa­pier El­wi­ry.

– Oco cho­dzi? – za­pyta­ła bez­gło­śnie, ma­jąc jesz­cze na­dzie­ję, że to jed­nak nic strasz­ne­go, a El­wi­rze krew od­płynę­ła z twa­rzy z zupeł­nie in­ne­go po­wo­du.

Ta po­ki­wa­ła tyl­ko gło­wą z re­zygna­cją i wy­szła do­koń­czyć roz­mo­wę do drugie­go po­miesz­cze­nia, bo nie­ste­ty ko­lej­ny te­le­fon już dzwo­nił w naj­lep­sze.

– Ma­ter Dei. – Ma­riol­ka wes­tchnę­ła, bio­rąc do ręki słuchaw­kę bez­prze­wo­do­we­go apa­ra­tu. – To się chyba nig­dy nie skoń­czy.

El­wi­ra wró­ci­ła po kwa­dran­sie, jesz­cze bar­dziej bla­da niż po­przed­nio, choć wła­ści­wie trud­no było jesz­cze bar­dziej zbled­nąć.

– Oba­wiam się, że mamy pro­blem – po­wie­dzia­ła tyl­ko i opa­dła bez­wład­nie na sto­ją­cy w ką­cie fo­tel.

***

Ro­ma­no­wi wszyst­ko się mie­sza­ło i to tak, jak chyba jesz­cze nig­dy w życiu. Cią­gle miał wra­że­nie, że o czymś za­po­mniał albo coś po­mylił. Kie­dyś był cał­kiem bystry, umiał pla­no­wać, myślał lo­gicz­nie i stra­te­gicz­nie. Zresz­tą mu­siał tak myśleć, w koń­cu nie bez po­wo­du po­ło­wę swo­je­go życia spę­dził w woj­sku. Tam go do­ce­nia­li i słucha­li jego rad. Itam wła­śnie po­wie­rza­li mu cza­sem bar­dzo trud­ne za­da­nia. Nie było więc moż­li­wo­ści, żeby Ro­man był de­bi­lem. Za to te­raz czuł się jak de­bil – odar­ty z resz­tek god­no­ści i lo­gicz­ne­go myśle­nia.

Cza­sa­mi wszyst­ko było w jak naj­lep­szym po­rząd­ku, by na­stęp­ne­go dnia nie bar­dzo ogar­niał, gdzie jest i o czym roz­ma­wia. Do­sko­na­le pa­mię­tał, co ro­bił dwa­dzie­ścia lat temu, ale zupeł­nie nie po­tra­fił so­bie przy­po­mnieć, co jadł wczo­raj na ko­la­cję. Bo­la­ła go gło­wa i to ta­kim bó­lem, któ­re­go nig­dy wcze­śniej nie do­świad­czał. Może nie był naj­sil­niej­szy, ale za to rów­nie kosz­mar­ny – wwier­cał się Ro­ma­no­wi w mózg jak ja­kieś wier­tło i nie da­wał na­wet chwi­li od­de­chu.

Ro­man nie lu­bił no­we­go sie­bie. Tego z bó­lem gło­wy i za­ni­ka­mi pa­mię­ci. Fi­zycz­nie na­wet do­szedł już do jako ta­kiej for­my, choć twarz jesz­cze cza­sa­mi wy­krę­ca­ła się w bo­le­sny grymas, ale noga i ręka były cał­kiem spraw­ne. Oczywi­ście też nie tak jak kie­dyś, ale w jego wie­ku więk­sza spraw­ność nie była mu do ni­cze­go po­trzeb­na. Nie za­mie­rzał już ani wę­dro­wać ani ska­kać ze spa­do­chro­nem. Chciał zwyczaj­nie funk­cjo­no­wać i spo­koj­nie po­żyć jesz­cze co naj­mniej kil­ka lat. Cho­dził po­wo­li, wspie­ra­jąc się o la­sce, ale na­wet to nie­spe­cjal­nie go de­ner­wo­wa­ło.

Naj­gor­sze było to, że zupeł­nie prze­sta­ła mu sma­ko­wać gorz­ka żo­łąd­ko­wa. Na do­brą spra­wę na­wet nie miał na nią już ocho­ty, ale z roz­rzew­nie­niem wspo­mi­nał, kie­dy sia­dał w swo­im ulu­bio­nym fo­te­lu z kie­lisz­kiem w ręce i peł­ną bu­tel­ką w drugiej i pił, do­pó­ki wszyst­kie pro­ble­my nie ode­szły w siną dal.

Wód­ka była dla nie­go nie tyl­ko po­cie­szyciel­ką, ale też po­wier­nicz­ką jego naj­głę­biej skrywa­nych ta­jem­nic. Może i była zła, może rze­czywi­ście, jak mó­wił Jurek, Ro­man się uza­leż­nił i te­raz zwyczaj­nie nie umiał bez niej funk­cjo­no­wać, ale za to każ­dy łyk pa­lą­ce­go w prze­łyk na­po­ju po­zwa­lał mu choć na chwi­lę za­po­mnieć o tym wszyst­kim, co go ota­cza­ło. Ate­raz przy­szło mu przyj­mo­wać świat na żyw­ca. Inie­waż­ne, jak bar­dzo było­by źle, w żo­łąd­ko­wej gorz­kiej już nie znaj­do­wał uko­je­nia.

Cza­sa­mi myślał, że może war­to było­by za­koń­czyć to wszyst­ko, sko­ro cho­ro­ba po­zba­wi­ła go je­dynej przy­jem­no­ści w tym pod­łym życiu. Był sta­ry, nie­do­łęż­ny i ni­ko­mu nie­po­trzeb­ny. Chło­pa­kom tyl­ko za­wa­dzał i do­sko­na­le zda­wał so­bie z tego spra­wę, choć obaj mó­wi­li coś zupeł­nie in­ne­go. Ce­lo­wo prze­pi­sał na nich miesz­ka­nie i sklep, żeby po jego śmier­ci nie mie­li pro­ble­mów z ja­kimś dur­nym spad­kiem.

Miał po­nad sie­dem­dzie­siąt lat i czuł, że już naj­wyż­szy czas ustą­pić miej­sca mło­dym. On swo­je prze­żył, swo­je wy­pił i swo­je zo­ba­czył. Poza tym obie­cał so­bie, że nig­dy dla ni­ko­go nie bę­dzie cię­ża­rem i w swo­im cza­sie za­mie­rzał tej obiet­ni­cy do­trzymać. Jesz­cze tyl­ko chciał zo­ba­czyć, jak Jurek i An­tek bio­rą ślub, a po­tem na­praw­dę bę­dzie mógł umie­rać. Nic tu po nim, a świat na trzeź­wo oka­zywał się dla Ro­ma­na zupeł­nie nie do przy­ję­cia.

Nie mógł się do­cze­kać spo­tka­nia ze Sta­sią. Może na tam­tym świe­cie wresz­cie od­wa­ży się wy­znać wszyst­ko to, o czym nig­dy jej nie po­wie­dział. Wie­rzył, że to może się stać, w koń­cu pró­bo­wał przy­najm­niej na­pra­wiać swo­je błę­dy tu na zie­mi, więc po drugiej stro­nie nie po­wi­nien mieć więk­szych pro­ble­mów.

Ta myśl po­wo­do­wa­ła w Ro­ma­nie uczucie cie­pła w oko­li­cy ser­ca. Ichoć tak na­praw­dę bał się śmier­ci, do­sko­na­le wie­dział, że kie­dy przyj­dzie czas, bę­dzie na nią go­to­wy.

***

Ra­deo nie mógł się do­cze­kać spo­tka­nia z Justyną. Awła­ści­wie na­wet nie z nią, tyl­ko z jej prze­pięk­nymi ko­le­żan­ka­mi. Gdyby mógł, za­brał­by je wszyst­kie do po­ko­ju i zro­bił z nimi do­kład­nie to, co praw­dzi­wy męż­czyzna po­wi­nien zro­bić z pięk­ną ko­bie­tą.

Nie­ste­ty, tym­cza­so­wo mu­siał za­cho­wywać wszel­kie po­zo­ry i przy­najm­niej uda­wać za­in­te­re­so­wa­ne­go wy­łącz­nie jed­ną la­ską. Nie było naj­go­rzej, ale na samo wy­obra­że­nie tych wszyst­kich pa­nie­nek ro­bi­ło się Ra­do­sła­wo­wi cie­pło na ser­cu. Inie tyl­ko tam.

Dro­ga do War­sza­wy nie była zbyt dłu­ga, bo na szczę­ście moż­li­wo­ści trans­por­tu po­szły bar­dzo do przo­du i po­dróż po­cią­giem z Wał­brzycha trwa­ła je­dynie sześć go­dzin. Nie było to mało, ale do­sko­na­le pa­mię­tał, jak je­chał kie­dyś z mat­ką roz­kle­ko­ta­nym skła­dem przez nie­mal cały dzień. Dzi­siaj w po­cią­gach było cie­pło, cał­kiem przy­jem­nie i przede wszyst­kim dużo kró­cej niż kie­dyś. Zresz­tą, na­wet gdyby mu­siał je­chać dłu­żej, prze­cież i tak by po­je­chał. Cze­go się nie robi dla mi­ło­ści?

Wy­siadł na Cen­tral­nym i ro­zej­rzał się do­ko­ła. Na­wet pe­ron nie wy­glą­dał tu jak kie­dyś. Ostat­nim ra­zem po­dró­żo­wał z ja­ki­miś zna­jo­mymi Justyny, więc za­ła­pał się na pod­wóz­kę, ale te­raz nie chciał nad­używać ich go­ścin­no­ści. Poza tym umę­czył się z nimi bar­dzo, bo przez całą dro­gę ga­da­li bez sen­su o rze­czach, o któ­rych Ra­deo nie miał bla­de­go po­ję­cia. Żeby więc nie wyjść na idio­tę i igno­ran­ta, przez cały czas po­ta­ki­wał tyl­ko gło­wą z wy­ra­zem peł­ne­go zro­zu­mie­nia, a w du­chu li­czył upływa­ją­ce mi­nuty. To było zupeł­nie bez sen­su, więc uznał, że ko­lej­nym ra­zem po pro­stu wsią­dzie do po­cią­gu.

Nie lu­bił się mę­czyć, na­wet je­śli to mę­cze­nie wy­ni­ka­ło ze słucha­nia in­nych. Bo to, że zna­jo­mi Justyny byli od nie­go mą­drzej­si, da­wa­ło się wy­czuć wła­ści­wie na każ­dym kro­ku. Byli elo­kwent­ni i roz­ma­wia­li w spo­sób, o ja­kim Ra­deo mógł wy­łącz­nie po­ma­rzyć. Oczywi­ście ro­zu­miał, że bę­dzie mu­siał na­uczyć się ta­kie­go pro­wa­dze­nia kon­wer­sa­cji, bo w prze­ciw­nym ra­zie zo­sta­nie – i to cał­kiem słusz­nie – uzna­ny za tę­pa­ka z pro­win­cji. Nie lu­bił wła­snych nie­do­stat­ków, ale w swo­im oto­cze­niu nad­ra­biał uro­kiem, cza­rem i do­sko­na­łym wy­glą­dem. Nig­dy nie zaj­mo­wał się wła­snym in­te­lek­tem, bo tak na­praw­dę nig­dy nie mu­siał. Cza­sem, kie­dy wy­ma­ga­ła tego sy­tua­cja albo kie­dy ko­niecz­nie chciał za­im­po­no­wać ja­kiejś la­sce, wy­bie­rał się na wy­sta­wę współ­cze­sne­go ma­lar­stwa czy do fil­har­mo­nii. Itak na­praw­dę nie miał naj­mniej­sze­go zna­cze­nia fakt, że je­dynie uda­wał zna­jo­mość sztuki czy mu­zyki, sam fakt, że po­ja­wiał się w ta­kich miej­scach, bar­dzo czę­sto wy­star­czał, by zro­bić od­po­wied­nie wra­że­nie, choć tyl­ko on je­den wie­dział, jak bar­dzo się mę­czył. Tak na­praw­dę do­pie­ro te­raz za­czynał ro­zu­mieć, że je­śli chce być czę­ścią to­wa­rzystwa Justyny, musi choć­by po­zor­nie za­in­te­re­so­wać się tym wszyst­kim, cze­go do tej pory nie ro­zu­miał i czym szcze­rze gar­dził.

Justyna nie zmu­sza­ła go do ni­cze­go i wła­ści­wie przyj­mo­wa­ła go ta­kim, ja­kim był, ale do­sko­na­le zda­wał so­bie spra­wę z tego, że je­śli chce coś w życiu osią­gnąć, musi za­cząć przy­zwycza­jać się do in­nych stan­dar­dów. Być może bę­dzie na­wet mu­siał prze­czytać ja­kąś książ­kę, co już w ogó­le zaj­mo­wa­ło miej­sce w pierw­szej piąt­ce jego oso­bi­ste­go ran­kin­gu czyn­no­ści głupich, nie­po­trzeb­nych i wręcz szko­dli­wych. Aż się wzdrygnął na samą myśl. No ale cze­go nie robi się dla sła­wy, chwa­ły i pie­nię­dzy.

Justyny jesz­cze nie było, Ra­deo wy­cią­gnął więc ko­mór­kę, żeby do niej za­dzwo­nić. Zde­cydo­wa­nie po­win­na już tu być, prze­cież obie­ca­ła. Za­nim wy­brał numer, pod­niósł rękę i po­wą­chał się pod pa­chą. Nie było naj­go­rzej, ale i tak po­wi­nien się od­świe­żyć. Nie lu­bił, kie­dy cuch­nę­ło mu spod pach albo z ja­kie­go­kol­wiek in­ne­go miej­sca na cie­le. Co praw­da sam­czy za­pach za­wsze zwa­biał naj­lep­sze sa­mi­ce i Ra­deo do­sko­na­le zda­wał so­bie z tego spra­wę, ale sam nie czuł się ze sobą kom­for­to­wo, kie­dy za­la­tywa­ło od nie­go po­tem. Jak tyl­ko do­ja­dą do Justyny, na pew­no się wy­ką­pie. Cho­le­ra ja­sna, gdzie ona jest?

– Ra­dziu! – Usłyszał za ple­ca­mi. Justyna ma­cha­ła mu z da­le­ka. Była ubra­na w małą czar­ną i nie­bo­tycz­nie wy­so­kie czer­wo­ne szpil­ki.

Wy­da­wa­ło się, że jej nogi się­ga­ją sa­me­go nie­ba. Na wierzch mia­ła za­rzuco­ny ja­sny płaszcz, a jej twarz była przy­kryta de­li­kat­nym ma­ki­ja­żem. Ra­deo mu­siał przy­znać, że wy­glą­da­ła do­sko­na­le. Po­czuł mi­mo­wol­ny skurcz w lę­dź­wiach. Po­myślał, że tak na­praw­dę chyba nie mógł­by z niej do koń­ca zre­zygno­wać.

Oczywi­ście, lu­bił swo­bo­dę i moż­li­wość wy­bo­ru, wier­ność zupeł­nie nie wpi­sy­wa­ła się w jego na­turę, a pięk­ne ko­bie­ty dzia­ła­ły na nie­go jak ma­gnes, ale Justyny nie chciał­by się jed­nak po­zbywać ze swo­je­go życia. Kie­dyś na­wet pla­no­wał się ustat­ko­wać i to przy boku Ma­riol­ki, ale kie­dy dziew­czyna od­rzuci­ła go ra­zem z pier­ścion­kiem, stwier­dził, że wła­ści­wie nie po­wi­nien się za bar­dzo ogra­ni­czać. Wkoń­cu każ­dy ma tyl­ko jed­no życie, a spę­dze­nie go wy­łącz­nie z jed­ną ko­bie­tą było­by co naj­mniej mar­no­wa­niem cza­su i cen­ne­go ma­te­ria­łu ge­ne­tycz­ne­go, któ­ry Ra­deo chciał prze­ka­zać świa­tu w spo­rej ilo­ści. Raz mu się uda­ło, więc nie ro­zu­miał, dla­cze­go mia­ło­by się nie udać po­now­nie. Dla­te­go, choć do Justyny nic nie miał, nie za­mie­rzał spo­czywać na lau­rach. Te­raz wy­star­cza­ła mu w zupeł­no­ści, zwłasz­cza że ofe­ro­wa­ła dar­mo­wy prysz­nic, cał­kiem nie­zły seks i pew­nie coś do­bre­go do je­dze­nia. Ito ra­czej wła­śnie w tej ko­lej­no­ści.

***

– Dziec­ko, do­kąd ty się zno­wu wy­bie­rasz? – Jó­zef nie mógł się na­dzi­wić, że Julit­ka była taką po­wsi­no­gą.

Cią­gle tyl­ko gdzieś jeź­dzi­ła, la­ta­ła i chcia­ła zwie­dzać. Mu­sia­ła wdać się w mat­kę. On nig­dy taki nie był. Wcią­gu ca­łe­go życia tyl­ko raz, w po­ło­wie lat osiem­dzie­sią­tych, był w Buł­ga­rii na sak­sach, ale nie bar­dzo mu się tam po­do­ba­ło. Co praw­da za­ro­bił wte­dy spo­ro pie­nię­dzy, na­zwo­ził de­wiz i bli­sko za­kum­plo­wał się z tam­tej­szą lo­kal­ną spo­łecz­no­ścią, ale po­tem nie chciał już wra­cać.

Ja­koś Buł­ga­ria go nie urze­kła. Miesz­ka­li w sied­miu w nie­wy­koń­czo­nym ma­leń­kim domu bez do­stę­pu do bie­żą­cej wody i kuch­ni, któ­ry wła­ści­cie­le na­zywa­li szum­nie wil­lą. Było na­praw­dę cięż­ko, zwłasz­cza że nikt nie szczę­dził ra­kii ani śli­wo­wi­cy. Pili co­dzien­nie i wła­ści­wie bez umia­ru, Jó­zek wró­cił tuż przed tym, za­nim zdą­żył po­waż­nie wpaść w na­łóg.

Przy­wiózł ze sobą masę wspo­mnień, pół tor­by dez­odo­ran­tów BAC i drugie tyle olej­ków ró­ża­nych, za­pa­ko­wa­nych w ozdob­ne drew­nia­ne ba­ryłecz­ki, któ­rych zresz­tą i tak po­tem nie miał komu dać. Do tego na­zwo­ził wina, któ­re, przy­najm­niej w za­ło­że­niu, mia­ło być pysz­ne, ale zdą­żyło nie­co skwa­śnieć przez dro­gę. Ito się Józ­ko­wi naj­mniej po­do­ba­ło w ca­łym wy­jeź­dzie, zwłasz­cza że w tam­tą stro­nę za­brał wszyst­ko, co w kra­ju było naj­lep­sze. Buł­ga­rzy lu­bi­li kupo­wać pol­skie ubra­nia, więc je­chał za­opa­trzo­ny w spodnie z turec­kie­go dżin­su, kapy na tap­cza­ny i oczywi­ście mnó­stwo kre­mu ni­vea. Aoni od­wdzię­czyli mu się ze­psutym wi­nem. Jó­zef był do­praw­dy zde­gusto­wa­ny. Do tego stop­nia, że po­przysiągł so­bie, iż wię­cej za gra­ni­cę nie po­je­dzie. Ido­trzymał sło­wa, nie wy­chyla­jąc wię­cej nosa poza wła­sne po­dwór­ko.

Zupeł­nie więc nie wie­dział, skąd u jego je­dyne­go dziec­ka ta­kie cią­głe za­mi­ło­wa­nie do po­dró­ży. Julit­ka mo­gła się szwen­dać bez celu i jesz­cze czer­pać z tego ja­kąś po­dej­rza­ną przy­jem­ność. Wie­dział, ja­kie to było złe i jak de­struk­cyj­nie mo­gło wpłynąć na jej mło­dy umysł, ale po­sta­no­wił to prze­cze­kać. Prze­cież nie bę­dzie mó­wił wła­snej do­ro­słej cór­ce, że robi źle. Dzie­ci nie lu­bią, kie­dy zwra­ca im się uwa­gę. Mar­twił się jed­nak ogrom­nie. Wtym wie­ku jesz­cze mia­ły pra­wo trzymać się jej głupo­ty.

– Prze­cież ci mó­wi­łam, le­ci­my do Du­ba­ju. Tyl­ko na dwa ty­god­nie, nie martw się.

Jó­zek zła­pał się za gło­wę i na­tych­miast od­ru­cho­wo przy­kle­pał swo­ją po­życz­kę spod pa­chy.

– Prze­cież ten Du­blin to tak da­le­ko. Nie mo­żesz po­je­chać do Szczaw­na? Masz ta­kie uzdro­wi­sko pod sa­mym no­sem, a to­bie się po Du­bli­nach za­chcie­wa la­tać. Albo do Je­dli­ny. Tam to już w ogó­le faj­nie i po­wie­trze, jed­nak czyst­sze niż tutaj.

– Tato, nie do Du­bli­na, tyl­ko do Du­ba­ju. To tro­chę w inną stro­nę. – Julit­ka par­sk­nę­ła śmie­chem. – Oczywi­ście w Je­dli­nie też jest pięk­nie, ale sam zro­zum, po­trze­bu­ję wię­cej słoń­ca. Atu po­go­da ja­kaś kiep­ska.

Pu­ści­ła ojcu oczko.

Do­praw­dy, Jó­zef nie ro­zu­miał tej dzi­siej­szej mło­dzie­ży. Co było złe­go w Je­dli­nie? Gdyby miał wy­jeż­dżać, to sam by tam po­je­chał. Zna­la­zł­by so­bie ja­kieś przy­jem­ne sa­na­to­rium i był­by na­wet skłon­ny spę­dzić w nim kil­ka dni. Za­wsze mógł na­wet wró­cić do domu wcze­śniej albo przy­najm­niej przy­je­chać na chwi­lę, w ra­zie gdyby cze­goś za­po­mniał. Tak, Je­dli­na była­by ide­al­na. Atej się za­chcia­ło la­tać nie wia­do­mo gdzie.

Jesz­cze raz przy­gła­dził reszt­kę wło­sów, a po­tem ner­wo­wo po­tarł wąs. Za­wsze tak ro­bił, kie­dy się stre­so­wał. Zresz­tą, jak tu się nie stre­so­wać, kie­dy je­dyne dziec­ko wy­jeż­dża w nie­zna­ne. Już nie był pew­ny, do któ­re­go Du­bli­na Julit­ka je­dzie i z któ­rej on jest stro­ny. To wszyst­ko było zupeł­nie głupie i Jó­zef zde­cydo­wa­nie tego nie ogar­niał.

– Na­praw­dę, nie stre­suj się, tato. To tyl­ko dwa ty­god­nie. Po­je­dzie­my, opa­li­my się i wró­ci­my. Na­wet nie zdą­żysz się stę­sk­nić. Zresz­tą mó­wi­łam ci, że je­śli masz ocho­tę z nami po­je­chać, chęt­nie do­pi­szę cię do wy­ciecz­ki.

– Jesz­cze mi ja­kichś wy­praw bra­kuje do szczę­ścia – par­sk­nął Jó­zef. – Wy­star­czą mi na­sze do­mo­we kło­po­ty, nie mu­szę się do­dat­ko­wo roz­bi­jać nie wia­do­mo gdzie. Już ci mó­wi­łem, że to zupeł­nie nie dla mnie. Zresz­tą, to two­je to­wa­rzystwo jest dla mnie zde­cydo­wa­nie za mło­de.

Julit­ka wzruszyła ra­mio­na­mi.

– Trud­no, prze­cież nie za­cią­gnę cię tam siłą.

Praw­dę mó­wiąc, cie­szyła się, że oj­ciec nie chciał z nią je­chać. Za­pro­po­no­wa­ła mu, bo było jej go zwyczaj­nie żal, ale li­czyła na to, że jed­nak od­mó­wi. Nie było szans, żeby do­ga­dał się z jej zna­jo­mymi. Jej naj­now­sze­go chło­pa­ka, Ka­ro­la, też zresz­tą szcze­rze nie­na­wi­dził. Nie, żeby po­przed­nich ja­koś szcze­gól­nie ko­chał, ale Ka­rol wy­jąt­ko­wo dzia­łał mu na ner­wy. Ten wy­jazd z nimi dwo­ma mógł­by się na­praw­dę oka­zać ka­ta­stro­fą, a gdyby mu­sia­ła wy­bie­rać, zde­cydo­wa­nie wo­la­ła­by spę­dzić urlop z kimś in­nym za­miast wła­sne­go, zgorzk­nia­łe­go ojca.

Ostat­nio bywa­ła u nie­go dość czę­sto, zda­rza­ło się, że na­wet po­miesz­ki­wa­ła przez kil­ka dni, więc mia­ła peł­ny ob­raz jego za­cho­wa­nia. Na dłuż­szą metę by tego nie znio­sła. Było jej żal sta­re­go czło­wie­ka, ale tak na­praw­dę za­mie­rza­ła mu mat­ko­wać. Zresz­tą trud­no co­kol­wiek prze­tłuma­czyć pra­wie sie­dem­dzie­się­cio­let­nie­mu fa­ce­to­wi, któ­ry i tak naj­le­piej wie, co jest dla nie­go do­bre. Po­sta­no­wi­ła się więc nie przej­mo­wać ga­da­niem ojca i skupić na myśli o wa­ka­cjach, luk­susach i słoń­cu. Nie­waż­ne, co zro­bi, oj­ciec i tak bę­dzie ję­czeć.

– Cór­cia, przy­go­to­wa­łem ci te two­je wi­ta­min­ki. Leżą na sto­le w kuch­ni – przy­po­mniał so­bie Jó­zek.

Juli­ta zmarsz­czyła brwi.

– Ja­kie wi­ta­min­ki, tato?

– No, te, co je za­wsze mie­szasz, jak cho­dzisz na tę swo­ją si­łow­nię. Ta­kie w prosz­ku, w tym du­żym sło­iku.

Juli­ta uśmiech­nę­ła się do sie­bie. Na śmierć by za­po­mnia­ła. Całe szczę­ście oj­ciec tym ra­zem o niej po­myślał.

– Nie wi­ta­min­ki, tato, tyl­ko biał­ko. Dzię­ki, że mi przy­po­mnia­łeś. Praw­dę mó­wiąc, zupeł­nie mi ucie­kło, a to nie­do­brze, w koń­cu re­ge­ne­ra­cja jest bar­dzo waż­na, zwłasz­cza w po­dró­ży. – Uśmiech­nę­ła się do ojca i cmok­nę­ła go w po­li­czek. – Je­steś su­per!

Jó­zek za­wstydził się bar­dzo i naj­chęt­niej wy­tarł­by tego ca­łusa na­tych­miast, ale po­cze­kał, aż cór­ka wyj­dzie z po­ko­ju. Gdyby to zro­bił w jej obec­no­ści, na pew­no było­by jej przy­kro.

– Ja pie­przę, co to ma być? – Zkuch­ni do­biegł Jó­ze­fa krzyk Julit­ki.

Męż­czyzna na­tych­miast ruszył na od­siecz cór­ce.

Wkuch­ni wszyst­ko było do­kład­nie w ta­kim sta­nie, w ja­kim je zo­sta­wił. Na sto­le sta­ło puste opa­ko­wa­nie po prosz­ku biał­ko­wym, a tuż obok le­ża­ły rów­no po­ukła­da­ne wo­recz­ki z za­war­to­ścią. Na­praw­dę się sta­rał, żeby wszyst­ko było jak na­le­ży. Wi­dział, ile Julit­ka tego sy­pie, i wy­myślił, że przy­go­tuje jej por­cje na każ­dy dzień. Wkoń­cu na wa­ka­cjach za­po­mi­na się o wie­lu rze­czach. Poza tym dźwi­ga­nie ta­kie­go wiel­kie­go sło­ja musi być bar­dzo nie­wy­god­ne. Wczo­raj po pra­cy spe­cjal­nie po­je­chał do skle­pu i kupił ze­staw wo­recz­ków struno­wych, a po­tem spa­ko­wał to całe biał­ko. Wo­recz­ki nie zaj­mo­wa­ły za wie­le miej­sca i Julit­ka spo­koj­nie mo­gła je upchnąć w ba­ga­żu. Na­wet pod­ręcz­nym. Pa­czusz­ki były małe, za­bez­pie­czo­ne, nie­mal zupeł­nie nie­zau­wa­żal­ne.

– Po­patrz, masz na każ­dy dzień, a na­wet dwa razy dzien­nie. Zro­bi­łem ci por­cje. – Jó­zek był z sie­bie bar­dzo dum­ny.

Juli­ta wy­wró­ci­ła ocza­mi.

– Tato, se­rio? – za­pyta­ła wła­ści­wie nie wia­do­mo po co. Jó­zek i tak nic z tego nie ro­zu­miał. – Ja na­praw­dę je­stem ci wdzięcz­na, że tak o mnie dbasz, ale wy­obra­żasz so­bie, co by było, gdyby mnie z czymś ta­kim za­trzyma­li na gra­ni­cy?

Po­pa­trzył na nią ze zdzi­wie­niem.

– Aco mia­ło­by być? Zwykłe wo­recz­ki z bia­łym prosz­kiem. Dla wy­go­dy.

– Tato – za­czę­ła tłuma­czyć jak dziec­ku – wo­recz­ki i bia­ły pro­szek w środ­ku ko­ja­rzą się tyl­ko z jed­nym. Jak­by mnie do­rwa­li z ta­kim pa­kun­kiem i to jesz­cze w Du­ba­ju, już bym się z tego nie wy­wi­nę­ła. Za prze­myt nar­ko­tyków tam do­sta­je się cza­pę.

– Ale prze­cież sama mó­wi­łaś, że to ja­kieś biał­ko. Dziec­ko, co ty wła­ści­wie za­żywasz?

Jó­zek czuł, jak za­czyna­ją mu się trząść nogi. Od­ru­cho­wo przy­li­zał swo­ją po­życz­kę spod pa­chy i po­pra­wił wąs. Mla­snął dwa razy, bo z tego wszyst­kie­go aż za­schło mu w gar­dle. Co ta Julit­ka zno­wu wy­myśli­ła? Naj­pierw mówi, że bie­rze ja­kieś od­żyw­ki, i za­rze­ka się, że to zdro­we, a po­tem oka­zuje się, że mo­gła­by za nie pójść sie­dzieć. Ijesz­cze je­dzie do tego ca­łe­go Du­ba­ju, w któ­rym cza­pa gro­zi na­wet nie­win­nym ko­bie­tom. To wszyst­ko jest tak po­pie­przo­ne, że Jó­zek prze­stał już na­dą­żać. Naj­gor­sze, że cór­ka za­czę­ła mu się sta­czać, a on nie mógł z tym nic zro­bić. Miał tyl­ko na­dzie­ję, że nie wpad­nie przez to w kło­po­ty.

– Nic nie za­żywam – da­lej pró­bo­wa­ła mu tłuma­czyć, ale wi­dać było, że oj­ciec ni­cze­go nie ro­zu­mie. – Ale to, co zro­bi­łeś, jed­no­znacz­nie ko­ja­rzy się z tym, jak­bym za­żywa­ła. To zwykła od­żyw­ka, ale wierz mi, na gra­ni­cy nikt nie bę­dzie tego spraw­dzał. Za­mkną mnie na­tych­miast i dłu­go nie wy­pusz­czą. Więc wy­bacz, tato, ale nie we­zmę tych two­ich wo­recz­ków.

– To nie bierz i daj mi już świę­ty spo­kój. – Jó­zek się ob­ruszył. Miał ser­decz­nie dość, a te­raz jesz­cze wy­szło, że to wszyst­ko jego wina. Aniech so­bie wszyscy ro­bią, co im się po­do­ba. On już nie za­mie­rzał w to in­ge­ro­wać, na­wet je­śli bę­dzie mu­siał wy­cią­gać wła­sną cór­kę z za­gra­nicz­ne­go wię­zie­nia. Zresz­tą jako praw­nicz­ka po­win­na so­bie świet­nie po­ra­dzić, za­miast oskar­żać bied­ne­go ojca o wła­sne nie­po­wo­dze­nia.

Jó­zek mach­nął ręką i wy­szedł zły z kuch­ni. Już mu się nie chcia­ło z nią roz­ma­wiać. Naj­chęt­niej po­je­chał­by do ate­lier, ale na Zen­ka też nie miał ocho­ty dzi­siaj pa­trzeć. Oni wszyscy są sie­bie war­ci! Nie­wdzięcz­ni­cy!

***

Szcze­pan nie bar­dzo wie­dział, co ma o tym wszyst­kim myśleć. Oczywi­ście ko­chał Al­do­nę i Fran­ka i jak­by mógł, od­dał­by za nich obo­je życie, ale na­praw­dę nie wy­obra­żał so­bie, że te­raz do ich trój­ki do­łą­czy ko­lej­na isto­ta. Fra­nio był jesz­cze mały i opie­ka nad nim zaj­mo­wa­ła cały czas. Nie dało rady nic zro­bić, ni­cze­go ogar­nąć ani na­wet po­myśleć o ja­kim­kol­wiek cza­sie wol­nym. Szcze­pan był już na­praw­dę wy­koń­czo­ny. Al­do­na szyb­ko wró­ci­ła do pra­cy i choć od biu­ra dzie­li­ły ją je­dynie dwa pię­tra, to i tak wi­dzie­li się je­dynie wie­czo­ra­mi.