Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oto wspomnienia, manifest i podręcznik w jednym! Książka, która pokazuje osobistą transformacją z pomocą mądrości przodkiń.
Robyn Moreno żyła pełnią życia, tak mogło się wydawać osobom postronnym. Jednak w głębi przechodziła załamanie. Była pracującą mamą dwóch córek, kobietą w średnim wieku, która zmagała się z bolesnym dramatem rodzinnym.
Aby ocalić swoją duszę, zdrowie psychiczne i rodzinę, Robyn wyruszyła w dwustu sześćdziesięciu dniową duchową podróż opartą na tradycjach Azteków i Majów, studiując medycynę swoich meksykańskich babć: curanderismo–meksykańskim odpowiednikiem szeptuchy.
Dowiedziała się czym jest sustos– utrata duszy iser– sedno naszej natury, niezniszczalna pełnia naszego bytu. Odnowiła kontakt z rodziną, z którą nie rozmawiała od lat, poznała fantastyczne historie o swojej prababci, która była uzdrowicielką. Brała lekcje u zasadniczego, ale czułego meksykańskiego szefa kuchni, podczas pieszych wędrówek odnalazła radość z bycia w społeczności. Przeżyła dramatyczne chwile z siostrami, mamą, mężem i samą sobą. Aż w końcu udała się do dżungli Belize, gdzie doznała uzdrowienia w najbardziej nieoczekiwany sposób.
Piękna, potężna i użyteczna dla każdego, kto jest gotowy na głęboką transformację. – Yung Pueblo, autor bestsellerów „New York Timesa”
Robyn Moreno – prezenterka telewizyjna nominowana do nagrody Emmy, ekspertka ds. stylu życia, certyfikowana nauczycielka jogi, autorka. Po osobistej transformacji została współczesnącuranderą. Jako ekspertka występowała w programach takich jak „The Today Show” czy „CBS Early Morning Show”. Pochodzi z Teksasu, mieszka w Cold Spring w stanie Nowy Jork z mężem i dwiema córkami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 298
Niektóre imiona i szczegóły zostały zmienione, aby chronić prywatność moich przyjaciół i rodziny. Szczegóły opisywanych rytuałów ujawniłam za zgodą moich mistrzyń i mistrzów oraz przodków. Curanderismo oznacza po hiszpańsku „sposób uzdrawiania” i odnosi się do rozmaitych praktyk leczniczych stosowanych w Ameryce Łacińskiej. W tej książce jednak używam tego terminu do opisu tradycyjnej medycyny meksykańskiej, gdyż jako Amerykanka pochodzenia meksykańskiego z południowego zachodu Stanów Zjednoczonych dorastałam w tej tradycji i wciąż ją kultywuję. Należy mimo to zaznaczyć, że każdy uzdrowiciel korzysta z nieco odmiennych metod i modyfikuje je na swój sposób.
Choć książka ta opisuje praktyki stosowane w ramach curanderismo, nie jest ona źródłem pozwalającym samemu je stosować. Czytelnicy zainteresowani piękną sztuką curanderismo powinni uczyć się jej pod okiem doświadczonych nauczycieli. Opisując tu własną historię, chciałam przede wszystkim pokazać duchową przemianę z nadzieją, że zainspiruje was ona do odkrycia, zgłębienia i kultywowania metod uzdrawiania stosowanych przez waszych przodków.
Tlaalahui, tlapetzcahui in tlalticpac (Ślisko, niepewnie jest na ziemi).
– Przysłowie Mexików
– Ależ ty jesteś zakorzeniona! – zachwyciła się gadatliwa bioenergoterapeutka (a jednocześnie fryzjerka) z Seattle. Jej wizytówka obiecywała: „Uzdrowienie od włosów aż do serca!”.
– Tak, ty jako jedyna tutaj jesteś naprawdę we własnym ciele – dodała jej siostra Antonette, pełna niewymuszonej swobody biolożka zajmująca się dziką przyrodą oraz curandera, która prowadziła nasze odosobnienie w Belize.
Właśnie dobiegła końca intensywna sesja medytacyjna, w trakcie której nasza grupa udała się do jaskini (prawdziwej), aby odbyć podróż na grzbiecie jaguara (wyobrażonego), co miało pozwolić nam pokonać nasze psychiczne i duchowe blokady. Po przejażdżce na wyimaginowanym jaguarze przepełniało mnie wiele emocji, ale trudno byłoby mi się wśród nich dopatrzyć poczucia zakorzenienia. Zatrzymałam się i z zaciekawieniem spojrzałam na obie kobiety, gdyż przez znaczną część życia doskwierało mi wrażenie braku zakotwiczenia.
Jako zodiakalny Bliźniak cechuję się naturalną beztroską, która – choć sama lubię postrzegać ją jako swobodę w obejściu – innym może jawić się jako bujanie w obłokach i roztargnienie. Jestem wiecznie zapracowana. Nazywano mnie nawet tormenta1 albo bączek, bo ciągle się kręcę i bezustannie jestem w biegu. Jeśli jednak chcemy naprawdę się w to zagłębić (a po to właśnie tu jesteśmy, prawda?), powinnam przyznać, że miałam w życiu wiele traumatycznych doświadczeń, które niczym kula wyburzeniowa roztrzaskały sam fundament mojej emocjonalności.
Powiedzieć zatem, że pracowałam nad zbliżeniem się do swoich korzeni, to nic nie powiedzieć. Przez ostatnich dwieście czterdzieści dni zdrowiałam, oczyszczałam się, modliłam, starałam się dotrzeć do swoich źródeł i odnaleźć siebie, jakby zależało od tego moje życie – bo, no cóż… tak właśnie było. Zaledwie rok przed przybyciem na tę odległą farmę w zachodnim Belize w towarzystwie duchowych braci i sióstr oraz kręgu curanderas, doświadczyłam pełnoskalowego kryzysu wieku średniego.
W znacznej mierze wiązało się to ze znanymi większości rodziców na świecie gorączkowymi staraniami pogodzenia ze sobą wszystkich obowiązków, co w wypadku pracujących matek przypomina spacer po linie. Dało się tam odnaleźć wiele elementów typowej komedii romantycznej, takich jak:
Uroczo roztrzepana matka, która odprowadziwszy swoje rozkoszne dzieciątka do przedszkola, pędzi, by zdążyć na autobus do pracy;
Niezawodny mężulek, który zaczyna jednak powoli tracić swój stoicki spokój, czekając już któryś wieczór z rzędu, aż #mamuśkaszefowa wróci z późnej kolacji służbowej;
Dramatyczne sceny z pracy (Terminy! Redukcja etatów! Zła prasa! Brawurowe kontrakty!);
Dobrze nam znane poczucie, że czegokolwiek się nasza trzpiotowata bohaterka tknie, zawsze poniesie spektakularną porażkę.
Jednak okoliczności, pojawiająca się presja i konsekwencje, które odczuwałam, sprawiały, że doświadczenie to było dla mnie głębsze – i bardziej ponure – niż komedie oglądane w kinie. Jak choćby ten pamiętny dzień, kiedy wymknęłam się ze świątecznego przyjęcia w pracy i ukryłam się w łazience, żeby przez FaceTime obejrzeć występ córki w przedszkolnym przedstawieniu. Znowu wybrałam rodzinę, nie pracę. Siedziałam więc pełna poczucia winy na klapie sedesu, słuchając, jak Lucia słodkim głosikiem śpiewa Let it snow. Popijałam co jakiś czas białe wino z kieliszka, który postawiłam na uchwycie na papier toaletowy, i zastanawiałam się, co ja robię ze swoim życiem.
Tyle znaków, tak wiele potknięć, a mimo to parłam wciąż naprzód, nie zważając na nic, aż do tego wieczora, kiedy skończyłam na podłodze.
Firma medialna, w której wówczas pracowałam, organizowała ważną konferencję dla menedżerów. Ponieważ nasz budżet był ograniczony, wszyscy wzięliśmy na siebie ogrom dodatkowych obowiązków, a ja pełniłam jednocześnie funkcję organizatorki, prowadzącej i moderatorki. Nasz niezbyt liczny, lecz prężny zespół urobił się po pachy, a wydarzenie okazało się spektakularnym sukcesem. Jakimś cudem daliśmy radę – znowu. Zamknęłam konferencję, wygłaszając przed trzystuosobowym audytorium płomienną mowę końcową.
Po zejściu ze sceny wróciłam pociągiem do mojej miejscowości w dolinie rzeki Hudson w stanie Nowy Jork i spotkałam się z grupą przyjaciół w pięknej, położonej nad wodą restauracji, aby uczcić nasz sukces oraz rozluźnić się przy niejednej butelce ożywczego wina Sancerre. To była huczna i w pełni zasłużona zabawa, a ja, po okresie trzymania wszystkiego pod kontrolą w imieniu wszystkich, miałam ochotę upić się na wesoło i po prostu się rozsypać.
I to właśnie uczyniłam pięć godzin później, po odwiedzeniu trzech kolejnych barów, gdy usiłując zrobić grupowe selfie, osunęłam się ze stołka i rozbiłam sobie nos. Jak przez mgłę pamiętam, że leżałam na podłodze, a z góry patrzyli na mnie: przyjaciele, mąż, a nawet moje córki, ponieważ w międzyczasie na fali euforii udało mi się przekonać mojego męża, Larsa, i nasze dzieci, by do nas dołączyli.
Nie ulegało wątpliwości, że jest to definitywne zakończenie imprezy, wyszliśmy więc szybko i pojechaliśmy do domu. Majaczy mi się jeszcze mgliste wspomnienie, jak niezdarnie przytulam swoje córki na dobranoc, a następnie chwiejnym krokiem zmierzam w stronę łóżka, padam na nie i natychmiast zasypiam.
Następnego ranka obudziłam się z bólem łomoczącym w czaszce oraz plamami krwi na samym przedzie pięknej sukienki boho, którą wciąż miałam na sobie. Ta sukienka nawet nie należała do mnie; wypożyczyłam ją specjalnie na wczorajszą uroczystość. Spanikowana pobiegłam do łazienki, spojrzałam w lustro i zamarłam na widok szarpanej rany na nosie i strachu w oczach. „Wszystko w porządku, wszystko w porządku, wszystko w porządku” – powtarzałam sobie cicho jak mantrę, aby uspokoić wzbierające w sercu przerażenie. Sięgnęłam do szafki po aspirynę. „Wszystko w porządku, wszystko w porządku, wszystko w porządku” – szeptałam, ostrożnie ściągając sukienkę przez głowę, tak by nie urazić obolałej twarzy. „Wszystko w porządku, wszystko w porządku, wszystko w porządku”. Odkręciłam kran, by zaprać poplamioną tkaninę pod zimną wodą. Jednak na widok ciemnej krwi, sączącej się z sukienki i wirującej powoli w odpływie, naszła mnie myśl równie realna, jak twarda powierzchnia umywalki, na której zaciskałam dłonie: „Nic nie jest u mnie w porządku”.
Mexikowie2 nazywali świat „śliskim i niepewnym”. Wierzyli, że jest niestabilny, przez co w każdej chwili można się potknąć i przewrócić – w wyniku własnych błędnych ocen lub po prostu ze względu na typową dla niego śliskość. W Kodeksie Florenckim – studium życia Mexiców, skompilowanym przez franciszkańskiego misjonarza Bernardino de Sahagúna – matka ostrzega córkę: „Ziemia to nie jest radosne miejsce. To miejsce, w którym radość łączy się ze zmęczeniem, radość łączy się z bólem”.
Być może jest to dla was nowa koncepcja, ale założę się, że brzmi znajomo. Idziemy sobie wesoło przez życie, aż tu wtem – bach! – niespodziewanie zewsząd zaczynają na nas spadać ciosy. Tracimy pracę, ukochane osoby nas zawodzą i sami siebie zaskakujemy własną słabością, brzydką złością i przerażającą zdolnością do krzywdzenia innych i bycia krzywdzonym. Każdy z nas na swój sposób doświadczył śliskości świata: nasza przyjaciółka, która bezmyślnie zdradziła kochającego męża, nasz sąsiad, który nadużywa leków, aby poradzić sobie z szalonym tempem życia, czy kuzynka, która zrobiła debet na koncie z powodu uzależnienia od zakupów.
Śliskość i niepewność to te momenty – „Ożeż kurwa, znowu to samo!” – kiedy czujemy, że znaleźliśmy się nad przepaścią, napędzani własnym bólem, złamanymi przyrzeczeniami lub innymi czynnikami zewnętrznymi, takimi jak choćby pandemia, która uderza nie wiadomo skąd i traktuje z buta wszystkie nasze idealnie przemyślane i okupione ciężką pracą marzenia.
Tak, świat jest śliski, bez dwóch zdań. Jednak choć ten moment w łazience był dla mnie niewątpliwie bardzo przykry i falami zaczęły mnie wtedy zalewać lęk i wstyd, udało mi się też dotknąć czegoś głęboko zakorzenionego w moim wnętrzu.
Nie wiedziałam wtedy, jak to się nazywa. Poczułam po prostu pulsujący, niosący nadzieję sygnał wysłany gdzieś z pradawnych otchłani, który podpowiadał mi, że to wszystko może wyglądać inaczej: praca, macierzyństwo, wędrówka po tej śliskiej, niepewnej ścieżce.
Zatem, chwyciwszy się tej potencjalnej tratwy ratunkowej, zaczęłam pracować nad powrotem do swoich korzeni.
Życiem duchowym interesuję się od zawsze. Paliłam świece dla Matki Bożej z Guadalupe, jednocześnie zgłębiając religie i filozofie wschodu. W wieku trzydziestu kilku lat zostałam instruktorką jogi i coachką. Moje półki uginają się od poradników napisanych przez osoby, które uwielbiam i podziwiam – od Michelle Obamy po Clarissę Pinkolę Estés. Jednak w tamtej chwili w łazience coś we mnie wysłało głośny sygnał SOS i, szczęśliwie, coś bliższego mojemu sercu na niego odpowiedziało.
Czasami wystarczy, że pomyślimy sobie „chyba moje dziecko wyrosło już z tych szortów”, a od razu, niczym w jakimś kosmologicznym Big Brotherze, zewsząd zaczynają nas atakować reklamy dokładnie tego produktu. Ja zaś zaczęłam co rusz natrafiać na informacje na temat praktyk curanderismo – opartej na siłach natury tradycji uzdrawiania, w której przeplatają się wierzenia, medycyna, rytuały i historie rdzennej ludności obu Ameryk, Afryki oraz Europy. Wykorzystuje ona rytuały oczyszczania energetycznego, ziołolecznictwo, głębokie rozmowy, dotyk, uzdrawianie dźwiękiem, modlitwy i wiele innych metod służących osiągnięciu harmonii w sferze emocji, ducha i ciała.
Rok wcześniej moja kuzynka Patty, która szkoliła się, aby zostać curandera, poprosiła jedną ze swych nauczycielek, żeby ta przyjechała do Nowego Jorku i zaprezentowała niewielkiej grupie osób, w tym mnie, sztukę i mądrość curanderismo. Chociaż byłam lekko oszołomiona z powodu stresu związanego z pracą i rodziną, w czasie sesji coś się we mnie odblokowało. Miałam poczucie, że prezentowane nauki i narzędzia są mi bliskie, ponieważ moja prababka była praktykującą curandera.
Zaczęłam słyszeć głos dochodzący gdzieś z mojego wnętrza. „Czy mogę pomóc sobie i mojej rodzinie w przezwyciężeniu tego, z czym się zmagamy, i uzdrowić nas za pomocą metod stosowanych przez moje przodkinie?” – zastanawiałam się.
I z tym właśnie pytaniem w charakterze drogowskazu wyruszyłam.
W końcu postanowiłam odejść z pracy i ponownie zostać freelancerką, co dawało mi więcej swobody, lecz jednocześnie mniejszą stabilizację finansową. Wiedziałam, że porzucenie tego szalonego życia #mamuśkiszefowej to ryzykowna decyzja, lecz zdecydowałam się na to.
Zaczęłam poznawać curanderismo, a moją przewodniczką została sześćdziesięciopięcioletnia chingona3, twardzielka i szamanka. Nauczyła mnie wielu rzeczy, które odmieniły moje życie, między innymi zaznajomiła mnie z pojęciem ser: sedna naszej natury, niezniszczalnej pełni naszego bytu.
Żałowałam, że nikt nie ostrzegł mnie, na jak wiele kawałków muszę się rozpaść, aby odnaleźć swoją pełnię.
– A czego się spodziewałaś, comadre4? – odparła moja mistrzyni, gdy narzekałam, jak bardzo jest to bolesne i trudne.
Czego się spodziewałam, rozpoczynając tę podróż duchową?
Może uzdrowienia takiego jak w filmach? Może tego, że w magiczny sposób pokonam kryzys wieku średniego oraz niekończący się dramat rodzinny w czasie efektownego, szalonego i perfekcyjnie domkniętego dziewięćdziesięciominutowego seansu? Okazało się jednak, że zamiast tego czekała mnie dwustusześćdziesięciodniowa podróż, która przenicowała mnie na wskroś, cofnęła, pociągnęła w głąb i do dołu, do dołu, do dołu – aż do korzeni tego wszystkiego.
Szkoda, że nikt nie ostrzegł mnie, że gdy zacznę otwierać drzwi i okna wspomnień oraz sekretów, zerwie się huragan, który zburzy dom do fundamentów i przetoczy się z hukiem p rzez każdą część mojego istnienia.
Szkoda, że nikt nie powiedział mi o wszystkich tych rewelacjach, abominacjach i przemianach, które miały nadejść: cudownych i dramatycznych odkryciach, bolesnym zrzucaniu z siebie kolejnych warstw skóry, wycieńczającym cudzie ponownych narodzin oraz – wreszcie – radości z powrotu do domu.
Żałuję, że nikt mi nie powiedział, zanim wyruszyłam w tę podróż, którą w swoim mniemaniu tak zmyślnie zorganizowałam (a która w rzeczywistości została prawdopodobnie zaplanowana przez moich przodków), że zyskam dzięki temu tak wiele, ale zarazem tak wiele stracę.
Szkoda, że nikt mi nie powiedział.
Czy jednak bym posłuchała?
Ujrzałam w oddali światło, które wyglądało jak latarnia morska, i podążyłam ku niemu.
Nie wiedziałam, że to ogień.
Kiedy powróciłam dziewięć miesięcy później, byłam odmieniona. Wkrótce miałam skończyć czterdzieści sześć lat, czyli tyle, ile miał mój ojciec, gdy zmarł. Prawdy zostały ujawnione, odzyskałam zaufanie do samej siebie i moje ser.
Byłam zakorzeniona.
Teraz zaś, dzieląc się swoimi opowieściami i praktykując curanderismo, pomagam sobie i innym odnajdować ich korzenie i pozostawać blisko nich. Zdrowienie nie jest bowiem konkretnym celem, ale raczej trwającym całe życie odświeżaniem wspomnień, w trakcie którego coś odrzucamy, coś przyjmujemy i zapuszczamy korzenie – ciągle i nieprzerwanie.
Podróży tej nie odbywamy w samotności. Wierzę w kolektywne zdrowienie, ponieważ sama odnalazłam swoje korzenie dzięki temu, że mój krąg bliskich osób przyjął mnie, uleczył i zapewnił opiekę. Ci sami ludzie, którzy widzieli, jak upadam na podłogę, wyciągnęli ręce, aby pomóc mi wstać. Powrót do swoich korzeni odbywa się w kręgu, w społeczności, w relacji z innymi. Tak postępowali nasi przodkowie i tego samego potrzebujemy również teraz.
Powrót do korzeni oznacza życie zgodnie z tym, co jest nam pisane, a porzucenie wyobrażenia tego, jacy w swoim mniemaniu powinniśmy być. Odkrycie swoich korzeni oznacza sporządzenie własnej mapy zamiast kierowania się tą, w którą wyposażyło nas społeczeństwo. Pozwoli nam to odnaleźć drogę do domu: do tego świętego, spokojnego miejsca, w którym będziemy mogli otrzymać i odzyskać to, co dla nas najcenniejsze. Ukorzenienie oznacza bowiem zaufanie sobie oraz znajomość własnego ciała.
Być może, podobnie jak wiele osób, zmagacie się z jakimiś trudnościami, odtwarzacie uporczywie te same schematy, odczuwacie bolesny niepokój, wydaje wam się, że żałośnie ugrzęźliście w jednym punkcie, a rozwiązania, które przychodzą wam do głowy, zostały już wielokrotnie wypróbowane i po prostu nie przynoszą rezultatu. Właśnie dlatego postanowiłam podzielić się na kartach tej książki swoją historią, z nadzieją, że dostrzeżecie tu choćby niewielkie odzwierciedlenie własnych zmagań i zrozumiecie, że nie jesteście sami. Podzieliłam moją dwustusześćdziesięciodniową podróż na pięć części – wschód, północ, zachód, południe i centrum – bo w każdym z tych kierunków musiałam podążyć, zanim odnalazłam drogę do domu. Przedstawiam tu również niektóre spośród narzędzi, które zgromadziłam w swojej „apteczce”, aby pomóc wam poczuć się stabilnie i bezpiecznie, zanim odnajdziecie korzenie i ponownie wyruszycie w podróż tą śliską, niepewną ścieżką zwaną życiem.
Książka, którą trzymacie w dłoniach, to moja ofrenda5 dla was. Potraktujcie ją jako zaproszenie do odzyskania waszej siły, jako latarnię morską, która pomoże wam odnaleźć drogę do domu. Niech pozwoli wam odnaleźć wasze korzenie i odzyskać to, co od zawsze do was należało. Wasze ser.
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Przybyłam do Meksyku wyczerpana i spragniona słońca, zaledwie kilka tygodni po tym, jak rzuciłam pracę. Po „incydencie łazienkowym” coś się we mnie zmieniło. To ponure, emocjonalnie drenujące uczucie, które wówczas się pojawiło, pozostało ze mną następnego dnia i jeszcze następnego. Po raz pierwszy w życiu doświadczyłam czegoś, z czego nie byłam w stanie się otrząsnąć. Od tej przerażającej chwili, gdy ujrzałam swoją krew spływającą po umywalce, zadawałam sobie pytanie: „Dlaczego tak krwawisz?”.
Prawdę powiedziawszy, już od dawna byłam zraniona – co najmniej od momentu, gdy miałam trzynaście lat, a mój tata zmarł na raka trzustki. Jednego lata pływał ze mną i moimi trzema siostrami w rzece Guadalupe w upalnym teksańskim słońcu, a rok później już go nie było. Bezradnie patrzyłyśmy, jak gaśnie stopniowo i wymyka się nam, zabierając ze sobą całą naszą rodzinną równowagę, poczucie spójności oraz swoją znajomość prawideł poruszania się w tym śliskim, niepewnym świecie.
Tata był naszym środkiem ciężkości, więc kiedy go zabrakło, ja, mama i moje trzy siostry oddaliłyśmy się od siebie. Mama owdowiała w wieku zaledwie czterdziestu lat i została sama z czterema córkami i dwiema firmami, którymi musiała się zajmować. Usiłowała poradzić sobie z żałobą, pracując bezustannie, znajdując sobie nowego partnera i paląc jak smok. Na mnie spadł obowiązek opieki nad dwiema młodszymi siostrami, podczas gdy starsza pomagała w założonej przez ojca szkole tańca. Rola opiekunki stała się nieodłączną częścią mojej tożsamości.
Byłam dość typowym „środkowym” dzieckiem, które stara się nikomu nie wchodzić w drogę. Jako niemowlę nie sprawiałam problemów, jako siostra zawsze byłam uśmiechnięta. Po śmierci ojca ta rola lubianej przez wszystkich osoby została dodatkowo przypieczętowana, bo moje trzy siostry walczyły o uwagę i miłość, której potrzebowały, buntując się, a nawet uciekając z domu. Ja zaś nie chciałam przysparzać mamie dodatkowych powodów do zmartwień. Sytuacja w naszej pokiereszowanej rodzinie stała się jeszcze bardziej niestabilna, gdy przeprowadziłyśmy się do nowego domu, który ojciec zaprojektował dla nas na łożu śmierci. Był to jego ostatni prezent dla mojej mamy, która zawsze marzyła o domu większym niż ten niewielki, jednopiętrowy budynek z jedną łazienką, gdzie dorastałyśmy. Jednak zmiana szkół i środowiska dodatkowo nas rozchwiała.
W nowej, bogatszej i bielszej szkole czułam się zagubiona – byłam nikim w nieskończonym oceanie blondu i bogactwa. Szczęśliwie w końcu udało mi się odnaleźć swoje miejsce, gdy nauczyciel historii wybrał mnie do zespołu dyskusyjnego. Bardzo interesowałam się polityką i bieżącymi wydarzeniami, co zapewne odziedziczyłam po ojcu, który studiował politologię i był aktywnie zaangażowany w ruch Chicano6 w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Lubiłam zwłaszcza naszą asystentkę trenera, która mocno nas dopingowała, a kiedy wyznałam jej, że nie stać mnie na udział w turniejach wyjazdowych, po cichu pokryła za mnie wszystkie koszty.
Po ukończeniu szkoły średniej rozpoczęłam studia na Uniwersytecie Teksańskim w Austin i w tym okresie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej brakowało mi porad oraz wsparcia taty. To on jako jedyny pomagał mi napisać moje przemówienie, gdy kandydowałam do samorządu uczniowskiego. Starał się rozwijać moją inteligencję i zapisywał nas we dwójkę na pozalekcyjne kursy komputerowe, w trakcie których spędzaliśmy razem cudowne chwile, gawędząc i chrupiąc ogórki konserwowe z sosem chamoy. Tęskniłam za nim bardzo w tych latach studenckich i żałowałam, że nie mogę się z nim podzielić wszystkim, czego uczę się na zajęciach z historii Ameryki meksykańskiej ani zapytać, czy radzi mi specjalizować się w dziennikarstwie radiowo-telewizyjnym, czy może raczej w naukach politycznych. Znalazłam jednak metodę uśmierzania tego bólu. Austin to imprezowe miasto uniwersyteckie i alkohol lał się tam strumieniami.
Nic więc dziwnego, że po dwóch latach rzuciłam studia. Miałam wówczas rozgrzebane trzy kierunki, a moje oceny leciały w dół na łeb na szyję. Umiałam walczyć o przetrwanie, ale nie wiedziałam, jak żyć. Doradca zawodowy stwierdził, że potrzebna mi jest inspiracja, i zasugerował, bym wykorzystała przerwę w studiach na podróżowanie. Przez kilka kolejnych lat wałęsałam się zatem to tu, to tam, pracując jako recepcjonistka w hotelach i barmanka w Las Vegas, eksperymentując z rozmaitymi narkotykami, czyli wiodąc żywot typowego próżniaka z lat dziewięćdziesiątych. W końcu udało mi się odnaleźć motywację do powrotu na studia po tym, jak pewnego dnia obsługiwałam jako kelnerka grupę bogatych dziewczyn, z którymi niegdyś chodziłam do szkoły. Pogawędziłyśmy przez chwilę, podczas gdy przyjmowałam od nich zamówienie, i dowiedziałam się, że skończyły studia prawnicze i wszystkie są zaręczone. Stałam przy ich stoliku w tym moim kelnerskim stroju, sztucznie się uśmiechając. Zamiast jednak przynieść im zamówione drinki, zdjęłam na zapleczu fartuch, poinformowałam przełożonego, że muszę pilnie wyjść, i tyle mnie widzieli. Wsiadłam do samochodu, przekręciłam kluczyk w stacyjce, włączyłam radio na cały regulator i skierowałam się prosto na Uniwersytet w Austin, aby zapisać się na studia na nadchodzący semestr jesienny. Tego dnia czułam, że tata jest przy mnie. Głęboko w sercu wiedziałam, że jestem gotowa na kolejny etap.
Rok później otrzymałam dyplom na wydziale komunikacji społecznej. Udałam się do księgarni uniwersyteckiej, by przejrzeć oferty pracy. Wtem mój wzrok padł na okładkę czasopisma ze zdjęciem pięknej, śniadej Latynoski. To było niezwykłe. Uwielbiałam magazyny o modzie, lecz rzadko widywałam w nich zdjęcia kobiet o pochodzeniu etnicznym choćby odrobinę zbliżonym do mojego. Kartkując połyskujące strony, ujrzałam historie ukazujące moją kulturę w sposób, z jakim wcześniej nigdy się nie spotkałam, nawet w mediach, z którymi stykałam się, gdy dorastałam. To było czasopismo tworzone przez Latynoski dla Latynosek. Miałam nowe marzenie. Od razu wiedziałam, że to właśnie tam chcę pracować.
Kupiłam bilet w jedną stronę z Austin do Nowego Jorku. Zatrzymałam się u mojej młodszej siostry Palomy, która właśnie się tam przeprowadziła, by rozpocząć naukę w szkole projektowania ubioru. Napisałam CV i poszłam dostarczyć je osobiście do siedziby czasopisma. Drżałam z podekscytowania, wkraczając do wieżowca w samym sercu Times Square i podchodząc do szklanych drzwi redakcji.
Stałam tam, ściskając swoje CV, a jakaś wychodząca właśnie dziewczyna prawie na mnie wpadła.
– Czy mogę pani w czymś pomóc? – zapytała.
– Szukam pracy! – wypaliłam.
Nie za bardzo wiedząc, co począć z taką stojącą w drzwiach pełną entuzjazmu nieznajomą, kobieta zawołała koleżankę, która zadała mi to samo pytanie:
– W czym mogę pomóc?
Okazało się, że potrzebują akurat weryfikatora faktów, i nie minęła nawet godzina od momentu, gdy przekroczyłam próg redakcji, a już zaoferowano mi stanowisko.
Mimo że od tamtej pory upłynęło wiele lat, podczas których pięłam się po szczeblach kariery w mediach, wciąż wspominam ten dzień jako jeden z najlepszych w życiu.
Tym więcej znaczyło dla mnie, gdy prawie dwadzieścia lat później powróciłam do pracy w tym czasopiśmie, tym razem jako redaktorka naczelna.
Dla mnie nigdy nie był to po prostu magazyn czy spółka medialna – mieliśmy do wykonania misję; pragnęliśmy pokazać światu talent, inwencję i różnorodność, o których wiedzieliśmy, że cechują naszą społeczność.
Choć była to moja wymarzona praca, kierowanie redakcją powoli zaczęło mnie psychicznie wykańczać, bo w świecie wydawniczym zaszło wiele drastycznych zmian. Popularność prasy spadała na łeb na szyję, a moje ukochane czasopisma upadały jedno po drugim. W nas zaś – w niewielką, niezależną firmę – zmiany te uderzały do tego szybciej i mocniej. Dochodziło do regularnych redukcji etatów i zwalniano nawet wieloletnich, lojalnych pracowników. Ja jednak wbiegłam do tego płonącego budynku, wierząc, że możemy jeszcze to uratować.
Ciężka praca i nieustający optymizm to zawsze były moje znaki rozpoznawcze i w dużej mierze to one pozwalały mi przetrwać. Dlatego wraz z naszym utalentowanym zespołem podwoiliśmy wysiłki: zredefiniowaliśmy naszą misję, rozwinęliśmy sprzedaż internetową oraz opublikowaliśmy pierwsze wydania cyfrowe.
Po trzech wyczerpujących latach byłam dumna z tego, co osiągnęliśmy, lecz przyszło mi za to zapłacić pewną cenę. Spędzałam w pracy długie godziny przez siedem dni w tygodniu, a mój napięty grafik i częste wyjazdy oddalały mnie od mojej świeżo założonej rodziny. Nawet gdy wracałam do domu, tak naprawdę nie byłam tam „obecna”; bezustannie sprawdzałam maile, przeglądałam nagłówki gazet w poszukiwaniu jakichś przełomowych informacji albo po prostu zagłębiałam się w obsesyjnych myślach. Choć zrobiliśmy niezwykłe postępy, wciąż znajdowaliśmy się w tak wielkich finansowych tarapatach, że w „New York Post” opisywano nasze zmagania, włącznie z opóźnieniami w wypłacaniu honorariów pracownikom i freelancerom. Miałam poczucie, że tracimy grunt pod nogami.
Z kolei moje trzy siostry i matka przeżywały własne dramaty – niektóre znacznie bardziej poważne niż te moje. Lety, najstarsza z nas, powoli dochodziła do siebie po latach nadużywania rozmaitych substancji. Młodsza ode mnie Apolonia zmagała się z wyzwaniami samodzielnego macierzyństwa. Paloma zaś świetnie radziła sobie w sferze zawodowej, ale w życiu prywatnym czuła się całkowicie zagubiona. Mama wciąż nie potrafiła zdecydować się na zasłużony odpoczynek po latach ciężkiej pracy i nerwów, mimo że była już w wieku, w którym powinna przejść na emeryturę.
Zawsze byłam wolnym duchem i lubiłam bezustannie pozostawać w ruchu, ale zaczęłam zastanawiać się, dokąd właściwie tak pędzę i czy jest to wolność, czy może ucieczka.
Czas spędzony w redakcji sprawił, że stałam się kimś, kogo przestałam rozpoznawać, kimś, kto przedkładał pracę nad rodzinę i własny dobrostan. Kiedyś byłam instruktorką jogi, a odkąd stałam się #szefową-zdzirą, zdrowie plasowało się jako ostatnie na liście moich priorytetów. Lars pytał mnie niekiedy, bez cienia ironii: „Co się stało z tą Robyn, z którą się ożeniłem?”, gdy widział, jak pracuję do późna w nocy, piję jeden kieliszek wina Cabernet za drugim, a na obiad zjadam w całości kawałki parmezanu. Byłam do tego stopnia zestresowana i wyczerpana, że zaczęłam cierpieć na zawroty głowy, i pewnego dnia musiało po mnie do biura przyjechać pogotowie, bo świat wirował mi przed oczami tak bardzo, że skuliłam się za biurkiem i nie potrafiłam wstać. Świat był śliski i niepewny, a ja – dosłownie – nie byłam w stanie utrzymać równowagi.
Wkrótce po incydencie w barze podjęłam w końcu decyzję o odejściu z pracy.
Rozkoszowałam się słońcem w ogrodzie za domem, przypatrując się, jak moje dzieci się bawią, ale jednocześnie sprawdzałam też odruchowo maile i zerkałam na telefon. Przez wiele dni otrzymywałam mnóstwo wiadomości: „Gratulacje!”, „Powodzenia!”, „Stara! Co się stało?”, „Chcesz się spotkać?”, „Co teraz planujesz?”.
Co planowałam? Nie miałam pojęcia. Bez pracy czułam się całkowicie, bezpowrotnie zagubiona.
Moja kuzynka Flo, mieszkająca w wiosce Puerto Morelos pod meksykańskim Cancún, zaprosiła mnie do siebie, bym pomogła jej wyprawić urodziny. Miałam się zatrzymać w jej palapie – altanie zwieńczonej strzechą suszonych liści palmowych. Niecałą godzinę po przyjeździe do posiadłości Flo – dzikiej oazy z hamakami i pnączami winorośli na dziedzińcu – przebiegłam dwie przecznice, by zanurzyć swoje zmęczone ciało w rozkosznie ciepłych wodach Morza Karaibskiego i poczułam się, jakbym dokonała rytuału oczyszczenia. Gdy na plaży pojawiły się moje dwie kuzynki, Flo i Patty, oraz moja osiemdziesięciodwuletnia tía7, Ximena, i zaczęły mnie wołać, byłam tak zrelaksowana, że przez chwilę wydawało mi się, że śnię.
Wybrałyśmy się do położonej na świeżym powietrzu restauracji z widokiem na ocean i zamówiłyśmy tacos de pescado8. Następnie, obejmując się, ruszyłyśmy do domu. Szłyśmy tak pod rozgwieżdżonym niebem przez miejski dziedziniec, a ich delikatny dotyk i bliskość sprawiły, że nagle pojawiła mi się w głowie myśl: „A może to już czas, by przestać biec?”.
Wdychając przesycone solą morską powietrze, zdałam sobie sprawę z tego, że moje odwieczne przesadne ambicje i uczynność mogły nie być aż tak altruistyczne, jak sądziłam. Możliwe, że nadmierne starania, nadmierny stres, ciągłe zapętlenie w próbach ocalenia wszystkich i wszystkiego wynikały z mojej trudnej historii i stanowiły nawykowy sposób radzenia sobie. Bezustannie wykorzystywałam konieczność gaszenia zewnętrznych pożarów jako wymówkę, by nie zajmować się ogniem, który tlił się w moim wnętrzu i sprawiał, że zaczynałam się dusić.
Nazajutrz, po nocy spędzonej w hamaku, obudziły mnie o świcie nawoływania i piski gekonów i wilgowronów. Przy porannej kawie i tacos opowiedziałam Patty, jak ogromne mam poczucie winy, że opuściłam mój wspaniały zespół, i jak bardzo mi przykro, że mimo usilnych starań nie dałam rady wyciągnąć nas na prostą. Wyznałam jej też, że jestem kompletnie wyczerpana. Patrzyła na mnie i słuchała w milczeniu. Wtedy z moich ust padły słowa, które mnie samą zaskoczyły:
– Nie wiem, Patty, mam poczucie, że jest coś więcej, że gdzieś we mnie dzieje się coś głębszego. – Położyłam sobie rękę na sercu.
– Myślę, że przydałaby ci się limpia9. Co ty na to? – zapytała.
Gdy omiatała moje ciało pęczkiem świeżej bazylii, aby usunąć złą energię, wybuchłam łzami. Nareszcie. Nie płakałam podczas ostatnich stresujących wydarzeń w pracy – nawet wtedy, gdy musiałam wręczać wypowiedzenia swoim przyjaciołom. Nie płakałam, wysyłając mamie pieniądze dla mojej siostry, by ta mogła robić zakupy w więziennej kantynie. Nie płakałam też, kiedy moja młodsza córka Astrid uderzyła mnie niechcący w nos, wciąż obolały po tamtym upadku ze stołka barowego.
– Od czego chcesz się uwolnić? – spytała Patty, gładząc mnie po klatce piersiowej aromatyczną gałązką. Od poczucia winy, że nie wszystkich byłam w stanie uratować, od złości na siebie za to, że zawsze mimo wszystko próbowałam, i od tego upiornego smutku, który wiecznie czaił się gdzieś na dnie. – Uwolnij się od tego – wyszeptała i zaczęła muskać moje ciało jajkiem. – Uwolnij się od tego.
Następnie udałam się nad znajdujący się dwie przecznice dalej ocean, utopiłam zioła i jajko w spienionych falach i opłukałam się w słonej wodzie.
Zagrzebując stopy w ciepłym piasku na wprost bijących o brzeg niebiesko-zielonych fal, sięgnęłam po książkę i przeczytałam coś, co odmieniło moje życie. Była to Woman Who Glows in the Dark [Kobieta, która świeci w ciemności] znanej curandera Eleny Avili. Znalazłam tam wyjaśnienie niekończącego się bólu, który usiłowałam uśmierzyć za pomocą nadmiernych starań i prób zjednania sobie wszystkich. To było susto.
Choć słowo to tłumaczy się z hiszpańskiego dosłownie jako „przerażenie”, jego głębsze znaczenie to „utrata duszy”. W curanderismo susto określane jest jako „magiczne przerażenie”, przypominające zespół stresu pourazowego. Uważa się, że gdy przydarza się nam coś traumatycznego, część naszej duszy się zamyka.
Avila w swojej książce opisuje susto jako:
stan, w którym nie czujemy się w pełni obecni albo mamy wrażenie, że nie jesteśmy do końca sobą. Wydaje nam się, że „czegoś nam brakuje, ponieważ nasza dusza – roztaczająca się wokół nas aura energetyczna – została naruszona… W mojej kulturze od zawsze wiedziano, że duszę można zranić równie głęboko, jak ciało, umysł i emocje. Ten rodzaj urazu nazywamy susto… Ponieważ dusza jest świętością i nigdy nie powinna być dotykana, gdy zostaje zszargana przez traumatyczne wydarzenia, wycofuje się i ukrywa, tak jakby w wyniku tych straszliwych doświadczeń zostawała zamrożona w czasie10.
„To jest to!” – pomyślałam. „Z tym właśnie się zmagam!” Mimo przygrzewającego słońca cało moje ciało zadrżało pod wpływem tego odkrycia.
Utrata duszy.
Właśnie to czułam od czasu śmierci ojca. Utraciwszy przewodnika i opiekuna, robiłam wszystko, co mogłam, by sprawować pieczę nad siostrami, mamą i samą sobą. Udawałam twardą, gdy czułam się najbardziej bezbronna. Z oszałamiającą wytrwałością dążyłam do celów, o których wcześniej nawet nie śniłam: dotarłam do Nowego Jorku, pięłam się po szczeblach kariery w redakcjach magazynów kobiecych, znalazłam się na planie programu Today11, na liście nowości Barnes & Noble, a nawet w Białym Domu.
Tak bardzo się starałam. Sądziłam, że udało mi się to pokonać.
Aż tu nagle znalazłam się na podłodze baru, zalewając się krwią. Susto. Świat jest śliski, lecz to właśnie susto popchnęło mnie i przewróciło. To z jego winy zaczęłam krwawić.
– Ożeż kurwa, ja nie chcę już dłużej żyć w ten sposób! – powiedziałam na głos.
Nie chciałam też, żeby moje siostry tak żyły. Od śmierci taty przeszłyśmy przez uzależnienie, więzienie, dołki finansowe i problemy psychiczne.
To były dokładnie te kwestie, których świadomość w społeczeństwie staraliśmy się zwiększyć w mojej redakcji. Zajmowaliśmy się przecież problemami takimi jak niższe płace kobiet latynoamerykańskiego pochodzenia, zwiększające się wskaźniki osadzonych w tej grupie oraz niepokojąca liczba samobójstw wśród latynoskich nastolatek. Usiłowałam zrobić coś dobrego dla mojej społeczności, bo nie byłam w stanie uratować własnej rodziny.
Wróciłam w myślach do tego dnia, gdy jako trzynastolatka siedziałam obok szpitalnego łóżka taty, który powoli gasł. Oboje czuliśmy się tak bezradni, że nie odzywaliśmy się ani słowem.
Susto.
Utraciłam tego dnia cząstkę mojej duszy. Susto.
Ból związany z byciem obecną dla własnych dzieci. Susto.
Pragnienie, by ocalić wszystko na mojej drodze. Susto.
Upijanie się do nieprzytomności, by zniknąć, zniknąć, zniknąć. Susto.
Ta potrzeba ciągłego pozostawania w ruchu, żebym nigdy nie musiała zejść na ziemię, myśleć ani czuć. Susto.
Nie chodziło jednak tylko o mnie. Ta trauma ciągnęła się przez pokolenia. Wszyscy cierpieliśmy z powodu susto – utraty duszy spowodowanej przez dziedziczoną traumę oraz śmiercionośną spuściznę kolonizacji, patriarchatu i rasizmu systemowego. A ponieważ nie umieliśmy tego nazwać, nie mogliśmy też nic z tym zrobić. Przekazywaliśmy to więc z pokolenia na pokolenie, niczym skażony podarunek.
Pozwoliłam, by ta głęboka prawda przetoczyła się przeze mnie niczym wzburzone fale. Moje ciało pozostało zakotwiczone na tej plaży – zamiast biec do baru albo z powrotem po telefon z dostępem do mediów społecznościowych i wszystkich rozgrywających się tam bezustannie dramatów – gdyż uświadomiłam sobie, że muszę odzyskać duszę.
Musiałam dotrzeć do samych źródeł mojego susto. To nie był przypadek, że curanderismo znów pojawiło się w moim życiu. Nie rozumiałam do końca, w jaki sposób ma się to wydarzyć, ale czułam, że pradawna medycyna moich prababek posłuży mi za przewodnika. Pomyślałam o moich kuzynkach i ciotce, które dzień wcześniej wołały mnie po imieniu na plaży. Miałam wrażenie, że to działo się w jakimś innym świecie. Według curanderismo imię połączone jest z duszą człowieka. Podczas rytuału zwanego „odzyskiwaniem duszy” curandera przywołuje twoją duszę po imieniu, dopóki nie zostanie ona ponownie zintegrowana, a ty nie poczujesz ugruntowania. Byłam absolutnie pewna, że właśnie tego potrzebuję, i to jak najszybciej. Już za kilka miesięcy miałam skończyć czterdzieści pięć lat. Po cichu obawiałam się tego, bo właśnie w tym wieku mój ojciec otrzymał diagnozę nieuleczalnego raka. Gdy miałam trzynaście lat, ta chwila wydawała się bardzo odległa, lecz teraz miała nadejść, ten makabryczny krok milowy był coraz bliżej. Przeżyję swojego ojca.
Nie mogłam, nie zamierzałam dźwigać dłużej tego susto.
„Czy mogę się cofnąć, obudzić się z odrętwienia i odzyskać swoje utracone części, aby naprawdę zagłębić się w piękno mojego życia?” – zastanawiałam się.
Tego ranka, siedząc na plaży, podjęłam decyzję. Nie tylko mogę, ale też muszę.
Ponieważ nie dysponowałam gotową instrukcją, jak ponownie połączyć w jedno swoje utracone części, zaczęłam robić to po swojemu, niczym latynoska Humpty Dumpty. W samolocie, w drodze powrotnej do domu, zaczęłam notować swoje pomysły w dzienniku. U góry strony napisałam „Plan odzyskania duszy Robyn”. Już sam widok tych słów sprawił, że poczułam przypływ sił i energii życiowej. Wiedziałam, że wyruszam na poważną, świętą i prawdopodobnie sekretną misję. Jak wiele czasu powinnam sobie dać? Owładnięta myślą o wyruszeniu w podróż w poszukiwaniu utraconej duszy, zaczęłam analizować rozmaite ramy czasowe.
Odkryłam, że Mexikowie posługiwali się dwoma kalendarzami.
Pierwszy z nich liczył 365 dni zgodnie z cyklem słonecznym. Stosowali jednak również inny, bardziej intrygujący system rachuby, opierający się na kalendarzu dwustusześćdziesięciodniowym zwanym tōnalpōhualli, co oznacza „liczenie dni”. Był to „święty almanach bądź też kalendarz wróżbiarski… wykorzystywany do tworzenia horoskopów i interpretowania wpływu rozmaitych czynników na ludzkie życie od narodzin do śmierci”12. Jego długość wynosząca około dziewięciu miesięcy symbolizuje czas trwania ciąży.
Zabrałam się do liczenia. Jeżeli zaczęłabym za kilka tygodni, w moje urodziny, 11 czerwca, skończyłabym pod koniec lutego. Patrząc w kalendarz, pomyślałam o moim tacie, który zmarł w walentynki. Zaczęłam przesuwać długopis wstecz od tej daty – jakbym była w stanie cofnąć czas – zatrzymałam się na 31 maja. Gdy wypytywałam mamę o to, co pamięta z okresu choroby taty, jedyna data, którą bez wahania była w stanie przywołać, to właśnie 31 maja, kiedy w trybie nagłym został skierowany na operację. Nie udało się usunąć nowotworu w całości i mama usłyszała od onkologa:
– Przykro mi, ale pani mężowi został jeszcze tylko rok życia.
Tata zmarł dwieście sześćdziesiąt dni później, w walentynki.
Nie mogłam uwierzyć w tę zbieżność dat. Ponownie poczułam identyczne dreszcze, jak wówczas na plaży, gdy czytałam na temat susto. Coś się działo. Na tej samej zasadzie jak wcześniej wszystko się spektakularnie rozpadło, a teraz zaczynało znowu łączyć się w całość. Czułam się, jakby ktoś – moi przodkowie? – zostawiał mi wskazówki.
Musiałam dalej za nimi podążać.
– W porządku, zatem niech to będzie dwieście sześćdziesiąt dni – powiedziałam do siebie czy też do kogokolwiek, kto mnie wtedy słyszał.
Uzdrowienie i odzyskanie duszy miało mi zająć dwieście sześćdziesiąt dni.
Zarysowując plan na tych kolejnych dziewięć miesięcy, spisywałam wszystko, co chciałam zrobić i odzyskać, czego zamierzałam się nauczyć i od czego się uwolnić. „Chcę dowiedzieć się więcej o tacie” – zanotowałam. Kim on był? Miałam związane z nim wspomnienia, ale czego jeszcze mogłam się dowiedzieć o nim jako o człowieku? Wiedziałam naprawdę niewiele o jego dzieciństwie. Rzadko rozmawiałam na jego temat z moimi dziećmi. Nie miałam nawet jego zdjęcia na ścianie. To musiało się zmienić.
„Chcę dowiedzieć się więcej o Mamie Natalii”. Mama Natalia, curandera, była moją prababką od strony matki. Pamiętam, że jako dziecko ją odwiedzałam i uwielbiałam zapachy dochodzące z jej przytulnej kuchni. Ponieważ jednak nie znała żadnego języka poza hiszpańskim, uśmiechałam się do niej tylko, a później bawiłam się z kuzynami, nie zwracając na nią uwagi. Pragnęłam dowiedzieć się więcej.
Wspomnienie świeżych tortilli, które przyrządzała Mama Natalia, przywiodło mi na myśl kolejną sferę, na której chciałam się skupić: gotowanie. Nie radziłam sobie z tym, przede wszystkim dlatego, że zazwyczaj byłam tak zajęta, że wszystko, włącznie z przygotowywaniem posiłków, starałam się robić jak najszybciej. Mama Natalia była nie tylko curandera, lecz także znakomitą kucharką. W moich najwyraźniejszych związanych z nią wspomnieniach widzę ją, jak stoi nad kuchenką, ubrana w swój mandil13 i przygotowuje sycące (zarówno ciało, jak i duszę) potrawy takie jak carne guisada14 i fideo15. Dziś moją popisową potrawą są quesadillas16. Co Mama Natalia by na to powiedziała?
Jednym z miejsc, które najbardziej lubiłam w moim mieście, była restauracja o nazwie Lupe’s. Uwielbiałam ją dlatego, że była to najlepsza (i jedyna) restauracja meksykańska, i dlatego, że jej właścicielka Lupe i jej córka Yesenia traktowały mnie jak rodzinę. Lupe od wielu miesięcy namawiała mnie, żebym przychodziła do niej do restauracji na lekcje gotowania. Czy teraz, gdy mam czas, będę mogła poznać (albo przypomnieć sobie) rozmaite przepisy na tradycyjne, zdrowe potrawy, a przy okazji dowiedzieć się co nieco na temat kultury meksykańskiej?
„Nauczyć się przyrządzać tradycyjne meksykańskie potrawy” – dopisałam do listy.
„Zadbać o zdrowie” – brzmiał kolejny punkt. W tym celu zamierzałam zacząć lepiej się odżywiać, poczuć się silniejsza i poszerzyć swoją wiedzę na temat curanderismo. Wiedziałam, że muszę nieco zwolnić i ponownie nawiązać kontakt z moim ciałem i z tymi tradycyjnymi metodami uzdrawiania. Chciałam także wzmocnić swoją więź z Matką Ziemią. Wiele osób praktykujących curanderismo było również mistrzami sztuki zielarskiej. Wyjrzałam przez okno na nasz ogród, którym zajmował się głównie Lars, i zapisałam: „Wyszkolić się w ziołolecznictwie”.
Analizowałam kolejne sfery, które wymagały mojej uwagi i gruntownych zmian, aż w końcu na mojej liście pojawiły się „finanse”. Od zawsze miałam dość niezdrowy stosunek do pieniędzy.
Moja matka zawsze żyła w przeświadczeniu, że „jesteśmy biedni i nigdy się to nie zmieni”.
Jako nastolatka wzdrygałam się na te słowa i odkrzykiwałam ze złością:
– Mów za siebie!
Gdy jednak się nad tym zastanowiłam, musiałam przyznać, że jestem do niej bardziej podobna, niż chciałabym przyznać. Miałam niewiele oszczędności i zawsze byłam za nisko wynagradzana. W ostatniej pracy zarabiałam znacznie mniej, niż powinnam na tym stanowisku, a w dodatku płaciłam z własnej kieszeni za wiele rzeczy, takich jak lunch dla pracowników i sprzęt wideo, i często nie otrzymywałam za to zwrotów, bo gubiłam paragony albo zbyt późno składałam raport wydatków.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Burza (hiszp.) [Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki]. [wróć]
Naukowcy używają określenia Aztekowie do opisu ludu posługującego się językiem nahuatl i zamieszkującego w czasach prekolumbijskich obszary środkowego Meksyku. Jednak sami „Aztekowie” woleli nazywać siebie Mexikami (przyp. aut.). [wróć]
Świetna osoba (hiszp.). [wróć]
Przyjaciółka (hiszp.). [wróć]
Dar, ofiara (hiszp.). [wróć]
Ruch Chicano powstał w Stanach Zjednoczonych w latach sześćdziesiątych XX wieku. Jego twórcami byli Amerykanie meksykańskiego pochodzenia, którzy bronili wartości swojej kultury i walczyli o respektowanie praw obywatelskich meksykańskiej mniejszości. [wróć]
Ciocia (hiszp.). [wróć]
Tacos z rybą (hiszp.). [wróć]
Oczyszczenie (hiszp.). [wróć]
E. Avila, Woman Who Glows in the Dark, New York 1997. [wróć]
Magazyn telewizji śniadaniowej amerykańskiej stacji NBC. [wróć]
M.L. Portilla, Aztec Thought and Culture, Oklahoma 1963, s. 21. [wróć]
Fartuch (hiszp.). [wróć]
Duszone mięso (hiszp.). [wróć]
Makaron (hiszp.). [wróć]
Tortilla z roztopionym serem i rozmaitymi dodatkami. Tradycyjne danie kuchni meksykańskiej. [wróć]