Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na Zielonej jest fantastycznie! Spędziłam tu cudny czas. Polecam!
Magdalena Witkiewicz
Witaj na Zielonej 13! W przedwojennej kamienicy mieszkają tu ludzie, którzy na pozór doskonale się znają. Szczepan wciąż jeszcze nie pozbierał się po odejściu żony. Aldona rozkwita u boku znacznie młodszego mężczyzny. Radeo marzy o wielkiej karierze aktorskiej. Mariolka szuka swojego miejsca w świecie, a w międzyczasie dorabia jako pani do towarzystwa. Roman nawet nie próbuje walczyć ze słabością do mocnych trunków, a Krzysztof i Elwira oczekują pierwszego dziecka i marzą o własnym mieszkaniu. Gdy na parterze kamienicy wbrew woli mieszkańców powstaje sklep monopolowy, sąsiedzi jednoczą siły. Wówczas okazuje się, że tak naprawdę nic o sobie nie wiedzą. I że wielkie życiowe zmiany mogą zaskoczyć nas w każdym momencie…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 236
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Justyna Czebanyk
Korekta: Angelika Ogrocka
Opracowanie graficzne i skład: Robert Kupisz
Projekt okładki: Maciej Pieda
Konwersja do ePub i mobi: mBOOKS. marcin siwiec
Zdjęcia na okładce:
shutterstock.com © Anna50 (front)
archiwum prywatne autorki (skrzydełko)
Redaktorka prowadząca: Agnieszka Pietrzak
Wydanie I
© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
Bielsko-Biała 2020
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Imiona, nazwiska, postacie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami, instytucjami, przedsiębiorstwami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.
Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
ul. Barlickiego 7
43-300 Bielsko-Biała
www.wydawnictwo-dragon.pl
ISBN 978-83-8172-444-9
Wyłączny dystrybutor:
TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.
ul. Mazowiecka 11/49
00-052 Warszawa
tel. 795 159 275
Oddział
ul. Legionowa 2
01-343 Warszawa
Zapraszamy na zakupy na: www.troy.net.pl
Znajdź nas na: www.facebook.com/TROY.DYSTRYBUCJA
Dla M.
Szczepan Zasada otworzył oczy i zerknął na zegarek. Piąta trzydzieści, jak codziennie od prawie pół roku. Nigdy nie sypiał dłużej niż tych kilka marnych godzin. Od jakiegoś czasu nawet i to nie wychodziło mu za dobrze. Budził się kilka razy w ciągu nocy i leżał, gapiąc się bezmyślnie w sufit i wsłuchując się mimochodem w odgłosy bujnego życia erotycznego sąsiadki zza ściany. Mariolka dawała radę. Nie była ładna ani nawet jakoś szczególnie zgrabna, trochę plastikowa z wielkimi ustami (choć w sumie cycki też mogłaby sobie poprawić), a mimo tego zmieniała facetów jak rękawiczki. Co rusz mijał ją na korytarzu z nowym gachem. Szczepan uważał to za swoisty fenomen, ale w duchu przyznawał, że sąsiadka dawała się lubić. Może nawet sam nie wyrzuciłby jej z łóżka, choć szczerze mówiąc – odkąd sześć miesięcy temu jego żona Aldona zostawiła go dla trzynaście lat młodszego lokalnego playboya (głupia suka) – był gotów przygarnąć do niego nie tylko Mariolkę. Niestety, ani ona, ani żadna inna nie chciały mieć ze Szczepanem żadnych wspólnych interesów, zwłaszcza tych łóżkowych. Innych zresztą też, nad czym Szczepan ubolewał jeszcze bardziej. Był zupełnie sam, prawie czterdziestoletni prawie rozwodnik (jeszcze nie zdążył załatwić wszystkich papierów, ale w sumie po co) z prawie sympatycznym kotem (pieprzony sierściuch, szczerze nienawidził wszystkich dokoła i pewnie gdyby mógł, przy pierwszej lepszej okazji rzuciłby się Szczepanowi do gardła). Żałosne.
Pozbierał się niechętnie z łóżka, przeciągnął, wsunął stopy w filcowe kapcie, które w zeszłe Boże Narodzenie dostał od ojca pod choinkę, i powlókł się, noga za nogą, do łazienki. W ciemności otworzył drzwi i przestąpił próg, wchodząc prosto w kałużę i rozchlapując wodę na boki. Szlag. Zapalił światło. Łazienka była doszczętnie zalana. Cienka strużka płynęła z sufitu po ścianie, tworząc na podłodze coraz większe rozlewisko brunatnej wody wymieszanej ze spływającą ze ścian resztką farby. Pewnie pani Stasia spod piątki znów zapomniała zakręcić kurki. Ostatnio zdarzało jej się to częściej, przez co częściej zalewała Szczepanowi łazienkę. W zasadzie powinien się już do tego przyzwyczaić, ale miał cichą nadzieję, że może jednak uda mu się uniknąć katastrofy. Niestety, od jakiegoś czasu dochodził do wniosku, że „katastrofa” powinna być jego drugim imieniem. Nie zwracając uwagi na nasiąkające wodą kapcie, podszedł do lustra. Spojrzenie sobie w twarz odkrywało całą prawdę o jego smutnym życiu: zapadnięte, nieogolone policzki, zbyt długie włosy, spadające niesfornymi kosmykami na twarz, coraz większe kurze łapki, które zamiast dodawać uroku dodawały jedynie lat, ziemista cera i przekrwione z niewyspania oczy. Szczepan westchnął ciężko, plasnął kapciami w mokrą podłogę i wyszedł z łazienki, zostawiając cały ten koszmar za sobą. To był zdecydowanie najgorszy dzień w jego życiu. Do wczoraj.
Radeo przeciągnął się, mlasnął głośno, bo jakoś dziwnie zaschło mu w ustach, i puścił soczystego bąka. Dopiero potem zorientował się, że właściwie sam nie wie, gdzie jest, więc w normalnych warunkach mógłby się nawet oblać rumieńcem wstydu, ale w porę się zmitygował. Tacy jak on nie oblewają się przecież rumieńcami. Przeciągnął się raz jeszcze i otworzył oczy, rozglądając się ciekawie dokoła. Doprawdy dziwne miejsce. Pokój był schludny, ale urządzony bez jakiegokolwiek pomysłu. Tak jakby ktoś wrzucił do niego kilka zupełnie przypadkowych rupieci z odzysku, trochę nieudolnie mających udawać vintage. Babcine meble, jakaś narzutka na fotelu, którą od środka pewnie właśnie konsumowały mole, i do tego wielki, nowoczesny telewizor na ścianie. Beznadzieja. Radek wzdrygnął się na samą myśl. Uwielbiał piękne przedmioty, miał smak i styl, a to miejsce przyprawiało go o gęsią skórkę. W zasadzie nawet nie bardzo pamiętał, jak się tu znalazł, wiedział tylko, że wczoraj na imprezie poznał jakąś laskę, a że był po kilku głębszych, wydała mu się nawet atrakcyjna. Musiało być całkiem miło, skoro zaciągnęła go aż tutaj, ale niestety tego momentu jego umęczony alkoholem mózg nie zdołał już zakodować. Podobnie jak wszystkiego, co działo się potem. Miał nadzieję, że do niczego nie doszło, bo Aldonka pewnie by mu tego nie wybaczyła. W zasadzie pal sześć Aldonkę. Jest młody, musi się wyszaleć. W końcu do trzydziestki zostało mu jeszcze trochę czasu, a to najlepsza okazja. Aldona za chwilę zacznie się starzeć i zupełnie straci na wartości, dlatego zamierzał korzystać, póki tylko mógł. Miał nadzieję, że tym razem przynajmniej było warto, zwłaszcza że właścicielki owego lokum, zapewne uroczej, nie było nigdzie w pobliżu. Pewnie poszła przypudrować nosek czy coś. Radeo rozejrzał się jeszcze raz po pokoju i przewrócił znacząco oczami.
„Dobra, jeszcze chwilę wytrzymam” – pomyślał.
W końcu nieelegancko wychodzić bez pożegnania, a Radek w żadnym razie nie chciał uchodzić za nieeleganckiego. W chwili, kiedy kończył kontemplować malowniczo rozmazaną na żółtawym suficie muchę, gdzieś w oddali skrzypnęły cicho drzwi.
„Oho, idzie właścicielka” – uznał i natychmiast, zupełnie nie wiadomo dlaczego, poczuł, jak robi się zwarty i gotowy na ciąg dalszy minionej nocy.
Pół sekundy później w progu stanęła Mariolka. W ledwo zakrywających tyłek szortach, z długimi nogami i dużym cellulitem na udach, i równie niewiele zakrywającej koszulce, z wystającym brzuchem i obwisłym cyckiem. Radeo wstrzymał oddech i przeniósł wzrok na twarz, mając nadzieję, że jednak nie był aż tak pijany, kiedy tu przychodził. Niestety, wyżej wcale nie było lepiej. Dziewczyna miała wyraźnie powiększone usta, chyba nawet domowym sposobem, bo wyglądała jakby w afekcie uciekała z hodowli karpi. W sumie, jeśli za dużo nie gada, tymi ustami mogłaby robić coś zupełnie innego – i to pewne całkiem nieźle – więc dobra, usta, choć nieestetyczne, jednak na plus. Miała jeszcze dziwne rzęsy, chyba doklejane, jakby ktoś oskalpował pluszowego misia i nakleił jej jego futro na powiekach. Do tego sięrmiężnie narysowane brwi. Radeo zmrużył oczy i wyobraził sobie, jak laska stoi co rano przed lustrem i maluje je sobie w zależności od nastroju. Raz łagodne i delikatne, innym razem złowieszczo zakrzywione ku dołowi, a jeszcze kiedy indziej takie zdziwione w połowie czoła. Zaśmiał się cicho do siebie. Wisienką na torcie były tlenione blond włosy z widocznymi doczepkami i ostro zakończone pazury w kolorze wściekłego różu. Na szczęście nie była opalona na skwarkę słońcem z solarium, nie poprawiało to jednak znacznie jej sytuacji. Tandeta i kicz, nic poza tym.
Właścicielka brwi, rzęs i całej reszty zamrugała zalotnie.
– Cześć, misiu. Jak się spało? – zaszczebiotała.
Czyli jednak musiało do czegoś dojść. Jej głos ślizgał się Radkowi po korze mózgowej jak wiertło po betonie. Nie było to przyjemne doznanie, zwłaszcza że czuł, jak coraz mocniej dopada go potężny kac. Poczuł, że już dłużej nie wytrzyma, miał ochotę zerwać się z łóżka i popędzić przed siebie byle szybciej i byle dalej od tego dziwnego miejsca i jego tandetnej właścicielki. Niestety, jego ciało, choć wyćwiczone w siłowni, po wczorajszych uciechach i ilości przyjętego alkoholu ani myślało go słuchać. W głowie tańczyło mu stado słoni, a cały świat wirował jak oszalały. Tymczasowo musiał dać za wygraną, miał jednak nadzieję, że nie na długo.
– Pić… – wymamrotał tylko.
Mariolka, zupełnie nie wiadomo skąd, natychmiast wyczarowała butelkę z wodą. Dzięki Bogu.
– Proszę, wiedziałam, że będziesz potrzebował.
Radek sięgnął po butelkę. Dziewczyna patrzyła na niego przez chwilę wzrokiem pełnym uwielbienia, a potem płynnie zanurkowała pod kołdrę, zupełnie nie zważając na jego, nikłe zresztą, protesty. W tym momencie przestało mu przeszkadzać absolutnie wszystko, zarówno tandetny pokój, jak i ona sama, tapeciara z lumpeksu. Jednak te usta zdecydowanie miała na plus.
Ulica Zielona tonęła jeszcze w porannym mroku. Właściwie nie wiadomo nawet, kto wpadł na pomysł nazwania jej zieloną, bo w okolicy zieleni było jak na lekarstwo. Gdzieniegdzie spod śniegu wyglądały kępki wyliniałego trawnika, od samej wiosny do pierwszych opadów białego puchu upstrzone psimi kupami, których to właściciele czworonogów z okolicy ani myśleli sprzątać. Na Zielonej rosło jedno drzewo – wielki, rozłożysty dąb, który od zawsze był przedmiotem sąsiedzkich waśni. Jedni koniecznie chcieli się go pozbyć, bo ponoć jego konary zabierały dostęp światła, inni bronili go jak Jasnej Góry. A dąb, na przekór wszystkim, coraz bardziej zapuszczał korzenie w marnej glebie i rozrastał się na boki. Poza dębem na Zielonej nie było nic. Stare kamienice straszyły popękaną i odrapaną elewacją, chodnik czyhał na przechodniów powyrywanymi kostkami brukowymi, a dziury w jezdni szczerzyły się bezczelnie. Kamienica pod numerem trzynastym też właściwie nie różniła się od innych kamienic. Stary poniemiecki budynek z początku ubiegłego stulecia czasy świetności dawno miał za sobą. Cały parter zajmował lokal usługowy, w którym kiedyś mieściła się pracownia snycerska, a który teraz stał pusty, zamknięty na głucho i zupełnie zaniedbany. I właściwie nikt nie miał nawet najmniejszego pomysłu, w jaki sposób można by go na nowo zagospodarować, bo Zielona była ulicą przeraźliwie cichą. Trudno było spotkać na niej przechadzających się spacerowiczów czy choćby nawet spieszących się co rano do pracy robotników. Zielona żyła swoim leniwym i poukładanym życiem, dlatego jakakolwiek działalność gospodarcza na parterze pod trzynastką absolutnie mijała się z celem. Podobnie było w przypadku innych kamienic – wszystkie były jednakowo nadgryzione zębem czasu i tak samo nikogo nie obchodziły. Ostatnia atrakcja okolicy przydarzyła im się dawno temu. Było to pewnej pięknej, słonecznej soboty, gdy na Zielonej zaparkował potężny autokar pełen dziwnie wyglądających ludzi. Dziwnie, bo każdy z nich rozglądał się ciekawie dokoła, jakby co najmniej przyjechał podziwiać katedrę Notre Dame albo inną wieżę Eiffla, a nie wąską uliczkę w lekko zapuszczonym mieście. Oczywiście mieszkańcy natychmiast zauważyli przybyszów, gdyż biały, lśniący w słońcu autobus, i to pełen ludzi, był w okolicy widokiem co najmniej egzotycznym. Kto żyw zerkał zza zasłoniętych firanek, żeby nie było, że ciekawski czy coś.
Przez chwilę w autokarze nie działo się nic, a potem rześki, brodaty mężczyzna wyskoczył chyżo na chodnik, dając całej reszcie znać, że to koniec ich wycieczki, a przynajmniej mała przerwa. Kilka sekund później z autokaru wysypała się grupa wczesnych emerytów, elegancko ubranych i zdecydowanie zainteresowanych okolicą. Brodaty przewodnik coś tam im tłumaczył, wskazując kolejne kamienice, po czym całą grupą udali się na zwiedzanie. Chodzili tak ze dwie godziny, wzbudzając w mieszkańcach naprawdę skrajne emocje, od niezdrowej ekscytacji po bezdech ze strachu, po czym zapakowali się do swojego lśniącego pojazdu i odjechali tak samo bez słowa, jak bez słowa pojawili się na Zielonej.
Wszyscy trwali w stuporze przez jakiś tydzień, zastanawiając się i kombinując, co też miała na celu ta niespodziewana wizyta. A potem zgodnie doszli do wniosku, że to na pewno spadkobiercy dawnych Niemców, których po wojnie wysiedliła stąd Armia Czerwona, i że na pewno teraz będą odbierać to, co należało do ich przodków. A może nawet zaczną się mścić, w końcu tyle mówią w telewizji o tych okropnych potomkach esesmanów, co nam zapłacić za krzywdy nie chcą, że w zasadzie wszystkiego można się po nich spodziewać. I wtedy w mieszkańcach Zielonej coś pękło. Bo przecież to ich dom i ich życie, a ktoś bezczelnie pakuje się w nie swoim błyszczącym autokarem, pewnie z ubłoconymi buciorami, i chce zabierać ich przez lata wypracowaną własność. Po kilku tygodniach emocje opadły, choć nadal nie wiadomo było, co na Zielonej robili ci dziwni turyści. I tak naprawdę nigdy nikt się tego nie dowiedział. Sama historia urosła w siłę, z czasem stając się miejską legendą o niewdzięcznych Niemcach czyhających na nasze polskie domy i straszyła mieszkańców Zielonej jak kiedyś sami straszyli dzieci porywaczami z czarnej wołgi. I choć żadnych Niemców nigdy nie było i nikt nawet nie myślał, żeby komukolwiek cokolwiek zabierać, mieszkańcy Zielonej poczuli się rozczarowani i w pewien sposób upokorzeni zaistniałą sytuacją. Stwierdzili więc zgodnie – w sensie każdy we własnym gronie, ale wnioski były mniej więcej jednakowe – że na obcy kapitał robić nie będą i nie zamierzają pakować pieniędzy w coś, co i tak im w końcu zabiorą. Od tego czasu nikt nie kwapił się więc inwestować w kamienice więcej niż było to absolutnie konieczne. Żadnych renowacji, wspólnego sadzenia kwiatków na trawnikach (tak jak gdyby wcześniej jakieś było) ani generalnych remontów – jedynie minimum wysiłku przy jeszcze mniejszych nakładach finansowych. I w ten sposób domy przy Zielonej z roku na rok popadały w coraz większą ruinę. No, może nie ruinę, ale ząb czasu nadgryzał je bezlitośnie. Pod trzynastką nie było inaczej. Odłażąca ze ścian zielona (a jakże!) lamperia w korytarzu i powyrywane kawałki balustrady przy schodach to tylko niektóre z mankamentów kamienicy. Nikt nie przejmował się lecącymi dachówkami ani zepsutą rynną. Ba, nikt nawet nie zaprzątał sobie głowy choćby zamiataniem wspólnej części budynku. Nikt oprócz pani Stasi, rześkiej staruszki mieszkającej pod piątką, na samej górze.
Każdej soboty pani Stasia szykowała wiadro pełne mydlin, brała swoją wysłużoną miotłę owiniętą wykręconą ścierką i myła korytarz od samej góry aż po piwnicę. Nie musiała aż tyle, ale sprawiało jej to ogromną satysfakcję. Na początku sąsiadom robiło się nieco głupio, kiedyś nawet, w przypływie litości i miłosierdzia dla starszej pani, zorganizowali grafik dyżurów sprzątania korytarza, ale po kilku tygodniach sytuacja wróciła do dawnego stanu. W końcu ustalili, że skoro pani Stasia ma ochotę myć, to niech myje, a oni będą jej za to płacić. Ucieszyli się wszyscy: sąsiedzi, bo mogli bez wyrzutów sumienia chodzić po czystej podłodze, i sama zainteresowana, bo oprócz wypełniania swojej cotygodniowej misji mogła dorzucić parę groszy do własnego, skromnego budżetu.
Pani Stasia była stara od zawsze. Chyba nikt w kamienicy nie pamiętał jej bez głębokich zmarszczek, nieśmiertelnego fartucha i chustki na głowie. Była jak mebel – idealnie wpasowywała się w krajobraz i nikt, absolutnie nikt, nie wyobrażał sobie nawet, że mogłoby jej nie być. Nie miała rodziny, mąż zmarł dawno temu, a dzieci nigdy się nie doczekała. Mieszkała więc sama, a jedynymi bliskimi jej ludźmi byli sąsiedzi. Starała się nie wadzić nikomu i nie sprawiać kłopotów. Kiedyś, jeszcze w czasach młodości, o której teraz nawet ona sama nie pamiętała, wyobrażała sobie, że wszystkie staruszki są wredne i zgryźliwe, i postanowiła sobie wtedy, że za nic w świecie nie stanie się jedną z nich. I nie była – żyła sobie po cichu, dziergając skarpety na drutach i myjąc tę swoją podłogę. Oczywiście skarpetami obdzielała wszystkich dokoła przy każdej możliwej okazji, a mieszkańcy odwdzięczali się jej drobnymi zakupami i pomocą, kiedy jej potrzebowała. Pani Stasia żyła ze wszystkimi w swoistej symbiozie, nie było chyba osoby, która miałaby o niej złe zdanie. I choć miała jedną, maleńką wadę, i tak wszyscy zgodnie ją uwielbiali.
Kiedy robiło się ciepło, pani Stasia wystawiała za okno swoją wysłużoną pierzynę i ustawiała się na niej niczym przygotowujący się do oddania strzału snajper. Ze swoich okopów obserwowała okolicę i zbierała najróżniejsze plotki. W obserwacji była lepsza niż radziecki radar, a w przetwarzaniu informacji szybsza od codziennej gazety. A ponieważ nie było nikogo, komu mogłaby przekazywać najświeższe wiadomości, zapisywała je skrzętnie w zeszycie z szarą okładką, który zawsze nosiła ze sobą. Tak na wszelki wypadek, bo przecież kto wie, kiedy będzie go potrzebować. A przynajmniej tak myśleli pozostali mieszkańcy kamienicy, widząc ją codziennie z brulionem w ręce. Trochę podśmiewali się z tego jej pisania, a trochę obawiali, że staruszka opisuje ich najskrytsze sekrety. Nie było dnia, żeby Stasia nie pojawiła się w oknie. Przedstawienie zaczynało się zawsze w okolicach Wielkanocy, a kończyło chwilę po Zaduszkach. Przez całą zimę pani Stasia dzielnie oglądała telewizję (plując przy tym tak samo na lewaków, prawaków, Kaczora i Tuska, i samej nie mogąc zdecydować, za kim jest), ale kiedy tylko nadchodziła wiosna, przenosiła się do okna. Oddychała wtedy głęboko, bo nareszcie nie musiała przejmować się tą wstrętną polityką. Czasami tylko włączała jakiś dziennik, żeby być na bieżąco i wiedzieć, kto umarł. Większość czasu spędzała jednak na obserwowaniu własnego podwórka.
Pani Stasia nienawidziła zimy. Choć oczywiście dostrzegała jej piękno, przerażało ją wychodzenie z domu w grubym płaszczu i butach, które kiedyś może i były solidne, ale od jakiegoś czasu nieco przeciekały, a i podeszwa zupełnie nie nadawała się na piesze wycieczki po oblodzonym chodniku. Już nie mówiąc o tym, że nawet kilkustopniowy mróz pozbawiał ją skutecznie jedynej rozrywki. Zimą wychodziła więc tylko do lekarza i po najpilniejsze sprawunki. Sąsiedzi przyzwyczajeni, że od listopada do marca staruszki nie widać w okolicy, nie zauważyli nawet, że tym razem nie było jej dłużej niż zwykle.
Pani Stasia czuła się źle, dlatego ostatniej soboty nie wyszła nawet jak zawsze wymyć podłogi w korytarzu. Oczywiście miała z tego powodu ogromne wyrzuty sumienia, bo przecież brała za to pieniądze, ale tak naprawdę nikt nawet nie zwrócił uwagi na ubłocone podłogi. Na zewnątrz królowała lutowa odwilż, więc choćby staruszka umyła ten korytarz i dziesięć razy, na niewiele by się to zdało.
Od rana chodziła jakaś niespokojna. Pobolewał ją brzuch i kręciło się w głowie. Do tego raz po raz oblewały ją zimne poty i w pewnej chwili nawet sobie pomyślała, że może przyszedł jej czas, ale szybko odsunęła tę przykrą myśl. W końcu osiemdziesiąt sześć lat to wcale nie tak dużo. Wewnątrz czuła się o wiele młodziej, tylko to okropne ciało od jakiegoś czasu nie bardzo chciało współpracować. Trudno, samo przyszło, samo pójdzie. Na wszelki wypadek postanowiła się jednak nie przeforsowywać. Jeden dzień słodkiego lenistwa jeszcze nikomu nie zaszkodził, choć Stasia wyjątkowo nie była przyzwyczajona do nicnierobienia. Wydziergała parę skarpet we wściekle żółtym kolorze, obejrzała dwa dzienniki i jakieś polityczne przepychanki i położyła się na chwilę. Do bólu brzucha doszły ból głowy i dziwne kołatanie serca. To pewnie przez tę zdradliwą pogodę. Cóż, musi przetrwać, a jutro na pewno poczuje się lepiej.
Obudziła się pod wieczór jakoś dziwnie zdrętwiała. I wcale nie było jej lepiej, z jednej strony brakowało jej tchu z gorąca, z drugiej było przeraźliwie zimno.
„Nienawidzę zimy” – pomyślała i poczłapała do łazienki.
Gorąca kąpiel zawsze robiła jej dobrze. I choć lekarz przestrzegał, że w tym wieku niewskazane jest zalegać w gorącej wodzie, pani Stasia wiedziała swoje. Konowały nie lekarze, na niczym się nie znają.
Wolnym strumieniem puściła wrzątek do niewielkiej wanny, wciągając jednocześnie w płuca unoszącą się parę. Cudnie. Nagle poczuła, jakby ktoś rozrywał jej żebra. Aż usiadła z bólu.
„No co do diaska?!” – pomyślała.
Wyszła z łazienki, zostawiając odkręcony kran. Prawdę mówiąc, nawet nie pomyślała, żeby go zakręcić. W głowie jej wirowało, serce waliło jak oszalałe i czuła, jakby ktoś usiadł na jej wątłej piersi. Za chwilę na pewno przejdzie, tylko musi się położyć. Na kilka minut, przecież nic się nie stanie.
Po jakimś czasie poczuła niesamowity spokój. Ból zelżał prawie całkowicie, a sama pani Stasia z lubością poddała się ogarniającej ją światłości.
Umarła tak, jak żyła – nie wadząc nikomu i nie przysparzając najmniejszych kłopotów. No, może poza Szczepanem, któremu woda z przelewającej się wanny właśnie zalewała cienką strużką łazienkę.
Posterunkowy Krzysztof Gaweł nie spał już od dobrej godziny. Elwira kręciła się dziś wyjątkowo, raz po raz wytrącając go z głębokiego snu. Odkąd zaszła w ciążę o spokojnym spaniu mógł tylko pomarzyć. Ciągle było jej niedobrze, za gorąco, za zimno, za duszno, niewygodnie i ogólnie nic jej nie pasowało. Oczywiście wszystko zrzucała na szalejące hormony, ale Krzysztof zaczynał się obawiać, że tak naprawdę dopiero teraz objawiła się jej prawdziwa natura. Wiadomo, wszystko, co „najlepsze”, zawsze po mamusi. I zastanawiał się, jak długo jeszcze wytrzyma. Na pewno do porodu, w końcu tak długo starali się o potomka, że zwyczajnie nie byłby w stanie jej teraz zostawić. Oboje byli po trzydziestce i mocno już zdesperowani, żeby w końcu zacząć tworzyć prawdziwą rodzinę. Dlatego do porodu wytrzyma na pewno, choć pewnie wcale nie będzie łatwo. Potem może będzie lepiej. Oczywiście miał nadzieję na syna, jak każdy facet – zbudować dom, zasadzić drzewo i takie tam. Co prawda domu jeszcze nie zbudował, co było dla niego niemałym rozczarowaniem i powodem do wstydu, ale miał nadzieję, że jeszcze uda mu się przynajmniej załatwić jakieś mieszkanie. Póki co pomieszkiwali z Elwirą kątem u jej mamusi i wcale nie poprawiało to ich wzajemnych relacji. Kiedy Elwira zaszła w ciążę, Krzysztof postanowił, że wreszcie weźmie byka za rogi i postara się o własne lokum, choćby ze spółdzielni. Nie wyobrażał sobie, że miałby nadal słuchać wywodów teściowej na wszelkie możliwe tematy, z poradami rodzicielskimi na czele. Zwłaszcza że niedługo, kiedy na świecie pojawi się dziecko, teściowa będzie mieć świetne poletko do uprawiania nienawiści przeciwko swojemu zięciowi. Nie lubił jej, to fakt, ale matka Elwiry wręcz go nienawidziła. Na początku owszem – była zachwycona zięciem policjantem, zauroczona mundurem nie mniej niż córka, i wychwalała go pod niebiosa, do czasu, kiedy przypadkiem dowiedziała się, ile Krzysztof zarabia za tę swoją służbę. Wiadomo, wiedziała, że policyjna wypłata nie należy do najwyższych, ale nigdy nie sądziła, że jest aż tak niska. Cały szacunek do zięcia i munduru uleciał natychmiast wraz z wyimaginowanymi przez nią zerami na jego koncie. I od tego momentu Krzysztof miał najnormalniej w świecie przesrane. Teściowa wyzłośliwiała się przy byle okazji, w ogóle cała była złośliwa. Z wiecznie wykrzywioną miną na nikim nie robiła dobrego wrażenia. Była samotna i zgorzkniała, nic więc dziwnego, że jedyną rozrywkę znajdowała w uprzykrzaniu Krzysztofowi życia.
Na razie jednak starał się o tym nie myśleć, całą uwagę skupiając na powiększającym się brzuchu swojej żony i proporcjonalnie do niego rosnącymi jej humorami i jego frustracją. Choć nie był fanem łzawych romansideł, ostatnio coraz częściej korzystał z dobrych rad Scarlett O’Hary z Przeminęło z wiatrem. Hasło „pomyślę o tym jutro” w ostatnim czasie stało się jego mantrą, powtarzaną każdego ranka. Tak żeby przypadkiem za wcześnie nie zwariować.
Tymczasem popatrzył na śpiącą Elwirę, przykrył ją kołdrą, bo oczywiście rozkopała się jak pięciolatka, i pomyślał, że mimo wszystko kocha tę przebrzydłą żmijkę, która kosztuje go tyle nerwów. Westchnął ciężko, założył mundur i popędził na służbę, zamykając za sobą cicho drzwi.
Szczepan nie miał serca męczyć staruszki. Co prawda woda nadal ciekła mu po ścianie w łazience, ale ostatnim razem pani Stasia tak się zdenerwowała, kiedy poszedł ją zawiadomić o wycieku, że o mało nie zeszła. Wtedy pojawiła się tylko niewielka plama na suficie, a i tak sąsiadka unikała go potem przez dobre trzy miesiące. Nie miał jej za złe, w końcu każdemu zdarza się zapomnieć zakręcić kran (no dobra, może nie każdemu, ale pani Stasia miała swoje lata i jej się zwyczajnie zdarzało). Tak czy inaczej, starsza pani miała ogromne poczucie winy, że znów zaszkodziła sąsiadom z dołu. Staruszka była kochana. Szczepan miał pół szuflady wydzierganych przez nią skarpet, których nie miał zamiaru nigdy założyć, ale i wyrzucić ich nie miał serca. Nigdy nikomu nie szkodziła, a wręcz przeciwnie – doskonale sprawdzała się w roli zarówno sąsiadki, jak i osiedlowego monitoringu. Świetnie wiedziała, kto, gdzie i z kim, i alarmowała sąsiadów za każdym razem, kiedy coś się działo. Na szczęście nie zajmowała się plotkami, a jeśli już cokolwiek przekazywała, zawsze były to informacje z pewnego źródła. Nie wiedział co prawda, skąd czerpie swoją wiedzę, ale zawsze trafiała w dziesiątkę. Podejrzewał, że to zmysł obserwacji połączony z jej życiowym doświadczeniem pozwalają jej wyciągać właściwie wnioski.
To dzięki niej nie spalili się żywcem poprzedniej zimy, kiedy jako jedyna zauważyła, że lokalny żulik znosi gałęzie do opuszczonego lokalu usługowego na parterze, i natychmiast wszczęła alarm. Gdy wpadli tam z Romanem – sąsiadem spod czwórki, na środku paliło się już sporych rozmiarów ognisko, przy którym spał w najlepsze zalany w sztok Zenon Maliniak – gwiazda lokalnego YouTube’a z żulami i koneser napojów wyskokowych, głównie tych z najniższej półki. Na co dzień mieszkał w rozlatującej się altanie na terenie pobliskich ogródków działkowych, jednak kiedy tylko robiło się zimno, szukał schronienia w lepiej izolowanych miejscach. Roman spod czwórki natychmiast rozpoznał w nim kompana od kieliszka, ale o ile był w stanie tolerować Zenka przy jabolu, tak zamachu na swój dom i wszystkich w nim mieszkających zdzierżyć nie byłby w stanie. Roman był honorowym mieszkańcem, obywatelem i sąsiadem. I napluć we własne gniazdo nie pozwoliłby nikomu. Niewiele więc myśląc, chwycił nieświadomego jeszcze Zenona za fraki i bez najmniejszego wysiłku przeflancował mu i tak zajechaną przez życie facjatę. Szczepan był pod wrażeniem. Gdzieś tam słyszał co prawda, że Roman w młodości, jeszcze w starym ustroju, był kimś ważnym – wojskowym czy tam milicjantem, ale nigdy nie miał okazji zobaczyć sąsiada w akcji. Stał i patrzył, jak Roman bez trudu zbiera obitego Zenka z brudnej podłogi, a następnie wynosi go jak śmiecia na zewnątrz, częstując na do widzenia kopniakiem w sam środek wysuszonego tyłka. Po chwili wrócił, mamrocząc jeszcze pod nosem coś o brudasach, pijakach, sukinsynach i niewdzięcznikach w jednym. Szczepan stał z rozdziawionymi ustami i patrzył na to przedstawienie z niemałym podziwem. Jakoś samoczynnie nawet zaczął klaskać, ale Roman zbył go machnięciem ręki.
– Ech, panie, nie klaszcz mi pan jak jakiemuś Rubikowi, tylko pomóż gasić to ognisko, bo wszyscy tu z dymem pójdziemy.
Uprzątnęli pobojowisko w kilka chwil. Szczepan przyglądał się ukradkiem sąsiadowi. Mimo swojego wieku miał krzepę. Właściwie nikt nie wiedział, ile Roman ma lat, ale na oko wyglądał na co najmniej siedemdziesiąt. Przerzucał zalegające w lokalu rupiecie, jakby nic nie ważyły, poruszając się przy tym jak co najwyżej trzydziestolatek. W młodości musiał być silny i wysportowany, bo mimo wieku i zaprawionej alkoholem głowy został w nim jeszcze cień dawnej sprawności.
Od tej pory Szczepan zupełnie inaczej patrzył na sąsiada spod czwórki. Dla wszystkich Roman był tylko starym człowiekiem, pijaczkiem bez rodziny i perspektyw, ale Szczepan widział w nim kogoś więcej. Nawet Aldona śmiała się zawsze, że jej mąż w każdym potrafi zobaczyć superbohatera, a to pewnie dlatego, że sam jest pierdołą i dupą wołową. A przecież to nie była prawda. Szczepan był po prostu zwykłym, spokojnym facetem, może trochę siedzącym pod pantoflem swojej żony, ale to wynikało bardziej z jej nieustępliwego charakteru niż z jego uległości. I tej wersji postanowił się trzymać. Jak każdy facet wolał mieć święty spokój od zrzędliwej baby, marudzącej mu za plecami (a czasami i prosto w twarz) – to chyba logiczne. Zresztą od jakichś sześciu miesięcy Aldona nie miała już za wiele do powiedzenia, więc Szczepan, zupełnie legalnie, mógł podziwiać, kogo mu się żywnie podobało.
Dlatego teraz też pomyślał o sąsiedzie spod czwórki. Może jemu by się udało zajrzeć do pani Stasi i w jakiś delikatny sposób sprawdzić, co tam się u niej dzieje. Kultura kulturą, ale ta woda zaczynała coraz bardziej lać się po ścianie. Zresztą zauważył jakiś czas temu, że Roman chyba miał się ku Stasi. Albo tylko mu się tak zdawało. Tak czy inaczej, założył buty, kurtkę i poczłapał na piętro budzić Romana.
– Czego tam? –ryknął zza drzwi sąsiad, wyraźnie wyrwany z głębokiego snu.
– Panie Romku, to ja, sąsiad z dołu. Sprawę mam. – Szczepan stał pod drzwiami nieco zbity z tropu.
– Panie, o tej porze sprawy? Wy, młodzi, w ogóle nie macie litości. Dopiero się położyłem, a tu sprawy od samego rana. – Roman niechętnie otworzył drzwi.
Z mieszkania buchnął smród stęchlizny i kurzu. Pewnie nie sprzątał od dawna. Szczepanowi chwilowo zaparło dech, ale natychmiast się otrząsnął.
– Bo pani Stasia… – zaczął.
Na dźwięk imienia sąsiadki Romanowi natychmiast rozszerzyły się źrenice, a oddech wyraźnie przyspieszył. Szczepan miał rację, sąsiad miał się ku pani Stasi. Ciekawe, czy i ona to zauważyła?
– Co się stało Stasi? – Roman wyraźnie się ożywił. – No, mów pan! – ponaglił Szczepana.
Mężczyzna wzruszył tylko ramionami.
– Nic… W sensie jej się nic nie stało, ale łazienkę mi zalała i pomyślałem, że może pan…
– Chłopcze, to mów od razu, a nie starego człowieka straszysz. Jak nic się Stasi nie stało, to może poczekać. Przyjdź później – obwieścił Roman, po czym bezceremonialnie zamknął Szczepanowi drzwi przed nosem. – Ta dzisiejsza młodzież taka niecierpliwa i rozpuszczona. Szacunku nauczyć się powinni, a nie starego człowieka po nocy budzić – mamrotał jeszcze pod nosem.
Szczepan westchnął ciężko. Spodziewał się raczej, że sąsiad mu pomoże, a ten nie dość, że trzasnął drzwiami, to jeszcze nagadał mu na koniec. Co zrobić, sam będzie musiał się wszystkim zająć. Obrócił się na pięcie i zastukał do drzwi naprzeciwko. Nikt mu nie odpowiedział. Zastukał więc raz jeszcze i przytknął ucho do drzwi w poszukiwaniu jakiegokolwiek dźwięku dochodzącego z wewnątrz. W środku rzeczywiście coś się działo. Szumiało, jakby woda przelewała się wodospadem. Pewnie staruszka wyszła i zapomniała zakręcić. Chwila, przecież jest dopiero szósta rano – dokąd miałaby pójść o tej porze? Szczepana zalała fala gorąca. Jak oparzony dopadł drzwi Romana i zaczął walić w nie z całej siły. Chwilę później w progu stanął wściekły sąsiad.
– Dobra, panie, teraz to pan przesadziłeś. Spieprzaj pan albo wezwę milicję – warknął Roman.
– Ale sąsiedzie, pani Stasia… – Szczepan z wrażenia nie mógł złapać tchu.
– No, dupę pan zawracasz. Wiem, że Stasia. Jak nic jej nie jest, to idę spać. I nie przeszkadzaj mi pan lepiej, bo pożałujesz. Sąsiedzi, psia ich mać – zaklął pod nosem i chciał ponownie trzasnąć drzwiami, ale Szczepan w porę zdążył wsunąć nogę między nie a futrynę.
– Co, do cholery? – Roman zdecydowanie tracił już cierpliwość.
– No szlag, człowieku! Posłuchaj przez chwilę! – ryknął na staruszka Szczepan i niemal sam się siebie przestraszył. – Stasi coś się stało, woda się leje, a ona nie otwiera.
Roman natychmiast otrzeźwiał.
– To co pan nie mówisz, tylko stoisz jak ta cipa. Wchodzimy!
Niewiele myśląc, cofnął się w głąb mieszkania i wrócił zaraz, niosąc pokaźnych rozmiarów łom. Szczepan aż się zachłysnął. No, pięknie się zaczyna, regularne włamanie o szóstej rano.
„Jeszcze będę tego żałował” – pomyślał i odwrócił się do majstrującego przy zamku sąsiadki Romana.
– Wchodzimy!
Krzysztof Gaweł przeglądał jakieś zaległe papiery. Właściwie nic specjalnego się nie działo, chłopaki z nocnej zmiany odwieźli co prawda dwóch żulików do wytrzeźwiałki, ale poza tym w okolicy panował jako taki spokój. Nie żeby Krzysztof narzekał, w końcu miał nadmiar atrakcji we własnym domu (który nawet nie był jego własnym), dzięki temu w pracy zwyczajnie odpoczywał, ale z drugiej strony takie gapienie się w ścianę uważał za wielce bezproduktywne. Nie lubił nie mieć zajęcia. Od zawsze był ambitny – do szkoły policyjnej poszedł, jak chyba każdy rekrut, z nadziejami na bycie podporą społeczeństwa, działanie w imieniu prawa i pomaganie najsłabszym. Zawsze był idealistą, a życie, jak to życie, szybko zweryfikowało jego ambicjonalne zapędy. Teraz siedział na zapuszczonym posterunku, grzebiąc w dokumentach i tylko siłą woli opierając się włączeniu pasjansa na służbowym komputerze.
– Ach, żeby przynajmniej kogoś zamordowali. – Ziewnął głośno.
Naprawdę potrzebował adrenaliny. Nie żeby w ogóle nic się nie działo. Czasami miał tyle pracy, że doprawdy nie wiedział, w co powinien włożyć ręce w pierwszej kolejności, po prostu dzisiaj jakoś wyjątkowo wiało nudą z każdego kąta. Jeszcze raz spojrzał na leżące przed nim dokumenty i z niesmakiem odłożył je na bok. Nie da rady, bez kawy to on długo dziś nie pociągnie. Odkleił od biurka stojący na nim od wczoraj kubek, poślinił palec i starł nim brązowe kółko na blacie. Wzruszył ramionami i wyszedł z biura po w pełni zasłużoną codzienną dawkę kofeiny.
– Matko bosko, Stasia! – Romanowi natychmiast ugięły się nogi. – Stasia! Obudź się! Jezus, ona nie żyje!
Kiedy wpadli do mieszkania, Szczepan natychmiast skierował się do łazienki, a Roman poszedł szukać sąsiadki. Rzeczywiście w łazience trwała mała powódź i tylko dzięki wysokiemu progowi woda dopiero zaczęła wylewać się na zewnątrz pomieszczenia. Szczepan natychmiast zakręcił kurki i wyciągnął korek z wanny. Szlag. Nic dziwnego, że ciekło mu z sufitu, skoro tu podłoga była całkowicie zalana. Właśnie szukał jakiegoś wiadra, ścierki, mopa albo czegokolwiek innego, żeby ogarnąć tę katastrofę, kiedy dobiegł go krzyk sąsiada. Niewiele myśląc, zostawił wszystko i w mokrych kapciach pobiegł w kierunku sypialni. Jeszcze tylko zdążył pomyśleć, że sąsiadka pewnie zabiłaby go za te ślady na podłodze, kiedy stanął jak wryty w progu Stasinej sypialni. Roman klęczał przy łóżku, na którym leżała wyraźnie nieżywa Stasia. Wyglądała jakby spała – spokojna, przykryta miękkim, wydzierganym pewnie własnoręcznie kocem, bez najmniejszych śladów cierpienia na twarzy. Szczepan podszedł i przyłożył staruszce rękę do czoła. Było zupełnie zimne. Właściwie nie wiedział nawet, jak się sprawdza puls, ani nie był specem w udzielaniu pierwszej pomocy, ale ten chłód skóry staruszki wystarczył, żeby się przekonać, że już nic nie da się zrobić.
Szczepan odwrócił się do Romana. Starszy człowiek nadal klęczał na podłodze koło łóżka i płakał. Ten wielki facet z krzepą młodzieńca, ten wiecznie podpity gość, którego, wydawało się, nie trzymają się żadne emocje, trząsł się teraz w spazmach jak osika, a po twarzy płynęły mu najprawdziwsze łzy.
– Panie Romku, chyba musimy zadzwonić po policję. Czy coś. – Szczepan położył sąsiadowi rękę na ramieniu. Ten nawet nie zareagował.
– Umarła, wiesz pan? Umarła i zostawiła mnie tu samego. – Łkał tylko. Chwycił staruszkę za zimną rękę i przycisnął ją sobie do ust.
Szczepan pierwszy raz w życiu widział go w takim stanie i zupełnie nie wiedział, jak się zachować. W zasadzie nie miał za wiele do czynienia ze śmiercią – ostatni raz był na pogrzebie własnej babci, kiedy miał niespełna dziesięć lat. Do dziś wspominał to jako niezwykle traumatyczne doświadczenie, gdyż jego matka, kobieta wielce religijna, nakazała wszystkim wnukom nie tylko pożegnać się z babcią, leżącą w otwartej trumnie, ale nawet całować ją w zimną rękę na znak szacunku. Szczepan do dziś miał w głowie obraz staruszki, umalowanej jak na odpust i leżącej nieruchomo na katafalku, i własny strach, że jak podejdzie, to ona niespodziewanie otworzy oczy albo podniesie się z trumny. A wtedy on sam chyba umarłby ze strachu. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło, jednak, choć od tej pory nie miał do czynienia ze zmarłymi, uczucie chłodu ciała bez duszy zostało z nim na zawsze.
– Musimy zadzwonić po policję, nie powinniśmy tu niczego dotykać – powtórzył cicho.
Roman kiwnął głową i wrócił do całowania zimnych dłoni sąsiadki. Szczepan westchnął tylko i wyszedł z pokoju w poszukiwaniu telefonu.
– Krzychu, a ty gdzie łazisz? Sprawę mam. – Oficer dyżurny w końcu dodzwonił się do posterunkowego Gawła.
Ten ledwo wyszedł z biura, gdy jego telefon rozdzwonił się jak oszalały. No ale kawa to rzecz święta, więc posterunkowy Gaweł ani myślał się wracać. Cokolwiek się wydarzyło, będzie musiało poczekać tych kilka chwil. Wreszcie wrócił i od razu zebrał burę od dyżurnego.
– No jestem przecież, co się tak dobijasz? Umarł ktoś czy ki grzyb? – odpowiedział rozbawiony.
Posterunkowy Gruszka, zwany przez wszystkich po prostu Gruchą, który dziś pełnił dyżur, znany był ze swojej niecierpliwości. Wszystko musiało być dla niego zrobione na już, teraz, natychmiast i nie przyjmował do wiadomości żadnych tłumaczeń. Że był nadgorliwy, to mało powiedziane, do tego uwielbiał wyolbrzymiać nawet najbłahsze sprawy.
– No, żebyś wiedział, że umarł. Jakiś gość dzwonił, że mu sąsiadka zeszła.
– Ale zeszła tak po prostu czy ktoś jej pomógł? – Krzysztof nieco się jednak zainteresował.
– Nie wiem, zeszła chyba, stara była.
Posterunkowy Gaweł przewrócił oczami.
– To może powinni zadzwonić po karawan, a nie po nas, co? Serio nie masz lepszych rzeczy do roboty? Bo ja na przykład napiłbym się kawy, zanim mi całkiem ostygnie.
Posterunkowy Gruszka wydawał się być nieco zbity z tropu. Nie spodziewał się takiej reakcji po Krzyśku, zwłaszcza że jeszcze kilka chwil temu narzekał mu na nudę.
– Dobra, stary, przestań się zgrywać. Pojedziesz na Zieloną zobaczyć, co to za denatka?
– Niech ci będzie. Ostatecznie kawa nie zając – westchnął posterunkowy.
Niechętnie odstawił kubek. Rozleniwił się tym nicnierobieniem i chyba przyzwyczaił już do myśli, że dziś nie będzie musiał się jakoś strasznie wysilać. Wystarczyła chwila i zapach świeżo zmielonej kawy (no dobra, niech będzie, że rozpuszczalnej lury, ale przecież nie będzie narzekał), żeby dopadł go solidny leń. Poza tym za oknem właśnie się rozpadało i wiało jakoś tak nieprzyjemnie. Najchętniej zostałby w środku, ale jak sam mówił, „służba nie drużba”. Zebrał się tylko, zerknął na mapę, gdzie ta Zielona, i wyszedł w mroźny, lutowy poranek jak zwykle zbawiać świat.
Aldona obudziła się niewyspana. Jakoś nie potrafiła się wysypiać, leżąc sama w łóżku. Trochę było jej smutno, bo Radzio obiecał wczoraj, że wróci zaraz po pracy, a potem nagle zadzwonił, że matka źle się poczuła i musi do niej jechać. I że najpewniej nie wróci na noc. Wiadomo, jeśli ktoś źle się czuje i tym kimś jest dodatkowo własna mama, nic innego nie powinno się liczyć. Szczerze mówiąc, rozczulała ją bardzo postawa Radzia. Niejeden facet nie miałby czasu albo wykręciłby się sianem, a on nie – zmęczony po pracy od razu pojechał opiekować się własną rodzicielką. Szlachetne. Szkoda tylko, że w tym wszystkim Aldona czuła się najbardziej poszkodowana.
Wiadomo, nie narzekała jakoś specjalnie, bo i też nie miała na co – Radeo był przecież przystojny i szarmancki. Kiedy szli razem ulicą, wszystkie kobiety, te młode i te starsze, wodziły za nim rozmarzonym wzrokiem. A on należał tylko do niej – do Aldony Zasady-Mężyk, której mąż wiecznie próbował wmówić, że jest nic nie warta, brzydka i stara. No dobra, większość tych epitetów wymyśliła sobie sama, bo przecież Szczepan nigdy ich nie użył, ale przy nim czuła się jakaś taka… mało kobieca. Przy Radziu dopiero rozkwitła niczym ta lilia wodna. Ach, uwielbiała czuć się prawdziwą damą, a Radeo traktował ją właśnie w ten sposób. Mówią, że faceci późno dorastają, ale patrząc na obu mężczyzn Aldony, można by dojść do wniosku, że albo u Szczepana proces dorastania zakończył się przedwcześnie, albo to Radek dorósł zdecydowanie za szybko. Dopiero ten drugi był w stanie obudzić w niej prawdziwą lwicę i zaspokoić najbardziej skryte potrzeby, nawet te, o których do tej pory nie miała bladego pojęcia. Tak czy inaczej, póki co odejście od męża Aldona widziała jako jedną z najlepszych decyzji w swoim życiu. Przy tym pierdole skończyłaby pewnie w filcowych kapciach, na wytartej kanapie, gapiąc się bezmyślnie w jakiś telewizyjny odmóżdżacz. Radeo za to fundował jej emocjonalny rollercoaster – pokazał wielki świat, którego inaczej pewnie nie miałaby nawet możliwości dotknąć. Co z tego, że był młodszy od niej o prawie trzynaście lat? Sam mówił, że mu to wcale nie przeszkadza i że Aldona jest jak wino – im starsza, tym lepsza. A ona mu wierzyła, bo przecież nie było powodu, dla którego miałby ją okłamywać. Przy nim zupełnie nie bała się starości. Była pewna, że bez względu na wiek Radek zawsze będzie przy niej i w razie czego zaopiekuje się nią jak mamusią. Bo przecież tak się właśnie zachowuje prawdziwy mężczyzna, którym jej wybranek niewątpliwie był. I to w każdym aspekcie.
Radeo nie mógł już dłużej. Co prawda usta Mariolki rzeczywiście wyprawiały cuda, ale po kolejnym razie czuł się zwyczajnie zmęczony, a ta niewyżyta kobieta ciągle była gotowa na więcej. Zupełnie nie przyjmowała do wiadomości, że facet, choćby młody i aktywny, ma przecież swoje limity. Matko! Do tej pory Radek nigdy nie pomyślał o seksie jako sporcie ekstremalnym, ale dzisiaj musiał przyznać, że jego kondycja wymaga sporej poprawy. Najgorsze, że tego nie da się wycisnąć na siłowni ani nawet wybiegać. Jedynym sposobem na podniesienie swojej wytrzymałości jest regularny trening. No nic, coś na pewno wymyśli.
Tymczasem pozbierał się ukradkiem, kiedy Mariolka poszła się odświeżyć, zapowiedział, że zaraz będzie z powrotem i będą mogli zabawić się jeszcze raz, i po cichu wyszedł z jej mieszkania. Kręciło mu się w głowie od nadmiaru emocji, wrażeń i zwykłego fizycznego wyczerpania. Mimo że dziewczyna wymęczyła go okrutnie i czuł się teraz jakby go ktoś połknął, wymemłał i wypluł, obiecał sobie, że jeszcze tu wróci. Już pal licho ten starodawny wystrój wnętrza, a nawet te jej za długie paznokcie i rzęsy od grizzly, tego, co wyprawiała swoimi wielkimi ustami, nie sposób było porównać do niczego innego. No, może do wybuchu atomówki. Takiego loda zwyczajnie się nie zapomina.
Miał małe wyrzuty sumienia, że nakłamał Aldonie, ale przecież, jak mówił jego świętej pamięci ojciec, „przy jednej dziurze to i kot zdycha”. Póki miał więc jeszcze siły i fantazję, musiał popróbować różnych opcji, a kiedy już dobiegnie sędziwej czterdziestki, będzie miał okazję się ustatkować. Miał nadzieję, że Aldona to zrozumie. W końcu sama lata świetności ma już prawie za sobą i pewnie z niejednego pieca chleb jadła – dlatego on, póki jest młody, też powinien się wyszaleć. Poza tym za pomoc chorej mamusi nabił sobie dodatkowe punkty u Aldony, więc jakby nie było, noc poza domem wyszła mu na dobre. Laski w tym wieku lubią takie ckliwe historyjki. Zresztą, nie zamierzał się ani za bardzo przejmować, ani nikomu tłumaczyć. Jest młody, z Mariolką było bosko, a Aldona nie musi o niczym wiedzieć. Co z oczu, to i z serca. Tymczasem wracał do domu zmęczony i z nadzieją, że w końcu się porządnie wyśpi. Zasłużył jak nikt.