Figurka z porcelany - Agata Bizuk - ebook + książka

Figurka z porcelany ebook

Agata Bizuk

4,1

Opis

Iga wyrwała się z toksycznego domu rodzinnego tylko po to, by trafić do piekła nieudanego małżeństwa. Po rozwodzie próbuje ułożyć sobie życie na nowo, zyskać samodzielność i upragniony spokój. Jest przekonana, że żaden mężczyzna nie jest jej już potrzebny do szczęścia. Los ma dla niej jednak inne plany…

Gdy na jej drodze niespodziewanie staje Adam, kobieta znów zaczyna się bać. Nie potrafi zaufać ani jemu, ani własnemu sercu. Nie wierzy, że ktokolwiek mógłby ją kochać – ją, kruchą i niedoskonałą jak figurka z porcelany.

Czy Iga pokona demony przeszłości i otworzy się na miłość? I czy kiedykolwiek będzie w stanie pokochać siebie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 221

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (68 ocen)
32
15
15
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miroska561

Całkiem niezła

dołująca....
00
wioolcia

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Irena69

Nie oderwiesz się od lektury

Ciężka, męcząca lekturąa
00
basia77a

Nie oderwiesz się od lektury

Smutna ale bardzo życiowa historia
00

Popularność




Redakcja: Justyna Czebanyk

Korekta: Angelika Ogrocka

Skład: Izabela Kruźlak

Konwersja do ePub i mobi: mBOOKS. marcin siwiec

Projekt okładki: Maciej Pieda

Zdjęcia na okładce: Shutterstock © Photographee.eu (front); archiwum prywatne autorki (skrzydełko)

 

Redaktorka prowadząca: Agnieszka Pietrzak

 

Wydanie I 

© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Bielsko-Biała 2021

 

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

 

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. 11 Listopada 60-62

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

 

ISBN 978-83-8172-750-1

 

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel. 795 159 275

 

Oddział

ul. Legionowa 2

01-343 Warszawa

 

Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl

Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon

Zanim mnie ocenisz,

najpierw włóż moje buty

i przejdź przez życie po moich śladach.

Kiedy kogoś poznaję, zawsze dość szybko opowiadam mu swoją historię. Czerpię jakąś niemal sadystyczną przyjemność z patrzenia, jak zastyga wtedy twarz mojego rozmówcy, jak jego uśmiech zmienia się w tężejącą maskę. Sprawiam – ja, wesoła dziewczyna z niedużego miasta – że ludzie doznają pewnego dysonansu w zderzeniu z podłą rzeczywistością i przeszłością, której nie można pozazdrościć.

Oczywiście nie robię tego od razu. Nie mówię: „Hej, jestem Iga Małecka i mam całkiem popieprzone życie”. To by było za proste i zbyt siermiężne. A życie potrzebuje finezji, nawet w takich chwilach. I ja tę finezję staram się dawkować, najpierw małą łyżeczką jak syrop na kaszel, a dopiero potem coraz większą. Tak, by ktoś z boku nie zachłysnął od razu się tym, co najważniejsze. Stopniuję napięcie jak w tanim kryminale klasy B, ale sprawia mi to tak wielką satysfakcję, że chyba nie zdecyduję się robić tego inaczej. Nigdy nie przywalam z grubej rury. Tak nie wolno.

Kiedyś bardzo się wstydziłam – swojego życia, włas­nych, nieco przyciężkich myśli i tego, jak odbieram świat. Dziś mówię bez bólu o tym, co się kiedyś wydarzyło i co wydarza się każdego dnia w mojej głowie, podczas podejmowania najmniejszej nawet decyzji. Już się nie wstydzę, bo wiem, że to nie była, nie jest i nigdy nie będzie moja wina. Choćby nawet wszyscy dokoła twierdzili inaczej.

Dziś jestem silna, a mój oryginalny eksperyment ma na celu zweryfikowanie tego, co mnie otacza, ze szczególnym uwzględnieniem ludzi, którzy są wokół mnie. Kto chce – zostanie, kto nie chce – odwróci się na pięcie i już nigdy nie odważy się spojrzeć mi w oczy. I tego właśnie oczekuję. Dość już fałszywych przyjaźni, dość współczucia i żałosnego poklepywania po plecach. Nie jestem nikomu nic winna i najwyższy czas to sobie w końcu uświadomić. I innym, bo przecież nikt nie żyje wyłącznie dla siebie.

Zawsze chciałam być jak baletnica – figurka z porcelany tańcząca na pozytywce. Kiedyś taką miałam. Marzyłam o niej przez kilka ładnych lat. I wcale nie dlatego, że była taka piękna. Była brzydka – odlana niedbale, pewnie nawet z poprodukcyjnych odpadów. Kręciła się bez sensu w kółko na jednej nodze w rytm jakiejś beznadziejnej melodyjki. Ale dla mnie była siłą, której wtedy tak bardzo mi brakowało. Podziwiałam jej nogi i wyobrażałam sobie, jakie muszą być silne, żeby była w stanie kręcić te wszystkie piruety na samych palcach. Patrzyłam na jej płaski brzuch i wyciągnięte w górę ramiona. To była moc!

A potem, któregoś razu, pozytywka spadła przy mocniejszym podmuchu wiatru. Baletnica roztrzas­kała się na miliony drobnych, porcelanowych drzazg. I dopiero wtedy zrozumiałam, że jej siła była tylko pozorna. Jak maska, która spadła przy najmniejszej przeciwności losu, boleśnie odsłaniając całą prawdę. Został jej tylko krzywy uśmiech i jedna ręka ciągle wyciągnięta w górę. Żałosne. Rozczarowała mnie niemoc jej rozbitych w proch członków. Zupełnie tak samo, jak sama siebie rozczarowywałam każdego dnia.

Znienawidziłam tę baletnicę za to, że okazała się taka słaba. Pozbierałam ją szybko i wyrzuciłam do śmieci razem z pozytywką, na której tańczyła. W moim świecie słabi nie mieli racji bytu, nawet kiedy byli z porcelany. Bo w życiu trzeba być twardym, mądrym i liczyć wyłącznie na siebie. Nauczyłam się tego bardzo wcześ­nie, bo dokoła nigdy nie było nikogo, kto stanąłby za mną, kiedy tego potrzebowałam. Zawsze byłam sama ze sobą. Toczyłam wewnętrzne dyskusje, tłumaczyłam sobie świat i ogarniałam go na tyle, na ile potrafiłam. Nie zawsze potrafiłam właściwie ocenić sytuację, ale nie miał kto skorygować moich błędów. Zresztą byłam wystarczająco dobra w tym, co robiłam, mimo że we własnych oczach i tak miałam nigdy nie osiągnąć w niczym perfekcji. I choć każdego dnia, patrząc w lustro, roztrzaskiwałam się na miliony kawałków jak baletnica z kiepskiej jakości porcelany, dla świata wciąż kręciłam się w rytmie sobie tylko znanej melodii, na palcach i z wysoko uniesionymi w geście zwycięstwa ramionami. Bo nikt nigdy nie miał się dowiedzieć.

Mała dziewczynka w za dużej sukience, w zbyt wielkich butach i ze zbyt poważnymi problemami spoczywającymi na jej niewielkich barkach. Dysproporcjonalna, nie uszyta na miarę i dysfunkcyjna. Po prostu ja.

PYCHA

1

Nigdy nie zapomnę jego oczu i wyrazu jego twarzy, kiedy sędzia odczytywała akt oskarżenia. Dokładnie trzydzieści dziewięć zarzutów, z których każdy był jak otwarta rana ciągle posypywana solą. Prawdę mówiąc, gdybym kiedyś dostała podobny dokument, który dotyczyłby mnie, nie zastanawiałabym się ani chwili nad swoim losem – odebrałabym sobie życie jeszcze tego samego dnia. Ale on był twardy, dużo twardszy niż my wszyscy razem wzięci, siedzący teraz po drugiej stronie sali sądowej. Zamknęłam oczy, kiedy sędzia czytała punkt po punkcie. Znałam je na pamięć, wyryłam je w głowie jeden po drugim przez ostatnie pół roku. Zresztą trudno było ich nie znać, żyjąc na co dzień w tym wszystkim. Nie musiałam nawet ich czytać, by wiedzieć.

Doskonale pamiętam dzień, w którym odkryłam w naszym domu ten nieszczęsny list. Bałyśmy się momentu, kiedy listonosz stanie w drzwiach, żeby doręczyć przesyłkę, choć przecież same byłyśmy poniekąd sprawczyniami całej sytuacji. Cztery długie miesiące od ostatniego spotkania z oficerem prowadzącym sprawę, cztery miesiące strachu, niepewności, ale i nadziei, że to wszystko wreszcie się skończy. Chyba milion razy analizowałam, co mogłoby się wtedy wydarzyć. Przerabiałam w głowie najróżniejsze scenariusze, sprawdzałam, czy na pewno mam pod ręką potrzebne numery, pod którymi ktoś być może byłby skłonny nam pomóc. Spodziewałam się właściwie wszystkiego, nawet tego najgorszego scenariusza, a może zwłaszcza jego. A potem się okazało, że gdybym przypadkiem nie weszła do jego pokoju, nawet nie wiedziałabym, że to już się dokonało zupełnie poza zasięgiem naszego wzroku.

Na dworze lało, jak to zwykle bywa w samym środku października. Tak naprawdę nie miałam potrzeby wchodzić do jego pokoju. Od zawsze był to obszar absolutnie zakazany w naszym domu. Nikt nie miał do niego wstępu. On nie zamykał go na klucz, zawsze bowiem uważał, że wystarczy siła perswazji, by skutecznie wytresować domowników. I miał rację, nie pomyślał tylko, że pod tym względem jestem jego zupełnym przeciwieństwem. Nigdy nie poddawałam się tresurze, i to wcale nie dlatego, że w jakikolwiek sposób lubiłam się buntować – wręcz przeciwnie. Na zewnątrz podporządkowywałam się z góry ustalonym normom, by w zaciszu własnego umysłu przekraczać kolejne granice i burzyć po kolei każdy mur. Wynikało to z jakiegoś mojego wewnętrznego imperatywu, intuicji, która od zawsze podpowiadała mi, że nie na wszystko należy się zgadzać. Dlatego właśnie, kiedy tylko wychodził za próg mieszkania, z drżącym sercem wślizgiwałam się do jego brudnego, zakurzonego i obrzydliwego pokoju tylko po to, by poznawać jego najmroczniejsze sekrety.

Wtedy go znalazłam. Leżał na stercie innych papierów na jego nieśmiertelnym biurku. Jak kolejny nieważny świstek, o którym natychmiast po przeczytaniu można na dobre zapomnieć. Nawet nie wiedziałam, że listonosz przyniósł go prawie tydzień wcześniej. Choć może powinnam się domyślać, bo od tego czasu było niepokojąco cicho. Spokój w naszym domu paradoksalnie za każdym razem powodował niepokój w sercu. I obawę. Oznaczał, że coś na pewno za chwilę się wydarzy. Był jak cisza przed burzą. Wzięłam w ręce złożone kartki i zaczęłam czytać. Każdy kolejny punkt powodował coraz większy ucisk w żołądku i kolejny spazm płaczu. Nie powinnam była się rozklejać – mógłby przecież zauważyć zaschnięte na podłodze ślady łez albo zwyczajnie mogłam zmoczyć dokument, a wtedy już na pewno nie miałabym życia. Zawsze byłam uważna i trzymałam emocje na wodzy. Nie wolno było mi płakać, bo płacz jest oznaką słabości, na którą od dziecka nie mogłam sobie pozwolić. Jednak wtedy nie byłam w stanie przestrzegać żadnych zasad. Łzy płynęły mi strumieniem po twarzy, a serce mało nie wyskoczyło z piersi. Czułam, jak mój żołądek zwija się coraz bardziej.

Antoni Małecki – to on był sprawcą wszystkiego, co napisali w liście. A najgorsze było to, że w niczym się nie pomylili. Z trzydziestu dziewięciu punktów wyłaniał się obraz żywego człowieka. Potwora, którym był mój własny ojciec.

2

– Wysoki sądzie, nie chcę, żeby mój tato trafił do więzienia. Jestem tu, bo postąpił źle, ale chcę, żeby sąd dał mu jeszcze jedną szansę. Nie chodzi mi o to, żeby go ukarać, tylko żeby przemyślał to, co zrobił.

Zupełnie nie wiem, dlaczego przyszło mi to do głowy i co wtedy sobie wyobrażałam. Sędzia popatrzyła na mnie badawczo. To nie było dobre posunięcie i natychmiast pożałowałam każdego wypowiedzianego sło­wa. Nie powinnam była tego robić i nie wiem, czego oczekiwałam po tym wszystkim. Po ostatnich niemal siedmiu miesiącach strachu i niepewności. I codziennej modlitwy, żeby dobry Bóg wreszcie go stąd zabrał. Modliłam się, choć nigdy tak naprawdę nie wierzyłam w Boga. A teraz, jak ta skończona idiotka, wypowiadałam słowa, które mnie samej nie mieściły się w głowie: „Nie chcę, żeby mój tato trafił do więzienia”. Matko Boska, kto to w ogóle wymyślił? I dlaczego?

Kiedy znalazłam list z prokuratury w jego pokoju, nie zrobiłam nawet kopii. Nie musiałam, bo jego zawartość była dla mnie tak oczywista i znajoma, że naprawdę nie potrzebowałam żadnego dodatkowego potwierdzenia.

Od tego czasu strach mieszał się z nadzieją, że może teraz to wszystko się skończy. Jakoś nadziei nigdy mi nie brakowało. Była ze mną nawet w najtrudniejszych momentach, a może – na przekór – właśnie wtedy miałam jej najwięcej. Bo przecież życie nie jest prostą, która wiedzie do samego końca – to byłoby zupełnie bez sensu. Życie to wzloty i upadki, to radość i niepokój, to wiosna i zima. Moja zima trwała przez prawie dwie dekady, więc teraz czas najwyższy, żeby świat zaczął wreszcie budzić się do życia. I tylko ta myśl trzymała mnie w pionie i nie pozwalała mi zwariować.

Moja matka już dawno się poddała. I wcale nie dlatego, że była słaba. Wręcz przeciwnie – przez wiele lat była zbyt silna i zbyt dzielnie to wszystko znosiła. A teraz po prostu opadła z sił i beznamiętnie przyglądała się rozwojowi sytuacji. Zostałam sama. Wtedy nawet nie powiedziałam jej, co przyszło do domu. Nie chciałam jeszcze bardziej jej denerwować. Już dawno nauczyłam się, że pewne sprawy należy trzymać poza jej zasięgiem. Chroniłyśmy się nawzajem, bo tak naprawdę miałyśmy wyłącznie siebie. A właściwie to ja zawsze chroniłam ją, bo czułam, że potrzebuje tego bardziej ode mnie.

Był pedantem, ale tylko jeśli chodziło o jego osobiste rzeczy. Bałagan dokoła zupełnie go nie interesował, za to kiedy tylko ktoś nieznacznie przesunął jeden z kilku ołówków leżących na jego zagraconym biurku, on wiedział o tym natychmiast. Jego pokój był twierdzą, bez fosy i baszt, ale za to chronioną przez jego niemal fotograficzną pamięć. Nigdy niczego nie przeoczył.

Odłożyłam list na miejsce, identycznie jak wcześ­niej zaginając kartki, i wyszłam z tej ponurej nory. Dopiero wtedy odważyłam się oddychać. Łzy nadal płynęły mi po twarzy, kończąc swój żywot w dekolcie. Cisza przed burzą.

Musiał się bać, skoro nie zareagował na akt oskarżenia. Wiedziałam o tym doskonale, ale mój strach i tak był silniejszy. Spodziewałam się wszystkiego, każdego ciosu, który mógł nadejść właściwie zewsząd. Musiałam się przygotować i w odpowiedniej chwili odeprzeć atak.

Wtedy po raz pierwszy spałam z nożem wetkniętym w poszewkę od poduszki. Największym, jaki znalazłam w mieszkaniu. Odkąd pamiętałam, służył tylko do jednej czynności – patroszenia karpi przed Bożym Narodzeniem. Miał ułamany drewniany trzonek i prawie trzydziestocentymetrowe ostrze. Zawsze przed świętami ojciec kupował żywe ryby, które skutecznie blokowały wannę przez kilka dobrych dni, dopóki pewnego ranka nie znajdowaliśmy ich pływających bokiem. To był nieodłączny znak, że już nadszedł ich czas. Te, które jeszcze żyły resztkami sił, były dobijane młotkiem. A potem zaczynała się rzeź. Ojciec stawiał w łazience drewniany stołek, wykładał podłogę starymi gazetami i zaczynał egzekucję. To był jego coroczny świąteczny rytuał. Zawsze było dużo krwi. Znacznie więcej niż można by się spodziewać po martwej rybie. Patrzyłam, jak z jakimś chorym zacięciem tłukł te ryby, rozkrajał im brzuchy i wyciągał wnętrzności. Widać było, że sprawia mu to niemałą satysfakcję, jakby na tej biednej rybie od­reagowywał wszystkie własne lęki i frustracje z całego roku. Potem przynosił podzielone i umyte już karpie do kuchni, gdzie mama gotowała je, układała na półmiskach i zalewała rosołem z żelatyną. W święta nikt tego nie jadł, tylko on. Do dziś nie jestem w stanie przełknąć ryby, bo cały czas mam przed oczami jego zaciętą minę, kiedy odkrajał kolejne kawałki martwego karpia. Zawsze zastanawiałam się wtedy, co go powstrzymuje, żeby tego samego nie zrobić z nami. Dlaczego wciąż jeszcze żyjemy.

W tamtym czasie nóż schowany pod poduszką był dla mnie gwarancją przeżycia do procesu. Nie miałam zamiaru go używać, nigdy nie byłam głupia ani nieodpowiedzialna. Miał po prostu być, koić nerwy i dawać złudne poczucie bezpieczeństwa. Tylko do rozprawy, bo przecież potem wszystko miało się zmienić.

– Czy jest pani pewna, że nie chce, żeby ojciec poszedł do więzienia? – Wydawało się, że sędzia nie bardzo rozumiała moje słowa.

Najpierw osobiście doprowadziłam do tej sytuacji, a teraz, w ostatecznym momencie, kiedy wreszcie mog­łabym się go chociaż na jakiś czas pozbyć, nagle wycofałam się rakiem.

– Tak, wysoki sądzie. Chcę dać mu szansę. W końcu nikt nie jest tak do końca zły, prawda?

Kobieta prawie niedostrzegalnie kiwnęła głową.

– W takim razie proszę wszystkich o opuszczenie sali. Za chwilę odczytam wyrok.

Obejrzałam się w stronę ławy oskarżonych. Siedział rozparty bezczelnie jak w barze przy piwie i patrzył na mnie, uśmiechając się lekko. W jego spojrzeniu był triumf. Nigdy nie zapomnę tych oczu. Zionęła z nich pustka, brak jakichkolwiek uczuć i emocji. Zwykła czarna dziura – bezdenna i przerażająca. Jedynie uśmiech zadowolenia sugerował, że on doskonale wiedział, co się właśnie wydarzyło. Znowu był górą, tak jak przez całe nasze życie.

Dopiero wtedy w pełni zdałam sobie sprawę, że przegrałam swoją szansę na normalność i spokój. Po raz kolejny przegrałam swoje życie.

– Chodź, córeczko. – Mama podeszła i objęła mnie ramieniem. – Teraz wszystko w rękach sądu. Dziękuję ci.

– Damy radę, mamuś, przecież nie może być źle, prawda?

Uśmiechnęła się smutno.

– No pewnie, że damy radę.

Trudno nawet powiedzieć, co się czuje w takich chwilach. Bo ja nie czułam nic. Paradoksalnie jeszcze wtedy potrafiłam nawet w myślach nazywać go tatą, choć tak naprawdę już dawno przestał nim być. Bo tata to ktoś, kogo się kocha, kto przytuli, pocieszy i wesprze, kiedy dzieje się coś złego – to ktoś, kogo tak naprawdę nigdy nie poznałam. Jednak mój problem od zawsze polegał na tym, że za bardzo wierzyłam w to, że w każdym człowieku jest chociaż cząstka dobra. Że każdy potrafi się zmienić, wystarczy tylko dać mu na to szansę. I kiedy wszyscy dokoła pukali się znacząco w czoło, ja po raz kolejny wyciągałam rękę, zwłaszcza do tych, którzy chwilę wcześniej zaserwowali mi cios prosto w splot słoneczny. Wtedy też jeszcze miałam tę złudną nadzieję na coś, co z góry było niemożliwe.

Do domu wróciliśmy wspólnie, jak cudowna, kochająca się rodzina. Ojciec dostał wyrok w zawieszeniu i nadzór kuratora, a naszym losem nikt się nie zainteresował. Nikogo nie obchodziło, co znów będzie się działo za zamkniętymi drzwiami naszego mieszkania. Sąd zrobił swoje, a od całej reszty umył ręce. Miałam nadzieję, że przynajmniej odseparują go od nas, zabiorą, każą mu się wyprowadzić, ale nikt nie wspomniał o takim pomyśle. Wszystkie klocki wróciły na swoje okrutne miejsce. I choć układanka od zawsze była zepsuta, nikt nawet nie próbował podjąć się jej naprawy.

Nóż też wrócił na swoje miejsce, bo nie było sensu dłużej trzymać go pod poduszką. I tak do niczego by się nie przydał. Nie miałabym tyle odwagi, by kiedykolwiek go stamtąd wyciągnąć. Zresztą nie było już po co. Mój maleńki zryw śmiesznego buntu został zdeptany i zamieciony pod dywan razem z innymi błahymi sprawami. Nikogo nie obchodziłyśmy i nikt pewnie nawet by nie zauważył naszego zniknięcia. Byłyśmy zdane tylko na siebie i na łaskawość ojca, a ten rzadko kiedy bywał łaskawy. Nawet kurator bezradnie rozkładał ręce. Bo co mógł zrobić, kiedy słyszał, że jego podopieczny teraz wie, jak bić, żeby nie zostawiać śladów, i drugi raz nie da się tak ośmieszyć? Zresztą następnego razu i tak miało nigdy nie być – to była bezsensowna strata czasu i energii, tak bardzo potrzebnej na przetrwanie każdego kolejnego dnia. Pierwszy nie przyniósł bowiem żadnej zmiany poza poczuciem, że już nic dobrego mnie w życiu nie czeka. I poza gas­nącą coraz bardziej nadzieją w oczach mojej matki.