Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Niepublikowana wcześniej w Polsce książka Kristin Hannah, autorki uwielbianych na całym świecie powieści „Słowik” oraz „Zimowy ogród”.
Życie prywatne światowej sławy lekarki Madelaine Hillyard dalekie jest od ideału. Kochająca, lecz przepracowana samotna matka nieustannie kłóci się z nastoletnią córką. Lina desperacko stara się odnaleźć ojca, który odszedł przed jej narodzeniem.
Czy konfrontacja z bólem i ranami z przeszłości jest konieczna?
W dodatku życie Madelaine komplikują tak od siebie różni bracia DeMarco. Podczas gdy ksiądz Francis DeMarco zawsze jest gotów podać jej pomocną dłoń, to jego brat Angel już dawno przyjął rolę niegrzecznego chłopca. Skrzywdził Madelaine, lecz teraz, gdy sam potrzebuje ratunku, znów pojawia się w jej życiu i oczekuje wsparcia.
Lecz czy pomoc potrzebującemu to jej obowiązek?
I czy skrzywdzona musi pragnąć pojednania?
„Czuła, pięknie opowiedziana historia o emocjonalnej dojrzałości, przebaczeniu i cudach, które naprawdę się zdarzają.” Publishers Weekly
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 480
1
Reporterzy żyli tym wydarzeniem od wielu dni. Nagłówki biły po oczach. Celebryci, którzy zjechali do prowincjonalnego miasteczka w Oregonie, plotkowali o narkotykowych balangach i innych ekscesach. Urządzono tę imprezę, żeby uczcić zakończenie zdjęć do głośnego filmu, a takie fety nigdy dotąd nie odbywały się w LaGrangeville. Przez całe lata Elks Hall służył do zwyczajnych spotkań, tymczasem dziś wieczorem w sali pulsowała głośna, agresywna muzyka. W oknach sunących limuzyn odbijały się sylwetki mieszkańców miasteczka i fotografów stłoczonych na wąskiej głównej ulicy. Wszyscy czekali na to wydarzenie; coś wystrzałowego w absolutnie hollywoodzkim stylu.
Tyle artykułów, wywiadów, taki zlot paparazzich, a jednak nikt nie podejrzewał, że najbardziej proroczy okaże się tytuł w „Enquirerze”: „Za taką imprezę warto dać się pokroić”.
Angel DeMarco wynurzył się z kokonu klimatyzowanej limuzyny. Przez mgłę papierosowego dymu i wiszącej w powietrzu mżawki widział tłum zebrany na ulicy. Pozbawione twarzy ciała stłoczone za żółtą policyjną taśmą.
– To on, to DeMarco!
Ruszyły kamery. Deszcz sprawiał surrealistyczne wrażenie w rozszczepionych pasmach srebra i plamach ostrego światła na ciemnej ulicy.
– Angel, popatrz tutaj! Angel! Angel! Angel!
Te oznaki uwielbienia wywołały u niego dreszcz ekscytacji. Boże, jak on kochał tę swoją sławę! Zaciągnął się papierosem, powoli wypuścił dym i posłał w stronę gapiów uśmiech, ten uśmiech, który magazyn „People” dopiero co, bo zaledwie w zeszłym tygodniu, nazwał uśmiechem o mocy dwudziestu tysięcy megawatów. Pomachał dłonią z papierosem. Strużka szarego dymu zakreśliła spiralę w powietrzu.
Odsunął się na bok, dając partnerce – wyleciało mu z głowy, jak ma na imię – wysiąść z samochodu.
Wyłoniła się powoli. Pierwsza wychynęła z ciemności długa, smukła noga w czarnym pantoflu na wysokiej szpilce. Obcasy głośno stuknęły o chodnik. Dziewczyna wychyliła się do przodu, zarzuciła burzą kręconych tlenionych włosów, zademonstrowała efektownie głęboki dekolt, po czym energicznie wydobyła się z auta. Obciągając różową lateksową suknię, niby mimochodem odwróciła się w stronę tłumu, uśmiechnęła się i pomachała.
Angel musiał oddać jej sprawiedliwość: ta kobieta wiedziała, jak odpowiednio wykorzystać swoje atuty.
Wziął ją za rękę i pociągnął ku rozentuzjazmowanym fanom. Jej idiotycznie wysokie obcasy stukały i zgrzytały na śliskim chodniku, lecz ten odgłos szybko utonął we wrzawie, gdy tłum zobaczył, że on, Angel, idzie do nich.
Małolaty z piskiem wyciągały do niego ręce. Kilka z nich rozpoznawał – zapamiętał te piegowate twarze małomiasteczkowych nastolatek, które urywały się ze szkoły, żeby patrzeć, jak kręcą film. Zbite w gromadkę, dzień w dzień wystawały za ogrodzeniem, popiskując, chichocząc i chlipiąc za każdym razem, gdy wychodził z przyczepy do swoich scen.
Te wielbicielki niczego od niego nie chciały poza obecnością. Mógł być nieobliczalny, niedojrzały, egoistyczny, lecz ich to nie ruszało – liczyło się, że dawał z siebie wszystko na ekranie. Wodząc oczami po tłumie, posłał w ich stronę najszerszy, najbardziej seksowny uśmiech. Każdej z tych dziewczyn, patrząc na nią i tylko na nią, poświęcił moment równy jednemu uderzeniu serca.
– Angel, dasz nam autograf? Jak ci się podoba w LaGrangeville? Kiedy film wejdzie na ekrany? Najpierw pokażecie go tutaj?
Pytania jak zawsze padały z deszczowej mgły niczym rzutki. Niektóre słyszał, niektóre mu umykały, ale wiedział, że to nie ma znaczenia. Ci ludzie nie oczekiwali odpowiedzi, chcieli tylko być blisko niego, pragnęli, aby kilka kropli jego hollywoodzkiego blichtru na sekundę spłynęło na ich zwykłe życie.
– Angel, mogę sobie zrobić z tobą zdjęcie?
Podniósł wzrok znad kartki, na której pisał autograf, i zatrzymał go na dziewczynie. Była niska i pulchna, kędzierzawe włosy okalały policzki podobne do spodków.
W mgnieniu oka ją ocenił – takie jak ona nie dostają zaproszeń na najlepsze imprezy i desperacko udają, że wcale im na tym nie zależy.
Znał to. Nawet teraz, po wielu latach, pamiętał, co czuje nastolatek, który liże lody przez szybę. Jak to boli.
Uśmiechnął się do niej, a ona otworzyła oczy ze zdumienia. Patrzyła na niego, jakby podarował jej księżyc, a jemu to spojrzenie obcej osoby rozgrzało krew jak narkotyk.
– Jasne, skarbie, będę zaszczycony.
Odbił od swojej towarzyszki i zanurkował pod policyjną taśmą. Poczuł na sobie dotyk wielu rąk; gładziły go po marynarce, burzyły mu włosy. Dawniej ta niepożądana bliskość go drażniła, ale nauczył się z tym żyć, a nawet mu to schlebiało, o ile fani nie posuwali się za daleko. Otoczył dziewczynę ramieniem i przygarnął do siebie, chowając się z nią pod okapem starego ceglanego budynku. Inna dziewczyna – wysoka i smukła – błyskawicznie zrobiła im zdjęcie.
– Ślicznie dziś wyglądasz – pochwalił.
Grubaska miała na sobie długą suknię z białej satyny.
– Zjazd absolwentów – wysepleniła, niemal oślepiając go srebrem aparatu na zębach.
Zjazd absolwentów. Dawno nie słyszał tych słów, całe wieki ich nie słyszał i nagle poczuł się staro. Gdyby był ojcem tej dziewczyny, patrzyłby, jak ona się stroi na szkolne tańce. Ciekawe, jakie to uczucie…
Szybko odsunął od siebie te nieco nostalgiczne myśli.
– Gdzie twój chłopak?
Pulchne policzki dziewczyny oblał rumieniec.
– Nie mam chłopaka. Ja i tamte koleżanki… pomyślałyśmy, że pójdziemy popatrzeć. Byłyśmy w komitecie wystroju sali…
Na ułamek sekundy zniknął Angel DeMarco, gwiazdor filmowy; zastąpił go Angelo DeMarco, dzieciak z biednej dzielnicy.
– Gdzie ta potańcówka? – zapytał cicho.
– W liceum… – Skinęła głową w głąb ulicy. – W sali gimnastycznej.
Zanim zdążył pomyśleć, wziął dziewczynę za rękę i ruszył z nią chodnikiem. Tłum zamilkł i zaraz zaczął się przed nimi rozstępować.
– Angel!
Usłyszał wołanie, przystanął, obejrzał się. Val Lighter, jego agent i przyjaciel, stał obok Lateksowej Kiecki. Oboje machali do niego.
– Gdzie się wybierasz?! – krzyknął Val i pstryknął niedopałkiem na jezdnię. – Czekają na ciebie w sali.
Angel uśmiechnął się. Najlepsza rzecz, jaką dawała sława – czekanie na niego.
– Zaraz wrócę.
Nie przestając się uśmiechać, przeprowadził oniemiałą dziewczynę przez jezdnię. Razem weszli do sali gimnastycznej z dekoracją zrobioną z chyba dziesięciu rolek papieru toaletowego. Na scenie zespół potwornie głośno grał własną, rąbaną wersję Crazy for You Madonny.
Słyszał zaskoczone sapnięcia, gdy prowadził dziewczynę na parkiet. Kątem oka widział wskazujące ich palce. Pobrzękiwały odstawiane kieliszki, urywały się chichoty.
Nie rozglądał się. Patrzył na dziewczynę, wyłącznie na nią.
– Mogę prosić?
Otworzyła usta, chciała odpowiedzieć, ale zdobyła się tylko na ciche piśnięcie.
Wziął ją w ramiona i odtańczył z nią ostatnich trzydzieści sekund piosenki.
Potem wycofał się i w zaskakująco dobrym humorze długimi krokami opuścił salę.
Bawiąca się młodzież tłoczyła się teraz wokół nowej królowej.
– Jakie to wzruszające – wycedził ironicznie głos na zewnątrz.
Angel zmusił się do uśmiechu.
– Grupa wiekowa od jedenastu do siedemnastu – odparł oschle. – To moi widzowie.
Val klepnął go w plecy i wyciągnął na deszcz.
– Na Boga, będziesz miał baby chlipiące na Hard Copy1 i zaproszenia od nastolatek na bale maturalne.
– Taa, wiem. No to chodźmy na to przeklęte przyjęcie. Muszę się napić.
Przebiegli przez jezdnię. Partnerka Angela stała na deszczu dokładnie w tym samym miejscu, gdzie ją zostawił. Przez ułamek sekundy żałował, że nie przywiózł ze sobą kogoś innego – kogoś, na kim by mu zależało – ale jakoś nikt taki nie przychodził mu do głowy.
Zirytowany tą myślą, chwycił swoją towarzyszkę za rękę i pociągnął w stronę Elks Hall. Pochyleni wbiegli do budynku i po kilku skrzypiących schodach weszli do przestronnego pomieszczenia. Słabe światło podsufitowych lamp przedzierało się przez mrok i rzucało mętne złote plamy między cieniami. Na piętrze heavymetalowa kapela wprawiała w drganie deski podłogi. Pył sypał się ze szczelin. Wzdłuż ściany w głębi ustawiono prowizoryczny bar. Z tuzin celebrytów i kręcących się przy nich lokalnych szpanerów sączyło alkohol.
Angel poczuł się, jakby znowu był domu. Wciągnął głęboki, pełen zadowolenia oddech. W tej chwili wszystko mu się podobało – łomot muzyki, mdlącosłodki zapach marihuany, wilgotna woń zbyt wielu ciał zgromadzonych na stosunkowo małej przestrzeni. Val wymruczał pospieszne pożegnanie – było tam coś o bzykaniu – i wtopił się w tłum.
– Napijesz się? – zapytała przymilnie partnerka Angela.
Chciał odpowiedzieć, lecz zanim zdążył, poczuł ucisk w piersi. Skrzywił się i zrobił kilka kolistych ruchów barkiem, żeby rozciągnąć mięśnie.
– Dobrze się czujesz? – Zaniepokojona ściągnęła brwi.
Ból zelżał. Uśmiechnął się do panny jak-jej-tam.
– Tak reaguje moje ciało na brak alkoholu – oznajmił lekceważąco, otoczył ramieniem talię obleczoną lateksem i oparł dłoń na biodrze z zażyłością, której ani nie czuł, ani nie potrzebował w tym konkretnym wypadku.
– Tequila? – Błysnęła licówkami w szerokim uśmiechu.
Uśmiechnął się.
– Czytałaś „Enquirera”. Niegrzeczna dziewczynka. – Przyciągnął ją do siebie. Zapach perfum o nucie gardenii wypełnił mu nozdrza. – Wiesz, co robię niegrzecznym dziewczynkom?
Zwilżyła wargi.
– Słyszałam – wymruczała.
Popatrzył jej w oczy z mocno wytuszowanymi rzęsami i niebieskim cieniem na powiekach i zobaczył tam swoje odbicie. Na sekundę ogarnęło go rozczarowanie, że to wszystko przychodzi tak łatwo i natychmiast o tym zapomniał. Problem w tym, że był zbyt trzeźwy. Znieczulony alkoholem czy dragami, stawał się Angelem DeMarco, aktorem nominowanym do Nagrody Akademii Filmowej. Wtedy był kimś, a potrzebował tego jak powietrza.
– Przyniesiesz mi drinka, skarbie?
Cmoknęła go w policzek, wywinęła się spod jego ramienia i popłynęła przez salę do bufetu. Miała idealne, chirurgicznie skorygowane ciało, a wszystkie wgłębienia i wypukłości opinał różowy lateks.
Serce mu przyspieszyło, brakowało śliny w ustach. Oparł się o ścianę pokrytą pozadzieraną boazerią i zaczął snuć wizje o sposobach, w jakie wykorzysta to jej boskie ciało. Myśl o nich splątanych w uścisku, nagich, naćpanych i…
Pojawiło się pieczenie w przełyku i za mostkiem. W pierwszej chwili je zignorował – to tylko brak alkoholu, lecz gdy mroczki zawirowały mu przed oczami, żołądek podszedł do gardła, wiedział już, co się dzieje.
– O Boże…
Oderwał się od ściany i poczuł ją, tę niewidoczną dłoń miażdżącą mu klatkę.
Ostrzegawcze dzwonki w głowie zagłuszyły łomot muzyki. Łapczywie chwytał zadymione powietrze, usiłując napełnić nim płuca. Ból wgryzał się w klatkę piersiową i spływał w dół lewego ramienia, wywołując mrowienie w gorących palcach. Przytrzymał się śliskiej drewnianej poręczy. Obluzowana jak stary ząb zachybotała się pod jego ciężarem.
– Chryste…
Nie tutaj, nie teraz…
Zimny pot perlił się na linii włosów, rozchwierutane schody na parkiet do tańca rosły mu w oczach. Ciemne stopnie zachodziły na siebie i wydłużały się jak tamten korytarz w filmie Poltergeist. Przez ułamek sekundy widział JoBeth Williams z krzykiem zbiegającą w bezmiar.
Co takiego ona krzyczała? Usiłował skupić myśli na tym bezsensownym pytaniu. Nieważne, byle tylko wyciszyć ten zamęt w piersi.
– Angel?
Dopiero po chwili rozpoznał swoje imię. Spróbował podnieść głowę, ale nie mógł się ruszyć. Serce mu łomotało i waliło jak nienaoliwiona, zacinająca się maszyneria. Oblizał spierzchnięte wargi i unosząc powoli głowę, próbował ułożyć usta w cholerny uśmiech.
Ta kobieta – Judy, nagle sobie przypomniał – stała przed nim z butelką tequili i dwoma kieliszkami. Solniczkę miała w dekolcie, wetkniętą w rowek między piersiami.
– Angel? – Rysy jej ładnej, starannie pomalowanej twarzy ściągnął grymas zagubienia.
– Nie… – To słowo padło na świszczącym oddechu i zawisło w powietrzu. Usiłował coś dodać, ale myśli się rwały, wzrok mętniał. Chryste, tak bardzo go boli, nie może oddychać. – Nie… czuję się dobrze. Ściągnij Vala.
Przez jej twarz przemknął cień przerażenia. Spojrzała w górę, na schody, a potem na chmarę imprezowiczów i bezradnie ściągnęła brwi.
Angel puścił poręcz i chwycił ją za smukły nadgarstek. Z cichym sapnięciem spróbowała uwolnić rękę. Nie puścił jej, trzymał się tej kobiety całym swoim jestestwem. Patrzył na nią i starał się zachować spokój, usiłował oddychać.
– Sprowadź…
Przeszył go rozpalony do czerwoności ból, zmiażdżył pierś. Bezradny, stał chwiejnie i dyszał ciężko z dłonią przyciśniętą do serca. Bolało, och, Jezu, jak bolało, od lat nie pamiętał takiego bólu.
– Proszę… – wydyszał – nie pozwól… mi…
Umrzeć. Chciał powiedzieć: „Nie pozwól mi umrzeć”, ale nie zdążył dokończyć, bo świat zakryła czerń.
Obudziło go pikanie kardiomonitora. Komputerowo generowany dźwięk, elektryczny, odczłowieczony.
I piękny, Chryste, jaki piękny.
Żył. Udało się, kolejny raz pokonał tego skurwiela, ponurego kosiarza.
Wyczuwał obecność leków w krwiobiegu. Przymulające działanie demerolu dawało złudzenie dryfowania w ciepłym, kojącym morzu. Wiedział, że specyfik wkrótce przestanie działać i powróci tamten ból miażdżący żebra, dźgający płuca i serce. Nie zamierzał się tym przejmować. Żył.
Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Buty na gumowych podeszwach zaplaskały o posadzkę – na bank pokrytą białym nakrapianym gumoleum – i zatrzymały się przy jego łóżku.
– Widzę, panie DeMarco, że już pan nie śpi.
Niski męski głos. Zasadniczy.
Lekarz. Kardiolog.
Powoli uniósł powieki. Stał nad nim wysoki, chudy jak szczapa mężczyzna z pobrużdżoną twarzą i surowymi czarnymi oczami. Nieokiełznane siwe włosy sterczały we wszystkich kierunkach. Einstein na diecie slimfastu.
– Jestem doktor Gerlaine, ordynator oddziału kardiologii w Valley Hospital w LaGrangeville.
Lekarz pochylił się, przysunął sobie krzesło, usiadł i zaczął przeglądać kartę Angela.
I znowu to samo – podsumował Angel w myślach. Rutynowy występ.
Gerlaine zamknął dokumentację.
I to pedantyczne składanie karty, cholernie znamienny gest – pomyślał, obserwując lekarza spod rzęs.
– Jest pan bardzo chorym młodym człowiekiem, panie DeMarco.
Angel odpowiedział uśmiechem. Nadal żył, oddychał, a lekarze od lat częstowali go podobnymi tekstami. „Igra pan z losem, panie DeMarco, musi pan zmienić tryb życia… zmienić tryb życia… zmienić tryb życia…”. Miał te słowa nagrane w głowie, taśma przesuwała się i cofała, odtwarzana z milion razy w ciemności nocy, lecz on nie chciał zmieniać swojego życia, trzymać diety, ćwiczyć czy przestrzegać zasad.
Miał trzydzieści cztery lata i dawno temu wszedł na mroczną drogę buntu dla samego buntu. Wiedział, że takie puste życie nie ma sensu, a jednak właśnie takie mu pasowało. Nikt na niego nie liczył ani go nie potrzebował. Przeskakiwał z imprezy na imprezę niczym akrobata, zalewał się w trupa, wyrywał jakąś laskę, bzykanko i ruszał dalej.
– No tak, tak. Jasne.
Gerlaine zmarszczył czoło.
– Rozmawiałem z pańskim lekarzem w Nevadzie.
– Nie wątpię.
– Mówił, że był pan udręką dla kardiologów.
– Dlatego lubię doktora Kennedy’ego. Jest uczciwszy od większości konowałów.
Gerlaine wsunął kartę z powrotem w koszulkę.
– Doktor Kennedy powiedział, że pół roku temu ostrzegał pana, iż po kolejnym epizodzie kardiologicznym wpadnie pan – to jego słowa, nie moje – w gówno po kokardę. I, synu, głębiej już się nie da.
Angel prychnął śmiechem.
– Niech pan zwolni, doktorze, nie nadążam za tym waszym medycznym żargonem.
– Kennedy uprzedzał, że lubi pan żartować. Niestety, ja nie widzę tutaj nic śmiesznego. Jest pan młody. Podobno sławny i bogaty, według pielęgniarek w dyżurce.
Angel pomyślał o zamieszaniu, jakie musi wywoływać jego obecność, i poczuł przypływ adrenaliny.
– Nie mylą się, wszystko się zgadza.
Lekarz zamilkł na chwilę.
– Panie DeMarco, widzę, że pan nie traktuje sytuacji odpowiednio poważnie. Od dawna pan choruje. Infekcja wirusowa, którą pan przeszedł jako nastolatek, osłabiła serce. A pan mimo wszystko pije, pali i ćpa. Oto przykra prawda: niszczy pan serce w zawrotnym tempie i jeżeli szybko czegoś nie zrobimy, być może nie będziemy w stanie już nic dla pana zrobić.
– Już to słyszałem. Ale nadal tu jestem, doktorze. A wie pan dlaczego?
Lekarz zmierzył go wzrokiem.
– Na pewno nie dlatego, że przestrzega pan zaleceń lekarzy.
– No nie. Oto mój sekret, doktorze. – Obniżył głos do konspiracyjnego szeptu. – Tylko dobrzy ludzie umierają młodo.
Gerlaine odchylił się na krześle i w zadumie przyglądał się Angelowi.
– Ma pan żonę, panie DeMarco? – zapytał.
Angel spojrzał na niego z odrazą.
– Chyba lepiej, żebym nie miał.
– Dzieci?
Błysnął zębami w uśmiechu.
– O ile wiem, nie.
– Doktor Kennedy mówił, że przez te wszystkie lata, gdy pana leczył, nigdy nie widział, żeby w szpitalu odwiedził pana ktoś poza pańskim agentem i zgrają reporterów.
– Doktorze, co to właściwie ma być? Makabryczna zabawa w „Oto twoje życie”? Zamierza pan ściągnąć pedagoga szkolnego z ogólniaka, żeby potwierdził, że nigdy z nikim nie było mi po drodze?
– Nie. Chcę wiedzieć, kto będzie pana opłakiwał, jeśli pan umrze.
To było okrutne; miało zaboleć i zabolało. Nagle Angelowi przyszedł na myśl Francis, jego brat. I jednocześnie obudziło się wspomnienie dzieciństwa, a z nim nostalgia; bolesna, a zarazem słodka. Nozdrza wypełnił zapach trawy, deszczu i morza.
Myśli o przeszłości wywołały poczucie… wyobcowania. Wiedział, że znajomi z Hollywood byli tylko znajomymi. Nie miał wśród nich takich przyjaciół, jakim kiedyś był brat. Oni, ta banda pochlebców, go nie widziała, dla nich liczyła się chwilowa atrakcja, jaką była praca przy filmie.
Poczuł ukłucie żalu, tęsknotę za tym wszystkim, od czego uciekł, za bratem, którego opuścił.
Zdecydowanie stłumił te emocje i odpowiedział lekarzowi twardym spojrzeniem. Najchętniej posłałby go do diabła, ale cholera, ten człowiek był mu potrzebny. Nadszedł czas, żeby użył swojego uroku, który tak szybko i daleko go zaniósł.
– No oczywiście, ma pan doktor rację. To stąd pewnie wzięło się powiedzenie: „ciężki jak zawał”. No cóż, przyrzekam, że od dziś poważnie zajmę się swoim zdrowiem. Koniec z narkotykami, no, może prawie koniec. I odstawię alkohol. Tylko piwo. Piwo mogę, tak?
Gerlaine patrzył na niego z nieukrywanym przygnębieniem.
– Panie DeMarco, jeżeli pan szybko tego nie zrobi, wkrótce pan umrze. A razem z panem wszystkie marzenia i plany, jakie tam pan ma. Drugiej szansy nie będzie.
Angel uśmiechnął się. Ograny trick.
– Proszę zdefiniować „wkrótce” dla naszych widzów.
Tak jak oczekiwał, Gerlaine odpowiedział wzruszeniem ramion.
Angel uśmiechnął się triumfująco. Zawsze to samo – wzruszenie ramion, które w lekarskiej mowie ciała mówiło: gdzieś pomiędzy następną sekundą a rokiem 2012. Oni nie mieli żadnych konkretnych odpowiedzi, jedynie rady, coraz więcej rad.
– Umrę któregoś dnia, jeśli to ma pan doktor na myśli. Cóż, pana też kiedyś to czeka.
– Nie, nie to miałem na myśli – sprostował spokojnie lekarz. – Jeżeli pan czegoś nie zrobi, panie DeMarco, sądzę, że umrze pan jeszcze w tym roku.
Z twarzy Angela zniknął buńczuczny uśmiech.
– W tym roku? Przecież mamy prawie październik.
– Zgadza się.
Nie dowierzał własnym uszom. Coś było nie tak, może pogorszył mu się słuch.
– Żartuje pan?
Gerlaine spojrzał na niego z wyższością.
– Panie DeMarco, ja nie żartuję z pacjentami, ja ich informuję.
W tym roku. Dotąd nikt mu czegoś takiego nie powiedział. Owszem, były ostrzeżenia dotyczące bliższej i dalszej przyszłości. Kazania o skutkach nadużywaniu alkoholu, palenia i tłustej diety.
Najchętniej przyłożyłby w coś z całej siły, walnął pięścią w ceglany mur, tak żeby poczuć znajomy ból promieniujący do ramienia.
– To niech mnie pan zreperuje – warknął. – Rozetnie i naprawi szkody.
– To nie takie proste, panie DeMarco. Zmiany po ostatnim epizodzie są zbyt rozległe. Konsultowałem się z Chrisem Allenfordem ze szpitala St. Joe’s i jego opinia pokrywa się z moją; żaden zabieg na sercu nie wchodzi w grę.
Zmiany. Zbyt rozległe.
Złe słowa, bardzo złe.
– Chce pan powiedzieć, że nie da się nic zrobić, żeby mnie uratować i muszę umrzeć?
– Nie. Mówię, że żadna standardowa operacja kardiologiczna nie wchodzi w grę. Na to już za późno. Potrzebne panu nowe serce.
– Nie. Chyba nie myśli pan o…
– Transplantacji.
Angelowi na ułamek sekundy zaparło dech. Lodowaty strach wbił się klinem w serce.
– Jezu – wysapał z oddechem. – Jezu…
Transplantacja. Nowe serce. Cudze serce w jego piersi. Serce zmarłej osoby. Bijące, bijące.
Podniósł oczy na Gerlaine’a. Wysilił się na uśmiech.
– Nie ma mowy. Ja nie kupuję nawet używanych samochodów. – Starał się nadać głosowi normalne brzmienie, ukryć strach.
– To nie temat do żartów, panie DeMarco. Choroba jest w końcowym stadium, naprawdę jest źle. Umrze pan, o ile nie dostanie pan zdrowego serca. Wpiszemy pana na listę oczekujących na przeszczep i miejmy nadzieję, że dawca szybko się znajdzie.
Dawca. Już na samą myśl zbierało mu się na wymioty.
– I co, zrobicie ze mnie Frankensteina?
– Panie DeMarco, ta operacja różni się od standardowych procedur. To oczywiste, że pojawią się wytyczne dotyczące ograniczenia aktywności, przestrzegania diety, ale przy pewnej zmianie trybu życia…
Niemal odebrało mu mowę.
– Jezu Chryste… – wychrypiał.
– Mamy świetnych psychiatrów, którzy służą profesjonalnym wsparciem w takich sytuacjach…
– Czyżby? – warknął.
Wiedział, że w tej chwili powinien wykorzystać swój czar, próbować osiągnąć to, co chciał, podlewając słowa miodem, nie sikami, ale brakowało mu siły. Miał wrażenie, że spada z wysokiego klifu w ciemną, głęboką otchłań. Przez tę bezradność był gotów krzyczeć z gniewu.
– Panie ordynatorze oddziału kardiologii szpitala w LaGrangeville, ile transplantacji serca ma pan na swoim koncie?
– Ani jednej, ale…
– Właśnie, ale. Nie wierzę w ani jedno pańskie słowo. Ani jedno. Rozumie pan? Proszę załatwić mi przelot do najlepszej kliniki transplantacyjnej w tym kraju. – Wbił wściekłe spojrzenie w lekarza. – Natychmiast.
Gerlaine powoli podniósł się z krzesła.
– Kennedy ostrzegał mnie, że źle pan to przyjmie.
– Źle przyjmę? – Angel ironicznie wykrzywił usta. – Źle przyjmę? To jakiś żart?
Gerlaine odstawił krzesło i z westchnieniem pokręcił głową.
– Załatwię transfer. Dla pana najlepszym miejscem będzie St. Joseph’s Hospital w Seattle. Doktor Allenford należy do czołowych specjalistów w zakresie chirurgii sercowo-naczyniowej w kraju.
– W Seattle? – Serce Angela wpadło w łopot, a idiotyczny monitor zaczął pikać i migotać. – Jezu Chryste, to jakaś komedia pomyłek. – Rozwścieczony z trudem oddychał. – Pan mnie wysyła do domu.
– Naprawdę? – Ordynator się rozpogodził. – Nie wiedziałem, że pan jest z Seattle. W takim razie…
– Jeżeli ktoś się o tym dowie, ktokolwiek, natychmiast pozwę ten cholerny szpital i załatwię, że będzie pan, szanowny doktorze, opróżniał nocniki w jakimś domu spokojnej starości. Dotarło?
– Panie DeMarco, niech pan będzie rozsądny. Przywieziono tu pana z hollywoodzkiego przyjęcia. Wszyscy widzieli.
– Nikt nie może się dowiedzieć, że potrzebne mi nowe serce. A pan, doktorze, wykombinuje, jak to ukryć.
Lekarz popatrzył na niego z góry i zmarszczył brwi.
– Ma pan dziwne priorytety…
– Tak, tak, jasne. A teraz proszę opuścić mój pokój.
Gerlaine pokręcił głową i bez słowa skierował się do wyjścia. Odwrócił się jeszcze z ręką na klamce, posłał Angelowi długie, zmartwione spojrzenie i wyszedł.
Kliknął zamek w drzwiach. Mrożąca cisza osiadła na ścianach w mdłym kolorze i nakrapianym gumoleum. I tylko monitor pikał.
Angel leżał ze wzrokiem utkwionym w zamknięte drzwi. Krew szumiała mu w żyłach, pulsowała w skroniach i przeciskała się przez umęczone zastawki serca. Miał lodowate palce i skrócony oddech.
Transplantacja.
Chciał zbyć śmiechem ten pomysł, wmówić sobie, że postawili mu błędną diagnozę w kiepskim szpitalu na zadupiu i częściowo nawet w to wierzył. Ale gdzieś głęboko, w ciemnym miejscu w duszy dawno zagnieździł się lęk, którego nie zagłuszał ani alkohol, ani narkotyki.
Transplantacja.
To słowo wirowało mu w głowie.
Transplantacja… transplantacja… transplantacja…
Chcieli mu wyciąć serce.
W organizmie Angela kojąco krążyły lekarstwa. Powieki mu opadały, w ociężałym ciele rozchodziło się przyjemne wrażenie ciepła. Świadomość odpływała i powracała przy monotonnym tykaniu ściennego zegara.
Dom. Wysyłali go do domu.
Nie chciał o tym myśleć, ale wspomnienia były natrętne. Tym razem nie miał tabletek, alkoholu i kobiet, tego wszystkiego, co mogłoby je zagłuszyć, a bez narkotycznego pancerza był tak cholernie bezbronny. Zamknął oczy i stopniowo, bardzo powoli antyseptyczny szpitalny zapach wywiała balsamiczna, wilgotna bryza. Już nie słyszał pomruku monitora, zagłuszył go warkot silnika…
Znowu miał siedemnaście lat, jechał na motocyklu, harleyu-davidsonie, za który zapłacił własną duszą. Silnik pod nim dudnił i mruczał. Jechał bez końca. Zorientował się dopiero, gdzie jest, gdy zatrzymały go światła. Nad sygnalizatorem krzywo wisiał drogowskaz: Pole Kempingowe Wagonewheel Estates.
Dodał gazu, przejechał tuż obok jednej przyczepy i ominął kilka kolejnych. Każdy z tych domów na kółkach stał na wąskim pasie asfaltu, z częścią dzienną opartą na cementowych blokach i wysypanym żwirem wybiegiem dwa na dwa metry.
Wreszcie dotarł do domu z czasów dzieciństwa.
Przyczepa, kiedyś żółta, a z upływem lat poszarzała, stała na kawałku zachwaszczonej łąki. Przesypujące się kubły na śmieci tkwiły przy ogrodzeniu z metalowej siatki, które oddzielało „rezydencję” DeMarco od parceli Wachtelów. Na podjeździe pordzewiały ford impala stał zaparkowany pod dziwnym kątem.
Podjechał pod płot i wyłączył silnik. Wahał się jeszcze przez sekundę, po czym zsiadł i postawił motor na stopce. Przeszedł na pas spękanego asfaltu, a stamtąd na krzywy rząd płyt z lastryka, który prowadził do drzwi.
Idąc, zerknął na kubeł. Spod pokrywy wystawały zgniecione puszki po napojach gazowanych i zmięte papiery. Ten kamuflaż należał do jego obowiązków, nigdy Francisa. Prawdziwe śmieci – butelki po tygodniowej porcji ginu i wódki – za wszelką cenę musiały pozostawać ukryte.
Jakby sąsiedzi nie wiedzieli. Od lat z przyczepy w kolorze moczu dochodziły do nich hałasy i pijackie awantury. W każdy sobotni wieczór słyszeli trzaskanie drzwi i brzęk tłukącego się szkła.
Muzyka młodych lat Angela.
Wspiął się po pojękujących metalowych schodkach i przez sekundę stał na podeście, wpatrzony w brudne drzwi. Nie miał ochoty tam wchodzić. To idiotyczne; miał siedemnaście lat i bał się wejść do własnego domu, ale odkąd sięgał pamięcią, tak właśnie było.
Usłyszał szuranie nóg. Przyczepą zakołysało, chrupnęły betonowe bloczki pod podwoziem, gdy kroki zadudniły przy wejściu. Gałka się obróciła.
Matka stanęła w otwartych drzwiach z papierosem w jednej ręce i szklanką z ginem w drugiej. Po latach nałogowego palenia jej cera miała niezdrowy żółto-ziemisty odcień i policzki pokryte siatką zmarszczek. Splątane, kędzierzawe włosy, zbyt czarne, by uznać ich kolor za naturalny, okalały spuchniętą twarz. Pod przekrwionymi, brązowymi oczami wisiały fioletowe worki.
Nie spuszczając z niego wzroku, wysączyła gin i rzuciła pustą szklankę za siebie na brązową, kosmatą wykładzinę.
– Gdzie się podziewałeś?
– Od kiedy cię to obchodzi?
Beknęła i otarła mokre usta.
– Nie pyskuj mi tu, chłopaczku.
Angel westchnął. Po co w ogóle przyszedł? Na co liczył? Na uśmiech, powitanie, zaproszenie do środka? Kiedy wreszcie przestanie czegokolwiek chcieć od matki?
– Mam problem, mamo.
Jedna szeroka szara brew uniosła się do góry.
– Wpadłeś w kłopoty. – Nie zapytała, tylko stwierdziła bez cienia emocji w głosie.
– No.
Zaciągnęła się papierosem i wydmuchała dym prosto w jego twarz.
– Czego ode mnie oczekujesz?
Poczuł ukłucie rozczarowania i złość na siebie.
– Niczego.
Pstryknęła żarzącym się niedopałkiem na ścieżkę.
– Wczoraj Francis przyniósł mi świadectwo. To najlepszy prezent dla matki.
Zwalczył żal, nie chciał się poddać rozgoryczeniu. Zawsze tak było z matką i nic się nie zmieni. Francis, jej złoty chłopiec, jasnowłosy synek. Francis, dobry i bez wad. Francis ministrant. Jej przepustka do nieba. A Angel był zasraną, wkurzającą pomyłką. Ile razy usłyszał od niej: „Powinnam zrobić aborcję”.
– Napijesz się? – spytała, ani na chwilę nie spuszczając z niego oczu.
– Jasne, mamo – odpowiedział zrezygnowany. – Napiję się.
– Martini?
Wiedział, jak wygląda jej martini – trzy czwarte szklanki ginu i dwie kostki lodu.
– Może być.
Odwróciła się bez słowa i ruszyła do kuchni.
Z ociąganiem wszedł za nią do ponurego wnętrza. Słabe światło przeciskało się przez brudny beżowy klosz i padało na kosmatą wykładzinę. Kanapa obita wyblakłym brązowym welurem stała przyciśnięta do ściany z imitacją drewnianej boazerii. Na niskich laminowanych stolikach między popielniczkami walały się sterty plotkarskich czasopism. Wykładzina przy nodze czarnego fotela z wysokim oparciem była zasypana popiołem.
Angel usiadł na zapadniętej kanapie. Matka po paru sekundach dołączyła do niego, grzechocząc lodem w szklankach. Starał się nie przejmować jej milczeniem. Ona nie miała ochoty rozmawiać z Angelem, nie chciała z nim być, ale zawsze miała czas z nim się napić.
Kiedy był dziesięcio- czy może jedenastoletnim dzieciakiem, to ona, rodzona matka, pchnęła go na drogę do alkoholizmu. Do picia potrzebowała towarzystwa, ale nigdy nie zapraszała świętego Francisa, natomiast Angel idealnie się do tego nadawał, oby tylko za dużo nie gadał.
To żałosne, jak bardzo cenił tamten spędzany z nią czas. Czuł się wtedy wybrany, bo ona chciała być z nim. Mniej więcej w siódmej klasie wreszcie przejrzał na oczy. Napiłaby się nawet z Adolfem Hitlerem, gdyby wpadł do niej przed wieczorem. Każdy był dobry, wszystko pasowało, aby udowodnić w swoim zamroczonym umyśle, że pije wyłącznie dla towarzystwa.
Siedzieli, on na kanapie, ona w fotelu, i pili w milczeniu. W ciszy panującej w przyczepie grzechotanie lodu i przełykanie drinków brzmiały zaskakująco głośno. Angel chciał jej powiedzieć, że przyszedł się pożegnać, lecz wiedział, że po tej informacji nie zniesie wyrazu jej twarzy. Natychmiast domyśliłaby się, że on ucieka od kłopotów, a jej triumfujący uśmiech potwierdziłby wszystko, co kiedykolwiek o nim powiedziała.
Jakiś czas później usłyszał nadjeżdżający samochód. Silnik warknął, zakaszlał i ucichł. Kroki zadudniły na metalowych schodkach.
Matka odstawiła drinka, podbiegła do drzwi i otworzyła je z rozmachem.
– Frankie! – zapiszczała zachwycona, rozpościerając ramiona.
Angel odstawił szklankę i podniósł się z kanapy. Niepokój zacisnął mu żołądek w supeł. Czekał, stojąc. Serce tłukło mu się w piersi. Nie był gotowy na pożegnanie z bratem, jeszcze nie…
Mama usunęła się na bok, żeby wpuścić swojego zbawcę do środka. Francis wszedł do przyczepy i rzucił torbę z książkami na kanapę.
– Hej, Angelo!
Mama huknęła Francisa w plecy tak mocno, że aż go zarzuciło.
– W sam raz przyszedłeś na kolację. Idę do kuchni przygotować coś, co lubisz. Frankfurterki i fasola dla mojego Frankie. – Z radosnym piskiem zniknęła w korytarzyku przed kuchnią.
Francis spojrzał na brata.
– Na podwórku stoi nowiutki harley-davidson.
Angel nerwowo przestąpił z nogi na nogę.
– Franco, mam kłopoty. Muszę wyjechać z miasta. Ja… – Upokorzony, poczuł w oczach palące łzy. – Właśnie przyszedłem się pożegnać.
– Nie rób tego, chłopie – powiedział cicho Francis, kręcąc głową. – Nie uciekaj. Cokolwiek się stało, porozmawiajmy o tym. Coś wymyślimy. Proszę cię, nie wyjeżdżaj….
– Muszę.
Na widok rozczarowania w oczach brata odwrócił się i wybiegł z przyczepy. Wskoczył na siodełko, przekręcił kluczyk w stacyjce i z rykiem silnika wyjechał z miasta. Nigdy nie pozwalał sobie na oglądanie się wstecz. Bał się, że jeśli to zrobi, rozpłacze się… i już nie powstrzyma potoku łez.
Powrócił ostry, przenikliwy zapach środków odkażających. Szpitalne oświetlenie raziło w załzawione oczy. Trzymał się z daleka od Seattle przez siedemnaście samotnych lat. A teraz, po tak długim czasie, tam wracał.
Wracał do domu.
2
Leżał wpatrzony w dziobaty sufit.
Tutaj było tak cholernie cicho; ten bezruch drażnił jego napięte nerwy. Nagle zapragnął wypełnić ciszę głośnym, agresywnym hałasem, mówiącym: jestem, nadal żyję. Chciał czerpać siłę z tego prostego zdania i przyjemność ze świadomości, że jego płuca nadal pracują. Ale to za mało. Zdecydowanie nie wystarczało. Miał w piersi ciemną, odrażającą kluchę, która w każdej sekundzie mogła eksplodować. W każdej sekundzie.
Jedno piknięcie na ekranie i koniec. Płaska linia.
Przymknął powieki, usiłując zignorować pulsujący ból za oczami. Nie chciał dłużej myśleć o tym szambie. Jedyne, czego chciał, to stąd wyjść.
– Wyglądasz gównianie.
Usłyszał głos z południowokalifornijskim zaśpiewem i niemal się uśmiechnął. Uśmiechnąłby się, gdyby nie czuł się aż tak kiepsko. Otworzył oczy i zamrugał, bo fluorescencyjne światło dźgnęło go w mózg.
– Dzięki.
Podciągnął się trochę, chciał usiąść. Igły w jego żyłach kłuły przy każdym ruchu. Kiedy wreszcie się wyprostował, brakowało mu tchu, a pierś rozsadzał piekielny ból.
Na tle otwartych drzwi zobaczył smukłą sylwetkę Vala. Stał oparty o framugę, w designerskim garniturze, z pasmem niesfornych blond włosów zatkniętym za ucho. Oderwał się od drzwi i wsunął się do izolatki tym swoim leniwym, rozkołysanym krokiem, którym zawsze przyciągał uwagę mediów. Długimi, delikatnymi palcami przysunął sobie krzesło, obrócił je oparciem do przodu i opadł okrakiem na twarde siedzenie. Wychylony do przodu, położył podbródek na oparciu i zwiesił ramiona ponad obiciem ze skaju w kolorze musztardy.
Przyglądał się Angelowi z lekko ściągniętymi brwiami.
– Naprawdę gównianie wyglądasz. Zdecydowanie gorzej niż ostatnim razem.
Angel nie miał siły zdobyć się na uśmiech.
– Daj mi papierosa, co?
Val sięgnął do kieszeni i wyciągnął paczkę marlboro. Podważył kciukiem twarde wieczko, zajrzał do pudełka i wzruszył ramionami.
– Puste. Wybacz, nie pomyślałem. – Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął piersiówkę z tequilą. – Ale nie jestem całkiem do niczego. – Błysnął zębami w szerokim uśmiechu i postawił butelkę na stoliku przy łóżku. – Obejrzałem materiał z wczorajszych zdjęć. Ta twoja scena śmierci wyszła niesamowicie. Nawet ja nie podejrzewałem, że jesteś aż tak dobry. Scenarzysta dosłownie dostał małpiego rozumu. Kiedy stąd wyjdziesz, natychmiast zajmiemy się promocją do Oscara. Gość od marketingu uważa…
Ple, ple, ple. Głos Vala wypełniał izolatkę, lecz Angel przestał go słyszeć, już go nie słuchał.
Patrzył na tego mężczyznę, który od szesnastu lat był jego przyjacielem, a później agentem. Chciał się zdobyć na uśmiech, pokazać Valowi, że zależy mu na powodzeniu filmu, a jednak nie dał rady. Nie był aż tak dobrym aktorem.
Niespodziewanie stanął mu przed oczami tamten wieczór, gdy się poznali. Nowy Jork, środek zimy. Natknęli się na siebie w obskurnej tawernie, obaj zmarznięci, głodni i samotni. Angel był wtedy szczawikiem – miał zaledwie osiemnaście lat i od ponad roku sam się utrzymywał.
Niemal natychmiast się zaprzyjaźnili i przez następny rok krążyli od miasta do miasta, gnając przed siebie, aż w końcu przestało ich to bawić. Mieli dość zapchlonych moteli w miejscowościach bez nazwy, chlania i żywienia się byle czym.
O dziwo, wszystko zmieniło się w jeden dzień… Dzień, który zaczął się od historii z nieświeżą rybą. Val poważnie zatruł się kanapką z tuńczykiem, którą zwinął z baru z ciepłymi przekąskami w Arizonie. Ze szpitala zadzwonił do rodziców. Po kilku godzinach obaj chłopacy zostali bezpiecznie ulokowani w nowojorskim luksusowym penthousie Lightnerów.
Angel nigdy nie widział takiej pięknej kobiety jak matka Vala. A do tego zimnej jak lód, twardej jak diament. Val z przejęciem jej opowiadał, gdzie byli i co robili. Naturalnie była przerażona i Val wymusił na niej obietnicę, że da im mieszkanie i wyśle ich do college’u.
– Przecież ty nawet nie skończyłeś średniej szkoły – przypomniała mu swoim nosowym głosem o eleganckiej intonacji.
Val tylko się roześmiał.
– Oj, proszę cię, mamo. Przecież jesteś bogata.
Pogroziła mu upierścienionym palcem.
– Życie nie zawsze musi układać się po twojej myśli, Valentine.
Obdarzył ją rozbrajającym uśmiechem.
– Ale zawsze można mieć taką nadzieję, mamo.
Angel poruszył głową, żeby uwolnić się od tamtych wspomnień.
– Chcą wyciąć mi serce – powiedział, patrząc prosto na Vala.
Przyjaciel poklepał się po kieszeniach w poszukiwaniu papierosów.
– Najpierw muszą je znaleźć.
– Ja mówię poważnie. Chcą zrobić przeszczep serca.
Uśmiech Vala zgasł.
– Znaczy wyjmą ci serce i wszyją je umarlakowi?
Angela zemdliło.
– Coś w ten deseń.
– Jezu. – Val opadł klatką na oparcie krzesła.
Angel westchnął. Chyba spodziewał się po Valu czegoś więcej, chociaż nie bardzo wiedział, co to miałoby być.
– Potrzebuję dawcy – ciągnął z wymuszonym uśmiechem. – Naprawdę dobry agent na pewno by mi go znalazł.
– Chłopie, chętnie oddałbym ci mój mózg. Bóg świadkiem, że go nie używam. Ale serce… – Pokręcił głową. – Jezu…
– Jeżeli nie zamierzasz się teraz pomodlić – warknął Angel – postaraj się powiedzieć coś bardziej pomocnego. Potrzebuję rady. Do diabła, gdybym wiedział, że w przyszłości czeka mnie transplantacja, lata temu rzuciłbym fajki i chlanie.
To kolejne kłamstwo z długiej listy jego łgarstw. Od dawna wiedział, że ma słabe serce, lecz to nie powstrzymało go od picia i palenia. Nie zmienił stylu życia, dołożył jedynie łyknięcie tabletki na serce przed wciągnięciem kreski kokainy.
Nigdy nie marnował czasu na myślenie o przyszłości. Jego życie zawsze przypominało jazdę kolejką górską z nim zapiętym w krzesełku na przodzie. Dni i noce pędziły z zawrotną szybkością po trasie pełnej zakrętów, wzlotów i upadków, nigdy nie zwalniając ani nie hamując.
Aż do teraz, do wczoraj, kiedy kolejka walnęła w mur jego śmiertelności.
I jakby śmierć była niewystarczająco straszna, na operację chcieli go wysłać do Seattle. Chryste, ale się porobiło…
Im więcej o tym myślał, tym większa brała go złość. To nie w porządku. Nie zasługiwał na to. Jasne, całe życie był dupkiem, ranił i okłamywał ludzi. I za to powinien pójść do piekła. Wychowano go na katolika, znał zasady.
Ale piekło jest po śmierci.
A nie tu, na ziemi, nie transplantacja serca, nie życie na pół gwizdka.
– To jakiś absurd – stwierdził. – Nie zamierzam dłużej się tym przejmować. Co jakiś doktorek z prowincjonalnego szpitala na tym zadupiu może wiedzieć o najnowszych procedurach medycznych?
– No, za to ty dużo wiesz. – Val zgniótł paczkę po papierosach. – To kiedy idziesz na tę operację?
– Nie idę.
Val spochmurniał.
– Angel, nie bądź idiotą. Jeżeli potrzebne ci nowe serce, bierz je. Zapewne w obecnych czasach taki zabieg to pikuś. Kurde, potrafią rozdzielać bliźnięta syjamskie i zmieniać mężczyzn w kobiety. Co za problem?
– Może daleko mi do Alberta Schweitzera, Val, ale podejrzewam, że nowe serce musi mieć jakiś wpływ na życie.
– Zapewne trudniej jest pogodzić się ze śmiercią. – Val starał się zachować lekki ton, lecz Angel widział strach w jego oczach. I to go przerażało, bo przyjaciel należał do tych nieustraszonych, był jedyną osobą spośród znanych mu ludzi, która grała tak samo ostro jak on. Val, król życia, niegrzeczny chłopiec, agent prowadzący kariery kilku hollywoodzkich sław.
Najchętniej odwróciłby od niego wzrok, ale jakoś nie mógł.
– Widziałeś taki film Ręka z Michaelem Cainem? Ten, w którym on chyba był pianistą i stracił dłoń? Przyszyli mu nową. Tylko że dawcą okazał się seryjny morderca. I Caine zaczął mordować, zabijał każdego, kto mu się nawinął pod rękę.
– Na Boga, Angel!
– No co? Dlaczego to nie miałoby być prawdą, mogło tak się stać. A jeżeli trafi mi się serce po jakimś homo nie wiadomo i moim największym marzeniem będzie noszenie kiecek w stylu Doris Day?
Val parsknął śmiechem.
– No, nie wiem. Masz parę cholernie zgrabnych nóg. Prawdopodobnie zaangażowałbym cię do jakiegoś nocnego klubu w rodzaju „La Cage aux Folles”. Mógłbyś zostać Lizą Minelli. – Po tych słowach spoważniał. Nachylił się nad łóżkiem i wbił wzrok w Angela. – Problem w tym, że z twojego serca zrobił się kapeć. Taka prawda.
– Łatwo ci mówić.
– Łatwo? – powtórzył Val, wyginając nieznacznie kąciki ust. – Jesteś moim przyjacielem. Nic tu nie jest łatwe.
– A co z moją karierą? W „New York Timesie” napisali, że w swoją grę wkładam serce.
Val nadal na niego patrzył, choć Angel widział, że przyjaciel najchętniej uciekłby przed nim wzrokiem.
– Granie to najmniejszy z twoich problemów. Na tym gównianym filmie akcji zarobię dla ciebie kupę kasy. Będziesz mógł się tarzać w szmalu.
Angel zapatrzył się na opakowanie po papierosach w dłoni Vala. Chętnie by zapalił, wychylił kieliszek tequili. Cokolwiek, byle jakimś magicznym sposobem zmienić tę chwilę w inną. Przenieść się do wczorajszego dnia, ubiegłego miesiąca, zeszłego roku.
Nie chciał być umierający.
Jednak każdy oddech, wysilony, bolesny oddech obnażał prawdę. Jego serce rzuciło ręcznik. Ta wiedza budziła poczucie straty i frustrację.
– Nie chcę, żeby to się rozeszło. Zrobiliby ze mnie dziwoląga.
– Rozpuszczę plotę, że jesteś wyczerpany, pomyślą, że przedawkowałeś, nic nadzwyczajnego. – Val się zadumał, po czym nachylił się nad łóżkiem z taką poważną miną, jakiej Angel nigdy u niego nie widział. – Słuchaj, musisz to sobie poukładać w głowie. W tej chwili wizerunek nie jest twoim największym problemem.
Zapadło między nimi niezręczne milczenie. Angel nie miał ochoty się odzywać, nie wiedział, co powiedzieć, ale ta cisza grała mu na nerwach i w końcu musiał ją przerwać.
– Chcę być wściekły na Boga, wiesz? Bo jeżeli jest Bóg, jest też piekło, a jeżeli jest piekło, to ja przez całe życie gnałem prosto w ogień.
Val się skrzywił.
– Nie zapuszczajmy się w filozofię. Na dole w limuzynie mam dwie kobitki i zapas koki. – Uśmiechnął się, lecz jego uśmiech nie sięgał oczu.
I nagle Angela tknęło, o czym on myślał. Obaj brali te same narkotyki, bzykali te same kobiety, obaj balansowali na cienkiej linie. Skoro on był umierający, Valowi też do śmierci mogło być niedaleko.
Jak to wpłynie na ich przyjaźń?
Przebiegł go dreszcz paniki. Nagle dotarło do niego, że płaci cenę za lekkomyślność i przez sekundę żałował, że nie może wrócić do przeszłości, zmienić sposobu, w jaki żył. Zrobiłby wszystko, żeby w tej chwili mieć przy sobie przyjaciół, prawdziwych, szczerych przyjaciół, którym zależałoby na nim…
– Przykro mi, chłopie – odezwał się cicho Val. – Ale masz z głowy alkohol, narkotyki, imprezy. To przeszłość. Nie wiem, czy zdecydujesz się na operację, czy nie, ale tamte czasy minęły. Ja na pewno więcej nie pójdę z tobą na żadne balety. Chryste, mógłbyś wciągnąć kreskę i paść trupem, waląc głową o stolik. – Wzdrygnął się na tę myśl i przysunął się z krzesłem bliżej łóżka. – Angel, wiem, że jesteś przerażony, a jak się boisz, to się wkurzasz i rośnie w tobie agresja, ale musisz podejść do tego na chłodno. Mówimy o twoim życiu.
– Namiastce życia. I jeszcze nie wiesz najlepszego. Na operację wysyłają mnie do Seattle. Do Seattle, wyobrażasz to sobie?
– No i dobrze.
– Cholera, co w tym dobrego? – prychnął skrzywiony.
– Masz tam brata. Bałem się, że zostaniesz z tym sam. Ja muszę jechać na festiwal filmowy, no i zarezerwowałem dom w Aspen na dwa tygodnie.
– Za żadne skarby nie pozwolę, żeby moja śmierć popsuła ci plany urlopowe.
Val spojrzał na niego z poczuciem winy.
– Mogę odwołać…
Angel nigdy nie czuł się aż tak samotny. To, że był sławny, gówno znaczyło. Jego życie przypominało gwiazdę na Hollywood Boulevard. Piękną, błyszczącą rzecz do podziwiania, lecz wmurowaną w chodnik i zimną w dotyku.
– Nie przejmuj się. Nic mi nie będzie.
– Angel, jesteś silniejszy niż myślisz. Zawsze byłeś. Dasz radę.
– Wiem.
Nic więcej nie zostało do powiedzenia.
Doktor Madelaine Hillyard pospiesznie weszła na oddział intensywnej terapii, zanim z chrypiącego głośnika do końca wybrzmiało wezwanie.
Separatka była jasna i bezosobowa. Na środku stało łóżko, a obok niego stolik z blatem obstawionym dzbankami i kubkami.
Tom Grant, jej pacjent, leżał nieruchomo z zamkniętymi oczami, blady, podłączony rurką intubacyjną do respiratora. Końce wężyków kroplówek ginęły w wenflonach wkłutych w żyły. Spod skóry na piersi poniżej żeber wystawały dwa spore dreny, które odsysały krew z rany pooperacyjnej do bulgoczącego syczącego cylindra.
Susan Grant siedziała zgarbiona przy łóżku, z ramionami przewieszonymi przez chromowaną barierkę, trzymając dłoń na bezwładnych palcach męża.
Podniosła wzrok na widok wchodzącej lekarki.
– Dzień dobry, doktor Hillyard.
Madelaine odpowiedziała jej łagodnym uśmiechem i podeszła do łóżka. W milczeniu sprawdziła dreny, wpisała do karty zlecenie częstszego opróżniania cylindra i przejrzała spis podawanych leków. Presory, immunosupresanty, antybiotyki przepływały przez zmaltretowane, pocięte ciało Toma, aby niwelować ryzyko odrzucenia przeszczepu.
– Susan, wszystko jest w normie. Wkrótce powinien odzyskać przytomność.
Łzy skapnęły z rzęs kobiety i potoczyły się po policzkach.
– Dzieci o niego pytają. Ja… nie wiem, co im mówić.
Madelaine pragnęła ją zapewnić, że wszystko będzie dobrze – lepiej niż dobrze – że Tom się wybudzi, uśmiechnie się do żony, przytuli dzieci i życie będzie wyglądać normalnie.
Jednak Tom to szczególny pacjent. Był po drugim przeszczepie. Po pierwszej operacji przez dwanaście lat stanowił żywy dowód, że transplantacja daje pacjentowi szansę na nowe życie. Został ojcem kolejnej dwójki dzieci, biegał w maratonach, brał udział w ogólnokrajowych programach propagujących przeszczepy. Niestety, serce w końcu odmówiło współpracy i ponownie został pionierem. Był jednym z nielicznych pacjentów, którym dano trzecią szansę.
– Pani doktor, nie wiem, jak pani dziękować – powiedziała szeptem Susan.
Madelaine nie odpowiedziała, nie było takiej potrzeby. Przysunęła sobie krzesło i usiadła. Wiedziała, że jej obecność podnosi Susan na duchu, stanowi oparcie w cichym, przerażającym świecie opieki pooperacyjnej. Zerknęła na ścienny zegar – miała czterdzieści pięć minut do umówionego spotkania.
Tom słabo zakasłał. Zadrgały mu powieki.
Susan zawisła nad barierką.
– Tommy? Tom?
Madeleine zadzwoniła na pielęgniarkę i nachyliła się nad łóżkiem.
– Tom? Słyszysz mnie?
Otworzył oczy i spróbował ułożyć usta w uśmiech wokół rurki dotchawicznej. Uniósł rękę i dotknął dłonią policzka żony.
Potem spojrzał na Madelaine i pokazał kciuki.
Właśnie takie chwile nadawały sens jej życiu. Za każdym razem, kiedy stawała nad łóżkiem takim jak to, podniecenie sukcesem wyzwalało wyrzut adrenaliny.
– Witamy z powrotem.
– Och, Tommy. – Susan rozpłakała się na dobre. Łzy ciurkiem płynęły jej po twarzy i kapały na bladoniebieski pled.
Madelaine sprawdziła kilka parametrów i dyskretnie wyszła z separatki, żeby mieli chwilę dla siebie. Na korytarzu zatrzymała oddziałową transplantologii, przekazała jej półgłosem informacje o stanie pacjentów, po drodze weszła do gabinetu po płaszcz i pospiesznie opuściła budynek.
Wyjechała z parkingu i pomknęła Madison Street w stronę autostrady. Przez jakiś czas rozsadzała ją radość z powodu postępów Toma. Jeszcze trochę i podniesie się z łóżka, będzie mógł całować dzieciaki, brać je na kolana i z nimi na rękach wykręcać piruety w pogodny wiosenny dzień.
Ona, pozostali członkowie zespołu transplantacyjnego, rodzina dawcy – wszyscy razem wnosili wkład do tego cudu. Nieważne, jak często odbywały się te operacje, ich efekt niezmiennie wywoływał u niej pełen pokory podziw. Kiedy pacjent budził się po przeszczepie, była wniebowzięta. Och, oczywiście wiedziała, że jutro wszystko może się skończyć, organizm może odrzucić przeszczep, zbuntować się, ale zawsze wierzyła w powodzenie, modliła się o nie, dla niego pracowała.
Podniosła oczy, zobaczyła oznaczenie zjazdu z autostrady i dobry nastrój rozwiał się tak samo szybko jak się pojawił.
Jechała do ogólniaka córki na spotkanie z pedagogiem szkolnym. Nie spodziewała się miłego przebiegu rozmowy.
Westchnęła, czując w skroniach pulsowanie zapowiadające migrenę. Tak, to z powodu takich Tomów Grantów robiła to, co robiła, spędziła lata na studiowaniu i rezygnując ze snu oraz życia towarzyskiego, harowała jak wół, żeby zostać kardiologiem. Ale wszystko ma swoją cenę. Niestety, ta prawda dotarła do niej z wiekiem. Tak, za wszystko trzeba zapłacić.
Traciła córkę, widziała, jak Lina coraz bardziej się od niej oddala. Usiłowała być perfekcyjną matką, tak samo jak perfekcyjną lekarką. A jednak praca w jej stresującym zawodzie okazała się łatwizną w porównaniu z samotnym wychowywaniem dziecka. W przypadku Liny wszystkie jej wysiłki zawodziły i układało się między nimi coraz gorzej. W ostatnim czasie ich relacja wisiała na włosku.
Madelaine bardzo chciała postępować właściwie, robić wszystko jak należy, lecz co ona wiedziała o macierzyństwie? Zaszła w ciążę jako nastolatka – zdecydowanie za wcześnie. Wiedziała, że będzie musiała zajmować się córką, stworzyć dla niej dobre, stabilne warunki. Szczytem marzeń były studia medyczne. Nie wierzyła, że uda jej się je skończyć, ale ciężko pracowała, utrzymując się z pieniędzy, które matka zapisała jej w spadku. Zaharowywała się, żeby zostać najlepszą studentką na roku i wcześniej zrobiła dyplom.
Jednak gdzieś po drodze coś poszło nie tak. Zaczęło się od drobiazgów – przeoczone przyjęcie urodzinowe, pilne wezwanie do szpitala w wieczór, który planowały razem spędzić, wycieczka, na którą nie mogła pojechać. Zajęta realizacją własnych ambicji, nie zauważyła, kiedy córka przestała proponować jej wspólne wyjścia, liczyć, że matka coś dla niej zrobi albo załatwi.
I teraz Madelaine za to płaciła.
Wjechała na szkolny parking, wysiadła z auta, zdecydowanym krokiem podeszła pod drzwi gabinetu pedagoga i głośno zapukała.
– Proszę – odezwał się stłumiony głos.
Wyrównała oddech, zebrała się w sobie i weszła do środka.
Vicky Owen, energiczna brunetka, z szerokim uśmiechem wyciągnęła do niej rękę.
– Witam, doktor Hillyard. Proszę usiąść.
Madelaine uścisnęła jej dłoń.
– Proszę mi mówić po imieniu.
Vicki wróciła za biurko i sięgnęła do sterty papierów.
– Poprosiłam o to spotkanie, ponieważ mamy poważne problemy z zachowaniem Liny. Wagaruje, zapomina odrabiać zadania domowe, bywa arogancka na lekcjach. Szczerze mówiąc, nauczyciele są zagubieni. Ona była taką wzorową uczennicą.
Dla Madelaine każde z tych słów było jak cios nożem. Wiedziała, że wszystko, co usłyszała, było prawdą, wiedziała, że córka ma kłopoty, lecz nie miała pojęcia, co z tym zrobić.
Twarz Vicki złagodniała.
– Nie przejmuj się, Madelaine, nie jesteś jedyna. Wszystkie matki szesnastolatek czują to samo.
Bardzo chciała uwierzyć w słowa pedagożki, ale nie mogła tak łatwo się rozgrzeszyć.
– Dziękuję – wymamrotała.
– Chciałabyś o tym porozmawiać?
Madelaine spojrzała prosto w ciemne oczy Vicki. Chciała podzielić się swoim kłopotem z tą młodą kobietą, wyłożyć karty na stół, powiedzieć: „Pomóż mi, bo nie wiem, co robić”, a jednak nie mogła się przemóc. Od dziecka słyszała, że trzeba brać się w garść, być silnym. Nie pozwalała sobie na okazywanie słabości.
– Nie sądzę, aby rozmowa mogła rozwiązać mój problem – powiedziała spokojnie.
Vicky milczała przez dłuższą chwilę, jakby liczyła na coś więcej.
– Nauczyciele Liny mówią, że ona pozytywnie reaguje na dyscyplinę – podpowiedziała.
Madelaine wzdrygnęła się po tej delikatnej aluzji.
– Tak, to prawda. Ja… – Podniosła oczy na pedagożkę. Po prostu nie wiem jak. – Myślę, że powinnyśmy spędzać więcej czasu razem.
– Być może – odparła Vicky bez przekonania.
– Porozmawiam z nią.
Vicky splotła dłonie na blacie biurka.
– Wiesz, Madelaine, w niektórych przypadkach rozmowa nic nie daje. Czasami nastolatki potrzebują silnej ręki. Może jej ojciec…
– Nie – ucięła szybko Madelaine. – Wychowuję ją sama. – Zmusiła się do uśmiechu.
– Rozumiem.
Madelaine czuła, że nie usiedzi tu ani minuty dłużej, nie zniesie tego, co widzi w oczach pedagożki.
– Załatwię to, Vicki. – Poderwała się krzesła. – Masz moje słowo.
Vicki kiwnęła głową.
– Bycie supermamą to trudne zadanie. Mamy kilka bardzo dobrze funkcjonujących grup wsparcia, które mogłyby ci pomóc.
– Dziękuję. Doceniam twoją troskę. – Skinęła głową na pożegnanie, odwróciła się i wyszła z gabinetu. Zamknęła za sobą drzwi i przystanęła na chwilę, zaciskając powieki.
„Może jej ojciec…”.
Sapnęła gniewnie. Boże, nie chciała myśleć o ojcu Liny. Całymi latami usuwała wszelkie myśli o nim. A jeżeli czasami, późno wieczorem, powracały wspomnienia, uwalniał ją od nich zimny prysznic albo przebieżka wokół osiedla.
I to działało. Chwilę później już o nim nie myślała, nie potrzebowała go, nie pragnęła. Był taki czas, że niemal zapomniała, jak on wyglądał.
I właśnie wtedy Lina zaczęła się zmieniać. Z początku to były drobiazgi. Kilka więcej dziurek w uszach, rozdarć na dżinsach, mocno wytuszowane rzęsy ślicznych niebieskich oczu.
Madelaine to umykało. Aż wreszcie któregoś dnia spojrzała na córkę i zobaczyła jego. I wtedy do niej dotarło, że od wczesnego dzieciństwa powinna to widzieć. Lina była jak skóra zdjęta z ojca. Buntownicza nastolatka, która chciała żyć na całego, nie uznawała kompromisów ani ograniczeń. Tak jak jej ojciec widziała w Madelaine słabą kobietę kryjącą się pod szorstką powłoką. Kobietę, która nie umiała ustalać reguł, wymuszać nawet najprostszych warunków. Kobietę rozpaczliwie spragnioną miłości, pozwalającą innym tę słabość wykorzystywać.
Lina Hillyard głęboko zaciągnęła się papierosem i powoli wypuściła dym. Niebieskawa mgiełka odbiła się od przedniej szyby samochodu i zmieszała z gęstą chmurą wypełniającą wnętrze. Lina opadła na oparcie, siłą woli powstrzymując duszący kaszel.
Ścierpnięta poprawiła się na wąskim fotelu, zerkając ukradkiem na chłopaka obok niej. Jett jak zwykle wciskał gaz do dechy. Z jedną ręką na kierownicy, w drugiej trzymał zwiniętą z domu butelkę jacka danielsa. Siedząca obok niej po prawej stronie Brittany Levin ssała plaster limonki, pozostałość po drinku z tequilą. Wszyscy się śmiali, rozmawiali i śpiewali na cały głos rockową piosenkę Butthole Surfers, która akurat leciała w radiu.
Punk rocka zastąpiła jakaś łagodniejsza muzyka. Jett zaklął, wyłączył radio, zjechał na pobocze i tak ostro zahamował, że zarzuciło nimi do przodu, papieros Liny uderzył o deskę rozdzielczą i poturlał się w stronę kratki nawiewu.
Drzwi małego datsuna otworzyły się na całą szerokość i zaczęli wysiadać. Lina pochylona nad deską rozdzielczą szukała papierosa. Zanim go odnalazła, wszyscy zdążyli już ulokować się pod ogromnym cedrem na środku polany.
To było miejsce ich spotkań w sobotnie wieczory. W trawie walały się żółte ustniki papierosów i pogniecione kartony, butelki po alkoholu i pęsetki do skrętów z marihuaną. Ktoś zabrał ze sobą boomboxa i głośna muzyka wibrowała w powietrzu.
Lina rzuciła papierosa na ziemię, rozgniotła go obcasem i ruszyła w stronę grupy. Jett stał pod drzewem i pił whiskey jak wodę. Żółty płyn ściekał mu po zaroście na podbródku i kapał na T-shirt.
Żałowała, że nie przychodzi jej na myśl jakaś fajna odzywka, coś, czym mogłaby przyciągnąć jego uwagę, sprawić, by ją zauważył. Od dawna się w nim bujała; był superfacetem. Poza tym coś ich łączyło. Jett dorastał bez ojca. Była pewna, że to, że ich życie wygląda podobnie, ma znaczenie; że działa tu ręka przeznaczenia. Niestety, on nie zwracał na nią uwagi, podobnie jak reszta z nich. Była jak spragniony akceptacji duch krążący na obrzeżach ich przyjaźni.
– Hej, Hillyard! – zawołał Jett, ocierając usta wierzchem dłoni. – Masz kasę? Przydałoby się więcej fajek.
Lina uśmiechnęła się i założyła za ucho pasmo czarnych włosów. Wiedziała, że to niewiele znaczy, ale jednak coś od niej chciał, czegoś potrzebował. Z nich wszystkich zawsze miała najwięcej pieniędzy. (To była jedyna fajna rzecz, jeśli chodzi o jej okropną matkę).
– No, wystarczy na kilka paczek! – odkrzyknęła, wygrzebując pieniądze z kieszeni dżinsów.
Brittany posłała jej jadowite spojrzenie. Potem otworzyła torebkę i wyciągnęła ćwiartkę tequili.
– Lina, masz, weź łyka.
Dziewczyna chwyciła butelkę za ciepłą szyjkę i pociągnęła spory haust. Alkohol rozszedł się płomieniem w przełyku i eksplodował w żołądku.
Brittany przeczesała palcami krótko obcięte włosy i podeszła do Jetta. Patrząc triumfalnie na Linę, wspięła się na palce i wycisnęła mu na ustach długi, wilgotny pocałunek. On objął ją w pasie i przyciągnął do siebie.
– Smakujesz jak tequila – wymruczał. – Kto ma trawkę? – zapytał, rozglądając się.
Już po chwili wieczorne powietrze zrobiło się ciężkie od słodkawego zapachu marihuany. Wszyscy stanęli w kręgu i podawali sobie skręta, śmiejąc się i podrygując.
Lina poczuła działanie marihuany. Świat jakby zwolnił. Ciało zmieniło się w gęsty syrop. Nogi ugięły się pod nią i powoli usiadła na trawie.
Zamknęła oczy i kołysała się na boki. Boże, jak cudownie tak odpłynąć. W takim stanie niewiele ją obchodziło. Nagle przestała przejmować się dzisiejszą wizytą jej idealnej matki u szkolnej pedagożki. Naćpana wszystko miała w nosie.
Nawet pytania, które prześladowały ją cały dzień, teraz, gdy dym unosił się z jej papierosa, wydawały się nieistotne.
Brittany klapnęła na trawę obok niej.
– Widziałam, ja twoja mamuśka wchodziła do gabinetu pani Owen.
Jett parsknął śmiechem.
– No to masz problem, Hillyard.
– No, ja też ją widziałem – wtrącił ktoś. – Może ta twoja mamuśka to suka, ale niezła z niej laska.
– Mogłaby być modelką – dodała Brittany i pochyliła się do Liny. – Nie wyglądasz jak ona. Do kogo w rodzinie jesteś podobna?
Lina odsunęła się i zaciągnęła się papierosem. Czasami z całego serca nienawidziła Brittany.
– Przypuszczam, że do taty.
Brittany obrzuciła ją chłodnym, taksującym spojrzeniem.
– Jasne, tylko przypuszczasz. – Znowu pociągnęła łyk tequili z butelki. – Hej, mam pomysł! – Roześmiała się i zerwała się z ziemi. Podbiegła do Jetta, szepnęła mu coś do ucha i oboje parsknęli śmiechem.
Jett rzucił na ziemię butelkę po jacku danielsie i chwiejnie podszedł do samochodu. Otworzył bagażnik, grzebał w nim przez chwilę, wyciągnął kilka rzeczy i wrócił na polanę. Rozciągnął usta w szerokim pijackim uśmiechu.
– Hillyard, sprawdzimy, jak wygląda twój tata.
Lina nie odpowiedziała. Oni nie rozumieli – nikt z nich nie rozumiał – jak bardzo ją ranili takimi bezmyślnymi uwagami.
– Co masz na myśli? – zapytała cicho.
Jett ukucnął, teraz ich oczy znalazły się na tym samym poziomie.
– Zobaczymy, do kogo jesteś podobna. Będzie superowo. Poważnie.
Zanim zdążyła pomyśleć o odpowiedzi, wcisnął jej na głowę starą bejsbolówkę i szczeknął nożycami.
– Obetnę ci włosy wzdłuż brzegu czapki. Super pomysł. – Czknął i kwiknął śmiechem.
Obleciał ją strach.
– Zaczekaj…
– Moja stara jest fryzjerką. Wiem, co robię.
– Chyba nie pękasz, co, Lino? – rzuciła Brittany, patrząc na nią z góry.
Reszta bandy otoczyła ich kołem.
Lina przygryzła dolną wargę, żeby ukryć jej drżenie.
– Nie pękam – oznajmiła, nie odrywając oczu od twarzy Brittany. – Poza tym krótkie włosy są spoko. – Odwróciła się do Jetta z szerokim, zaczepnym uśmiechem. – Bierz się do roboty.
Jett obcinał pasmo po pasmie. Grube pukle kruczoczarnych włosów zsuwały się na dżinsową kurtkę. Zgrzyt nożyc przyprawiał ją o gęsią skórkę, miała wrażenie, że z każdym pasmem traci kawałek siebie.
Brittany wyjęła z torby lusterko i podała je Linie z pełnym satysfakcji błyskiem w brązowych oczach.
Lina powoli wyciągnęła rękę po lusterko, spojrzała na swoje odbicie. Na moment wstrzymała oddech, ale już po chwili przestała widzieć obsmyczone włosy. Wpatrywała się w swoją twarz.
Wróciły tysiące pytań i tym razem ani alkohol, ani trawka ich nie zagłuszyły. W głowie wirowały myśli o ojcu – tajemniczym ojcu, który odcisnął swój ślad w jej rysach i duszy. Jak zawsze zastanawiała się, co mógł teraz robić. Wracał do domu z pracy? Całował jakieś dzieci, które później mu się urodziły, tamte, z którymi został i zdecydował się je wychować?
Wszystko inaczej by wyglądało, gdybym ciebie poznała – pomyślała nie wiadomo który raz.
– Wygląda jak pan Sears – oceniła Brittany i roześmiała się piskliwie. – Ty, Hillyard, to może nasz woźny jest twoim tatą?
Jett zaciągnął się skrętem.
– Nie rozumiem, dlaczego po prostu nie zapytasz o to swojej starej – odezwał się, wypuszczając dym ustami. – Moja matka kilka lat temu dała mi namiary na ojca. Powiedziała, że mogę u niego zamieszkać i krzyżyk na drogę.
Po prostu zapytaj.
Na samą myśl przebiegł ją dreszcz. Może tym razem rzeczywiście tak zrobi. Zbliżają się jej szesnaste urodziny…
Ten pomysł zaczął dojrzewać w jej głowie, rosnąć i przybierać coraz bardziej realny kształt. Z wrażenia drżała na całym ciele. Już wiedziała, co chce na urodziny.
– Najwyższy czas – powiedziała do siebie, czując, jak jej usta same układają się w uśmiech.
– I jak, Lino? – Nosowy głos Brittany wdarł się w jej myśli.
Podniosła wzrok. Dopiero po sekundzie do niej dotarło, na co oni wszyscy czekają. Włosy. Spojrzała na Jetta, przeniosła wzrok na Brittany. Ona nie ma pojęcia – pomyślała – jak mało ją ta pieprzona fryzura obchodzi.
– No, ujdzie – orzekła. – Dzięki Jett. A teraz daj mi tequili.
3
Madelaine położyła firmowe reklamówki na skrzypiącym starym pomoście i usiadła. Słony wiatr muskał policzki i burzył krótkie włosy. Jej odbicie kładło się na łagodnych ciemnozielonych falach, które uderzając o pale oblepione skorupiakami, zmieniały się w pianę. Pomost pojękiwał i kołysał się pod nią przy każdym uderzeniu fali, jakby walczył o swoje miejsce z potęgą morza.
– Cześć, mamo – odezwała się głosem łagodnym i cichym, podobnym do szeptu wiatru w szparach między nadmurszałymi deskami.
Morze patrzyło na nią, falowało, wyczekiwało.
Tak bardzo pragnęła odnaleźć bliskość z matką w tym jedynym miejscu na ziemi, gdzie to w ogóle było możliwe, lecz trudno odtworzyć więzy zerwane wiele lat temu.
A jednak nie rezygnowała. W każdą pierwszą niedzielę miesiąca wracała tutaj i rozmawiała z kobietą, która powinna ukształtować jej życie. Pierwszy raz przyszła na pomost, gdy miała sześć lat. Chude jak trzcinka dziecko o nieruchomej buzi, ubrane jak mała lalka. Stała z zestawionymi ciasno stopami w czarnych lakierkach od Mary Janes i czarnej satynowej sukience targanej wiatrem.
Zamknęła oczy i pozwoliła popłynąć wspomnieniom, jedynej rzeczy, jaka jej pozostała.
Ojciec stał na brzegu pomostu obok niej, wiatr trzepotał połami płaszcza Burberry, policzki miał czerwone z zimna. Z tubalnym, nieprzyjemnym głosem i spojrzeniem, którego nigdy nie kierował na nią, wydawał się wtedy ogromny, potężny i niezniszczalny.
Prochy jej matki unosiły się na wodzie…
– Nie płacz, dziecko. To jej nie przywróci.
Posłuchała, zawsze postępowała tak, jak chciał; wstrzymała łzy i oddech. Morze rozmazało się w migotliwą plamę, niebieski bezkres, który wcześniej nie miał dla niej żadnego znaczenia, a teraz krył to, co zostało z jej matki.
Przez wiele lat nie wracała w to miejsce, ale odkąd raz przyszła, nie umiała już trzymać się od niego z daleka.
Zaszeleściły pakunki w torbach za jej plecami, przypominając jej, po co przyszła. Potrzebowała wsparcia matki.
– Jutro są urodziny Liny – powiedziała cicho.
Słowa poniosła i pochłonęła bryza. Po wyczerpującym dniu w pracy poszła na zakupy, przeżywając rozterki przed każdą decyzją. Zależało jej, żeby trafić z prezentami. To miał być most przerzucony pomiędzy nią i Liną. Cudowny klej, który spoi nadwątlony szew ich relacji.
Chciała, żeby jutrzejsze święto oznaczało nowy początek dla niej i Liny, matki i córki, które tak bardzo od siebie się oddaliły. Jak to osiągnąć?
Właśnie z tym pytaniem przyszła do dawno zmarłej matki. Jak dwie osoby, które powinny się kochać, mają odnaleźć drogę do siebie? W jaki cudowny sposób przekierować relację na właściwe tory?
Pomóż mi, mamo.
Podniosła głowę i zapatrzyła się na mieniącą się taflę. Jak zawsze odpowiedział jej tylko monotonny plusk wody pod pomostem. Wiatr się wzmógł i wzburzone morze coraz gwałtowniej uderzało o pale. Mewa, skrzecząc, śmignęła nad jej głową i zanurkowała w morzu.
– Tak myślałem, że cię tutaj znajdę.
Ciepły głos Francisa DeMarco spłynął balsamem na jej duszę. Powinna podejrzewać, że on się pojawi. Obejrzała się i uśmiechnęła do niego.
Stał jakiś metr za nią, wysoki, wyprostowany, z długimi rękami opuszczonymi wzdłuż boków. Jak zawsze wyglądał trochę niezręcznie w sutannie, jakby księżowski strój odbierał mu pewność siebie. Jego blada, gładka cera kontrastowała z czarnym jak smoła materiałem. Wijące się pasmo pszenicznojasnych włosów opadało mu na oko. Niecierpliwym gestem odgarnął je na bok, a ono natychmiast z powrotem zsunęło się na czoło.
Na jego widok Madelaine zrobiło się lżej na sercu. Jak zawsze patrzył na nią uważnie błyszczącymi oczami, z ustami ułożonymi do uśmiechu.
– Cześć, Francis!
Uśmiechnął się w ten swój chłopięcy sposób, angażując w ten uśmiech całą twarz. Jak na dorosłego mężczyznę wyglądał wzruszająco niewinnie.
– Nie widziałem cię dziś rano w kościele.
Zaśmiała się z ich starego żartu.
– Modliłam się dziś na sali operacyjnej. I przy stoisku z kosmetykami w Nordstromie.
Podszedł do niej. Obcasy jego butów zastukały o zmurszałe deski. Kiedy siadał przy niej, chrupnęły mu stawy w kolanach.
– Tym razem odpowiada? – Skierował spojrzenie na bezmiar wody.
Gdyby to pytanie zadał ktoś inny, nie Francis, jej Francis, który znał ją jak nikt na świecie, zapewne poczułaby się dotknięta. Z westchnieniem oparła się o niego i wsunęła swoją dłoń w jego.
Od tak wielu lat miała w nim oparcie. Jej najlepszy przyjaciel. Zawsze znajdowała w nim siłę, której jej brakowało.
– Nie, nie odpowiada.
– Przygotowana do jutrzejszego przyjęcia? Widzę, że ogołociłaś Nordstrom i Tower Records.
Roześmiała się i poczuła ulgę. Zdecydowanie za rzadko się śmiała.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Amerykański program telewizyjny o celebrytach nadawany w latach 90. (przyp.red.). [wróć]