Powrót do korzeni. Wykorzystaj uzdrawiające metody naszych przodkiń, by odnaleźć swoją duszę, spokój i poczucie siostrzeństwa - Moreno Robyn - ebook

Powrót do korzeni. Wykorzystaj uzdrawiające metody naszych przodkiń, by odnaleźć swoją duszę, spokój i poczucie siostrzeństwa ebook

Moreno Robyn

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Oto wspomnienia, manifest i podręcznik w jednym! Książka, która pokazuje osobistą transformacją z pomocą mądrości przodkiń.

Robyn Moreno żyła pełnią życia, tak mogło się wydawać osobom postronnym. Jednak w głębi przechodziła załamanie. Była pracującą mamą dwóch córek, kobietą w średnim wieku, która zmagała się z bolesnym dramatem rodzinnym.

Aby ocalić swoją duszę, zdrowie psychiczne i rodzinę, Robyn wyruszyła w dwustu sześćdziesięciu dniową duchową podróż opartą na tradycjach Azteków i Majów, studiując medycynę swoich meksykańskich babć: curanderismomeksykańskim odpowiednikiem szeptuchy.

Dowiedziała się czym jest sustos– utrata duszy iser– sedno naszej natury, niezniszczalna pełnia naszego bytu. Odnowiła kontakt z rodziną, z którą nie rozmawiała od lat, poznała fantastyczne historie o swojej prababci, która była uzdrowicielką. Brała lekcje u zasadniczego, ale czułego meksykańskiego szefa kuchni, podczas pieszych wędrówek odnalazła radość z bycia w społeczności. Przeżyła dramatyczne chwile z siostrami, mamą, mężem i samą sobą. Aż w końcu udała się do dżungli Belize, gdzie doznała uzdrowienia w najbardziej nieoczekiwany sposób.

Piękna, potężna i użyteczna dla każdego, kto jest gotowy na głęboką transformację. – Yung Pueblo, autor bestsellerów „New York Timesa”

Robyn Moreno – prezenterka telewizyjna nominowana do nagrody Emmy, ekspertka ds. stylu życia, certyfikowana nauczycielka jogi, autorka. Po osobistej transformacji została współczesnącuranderą. Jako ekspertka występowała w programach takich jak „The Today Show” czy „CBS Early Morning Show”. Pochodzi z Teksasu, mieszka w Cold Spring w stanie Nowy Jork z mężem i dwiema córkami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 298

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od autorki

Nie­które imiona i szcze­góły zostały zmie­nione, aby chro­nić pry­wat­ność moich przy­ja­ciół i rodziny. Szcze­góły opi­sy­wa­nych rytu­ałów ujaw­ni­łam za zgodą moich mistrzyń i mistrzów oraz przod­ków. Curan­de­ri­smo ozna­cza po hisz­pań­sku „spo­sób uzdra­wia­nia” i odnosi się do roz­ma­itych prak­tyk lecz­ni­czych sto­so­wa­nych w Ame­ryce Łaciń­skiej. W tej książce jed­nak uży­wam tego ter­minu do opisu tra­dy­cyj­nej medy­cyny mek­sy­kań­skiej, gdyż jako Ame­ry­kanka pocho­dze­nia mek­sy­kań­skiego z połu­dnio­wego zachodu Sta­nów Zjed­no­czo­nych dora­sta­łam w tej tra­dy­cji i wciąż ją kul­ty­wuję. Należy mimo to zazna­czyć, że każdy uzdro­wi­ciel korzy­sta z nieco odmien­nych metod i mody­fi­kuje je na swój spo­sób.

Choć książka ta opi­suje prak­tyki sto­so­wane w ramach curan­de­ri­smo, nie jest ona źró­dłem pozwa­la­ją­cym samemu je sto­so­wać. Czy­tel­nicy zain­te­re­so­wani piękną sztuką curan­de­ri­smo powinni uczyć się jej pod okiem doświad­czo­nych nauczy­cieli. Opi­su­jąc tu wła­sną histo­rię, chcia­łam przede wszyst­kim poka­zać duchową prze­mianę z nadzieją, że zain­spi­ruje was ona do odkry­cia, zgłę­bie­nia i kul­ty­wo­wa­nia metod uzdra­wia­nia sto­so­wa­nych przez waszych przod­ków.

Wstęp

Tla­ala­hui, tla­petz­ca­hui in tlal­tic­pac (Śli­sko, nie­pew­nie jest na ziemi).

– Przy­sło­wie Mexi­ków

– Ależ ty jesteś zako­rze­niona! – zachwy­ciła się gada­tliwa bio­ener­go­te­ra­peutka (a jed­no­cze­śnie fry­zjerka) z Seat­tle. Jej wizy­tówka obie­cy­wała: „Uzdro­wie­nie od wło­sów aż do serca!”.

– Tak, ty jako jedyna tutaj jesteś naprawdę we wła­snym ciele – dodała jej sio­stra Anto­nette, pełna nie­wy­mu­szo­nej swo­body bio­lożka zaj­mu­jąca się dziką przy­rodą oraz curan­dera, która pro­wa­dziła nasze odosob­nie­nie w Belize.

Wła­śnie dobie­gła końca inten­sywna sesja medy­ta­cyjna, w trak­cie któ­rej nasza grupa udała się do jaskini (praw­dzi­wej), aby odbyć podróż na grzbie­cie jagu­ara (wyobra­żo­nego), co miało pozwo­lić nam poko­nać nasze psy­chiczne i duchowe blo­kady. Po prze­jażdżce na wyima­gi­no­wa­nym jagu­arze prze­peł­niało mnie wiele emo­cji, ale trudno byłoby mi się wśród nich dopa­trzyć poczu­cia zako­rze­nie­nia. Zatrzy­ma­łam się i z zacie­ka­wie­niem spoj­rza­łam na obie kobiety, gdyż przez znaczną część życia doskwie­rało mi wra­że­nie braku zako­twi­cze­nia.

Jako zodia­kalny Bliź­niak cechuję się natu­ralną bez­tro­ską, która – choć sama lubię postrze­gać ją jako swo­bodę w obej­ściu – innym może jawić się jako buja­nie w obło­kach i roz­tar­gnie­nie. Jestem wiecz­nie zapra­co­wana. Nazy­wano mnie nawet tor­menta1 albo bączek, bo cią­gle się kręcę i bez­u­stan­nie jestem w biegu. Jeśli jed­nak chcemy naprawdę się w to zagłę­bić (a po to wła­śnie tu jeste­śmy, prawda?), powin­nam przy­znać, że mia­łam w życiu wiele trau­ma­tycz­nych doświad­czeń, które niczym kula wybu­rze­niowa roz­trza­skały sam fun­da­ment mojej emo­cjo­nal­no­ści.

Powie­dzieć zatem, że pra­co­wa­łam nad zbli­że­niem się do swo­ich korzeni, to nic nie powie­dzieć. Przez ostat­nich dwie­ście czter­dzie­ści dni zdro­wia­łam, oczysz­cza­łam się, modli­łam, sta­ra­łam się dotrzeć do swo­ich źró­deł i odna­leźć sie­bie, jakby zale­żało od tego moje życie – bo, no cóż… tak wła­śnie było. Zale­d­wie rok przed przy­by­ciem na tę odle­głą farmę w zachod­nim Belize w towa­rzy­stwie ducho­wych braci i sióstr oraz kręgu curan­de­ras, doświad­czy­łam peł­no­ska­lo­wego kry­zysu wieku śred­niego.

W znacz­nej mie­rze wią­zało się to ze zna­nymi więk­szo­ści rodzi­ców na świe­cie gorącz­ko­wymi sta­ra­niami pogo­dze­nia ze sobą wszyst­kich obo­wiąz­ków, co w wypadku pra­cu­ją­cych matek przy­po­mina spa­cer po linie. Dało się tam odna­leźć wiele ele­men­tów typo­wej kome­dii roman­tycz­nej, takich jak:

Uro­czo roz­trze­pana matka, która odpro­wa­dziw­szy swoje roz­koszne dzie­ciątka do przed­szkola, pędzi, by zdą­żyć na auto­bus do pracy;

Nie­za­wodny mężu­lek, który zaczyna jed­nak powoli tra­cić swój sto­icki spo­kój, cze­ka­jąc już któ­ryś wie­czór z rzędu, aż #mamuś­ka­sze­fowa wróci z póź­nej kola­cji służ­bo­wej;

Dra­ma­tyczne sceny z pracy (Ter­miny! Reduk­cja eta­tów! Zła prasa! Bra­wu­rowe kon­trakty!);

Dobrze nam znane poczu­cie, że cze­go­kol­wiek się nasza trzpio­to­wata boha­terka tknie, zawsze ponie­sie spek­ta­ku­larną porażkę.

Jed­nak oko­licz­no­ści, poja­wia­jąca się pre­sja i kon­se­kwen­cje, które odczu­wa­łam, spra­wiały, że doświad­cze­nie to było dla mnie głęb­sze – i bar­dziej ponure – niż kome­die oglą­dane w kinie. Jak choćby ten pamiętny dzień, kiedy wymknę­łam się ze świą­tecz­nego przy­ję­cia w pracy i ukry­łam się w łazience, żeby przez Face­Time obej­rzeć występ córki w przed­szkol­nym przed­sta­wie­niu. Znowu wybra­łam rodzinę, nie pracę. Sie­dzia­łam więc pełna poczu­cia winy na kla­pie sedesu, słu­cha­jąc, jak Lucia słod­kim gło­si­kiem śpiewa Let it snow. Popi­ja­łam co jakiś czas białe wino z kie­liszka, który posta­wi­łam na uchwy­cie na papier toa­le­towy, i zasta­na­wia­łam się, co ja robię ze swoim życiem.

Tyle zna­ków, tak wiele potknięć, a mimo to par­łam wciąż naprzód, nie zwa­ża­jąc na nic, aż do tego wie­czora, kiedy skoń­czy­łam na pod­ło­dze.

Firma medialna, w któ­rej wów­czas pra­co­wa­łam, orga­ni­zo­wała ważną kon­fe­ren­cję dla mene­dże­rów. Ponie­waż nasz budżet był ogra­ni­czony, wszy­scy wzię­li­śmy na sie­bie ogrom dodat­ko­wych obo­wiąz­ków, a ja peł­ni­łam jed­no­cze­śnie funk­cję orga­ni­za­torki, pro­wa­dzą­cej i mode­ra­torki. Nasz nie­zbyt liczny, lecz prężny zespół uro­bił się po pachy, a wyda­rze­nie oka­zało się spek­ta­ku­lar­nym suk­ce­sem. Jakimś cudem dali­śmy radę – znowu. Zamknę­łam kon­fe­ren­cję, wygła­sza­jąc przed trzy­stu­oso­bo­wym audy­to­rium pło­mienną mowę koń­cową.

Po zej­ściu ze sceny wró­ci­łam pocią­giem do mojej miej­sco­wo­ści w doli­nie rzeki Hud­son w sta­nie Nowy Jork i spo­tka­łam się z grupą przy­ja­ciół w pięk­nej, poło­żo­nej nad wodą restau­ra­cji, aby uczcić nasz suk­ces oraz roz­luź­nić się przy nie­jed­nej butelce ożyw­czego wina San­cerre. To była huczna i w pełni zasłu­żona zabawa, a ja, po okre­sie trzy­ma­nia wszyst­kiego pod kon­trolą w imie­niu wszyst­kich, mia­łam ochotę upić się na wesoło i po pro­stu się roz­sy­pać.

I to wła­śnie uczy­ni­łam pięć godzin póź­niej, po odwie­dze­niu trzech kolej­nych barów, gdy usi­łu­jąc zro­bić gru­powe sel­fie, osu­nę­łam się ze stołka i roz­bi­łam sobie nos. Jak przez mgłę pamię­tam, że leża­łam na pod­ło­dze, a z góry patrzyli na mnie: przy­ja­ciele, mąż, a nawet moje córki, ponie­waż w mię­dzy­cza­sie na fali eufo­rii udało mi się prze­ko­nać mojego męża, Larsa, i nasze dzieci, by do nas dołą­czyli.

Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że jest to defi­ni­tywne zakoń­cze­nie imprezy, wyszli­śmy więc szybko i poje­cha­li­śmy do domu. Maja­czy mi się jesz­cze mgli­ste wspo­mnie­nie, jak nie­zdar­nie przy­tu­lam swoje córki na dobra­noc, a następ­nie chwiej­nym kro­kiem zmie­rzam w stronę łóżka, padam na nie i natych­miast zasy­piam.

Następ­nego ranka obu­dzi­łam się z bólem łomo­czą­cym w czaszce oraz pla­mami krwi na samym prze­dzie pięk­nej sukienki boho, którą wciąż mia­łam na sobie. Ta sukienka nawet nie nale­żała do mnie; wypo­ży­czy­łam ją spe­cjal­nie na wczo­raj­szą uro­czy­stość. Spa­ni­ko­wana pobie­głam do łazienki, spoj­rza­łam w lustro i zamar­łam na widok szar­pa­nej rany na nosie i stra­chu w oczach. „Wszystko w porządku, wszystko w porządku, wszystko w porządku” – powta­rza­łam sobie cicho jak man­trę, aby uspo­koić wzbie­ra­jące w sercu prze­ra­że­nie. Się­gnę­łam do szafki po aspi­rynę. „Wszystko w porządku, wszystko w porządku, wszystko w porządku” – szep­ta­łam, ostroż­nie ścią­ga­jąc sukienkę przez głowę, tak by nie ura­zić obo­la­łej twa­rzy. „Wszystko w porządku, wszystko w porządku, wszystko w porządku”. Odkrę­ci­łam kran, by zaprać popla­mioną tka­ninę pod zimną wodą. Jed­nak na widok ciem­nej krwi, sączą­cej się z sukienki i wiru­ją­cej powoli w odpły­wie, naszła mnie myśl rów­nie realna, jak twarda powierzch­nia umy­walki, na któ­rej zaci­ska­łam dło­nie: „Nic nie jest u mnie w porządku”.

Mexi­ko­wie2 nazy­wali świat „śli­skim i nie­pew­nym”. Wie­rzyli, że jest nie­sta­bilny, przez co w każ­dej chwili można się potknąć i prze­wró­cić – w wyniku wła­snych błęd­nych ocen lub po pro­stu ze względu na typową dla niego śli­skość. W Kodek­sie Flo­renc­kim – stu­dium życia Mexi­ców, skom­pi­lo­wa­nym przez fran­cisz­kań­skiego misjo­na­rza Ber­nar­dino de Sahagúna – matka ostrzega córkę: „Zie­mia to nie jest rado­sne miej­sce. To miej­sce, w któ­rym radość łączy się ze zmę­cze­niem, radość łączy się z bólem”.

Być może jest to dla was nowa kon­cep­cja, ale założę się, że brzmi zna­jomo. Idziemy sobie wesoło przez życie, aż tu wtem – bach! – nie­spo­dzie­wa­nie zewsząd zaczy­nają na nas spa­dać ciosy. Tra­cimy pracę, uko­chane osoby nas zawo­dzą i sami sie­bie zaska­ku­jemy wła­sną sła­bo­ścią, brzydką zło­ścią i prze­ra­ża­jącą zdol­no­ścią do krzyw­dze­nia innych i bycia krzyw­dzo­nym. Każdy z nas na swój spo­sób doświad­czył śli­sko­ści świata: nasza przy­ja­ciółka, która bez­myśl­nie zdra­dziła kocha­ją­cego męża, nasz sąsiad, który nad­używa leków, aby pora­dzić sobie z sza­lo­nym tem­pem życia, czy kuzynka, która zro­biła debet na kon­cie z powodu uza­leż­nie­nia od zaku­pów.

Śli­skość i nie­pew­ność to te momenty – „Ożeż kurwa, znowu to samo!” – kiedy czu­jemy, że zna­leź­li­śmy się nad prze­pa­ścią, napę­dzani wła­snym bólem, zła­ma­nymi przy­rze­cze­niami lub innymi czyn­ni­kami zewnętrz­nymi, takimi jak choćby pan­de­mia, która ude­rza nie wia­domo skąd i trak­tuje z buta wszyst­kie nasze ide­al­nie prze­my­ślane i oku­pione ciężką pracą marze­nia.

Tak, świat jest śli­ski, bez dwóch zdań. Jed­nak choć ten moment w łazience był dla mnie nie­wąt­pli­wie bar­dzo przy­kry i falami zaczęły mnie wtedy zale­wać lęk i wstyd, udało mi się też dotknąć cze­goś głę­boko zako­rze­nio­nego w moim wnę­trzu.

Nie wie­dzia­łam wtedy, jak to się nazywa. Poczu­łam po pro­stu pul­su­jący, nio­sący nadzieję sygnał wysłany gdzieś z pra­daw­nych otchłani, który pod­po­wia­dał mi, że to wszystko może wyglą­dać ina­czej: praca, macie­rzyń­stwo, wędrówka po tej śli­skiej, nie­pew­nej ścieżce.

Zatem, chwy­ciw­szy się tej poten­cjal­nej tra­twy ratun­ko­wej, zaczę­łam pra­co­wać nad powro­tem do swo­ich korzeni.

* * *

Życiem ducho­wym inte­re­suję się od zawsze. Pali­łam świece dla Matki Bożej z Guada­lupe, jed­no­cze­śnie zgłę­bia­jąc reli­gie i filo­zo­fie wschodu. W wieku trzy­dzie­stu kilku lat zosta­łam instruk­torką jogi i coachką. Moje półki ugi­nają się od porad­ni­ków napi­sa­nych przez osoby, które uwiel­biam i podzi­wiam – od Michelle Obamy po Cla­rissę Pin­kolę Estés. Jed­nak w tam­tej chwili w łazience coś we mnie wysłało gło­śny sygnał SOS i, szczę­śli­wie, coś bliż­szego mojemu sercu na niego odpo­wie­działo.

Cza­sami wystar­czy, że pomy­ślimy sobie „chyba moje dziecko wyro­sło już z tych szor­tów”, a od razu, niczym w jakimś kosmo­lo­gicz­nym Big Bro­the­rze, zewsząd zaczy­nają nas ata­ko­wać reklamy dokład­nie tego pro­duktu. Ja zaś zaczę­łam co rusz natra­fiać na infor­ma­cje na temat prak­tyk curan­de­ri­smo – opar­tej na siłach natury tra­dy­cji uzdra­wia­nia, w któ­rej prze­pla­tają się wie­rze­nia, medy­cyna, rytu­ały i histo­rie rdzen­nej lud­no­ści obu Ame­ryk, Afryki oraz Europy. Wyko­rzy­stuje ona rytu­ały oczysz­cza­nia ener­ge­tycz­nego, zio­ło­lecz­nic­two, głę­bo­kie roz­mowy, dotyk, uzdra­wia­nie dźwię­kiem, modli­twy i wiele innych metod słu­żą­cych osią­gnię­ciu har­mo­nii w sfe­rze emo­cji, ducha i ciała.

Rok wcze­śniej moja kuzynka Patty, która szko­liła się, aby zostać curan­dera, popro­siła jedną ze swych nauczy­cie­lek, żeby ta przy­je­chała do Nowego Jorku i zapre­zen­to­wała nie­wiel­kiej gru­pie osób, w tym mnie, sztukę i mądrość curan­de­ri­smo. Cho­ciaż byłam lekko oszo­ło­miona z powodu stresu zwią­za­nego z pracą i rodziną, w cza­sie sesji coś się we mnie odblo­ko­wało. Mia­łam poczu­cie, że pre­zen­to­wane nauki i narzę­dzia są mi bli­skie, ponie­waż moja pra­babka była prak­ty­ku­jącą curan­dera.

Zaczę­łam sły­szeć głos docho­dzący gdzieś z mojego wnę­trza. „Czy mogę pomóc sobie i mojej rodzi­nie w prze­zwy­cię­że­niu tego, z czym się zma­gamy, i uzdro­wić nas za pomocą metod sto­so­wa­nych przez moje przod­ki­nie?” – zasta­na­wia­łam się.

I z tym wła­śnie pyta­niem w cha­rak­te­rze dro­go­wskazu wyru­szy­łam.

W końcu posta­no­wi­łam odejść z pracy i ponow­nie zostać fre­elan­cerką, co dawało mi wię­cej swo­body, lecz jed­no­cze­śnie mniej­szą sta­bi­li­za­cję finan­sową. Wie­dzia­łam, że porzu­ce­nie tego sza­lo­nego życia #mamuś­ki­sze­fo­wej to ryzy­kowna decy­zja, lecz zde­cy­do­wa­łam się na to.

Zaczę­łam pozna­wać curan­de­ri­smo, a moją prze­wod­niczką została sześć­dzie­się­cio­pię­cio­let­nia chin­gona3, twar­dzielka i sza­manka. Nauczyła mnie wielu rze­czy, które odmie­niły moje życie, mię­dzy innymi zazna­jo­miła mnie z poję­ciem ser: sedna naszej natury, nie­znisz­czal­nej pełni naszego bytu.

Żało­wa­łam, że nikt nie ostrzegł mnie, na jak wiele kawał­ków muszę się roz­paść, aby odna­leźć swoją peł­nię.

– A czego się spo­dzie­wa­łaś, coma­dre4? – odparła moja mistrzyni, gdy narze­ka­łam, jak bar­dzo jest to bole­sne i trudne.

Czego się spo­dzie­wa­łam, roz­po­czy­na­jąc tę podróż duchową?

Może uzdro­wie­nia takiego jak w fil­mach? Może tego, że w magiczny spo­sób poko­nam kry­zys wieku śred­niego oraz nie­koń­czący się dra­mat rodzinny w cza­sie efek­tow­nego, sza­lo­nego i per­fek­cyj­nie domknię­tego dzie­więć­dzie­się­cio­mi­nu­to­wego seansu? Oka­zało się jed­nak, że zamiast tego cze­kała mnie dwu­stu­sześć­dzie­się­cio­dniowa podróż, która prze­ni­co­wała mnie na wskroś, cof­nęła, pocią­gnęła w głąb i do dołu, do dołu, do dołu – aż do korzeni tego wszyst­kiego.

Szkoda, że nikt nie ostrzegł mnie, że gdy zacznę otwie­rać drzwi i okna wspo­mnień oraz sekre­tów, zerwie się hura­gan, który zbu­rzy dom do fun­da­men­tów i prze­to­czy się z hukiem p rzez każdą część mojego ist­nie­nia.

Szkoda, że nikt nie powie­dział mi o wszyst­kich tych rewe­la­cjach, abo­mi­na­cjach i prze­mia­nach, które miały nadejść: cudow­nych i dra­ma­tycz­nych odkry­ciach, bole­snym zrzu­ca­niu z sie­bie kolej­nych warstw skóry, wycień­cza­ją­cym cudzie ponow­nych naro­dzin oraz – wresz­cie – rado­ści z powrotu do domu.

Żałuję, że nikt mi nie powie­dział, zanim wyru­szy­łam w tę podróż, którą w swoim mnie­ma­niu tak zmyśl­nie zor­ga­ni­zo­wa­łam (a która w rze­czy­wi­sto­ści została praw­do­po­dob­nie zapla­no­wana przez moich przod­ków), że zyskam dzięki temu tak wiele, ale zara­zem tak wiele stracę.

Szkoda, że nikt mi nie powie­dział.

Czy jed­nak bym posłu­chała?

Ujrza­łam w oddali świa­tło, które wyglą­dało jak latar­nia mor­ska, i podą­ży­łam ku niemu.

Nie wie­dzia­łam, że to ogień.

Kiedy powró­ci­łam dzie­więć mie­sięcy póź­niej, byłam odmie­niona. Wkrótce mia­łam skoń­czyć czter­dzie­ści sześć lat, czyli tyle, ile miał mój ojciec, gdy zmarł. Prawdy zostały ujaw­nione, odzy­ska­łam zaufa­nie do samej sie­bie i moje ser.

Byłam zako­rze­niona.

Teraz zaś, dzie­ląc się swo­imi opo­wie­ściami i prak­ty­ku­jąc curan­de­ri­smo, poma­gam sobie i innym odnaj­do­wać ich korze­nie i pozo­sta­wać bli­sko nich. Zdro­wie­nie nie jest bowiem kon­kret­nym celem, ale raczej trwa­ją­cym całe życie odświe­ża­niem wspo­mnień, w trak­cie któ­rego coś odrzu­camy, coś przyj­mu­jemy i zapusz­czamy korze­nie – cią­gle i nie­prze­rwa­nie.

Podróży tej nie odby­wamy w samot­no­ści. Wie­rzę w kolek­tywne zdro­wie­nie, ponie­waż sama odna­la­złam swoje korze­nie dzięki temu, że mój krąg bli­skich osób przy­jął mnie, ule­czył i zapew­nił opiekę. Ci sami ludzie, któ­rzy widzieli, jak upa­dam na pod­łogę, wycią­gnęli ręce, aby pomóc mi wstać. Powrót do swo­ich korzeni odbywa się w kręgu, w spo­łecz­no­ści, w rela­cji z innymi. Tak postę­po­wali nasi przod­ko­wie i tego samego potrze­bu­jemy rów­nież teraz.

Powrót do korzeni ozna­cza życie zgod­nie z tym, co jest nam pisane, a porzu­ce­nie wyobra­że­nia tego, jacy w swoim mnie­ma­niu powin­ni­śmy być. Odkry­cie swo­ich korzeni ozna­cza spo­rzą­dze­nie wła­snej mapy zamiast kie­ro­wa­nia się tą, w którą wypo­sa­żyło nas spo­łe­czeń­stwo. Pozwoli nam to odna­leźć drogę do domu: do tego świę­tego, spo­koj­nego miej­sca, w któ­rym będziemy mogli otrzy­mać i odzy­skać to, co dla nas naj­cen­niej­sze. Uko­rze­nie­nie ozna­cza bowiem zaufa­nie sobie oraz zna­jo­mość wła­snego ciała.

Być może, podob­nie jak wiele osób, zma­ga­cie się z jaki­miś trud­no­ściami, odtwa­rza­cie upo­rczy­wie te same sche­maty, odczu­wa­cie bole­sny nie­po­kój, wydaje wam się, że żało­śnie ugrzęź­li­ście w jed­nym punk­cie, a roz­wią­za­nia, które przy­cho­dzą wam do głowy, zostały już wie­lo­krot­nie wypró­bo­wane i po pro­stu nie przy­no­szą rezul­tatu. Wła­śnie dla­tego posta­no­wi­łam podzie­lić się na kar­tach tej książki swoją histo­rią, z nadzieją, że dostrze­że­cie tu choćby nie­wiel­kie odzwier­cie­dle­nie wła­snych zma­gań i zro­zu­mie­cie, że nie jeste­ście sami. Podzie­li­łam moją dwu­stu­sześć­dzie­się­cio­dniową podróż na pięć czę­ści – wschód, pół­noc, zachód, połu­dnie i cen­trum – bo w każ­dym z tych kie­run­ków musia­łam podą­żyć, zanim odna­la­złam drogę do domu. Przed­sta­wiam tu rów­nież nie­które spo­śród narzę­dzi, które zgro­ma­dzi­łam w swo­jej „apteczce”, aby pomóc wam poczuć się sta­bil­nie i bez­piecz­nie, zanim odnaj­dzie­cie korze­nie i ponow­nie wyru­szy­cie w podróż tą śli­ską, nie­pewną ścieżką zwaną życiem.

Książka, którą trzy­ma­cie w dło­niach, to moja ofrenda5 dla was. Potrak­tuj­cie ją jako zapro­sze­nie do odzy­ska­nia waszej siły, jako latar­nię mor­ską, która pomoże wam odna­leźć drogę do domu. Niech pozwoli wam odna­leźć wasze korze­nie i odzy­skać to, co od zawsze do was nale­żało. Wasze ser.

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Wschód: Za nowy początek!

1

Poszukiwanie swojej drogi

Przy­by­łam do Mek­syku wyczer­pana i spra­gniona słońca, zale­d­wie kilka tygo­dni po tym, jak rzu­ci­łam pracę. Po „incy­den­cie łazien­ko­wym” coś się we mnie zmie­niło. To ponure, emo­cjo­nal­nie dre­nu­jące uczu­cie, które wów­czas się poja­wiło, pozo­stało ze mną następ­nego dnia i jesz­cze następ­nego. Po raz pierw­szy w życiu doświad­czy­łam cze­goś, z czego nie byłam w sta­nie się otrzą­snąć. Od tej prze­ra­ża­ją­cej chwili, gdy ujrza­łam swoją krew spły­wa­jącą po umy­walce, zada­wa­łam sobie pyta­nie: „Dla­czego tak krwa­wisz?”.

Prawdę powie­dziaw­szy, już od dawna byłam zra­niona – co naj­mniej od momentu, gdy mia­łam trzy­na­ście lat, a mój tata zmarł na raka trzustki. Jed­nego lata pły­wał ze mną i moimi trzema sio­strami w rzece Guada­lupe w upal­nym tek­sań­skim słońcu, a rok póź­niej już go nie było. Bez­rad­nie patrzy­ły­śmy, jak gaśnie stop­niowo i wymyka się nam, zabie­ra­jąc ze sobą całą naszą rodzinną rów­no­wagę, poczu­cie spój­no­ści oraz swoją zna­jo­mość pra­wi­deł poru­sza­nia się w tym śli­skim, nie­pew­nym świe­cie.

Tata był naszym środ­kiem cięż­ko­ści, więc kiedy go zabra­kło, ja, mama i moje trzy sio­stry odda­li­ły­śmy się od sie­bie. Mama owdo­wiała w wieku zale­d­wie czter­dzie­stu lat i została sama z czte­rema cór­kami i dwiema fir­mami, któ­rymi musiała się zaj­mo­wać. Usi­ło­wała pora­dzić sobie z żałobą, pra­cu­jąc bez­u­stan­nie, znaj­du­jąc sobie nowego part­nera i paląc jak smok. Na mnie spadł obo­wią­zek opieki nad dwiema młod­szymi sio­strami, pod­czas gdy star­sza poma­gała w zało­żo­nej przez ojca szkole tańca. Rola opie­kunki stała się nie­od­łączną czę­ścią mojej toż­sa­mo­ści.

Byłam dość typo­wym „środ­ko­wym” dziec­kiem, które stara się nikomu nie wcho­dzić w drogę. Jako nie­mowlę nie spra­wia­łam pro­ble­mów, jako sio­stra zawsze byłam uśmiech­nięta. Po śmierci ojca ta rola lubia­nej przez wszyst­kich osoby została dodat­kowo przy­pie­czę­to­wana, bo moje trzy sio­stry wal­czyły o uwagę i miłość, któ­rej potrze­bo­wały, bun­tu­jąc się, a nawet ucie­ka­jąc z domu. Ja zaś nie chcia­łam przy­spa­rzać mamie dodat­ko­wych powo­dów do zmar­twień. Sytu­acja w naszej pokie­re­szo­wa­nej rodzi­nie stała się jesz­cze bar­dziej nie­sta­bilna, gdy prze­pro­wa­dzi­ły­śmy się do nowego domu, który ojciec zapro­jek­to­wał dla nas na łożu śmierci. Był to jego ostatni pre­zent dla mojej mamy, która zawsze marzyła o domu więk­szym niż ten nie­wielki, jed­no­pię­trowy budy­nek z jedną łazienką, gdzie dora­sta­ły­śmy. Jed­nak zmiana szkół i śro­do­wi­ska dodat­kowo nas roz­chwiała.

W nowej, bogat­szej i biel­szej szkole czu­łam się zagu­biona – byłam nikim w nie­skoń­czo­nym oce­anie blondu i bogac­twa. Szczę­śli­wie w końcu udało mi się odna­leźć swoje miej­sce, gdy nauczy­ciel histo­rii wybrał mnie do zespołu dys­ku­syj­nego. Bar­dzo inte­re­so­wa­łam się poli­tyką i bie­żą­cymi wyda­rze­niami, co zapewne odzie­dzi­czy­łam po ojcu, który stu­dio­wał poli­to­lo­gię i był aktyw­nie zaan­ga­żo­wany w ruch Chi­cano6 w latach sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych. Lubi­łam zwłasz­cza naszą asy­stentkę tre­nera, która mocno nas dopin­go­wała, a kiedy wyzna­łam jej, że nie stać mnie na udział w tur­nie­jach wyjaz­do­wych, po cichu pokryła za mnie wszyst­kie koszty.

Po ukoń­cze­niu szkoły śred­niej roz­po­czę­łam stu­dia na Uni­wer­sy­te­cie Tek­sań­skim w Austin i w tym okre­sie bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej bra­ko­wało mi porad oraz wspar­cia taty. To on jako jedyny poma­gał mi napi­sać moje prze­mó­wie­nie, gdy kan­dy­do­wa­łam do samo­rządu uczniow­skiego. Sta­rał się roz­wi­jać moją inte­li­gen­cję i zapi­sy­wał nas we dwójkę na poza­lek­cyjne kursy kom­pu­te­rowe, w trak­cie któ­rych spę­dza­li­śmy razem cudowne chwile, gawę­dząc i chru­piąc ogórki kon­ser­wowe z sosem cha­moy. Tęsk­ni­łam za nim bar­dzo w tych latach stu­denc­kich i żało­wa­łam, że nie mogę się z nim podzie­lić wszyst­kim, czego uczę się na zaję­ciach z histo­rii Ame­ryki mek­sy­kań­skiej ani zapy­tać, czy radzi mi spe­cja­li­zo­wać się w dzien­ni­kar­stwie radiowo-tele­wi­zyj­nym, czy może raczej w naukach poli­tycz­nych. Zna­la­złam jed­nak metodę uśmie­rza­nia tego bólu. Austin to impre­zowe mia­sto uni­wer­sy­tec­kie i alko­hol lał się tam stru­mie­niami.

Nic więc dziw­nego, że po dwóch latach rzu­ci­łam stu­dia. Mia­łam wów­czas roz­grze­bane trzy kie­runki, a moje oceny leciały w dół na łeb na szyję. Umia­łam wal­czyć o prze­trwa­nie, ale nie wie­dzia­łam, jak żyć. Doradca zawo­dowy stwier­dził, że potrzebna mi jest inspi­ra­cja, i zasu­ge­ro­wał, bym wyko­rzy­stała prze­rwę w stu­diach na podró­żo­wa­nie. Przez kilka kolej­nych lat wałę­sa­łam się zatem to tu, to tam, pra­cu­jąc jako recep­cjo­nistka w hote­lach i bar­manka w Las Vegas, eks­pe­ry­men­tu­jąc z roz­ma­itymi nar­ko­ty­kami, czyli wio­dąc żywot typo­wego próż­niaka z lat dzie­więć­dzie­sią­tych. W końcu udało mi się odna­leźć moty­wa­cję do powrotu na stu­dia po tym, jak pew­nego dnia obsłu­gi­wa­łam jako kel­nerka grupę boga­tych dziew­czyn, z któ­rymi nie­gdyś cho­dzi­łam do szkoły. Poga­wę­dzi­ły­śmy przez chwilę, pod­czas gdy przyj­mo­wa­łam od nich zamó­wie­nie, i dowie­dzia­łam się, że skoń­czyły stu­dia praw­ni­cze i wszyst­kie są zarę­czone. Sta­łam przy ich sto­liku w tym moim kel­ner­skim stroju, sztucz­nie się uśmie­cha­jąc. Zamiast jed­nak przy­nieść im zamó­wione drinki, zdję­łam na zaple­czu far­tuch, poin­for­mo­wa­łam prze­ło­żo­nego, że muszę pil­nie wyjść, i tyle mnie widzieli. Wsia­dłam do samo­chodu, prze­krę­ci­łam klu­czyk w sta­cyjce, włą­czy­łam radio na cały regu­la­tor i skie­ro­wa­łam się pro­sto na Uni­wer­sy­tet w Austin, aby zapi­sać się na stu­dia na nad­cho­dzący semestr jesienny. Tego dnia czu­łam, że tata jest przy mnie. Głę­boko w sercu wie­dzia­łam, że jestem gotowa na kolejny etap.

Rok póź­niej otrzy­ma­łam dyplom na wydziale komu­ni­ka­cji spo­łecz­nej. Uda­łam się do księ­garni uni­wer­sy­tec­kiej, by przej­rzeć oferty pracy. Wtem mój wzrok padł na okładkę cza­so­pi­sma ze zdję­ciem pięk­nej, śnia­dej Laty­no­ski. To było nie­zwy­kłe. Uwiel­bia­łam maga­zyny o modzie, lecz rzadko widy­wa­łam w nich zdję­cia kobiet o pocho­dze­niu etnicz­nym choćby odro­binę zbli­żo­nym do mojego. Kart­ku­jąc poły­sku­jące strony, ujrza­łam histo­rie uka­zu­jące moją kul­turę w spo­sób, z jakim wcze­śniej ni­gdy się nie spo­tka­łam, nawet w mediach, z któ­rymi sty­ka­łam się, gdy dora­sta­łam. To było cza­so­pi­smo two­rzone przez Laty­no­ski dla Laty­no­sek. Mia­łam nowe marze­nie. Od razu wie­dzia­łam, że to wła­śnie tam chcę pra­co­wać.

Kupi­łam bilet w jedną stronę z Austin do Nowego Jorku. Zatrzy­ma­łam się u mojej młod­szej sio­stry Palomy, która wła­śnie się tam prze­pro­wa­dziła, by roz­po­cząć naukę w szkole pro­jek­to­wa­nia ubioru. Napi­sa­łam CV i poszłam dostar­czyć je oso­bi­ście do sie­dziby cza­so­pi­sma. Drża­łam z pod­eks­cy­to­wa­nia, wkra­cza­jąc do wie­żowca w samym sercu Times Squ­are i pod­cho­dząc do szkla­nych drzwi redak­cji.

Sta­łam tam, ści­ska­jąc swoje CV, a jakaś wycho­dząca wła­śnie dziew­czyna pra­wie na mnie wpa­dła.

– Czy mogę pani w czymś pomóc? – zapy­tała.

– Szu­kam pracy! – wypa­li­łam.

Nie za bar­dzo wie­dząc, co począć z taką sto­jącą w drzwiach pełną entu­zja­zmu nie­zna­jomą, kobieta zawo­łała kole­żankę, która zadała mi to samo pyta­nie:

– W czym mogę pomóc?

Oka­zało się, że potrze­bują aku­rat wery­fi­ka­tora fak­tów, i nie minęła nawet godzina od momentu, gdy prze­kro­czy­łam próg redak­cji, a już zaofe­ro­wano mi sta­no­wi­sko.

Mimo że od tam­tej pory upły­nęło wiele lat, pod­czas któ­rych pię­łam się po szcze­blach kariery w mediach, wciąż wspo­mi­nam ten dzień jako jeden z naj­lep­szych w życiu.

Tym wię­cej zna­czyło dla mnie, gdy pra­wie dwa­dzie­ścia lat póź­niej powró­ci­łam do pracy w tym cza­so­pi­śmie, tym razem jako redak­torka naczelna.

Dla mnie ni­gdy nie był to po pro­stu maga­zyn czy spółka medialna – mie­li­śmy do wyko­na­nia misję; pra­gnę­li­śmy poka­zać światu talent, inwen­cję i róż­no­rod­ność, o któ­rych wie­dzie­li­śmy, że cechują naszą spo­łecz­ność.

Choć była to moja wyma­rzona praca, kie­ro­wa­nie redak­cją powoli zaczęło mnie psy­chicz­nie wykań­czać, bo w świe­cie wydaw­ni­czym zaszło wiele dra­stycz­nych zmian. Popu­lar­ność prasy spa­dała na łeb na szyję, a moje uko­chane cza­so­pi­sma upa­dały jedno po dru­gim. W nas zaś – w nie­wielką, nie­za­leżną firmę – zmiany te ude­rzały do tego szyb­ciej i moc­niej. Docho­dziło do regu­lar­nych reduk­cji eta­tów i zwal­niano nawet wie­lo­let­nich, lojal­nych pra­cow­ni­ków. Ja jed­nak wbie­głam do tego pło­ną­cego budynku, wie­rząc, że możemy jesz­cze to ura­to­wać.

Ciężka praca i nie­usta­jący opty­mizm to zawsze były moje znaki roz­po­znaw­cze i w dużej mie­rze to one pozwa­lały mi prze­trwać. Dla­tego wraz z naszym uta­len­to­wa­nym zespo­łem podwo­ili­śmy wysiłki: zre­de­fi­nio­wa­li­śmy naszą misję, roz­wi­nę­li­śmy sprze­daż inter­ne­tową oraz opu­bli­ko­wa­li­śmy pierw­sze wyda­nia cyfrowe.

Po trzech wyczer­pu­ją­cych latach byłam dumna z tego, co osią­gnę­li­śmy, lecz przy­szło mi za to zapła­cić pewną cenę. Spę­dza­łam w pracy dłu­gie godziny przez sie­dem dni w tygo­dniu, a mój napięty gra­fik i czę­ste wyjazdy odda­lały mnie od mojej świeżo zało­żo­nej rodziny. Nawet gdy wra­ca­łam do domu, tak naprawdę nie byłam tam „obecna”; bez­u­stan­nie spraw­dza­łam maile, prze­glą­da­łam nagłówki gazet w poszu­ki­wa­niu jakichś prze­ło­mo­wych infor­ma­cji albo po pro­stu zagłę­bia­łam się w obse­syj­nych myślach. Choć zro­bi­li­śmy nie­zwy­kłe postępy, wciąż znaj­do­wa­li­śmy się w tak wiel­kich finan­so­wych tara­pa­tach, że w „New York Post” opi­sy­wano nasze zma­ga­nia, włącz­nie z opóź­nie­niami w wypła­ca­niu hono­ra­riów pra­cow­ni­kom i fre­elan­ce­rom. Mia­łam poczu­cie, że tra­cimy grunt pod nogami.

Z kolei moje trzy sio­stry i matka prze­ży­wały wła­sne dra­maty – nie­które znacz­nie bar­dziej poważne niż te moje. Lety, naj­star­sza z nas, powoli docho­dziła do sie­bie po latach nad­uży­wa­nia roz­ma­itych sub­stan­cji. Młod­sza ode mnie Apo­lo­nia zma­gała się z wyzwa­niami samo­dziel­nego macie­rzyń­stwa. Paloma zaś świet­nie radziła sobie w sfe­rze zawo­do­wej, ale w życiu pry­wat­nym czuła się cał­ko­wi­cie zagu­biona. Mama wciąż nie potra­fiła zde­cy­do­wać się na zasłu­żony odpo­czy­nek po latach cięż­kiej pracy i ner­wów, mimo że była już w wieku, w któ­rym powinna przejść na eme­ry­turę.

Zawsze byłam wol­nym duchem i lubi­łam bez­u­stan­nie pozo­sta­wać w ruchu, ale zaczę­łam zasta­na­wiać się, dokąd wła­ści­wie tak pędzę i czy jest to wol­ność, czy może ucieczka.

Czas spę­dzony w redak­cji spra­wił, że sta­łam się kimś, kogo przesta­łam roz­po­zna­wać, kimś, kto przed­kła­dał pracę nad rodzinę i wła­sny dobro­stan. Kie­dyś byłam instruk­torką jogi, a odkąd sta­łam się #sze­fową-zdzirą, zdro­wie pla­so­wało się jako ostat­nie na liście moich prio­ry­te­tów. Lars pytał mnie nie­kiedy, bez cie­nia iro­nii: „Co się stało z tą Robyn, z którą się oże­ni­łem?”, gdy widział, jak pra­cuję do późna w nocy, piję jeden kie­li­szek wina Caber­net za dru­gim, a na obiad zja­dam w cało­ści kawałki par­me­zanu. Byłam do tego stop­nia zestre­so­wana i wyczer­pana, że zaczę­łam cier­pieć na zawroty głowy, i pew­nego dnia musiało po mnie do biura przy­je­chać pogo­to­wie, bo świat wiro­wał mi przed oczami tak bar­dzo, że sku­li­łam się za biur­kiem i nie potra­fi­łam wstać. Świat był śli­ski i nie­pewny, a ja – dosłow­nie – nie byłam w sta­nie utrzy­mać rów­no­wagi.

Wkrótce po incy­den­cie w barze pod­ję­łam w końcu decy­zję o odej­ściu z pracy.

Roz­ko­szo­wa­łam się słoń­cem w ogro­dzie za domem, przy­pa­tru­jąc się, jak moje dzieci się bawią, ale jed­no­cze­śnie spraw­dza­łam też odru­chowo maile i zer­ka­łam na tele­fon. Przez wiele dni otrzy­my­wa­łam mnó­stwo wia­do­mo­ści: „Gra­tu­la­cje!”, „Powo­dze­nia!”, „Stara! Co się stało?”, „Chcesz się spo­tkać?”, „Co teraz pla­nu­jesz?”.

Co pla­no­wa­łam? Nie mia­łam poję­cia. Bez pracy czu­łam się cał­ko­wi­cie, bez­pow­rot­nie zagu­biona.

Moja kuzynka Flo, miesz­ka­jąca w wio­sce Puerto More­los pod mek­sy­kań­skim Cancún, zapro­siła mnie do sie­bie, bym pomo­gła jej wypra­wić uro­dziny. Mia­łam się zatrzy­mać w jej pala­pie – alta­nie zwień­czo­nej strze­chą suszo­nych liści pal­mo­wych. Nie­całą godzinę po przy­jeź­dzie do posia­dło­ści Flo – dzi­kiej oazy z hama­kami i pną­czami wino­ro­śli na dzie­dzińcu – prze­bie­głam dwie prze­cznice, by zanu­rzyć swoje zmę­czone ciało w roz­kosz­nie cie­płych wodach Morza Kara­ib­skiego i poczu­łam się, jak­bym doko­nała rytu­ału oczysz­cze­nia. Gdy na plaży poja­wiły się moje dwie kuzynki, Flo i Patty, oraz moja osiem­dzie­się­cio­dwu­let­nia tía7, Ximena, i zaczęły mnie wołać, byłam tak zre­lak­so­wana, że przez chwilę wyda­wało mi się, że śnię.

Wybra­ły­śmy się do poło­żo­nej na świe­żym powie­trzu restau­ra­cji z wido­kiem na ocean i zamó­wi­ły­śmy tacos de pescado8. Następ­nie, obej­mu­jąc się, ruszy­ły­śmy do domu. Szły­śmy tak pod roz­gwież­dżo­nym nie­bem przez miej­ski dzie­dzi­niec, a ich deli­katny dotyk i bli­skość spra­wiły, że nagle poja­wiła mi się w gło­wie myśl: „A może to już czas, by prze­stać biec?”.

Wdy­cha­jąc prze­sy­cone solą mor­ską powie­trze, zda­łam sobie sprawę z tego, że moje odwieczne prze­sadne ambi­cje i uczyn­ność mogły nie być aż tak altru­istyczne, jak sądzi­łam. Moż­liwe, że nad­mierne sta­ra­nia, nad­mierny stres, cią­głe zapę­tle­nie w pró­bach oca­le­nia wszyst­kich i wszyst­kiego wyni­kały z mojej trud­nej histo­rii i sta­no­wiły nawy­kowy spo­sób radze­nia sobie. Bez­u­stan­nie wyko­rzy­sty­wa­łam koniecz­ność gasze­nia zewnętrz­nych poża­rów jako wymówkę, by nie zaj­mo­wać się ogniem, który tlił się w moim wnę­trzu i spra­wiał, że zaczy­na­łam się dusić.

Naza­jutrz, po nocy spę­dzo­nej w hamaku, obu­dziły mnie o świ­cie nawo­ły­wa­nia i piski geko­nów i wil­gow­ro­nów. Przy poran­nej kawie i tacos opo­wie­dzia­łam Patty, jak ogromne mam poczu­cie winy, że opu­ści­łam mój wspa­niały zespół, i jak bar­dzo mi przy­kro, że mimo usil­nych sta­rań nie dałam rady wycią­gnąć nas na pro­stą. Wyzna­łam jej też, że jestem kom­plet­nie wyczer­pana. Patrzyła na mnie i słu­chała w mil­cze­niu. Wtedy z moich ust padły słowa, które mnie samą zasko­czyły:

– Nie wiem, Patty, mam poczu­cie, że jest coś wię­cej, że gdzieś we mnie dzieje się coś głęb­szego. – Poło­ży­łam sobie rękę na sercu.

– Myślę, że przy­da­łaby ci się lim­pia9. Co ty na to? – zapy­tała.

Gdy omia­tała moje ciało pęcz­kiem świe­żej bazy­lii, aby usu­nąć złą ener­gię, wybu­chłam łzami. Naresz­cie. Nie pła­ka­łam pod­czas ostat­nich stre­su­ją­cych wyda­rzeń w pracy – nawet wtedy, gdy musia­łam wrę­czać wypo­wie­dze­nia swoim przy­ja­cio­łom. Nie pła­ka­łam, wysy­ła­jąc mamie pie­nią­dze dla mojej sio­stry, by ta mogła robić zakupy w wię­zien­nej kan­ty­nie. Nie pła­ka­łam też, kiedy moja młod­sza córka Astrid ude­rzyła mnie nie­chcący w nos, wciąż obo­lały po tam­tym upadku ze stołka baro­wego.

– Od czego chcesz się uwol­nić? – spy­tała Patty, gła­dząc mnie po klatce pier­sio­wej aro­ma­tyczną gałązką. Od poczu­cia winy, że nie wszyst­kich byłam w sta­nie ura­to­wać, od zło­ści na sie­bie za to, że zawsze mimo wszystko pró­bo­wa­łam, i od tego upior­nego smutku, który wiecz­nie czaił się gdzieś na dnie. – Uwol­nij się od tego – wyszep­tała i zaczęła muskać moje ciało jaj­kiem. – Uwol­nij się od tego.

Następ­nie uda­łam się nad znaj­du­jący się dwie prze­cznice dalej ocean, uto­pi­łam zioła i jajko w spie­nio­nych falach i opłu­ka­łam się w sło­nej wodzie.

Zagrze­bu­jąc stopy w cie­płym pia­sku na wprost biją­cych o brzeg nie­bie­sko-zie­lo­nych fal, się­gnę­łam po książkę i prze­czy­ta­łam coś, co odmie­niło moje życie. Była to Woman Who Glows in the Dark [Kobieta, która świeci w ciem­no­ści] zna­nej curan­dera Eleny Avili. Zna­la­złam tam wyja­śnie­nie nie­koń­czą­cego się bólu, który usi­ło­wa­łam uśmie­rzyć za pomocą nad­mier­nych sta­rań i prób zjed­na­nia sobie wszyst­kich. To było susto.

Choć słowo to tłu­ma­czy się z hisz­pań­skiego dosłow­nie jako „prze­ra­że­nie”, jego głęb­sze zna­cze­nie to „utrata duszy”. W curan­de­ri­smo susto okre­ślane jest jako „magiczne prze­ra­że­nie”, przy­po­mi­na­jące zespół stresu poura­zo­wego. Uważa się, że gdy przy­da­rza się nam coś trau­ma­tycz­nego, część naszej duszy się zamyka.

Avila w swo­jej książce opi­suje susto jako:

stan, w któ­rym nie czu­jemy się w pełni obecni albo mamy wra­że­nie, że nie jeste­śmy do końca sobą. Wydaje nam się, że „cze­goś nam bra­kuje, ponie­waż nasza dusza – roz­ta­cza­jąca się wokół nas aura ener­ge­tyczna – została naru­szona… W mojej kul­tu­rze od zawsze wie­dziano, że duszę można zra­nić rów­nie głę­boko, jak ciało, umysł i emo­cje. Ten rodzaj urazu nazy­wamy susto… Ponie­waż dusza jest świę­to­ścią i ni­gdy nie powinna być doty­kana, gdy zostaje zszar­gana przez trau­ma­tyczne wyda­rze­nia, wyco­fuje się i ukrywa, tak jakby w wyniku tych strasz­li­wych doświad­czeń zosta­wała zamro­żona w cza­sie10.

„To jest to!” – pomy­śla­łam. „Z tym wła­śnie się zma­gam!” Mimo przy­grze­wa­ją­cego słońca cało moje ciało zadrżało pod wpły­wem tego odkry­cia.

Utrata duszy.

Wła­śnie to czu­łam od czasu śmierci ojca. Utra­ciw­szy prze­wod­nika i opie­kuna, robi­łam wszystko, co mogłam, by spra­wo­wać pie­czę nad sio­strami, mamą i samą sobą. Uda­wa­łam twardą, gdy czu­łam się naj­bar­dziej bez­bronna. Z osza­ła­mia­jącą wytrwa­ło­ścią dąży­łam do celów, o któ­rych wcze­śniej nawet nie śni­łam: dotar­łam do Nowego Jorku, pię­łam się po szcze­blach kariery w redak­cjach maga­zy­nów kobie­cych, zna­la­złam się na pla­nie pro­gramu Today11, na liście nowo­ści Bar­nes & Noble, a nawet w Bia­łym Domu.

Tak bar­dzo się sta­ra­łam. Sądzi­łam, że udało mi się to poko­nać.

Aż tu nagle zna­la­złam się na pod­ło­dze baru, zale­wa­jąc się krwią. Susto. Świat jest śli­ski, lecz to wła­śnie susto popchnęło mnie i prze­wró­ciło. To z jego winy zaczę­łam krwa­wić.

– Ożeż kurwa, ja nie chcę już dłu­żej żyć w ten spo­sób! – powie­dzia­łam na głos.

Nie chcia­łam też, żeby moje sio­stry tak żyły. Od śmierci taty prze­szły­śmy przez uza­leż­nie­nie, wię­zie­nie, dołki finan­sowe i pro­blemy psy­chiczne.

To były dokład­nie te kwe­stie, któ­rych świa­do­mość w spo­łe­czeń­stwie sta­ra­li­śmy się zwięk­szyć w mojej redak­cji. Zaj­mo­wa­li­śmy się prze­cież pro­ble­mami takimi jak niż­sze płace kobiet laty­no­ame­ry­kań­skiego pocho­dze­nia, zwięk­sza­jące się wskaź­niki osa­dzo­nych w tej gru­pie oraz nie­po­ko­jąca liczba samo­bójstw wśród laty­no­skich nasto­la­tek. Usi­ło­wa­łam zro­bić coś dobrego dla mojej spo­łecz­no­ści, bo nie byłam w sta­nie ura­to­wać wła­snej rodziny.

Wró­ci­łam w myślach do tego dnia, gdy jako trzy­na­sto­latka sie­dzia­łam obok szpi­tal­nego łóżka taty, który powoli gasł. Oboje czu­li­śmy się tak bez­radni, że nie odzy­wa­li­śmy się ani sło­wem.

Susto.

Utra­ci­łam tego dnia cząstkę mojej duszy. Susto.

Ból zwią­zany z byciem obecną dla wła­snych dzieci. Susto.

Pra­gnie­nie, by oca­lić wszystko na mojej dro­dze. Susto.

Upi­ja­nie się do nie­przy­tom­no­ści, by znik­nąć, znik­nąć, znik­nąć. Susto.

Ta potrzeba cią­głego pozo­sta­wa­nia w ruchu, żebym ni­gdy nie musiała zejść na zie­mię, myśleć ani czuć. Susto.

Nie cho­dziło jed­nak tylko o mnie. Ta trauma cią­gnęła się przez poko­le­nia. Wszy­scy cier­pie­li­śmy z powodu susto – utraty duszy spo­wo­do­wa­nej przez dzie­dzi­czoną traumę oraz śmier­cio­no­śną spu­ści­znę kolo­ni­za­cji, patriar­chatu i rasi­zmu sys­te­mo­wego. A ponie­waż nie umie­li­śmy tego nazwać, nie mogli­śmy też nic z tym zro­bić. Prze­ka­zy­wa­li­śmy to więc z poko­le­nia na poko­le­nie, niczym ska­żony poda­ru­nek.

Pozwo­li­łam, by ta głę­boka prawda prze­to­czyła się przeze mnie niczym wzbu­rzone fale. Moje ciało pozo­stało zako­twi­czone na tej plaży – zamiast biec do baru albo z powro­tem po tele­fon z dostę­pem do mediów spo­łecz­no­ścio­wych i wszyst­kich roz­gry­wa­ją­cych się tam bez­u­stan­nie dra­ma­tów – gdyż uświa­do­mi­łam sobie, że muszę odzy­skać duszę.

Musia­łam dotrzeć do samych źró­deł mojego susto. To nie był przy­pa­dek, że curan­de­ri­smo znów poja­wiło się w moim życiu. Nie rozu­mia­łam do końca, w jaki spo­sób ma się to wyda­rzyć, ale czu­łam, że pra­dawna medy­cyna moich pra­ba­bek posłuży mi za prze­wod­nika. Pomy­śla­łam o moich kuzyn­kach i ciotce, które dzień wcze­śniej wołały mnie po imie­niu na plaży. Mia­łam wra­że­nie, że to działo się w jakimś innym świe­cie. Według curan­de­ri­smo imię połą­czone jest z duszą czło­wieka. Pod­czas rytu­ału zwa­nego „odzy­ski­wa­niem duszy” curan­dera przy­wo­łuje twoją duszę po imie­niu, dopóki nie zosta­nie ona ponow­nie zin­te­gro­wana, a ty nie poczu­jesz ugrun­to­wa­nia. Byłam abso­lut­nie pewna, że wła­śnie tego potrze­buję, i to jak naj­szyb­ciej. Już za kilka mie­sięcy mia­łam skoń­czyć czter­dzie­ści pięć lat. Po cichu oba­wia­łam się tego, bo wła­śnie w tym wieku mój ojciec otrzy­mał dia­gnozę nie­ule­czal­nego raka. Gdy mia­łam trzy­na­ście lat, ta chwila wyda­wała się bar­dzo odle­gła, lecz teraz miała nadejść, ten maka­bryczny krok milowy był coraz bli­żej. Prze­żyję swo­jego ojca.

Nie mogłam, nie zamie­rza­łam dźwi­gać dłu­żej tego susto.

„Czy mogę się cof­nąć, obu­dzić się z odrę­twie­nia i odzy­skać swoje utra­cone czę­ści, aby naprawdę zagłę­bić się w piękno mojego życia?” – zasta­na­wia­łam się.

Tego ranka, sie­dząc na plaży, pod­ję­łam decy­zję. Nie tylko mogę, ale też muszę.

* * *

Ponie­waż nie dys­po­no­wa­łam gotową instruk­cją, jak ponow­nie połą­czyć w jedno swoje utra­cone czę­ści, zaczę­łam robić to po swo­jemu, niczym laty­no­ska Humpty Dumpty. W samo­lo­cie, w dro­dze powrot­nej do domu, zaczę­łam noto­wać swoje pomy­sły w dzien­niku. U góry strony napi­sa­łam „Plan odzy­ska­nia duszy Robyn”. Już sam widok tych słów spra­wił, że poczu­łam przy­pływ sił i ener­gii życio­wej. Wie­dzia­łam, że wyru­szam na poważną, świętą i praw­do­po­dob­nie sekretną misję. Jak wiele czasu powin­nam sobie dać? Owład­nięta myślą o wyru­sze­niu w podróż w poszu­ki­wa­niu utra­conej duszy, zaczę­łam ana­li­zo­wać roz­ma­ite ramy cza­sowe.

Odkry­łam, że Mexi­ko­wie posłu­gi­wali się dwoma kalen­da­rzami.

Pierw­szy z nich liczył 365 dni zgod­nie z cyklem sło­necz­nym. Sto­so­wali jed­nak rów­nież inny, bar­dziej intry­gu­jący sys­tem rachuby, opie­ra­jący się na kalen­da­rzu dwu­stu­sześć­dzie­się­cio­dnio­wym zwa­nym tōnalpōhualli, co ozna­cza „licze­nie dni”. Był to „święty alma­nach bądź też kalen­darz wróż­biar­ski… wyko­rzy­sty­wany do two­rze­nia horo­sko­pów i inter­pre­to­wa­nia wpływu roz­ma­itych czyn­ni­ków na ludz­kie życie od naro­dzin do śmierci”12. Jego dłu­gość wyno­sząca około dzie­wię­ciu mie­sięcy sym­bo­li­zuje czas trwa­nia ciąży.

Zabra­łam się do licze­nia. Jeżeli zaczę­ła­bym za kilka tygo­dni, w moje uro­dziny, 11 czerwca, skoń­czy­ła­bym pod koniec lutego. Patrząc w kalen­darz, pomy­śla­łam o moim tacie, który zmarł w walen­tynki. Zaczę­łam prze­su­wać dłu­go­pis wstecz od tej daty – jak­bym była w sta­nie cof­nąć czas – zatrzy­ma­łam się na 31 maja. Gdy wypy­ty­wa­łam mamę o to, co pamięta z okresu cho­roby taty, jedyna data, którą bez waha­nia była w sta­nie przy­wo­łać, to wła­śnie 31 maja, kiedy w try­bie nagłym został skie­ro­wany na ope­ra­cję. Nie udało się usu­nąć nowo­tworu w cało­ści i mama usły­szała od onko­loga:

– Przy­kro mi, ale pani mężowi został jesz­cze tylko rok życia.

Tata zmarł dwie­ście sześć­dzie­siąt dni póź­niej, w walen­tynki.

Nie mogłam uwie­rzyć w tę zbież­ność dat. Ponow­nie poczu­łam iden­tyczne dresz­cze, jak wów­czas na plaży, gdy czy­ta­łam na temat susto. Coś się działo. Na tej samej zasa­dzie jak wcze­śniej wszystko się spek­ta­ku­lar­nie roz­pa­dło, a teraz zaczy­nało znowu łączyć się w całość. Czu­łam się, jakby ktoś – moi przod­ko­wie? – zosta­wiał mi wska­zówki.

Musia­łam dalej za nimi podą­żać.

– W porządku, zatem niech to będzie dwie­ście sześć­dzie­siąt dni – powie­dzia­łam do sie­bie czy też do kogo­kol­wiek, kto mnie wtedy sły­szał.

Uzdro­wie­nie i odzy­ska­nie duszy miało mi zająć dwie­ście sześć­dzie­siąt dni.

Zary­so­wu­jąc plan na tych kolej­nych dzie­więć mie­sięcy, spi­sy­wa­łam wszystko, co chcia­łam zro­bić i odzy­skać, czego zamie­rza­łam się nauczyć i od czego się uwol­nić. „Chcę dowie­dzieć się wię­cej o tacie” – zano­to­wa­łam. Kim on był? Mia­łam zwią­zane z nim wspo­mnie­nia, ale czego jesz­cze mogłam się dowie­dzieć o nim jako o czło­wieku? Wie­dzia­łam naprawdę nie­wiele o jego dzie­ciń­stwie. Rzadko roz­ma­wia­łam na jego temat z moimi dziećmi. Nie mia­łam nawet jego zdję­cia na ścia­nie. To musiało się zmie­nić.

„Chcę dowie­dzieć się wię­cej o Mamie Nata­lii”. Mama Nata­lia, curan­dera, była moją pra­babką od strony matki. Pamię­tam, że jako dziecko ją odwie­dza­łam i uwiel­bia­łam zapa­chy docho­dzące z jej przy­tul­nej kuchni. Ponie­waż jed­nak nie znała żad­nego języka poza hisz­pań­skim, uśmie­cha­łam się do niej tylko, a póź­niej bawi­łam się z kuzy­nami, nie zwra­ca­jąc na nią uwagi. Pra­gnę­łam dowie­dzieć się wię­cej.

Wspo­mnie­nie świe­żych tor­tilli, które przy­rzą­dzała Mama Nata­lia, przy­wio­dło mi na myśl kolejną sferę, na któ­rej chcia­łam się sku­pić: goto­wa­nie. Nie radzi­łam sobie z tym, przede wszyst­kim dla­tego, że zazwy­czaj byłam tak zajęta, że wszystko, włącz­nie z przy­go­to­wy­wa­niem posił­ków, sta­ra­łam się robić jak naj­szyb­ciej. Mama Nata­lia była nie tylko curan­dera, lecz także zna­ko­mitą kucharką. W moich naj­wy­raź­niej­szych zwią­za­nych z nią wspo­mnie­niach widzę ją, jak stoi nad kuchenką, ubrana w swój man­dil13 i przy­go­to­wuje sycące (zarówno ciało, jak i duszę) potrawy takie jak carne guisada14 i fideo15. Dziś moją popi­sową potrawą są quesa­dil­las16. Co Mama Nata­lia by na to powie­działa?

Jed­nym z miejsc, które naj­bar­dziej lubi­łam w moim mie­ście, była restau­ra­cja o nazwie Lupe’s. Uwiel­bia­łam ją dla­tego, że była to naj­lep­sza (i jedyna) restau­ra­cja mek­sy­kań­ska, i dla­tego, że jej wła­ści­cielka Lupe i jej córka Yese­nia trak­to­wały mnie jak rodzinę. Lupe od wielu mie­sięcy nama­wiała mnie, żebym przy­cho­dziła do niej do restau­ra­cji na lek­cje goto­wa­nia. Czy teraz, gdy mam czas, będę mogła poznać (albo przy­po­mnieć sobie) roz­ma­ite prze­pisy na tra­dy­cyjne, zdrowe potrawy, a przy oka­zji dowie­dzieć się co nieco na temat kul­tury mek­sy­kań­skiej?

„Nauczyć się przy­rzą­dzać tra­dy­cyjne mek­sy­kań­skie potrawy” – dopi­sa­łam do listy.

„Zadbać o zdro­wie” – brzmiał kolejny punkt. W tym celu zamie­rza­łam zacząć lepiej się odży­wiać, poczuć się sil­niej­sza i posze­rzyć swoją wie­dzę na temat curan­de­ri­smo. Wie­dzia­łam, że muszę nieco zwol­nić i ponow­nie nawią­zać kon­takt z moim cia­łem i z tymi tra­dy­cyj­nymi meto­dami uzdra­wia­nia. Chcia­łam także wzmoc­nić swoją więź z Matką Zie­mią. Wiele osób prak­ty­ku­ją­cych curan­de­ri­smo było rów­nież mistrzami sztuki zie­lar­skiej. Wyj­rza­łam przez okno na nasz ogród, któ­rym zaj­mo­wał się głów­nie Lars, i zapi­sa­łam: „Wyszko­lić się w zio­ło­lecz­nic­twie”.

Ana­li­zo­wa­łam kolejne sfery, które wyma­gały mojej uwagi i grun­tow­nych zmian, aż w końcu na mojej liście poja­wiły się „finanse”. Od zawsze mia­łam dość nie­zdrowy sto­su­nek do pie­nię­dzy.

Moja matka zawsze żyła w prze­świad­cze­niu, że „jeste­śmy biedni i ni­gdy się to nie zmieni”.

Jako nasto­latka wzdry­ga­łam się na te słowa i odkrzy­ki­wa­łam ze zło­ścią:

– Mów za sie­bie!

Gdy jed­nak się nad tym zasta­no­wi­łam, musia­łam przy­znać, że jestem do niej bar­dziej podobna, niż chcia­ła­bym przy­znać. Mia­łam nie­wiele oszczęd­no­ści i zawsze byłam za nisko wyna­gra­dzana. W ostat­niej pracy zara­bia­łam znacz­nie mniej, niż powin­nam na tym sta­no­wi­sku, a w dodatku pła­ci­łam z wła­snej kie­szeni za wiele rze­czy, takich jak lunch dla pra­cow­ni­ków i sprzęt wideo, i czę­sto nie otrzy­my­wa­łam za to zwro­tów, bo gubi­łam para­gony albo zbyt późno skła­da­łam raport wydat­ków.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Burza (hiszp.) [Jeśli nie zazna­czono ina­czej, wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki]. [wróć]

Naukowcy uży­wają okre­śle­nia Azte­ko­wie do opisu ludu posłu­gu­ją­cego się języ­kiem nahu­atl i zamiesz­ku­ją­cego w cza­sach pre­ko­lum­bij­skich obszary środ­ko­wego Mek­syku. Jed­nak sami „Azte­ko­wie” woleli nazy­wać sie­bie Mexi­kami (przyp. aut.). [wróć]

Świetna osoba (hiszp.). [wróć]

Przy­ja­ciółka (hiszp.). [wróć]

Dar, ofiara (hiszp.). [wróć]

Ruch Chi­cano powstał w Sta­nach Zjed­no­czo­nych w latach sześć­dzie­sią­tych XX wieku. Jego twór­cami byli Ame­ry­ka­nie mek­sy­kań­skiego pocho­dze­nia, któ­rzy bro­nili war­to­ści swo­jej kul­tury i wal­czyli o respek­to­wa­nie praw oby­wa­tel­skich mek­sy­kań­skiej mniej­szo­ści. [wróć]

Cio­cia (hiszp.). [wróć]

Tacos z rybą (hiszp.). [wróć]

Oczysz­cze­nie (hiszp.). [wróć]

E. Avila, Woman Who Glows in the Dark, New York 1997. [wróć]

Maga­zyn tele­wi­zji śnia­da­nio­wej ame­ry­kań­skiej sta­cji NBC. [wróć]

M.L. Por­tilla, Aztec Tho­ught and Cul­ture, Okla­homa 1963, s. 21. [wróć]

Far­tuch (hiszp.). [wróć]

Duszone mięso (hiszp.). [wróć]

Maka­ron (hiszp.). [wróć]

Tor­tilla z roz­to­pio­nym serem i roz­ma­itymi dodat­kami. Tra­dy­cyjne danie kuchni mek­sy­kań­skiej. [wróć]