Powstanie Spartakusa - Paweł Rochala - ebook

Powstanie Spartakusa ebook

Paweł Rochala

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Największy i najbardziej krwawy zryw niewolniczy starożytności rozpoczął się od buntu w 73 r. p.n.e. w szkole gladiatorów w Kapui, mieście nieopodal Neapolu. Siedemdziesięciu ośmiu zbiegów, w tym przywódca buntu – Spartakus, uszło pościgowi i schroniło się w kraterze Wezuwiusza. Dołączali do nich kolejni. Wkrótce armia Spartakusa liczyła kilka tysięcy wojowników, a ich twierdzą stał się wulkan, na którego zboczach pokonali przybyłą z Rzymu armię Imperium. Od tego momentu powstanie zyskało wymiar masowy. Dwa lata wędrowni buntownicy gromili regularne armie rzymskie, grabili i siali terror na niemal wszystkich ziemiach Italii. Imię Spartakusa napawało Rzymian taką samą trwogą, jak przed 150 laty imię Hannibala. Szacowano, że powstańcy są w stanie zdobyć Rzym, nieopodal którego przemaszerowali dwukrotnie. Ostatecznie Spartakusa pokonał nad rzeką Silarus w południowej Italii wyposażony w nadzwyczajne pełnomocnictwa propretor Marek Licyniusz Krassus – najbogatszy człowiek Republiki. Zwycięstwo okazało się kapitałem politycznym. Dekadę później Marek Krassus wspólnie z Gajuszem Juliuszem Cezarem i Gnejuszem Pompejuszem stał się grabarzem rzymskich tradycji republikańskich, a w ślad za tym Republiki. Ustrój niewolniczy przetrwał wszelkie zawieruchy polityczne i wszystkie epoki – co gorsza miewa się dobrze również i dziś.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 557

Oceny
4,5 (11 ocen)
5
6
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




O autorze

Paweł Rochala

(ur. 1968)

pisarz i historyk wojskowości z zamiłowania, zawodowy oficer Państwowej Straży Pożarnej (sam siebie nazywa „Pożarolog”). Autor wielu artykułów i felietonów do branżowej prasy strażackiej. Żonaty, ma dwoje dzieci. W dorobku ma także książki historyczne i popularnonaukowe, m.in.: „Cedynia 972”, „Niemcza 1017”, „Imperium u progu zagłady. Najazd Cymbrów i Teutonów”, „Las Teutoburski 9 rok n.e.”, „Vercellae 101 p.n.e.”, oraz powieści: „Bogumił Wiślanin”, „Baśń średniowieczna”, „Ballada o czarownicy”.

O książce

Największy i najbardziej krwawy zryw niewolniczy starożytności rozpoczął się od buntu w 73 r. p.n.e. w szkole gladiatorów w Kapui, mieście nieopodal Neapolu. Siedemdziesięciu ośmiu zbiegów, w tym przywódca buntu – Spartakus, uszło pościgowi i schroniło się w kraterze Wezuwiusza. Dołączali do nich kolejni. Wkrótce armia Spartakusa liczyła kilka tysięcy wojowników, a ich twierdzą stał się wulkan, na którego zboczach pokonali przybyłą z Rzymu armię Imperium. Od tego momentu powstanie zyskało wymiar masowy. Dwa lata wędrowni buntownicy gromili regularne armie rzymskie, grabili i siali terror na niemal wszystkich ziemiach Italii. Imię Spartakusa napawało Rzymian taką samą trwogą, jak przed 150 laty imię Hannibala. Szacowano, że powstańcy są wstanie zdobyć Rzym, nieopodal którego przemaszerowali dwukrotnie. Ostatecznie Spartakusa pokonał nad rzeką Silarus w południowej Italii wyposażony w nadzwyczajne pełnomocnictwa propretor Marek Licyniusz Krassus – najbogatszy człowiek Republiki. Zwycięstwo okazało się kapitałem politycznym. Dekadę później Marek Krassus wspólnie z Gajuszem Juliuszem Cezarem i Gnejuszem Pompejuszem stał się grabarzem rzymskich tradycji republikańskich, a w ślad za tym Republiki. Ustrój niewolniczy przetrwał wszelkie zawieruchy polityczne i wszystkie epoki – co gorsza miewa się dobrze również i dziś.

Paweł Rochala

– pożarolog

Karta redakcyjna

Redaktor prowadzący: Andrzej Gumulak

Redakcja: Donata Cieślik

Korekta: Krystyna Krajewska

Copyright © by Paweł Rochala, 2019

Copyright © by Wydawnictwo Czarno na białym, Warszawa 2019

Wydanie drugie

Zdjęcia: Jean-Léon Gérôme „Pollice Verso” {{PD-1923}};

archiwum prywatne autora

Wydawnictwo Czarno na białym Sp. z o.o.

ul. 1 Sierpnia 28/48; 02-134 Warszawa

[email protected]

www.wydawnictwocnb.pl

Warszawa 2019

Koncepcja graficzna:Donata Cieślik

Skład i łamanie: Dawid Szulik

ISBN (wersja papierowa): 978-83-64374-47-0

ISBN (e-book): 978-83-64374-48-7

Wstęp

Imię Spartakusa przywodzi na myśl kilka pozytywnych skojarzeń. Musi imponować ktoś, kto pokazał, że lepiej zginąć, niż żyć w niewoli, kto do końca wytrwał przy ludziach, którzy w niego wierzyli, a w dodatku potrafił skutecznie, w słusznej sprawie rzucić wyzwanie największej potędze ówczesnego świata. Niestety, wyrazista sylwetka dzielnego gladiatora idealnie się nadawała nie tylko na szkolny wzór bohaterstwa. Spartakus został bowiem symbolem propagandowym systemu społecznego, który wbrew nad wyraz gromko głoszonym chwytliwym hasłom, podstawą swojego istnienia uczynił niewolnictwo. Ponieważ ów system opierał się też na kłamstwie, terrorze oraz indoktrynacji, czynniki te wkroczyły do absolutnie wszelkich dziedzin życia, w tym również do nauk historycznych. System represyjno-ideologiczny narzucał jedynie słuszną interpretację nie tylko najnowszej, ale nawet zamierzchłej historii. Tam nie obowiązywała starożytna zasada, że cezar nie jest autorytetem dla gramatyków. Każdy z kolejnych cezarów komunizmu wiedział, że jest, a uczeni, chcąc żyć, skwapliwie mu tę „prawdę” udowadniali. Zatem nic dziwnego, że w państwie permanentnie trzymającym w obozach pracy nawet 20 procent społeczeństwa, nie brakło prac naukowych „inaczej” o Spartakusie traktujących, tchnących natrętną, śmieszną, zarazem straszną propagandą. Podobne poglądy z różnym skutkiem zaszczepiano w krajach siłą obdarowanych dobrem komunizmu, bo – jak mówił George Orwell – „Kto rządzi przeszłością, w tego rękach jest przyszłość”.

Ten przeszczep słabo przyjął się w Polsce. Bo u nas, w Polszcze, nigdy nie brakło uczonych, którzy zechcieliby odreagować nadopiekuńczość systemu wspólnotowego zabierającemu każdemu co się da, aby wreszcie wszyscy mieli po równo. Ci ludzie zajmowali się dziejami buntu niewolników w zamierzchłym Rzymie, przy okazji piętnowali między wierszami skrajną obłudę ideologiczną całkiem współczesnych im władz. Właśnie dlatego w polskich naukach historycznych powstanie Spartakusa doczekało się wielu rzetelnych i dogłębnych rozpraw, wyjaśniających to zagadnienie praktycznie kompleksowo. Jednocześnie wyczulone na kwestie wolności społeczeństwo chętnie czytało (i czyta) o niewolnictwie starożytnym, wobec tego spolszczono kilkanaście najbardziej interesujących prac historyków zachodnich. Tym samym, jako autor niniejszego opracowania popularnego i nieroszczącego sobie ambicji naukowych, opisując dzieje powstania Spartakusa, stanąłem przed szansą oparcia się głównie na materiałach polskojęzycznych, co w dziedzinie nauk o starożytności jest wyjątkiem. Skwapliwie wykorzystałem ten wyjątek nie z samej wygody, ale również z innych przyczyn, o których niżej.

Zasługującym na podziw jest fakt, iż w minionej, na szczęście, epoce, polscy uczeni zdołali napisać rzetelne opracowania o Spartakusie pod okiem czujnych do granic absurdu cenzorów, którzy wodzowi niewolników nieraz wręczali czerwony sztandar1. Oczywiście nie obyło się bez kompromisów, w postaci krótkich wstawek ideologicznych w rodzaju „walka klasowa uciskanych mas” czy „baza i nadbudowa”. Zresztą tych haseł na ogół nie wplatano w wywody naukowe, lecz przesuwano je do przypisów, słów wstępnych lub podsumowań, gromadząc przy tym w jednym, łatwym do opuszczenia akapicie. Po ich wykreśleniu dzieła nie tracą, a zyskują na spójności i logice przekazu. Czytelnikom z innych galaktyk – jak to w książce „Życie i niezwykłe przygody żołnierza Iwana Czonkina” powiedział słynny rosyjski pisarz Włodzimierz Wojnowicz – przypominam, że kiedyś obowiązywało niepisane, ale twardo przestrzegane bezprawie, iż warunkiem ukazania się czegokolwiek w druku lub nawet w ogóle utrzymania się przy wykonywanym piórem zawodzie było umieszczenie w pracy zdania, co na ten temat powiedział Lenin, ewentualnie, jeśli nic nie powiedział, a dużo gadał na każdy temat, co o tym sądził Marks lub, od biedy, Engels (ci też sporo gadali). Niestety, z tego właśnie powodu opracowania historyków z drugiej połowy XX wieku są lekceważone przez młodzież, a to jest zwyczajnie niesprawiedliwe. Tym bardziej należy szanować dorobek przeszłych pokoleń, po trosze już zapominany, a poza granicami kraju, nie licząc kilku pasjonatów, praktycznie nieznany.

To symptomatyczne, że przez dziesiątki lat jedyną książką przeznaczoną dla masowego polskiego czytelnika, było opracowanie radzieckiego historyka A.W. Miszulina „Powstanie Spartakusa. Zarys popularno-naukowy”, wydane w Polsce w 1952 r.! Obecnie, ku satysfakcji czytelników, wolny rynek nadrabia wiekowe zaniedbanie podwójnie. Nakładem dwóch wydawnictw, niemal w tym samym czasie wyszły niezależnie od siebie dwie pozycje popularne o Spartakusie: „Powstanie Spartakusa 73-71 p.n.e.” Bernarda Nowaczyka oraz niniejsze opracowanie.

To tyle tytułem wstępu. Teraz oferuję udział w bezpiecznej przygodzie polegającej na obejrzeniu moimi oczami ogromnej, antycznej tragedii. Zapraszam.

Paweł Rochala

Skierniewice

Jest też inna robota około winnicy – a jakże,

Nigdy się ona nie kończy, boć co rok musisz na nowo

Glebę przeorać po trzykroć, czterykroć, a grzbietem motyki

Bryły trzeba rozbijać raz po raz; zbytek zaś listowia

Wciąż z winorośli usuwać 2

Rozdział I

„Tanie jak Sardyńczycy”. Przemysł niewolniczy w Italii u schyłku Republiki

Składnikiem tytułu rozdziału jest fragment pewnej anegdoty, dotyczącej najświetniejszych czasów republiki. Warto przytoczyć ją w całości, aby mieć wprowadzenie nie tylko w ówczesne realia życia, ale i pewien rys mentalności Rzymian: „Tyberiusz Semproniusz Grakchus jako pretor podbił Galię, jako konsul – Hiszpanię, za drugiego konsulatu – Sardynię; taką wziął moc jeńców, że przez długie ich sprzedawanie rzecz poszła w powiedzonko: »Tanie jak Sardyńczycy«”3.

Oto mamy informację, zachowaną od czasów starożytnych w formie żartu, mającego rozśmieszać słuchaczy i czytelników, że w wyniku pacyfikacji Sardynii zagarnięto tak dużo towaru określonej kategorii, iż głód na ten asortyment dóbr w samym Rzymie, a być może i w całej Italii, nasycił się do tego stopnia, że podaż przekroczyła popyt, w związku z czym niewidzialna ręka wolnego rynku spowodowała spadek cen na oferowany w nadmiarze towar. Spadek był tak drastyczny, że aż szokujący, wskutek tego coś o nazwie „Sardyńczycy” stało się synonimem czegoś taniego i powszedniego. Handlowcy w żadnych czasach nie lubili i nie lubią sytuacji, gdy towar nie dość, że zalega półki sklepów, to jeszcze blokuje powierzchnie magazynowe. Wówczas stosuje się różne chwyty marketingowe, sprzedaż wiązaną, aż w końcu wyprzedaż. Ceny na „Sardyńczyków” spadły do tak niebywale niskiego poziomu, że nawet na skąpych Rzymianach wywarły wrażenie dosyć mocne, aby utworzyć przysłowie.

I nas prawie to śmieszy, lecz z drugiej strony skłania do zadumy nad naturą ludzką. Powiedzenie sprzed ponad dwóch tysięcy lat z dzisiejszego punktu widzenia nie ma w sobie nic z wyrachowanej poprawności politycznej, a i zwykłego człowieczeństwa w nim niewiele. Bo przecież towarem, który aż tak potaniał ze względu na jego ilość, czyli okazał się w pełni podległym prawom wolnego handlu, byli żyjący, myślący i czujący ludzie. I nie z dobrej a nieprzymuszonej woli stali się przedmiotem sprzedaży, lecz na skutek przemocy śmiertelnego wroga. Tych kilkadziesiąt tysięcy Sardyńczyków, to co najmniej tyleż samo ludzkich dramatów. Każdego z tych ludzi, nim stali się śmiesznie tani, wyrwano z rodzinnego domu, pozbawiono rodziny, poddano różnego rodzaju poniżeniom, gwałtom i przemocy. Co prawda mogli się cieszyć, że przetrwali okrutną pacyfikację Sardynii, bo przecież Tyberiusz Semproniusz Grakchus wziął ich do niewoli, a mógł zabić (15 tysięcy Sardyńczyków zginęło), zamiast „robić dobrze” swojej ojczyźnie, obdarzając ją 65 tysiącami niewolników. Sardyńczycy z chwilą wystawienia ich na sprzedaż, stracili w oczach nie tylko innych ludzi, ale i we własnych, podstawową cechę odróżniającą ich od zwierząt, czyli człowieczeństwo. Walczyli o wolność, a stali się niewolnikami. Oczywiście nie akceptowali tego stanu rzeczy, lecz jeśli marzyli o wolności, to tylko dla siebie, bez zniesienia samej instytucji niewolnictwa, której wrogami nie byli, bo nikt wówczas nie wyobrażał sobie, by niewolnictwo zniknęło. I gdyby znaleźli się w innej sytuacji, to z pewnością doceniliby dowcip zawarty w powiedzeniu „Tanie jak Sardyńczycy”. Przecież w tej epoce mieć niewolnika, oznaczało być człowiekiem zamożnym, czyli szczęśliwym. Stale musimy mieć to na względzie4.

Wielkie zwycięstwa, wielkie podboje

Od pobicia Kartaginy w II wojnie punickiej niemal przez całe stulecie Rzym szedł od zwycięstwa do zwycięstwa. Z każdego teatru wojennego płynęły szerokim strumieniem różne bogactwa. Zwłaszcza po kontaktach militarnych z ludami Azji Mniejszej Italię wprost zalano złotem, srebrem i nieznanymi przedtem przedmiotami zbytku. Wkrótce surowi Rzymianie nauczyli się je stosować, a dla ludzi przedsiębiorczych otwarły się nowe możliwości zyskania bajecznych fortun, wystarczających do spełniania najdziwaczniejszych zachcianek. Jednocześnie sama Italia dawała nowe możliwości w czerpaniu z niej korzyści. Okazało się, że wojna z Hannibalem wyniszczyła dziesiątki tysięcy małych i średnich gospodarstw wiejskich, w związku z tym wiele uprawnej ziemi leżało odłogiem, a to znów pozwalało na powiększanie areałów bogaczy. Niedługo zaowocowało to specyficznymi problemami w Italii, do czego jeszcze wrócimy. Tymczasem przyjrzyjmy się temu, co powodowało poczucie dumy prostych Rzymian, zresztą sztucznie wywoływane podniosłymi oracjami możnych demagogów. Oto, dlaczego nawet najbiedniejszy obywatel Rzymu czuł się panem świata.

W toku II wojny punickiej zdobyto na Kartagińczykach ich posiadłości na Sycylii i w Hiszpanii. Wkrótce rozszerzono panowanie na niepodległe części tych krain, poszerzając obszary władztwa w nieustannych wojnach i wyprawach pacyfikacyjnych. Na Sycylii uczyniono to jeszcze w czasie wojny hannibalskiej, natomiast teatr wojenny w Hiszpanii był praktycznie otwarty od czasów Hannibala aż do czasów Oktawiana Augusta, który osobiście raczył podbijać ostatnie niepodległe ludy Półwyspu Iberyjskiego5. To aż dziwne, ale wojny na tamtych ziemiach, jeśli nie brać pod uwagę względnych lat pokoju, jakich zresztą za wiele nie było ze względu na łatwość, z jaką Iberowie i Celtyberowie dawali się prowokować ambitnym wodzom rzymskim do walki, trwały niemal 200 lat! To dużo.

Po rozbiciu głównego wroga, jakim była Kartagina, Rzymianie wzięli się za zniszczenie drugiej w kolejności potęgi, w ich mniemaniu bardzo groźnej, czyli Macedonii. W ciągu kilku wojen, z mniejszą lub większą pomocą Greków, zwabionych pięknymi hasłami wolności, całkowicie pokonali ostatnich macedońskich królów – Filipa V w bitwie pod Kynoskefalaj w 197 r.6 oraz jego syna Perseusza w bitwie pod Pydną w 168 r. Perseusza powiedli potem Rzymianie w pochodzie triumfalnym, a że obiecali mu, iż go nie zabiją, przysięgi dotrzymali w dosyć osobliwy sposób: „Perseusza, którego po wielu walkach stoczonych ze zmiennym szczęściem wzięli w opiekę przed ołtarzem bóstw samotrackich, ci chytrzy i pomysłowi wiarołomcy zabili bezsennością, a to dlatego, że w umowie darowali mu życie”7. Syn Perseusza ponoć nabył dużej biegłości jako skryba, a że przy okazji zachowywał się skromnie, grzecznie i pokornie, właściciel bardzo wysoko go cenił i wychwalał przed obcymi.

W tym czasie, w latach 192-188, Rzymianie toczyli wojnę z Antiochem III, królem Syrii, który w sprawie prowadzenia działań zbrojnych słuchał wszystkich, tylko nie prawdziwego fachowca, jakiego miał u boku, czyli samego Hannibala. Wojna ta, rozpoczęta w Grecji (gdzie podstarzały Antioch przeżywał drugą młodość, dlatego wstrzymał wszelkie niecierpiącezwłoki, ważne operacje wojenne, by się ożenić z jakąś piękną dzierlatką), zakończyła się na terenie Azji Mniejszej, skąd Rzymianie już nie wyszli. O przegranej króla Antiocha zdecydowała ostatecznie bitwa pod Magnezją w 189 r. I tak, w ciągu wojen macedońskich i syryjskich, słynna falanga macedońska przeszła, a raczej została zepchnięta do historii przez elastyczny rzymski szyk manipularny.

Miarą świadectwa ówczesnej potęgi Rzymian może być fakt, że skwapliwie wtrącali się we wszelkie sprawy ówczesnego świata. Rzymski poseł Gajusz Popiliusz Laenas, który przybył do króla Antiocha IV Epifanesa, walczącego właśnie przeciw sprzymierzeńcowi Rzymu, Egiptowi oraz rządzącym nim Ptolemeuszom8, tak dbał o własny czas, którego widocznie nie miał za wiele, że po zadaniu Antiochowi pytania zakreślił wokół niego laską koło na ziemi i kazał mu odpowiedzieć, nim władca z niego wyjdzie. Król w swym boskim umyśle rozważył i w całej rozciągłości uznał pobudki kierujące Laenasem, po czym odpowiedział mu na pytanie zgodnie z jego życzeniem.

Ponieważ nie wszystkim Grekom w Grecji odpowiadały rzymskie porządki, wszczęli powstanie zbrojne. Wobec tego Rzymianie dla przykładu, choć, co sami przyznawali, nie było to potrzebne, zniszczyli Korynt aż do fundamentów miasta w 146 r. W tym samym roku zakończyli III wojnę punicką, wszczętą tylko po to, by spustoszyć Kartaginę jeszcze dokładniej niż Korynt, bo nawet zaorali jej teren. Jeśli wierzyć anegdotycznym przekazom, bali się kartagińskich oliwek – rosły duże, większe od rzymskich, mimo że ich uprawy niszczono wiele razy. Tępiący podobne ekstrawagancje i zbytek Kato Starszy, zwany dla przymiotów charakteru Cenzorem, każdą mowę w senacie, a było ich wiele, kończył życzeniem zniszczenia Kartaginy. I spełniło mu się to życzenie, choć sam tego nie dożył. Na ziemiach państwa kartagińskiego utworzono nową prowincję – Afrykę.

Stale Rzymianie prowadzili wojny w północnej Italii, aż ją w pełni podbili. Walczyli tam z Celtami, osiedlonymi w dolinie Padu, oraz z Ligurami, zajmującymi Alpy Zachodnie i wybrzeże Morza Tyrreńskiego na północ od Etrurii. Podboje te zakończono w ciągu 50 lat od zwycięstwa nad Hannibalem, ale niepokoje objawiały się nawet dwa pokolenia później. Z terenu północnej Italii utworzono prowincję Galia, zwaną później Transpadana lub Cisalpina (zresztą będące potem odrębnymi jednostkami administracyjnymi o tych nazwach), którą my z wygody spolszczymy na Przedalpejską. Wkrótce przystąpiono do następnych podbojów galijskich – za Alpami, na terenie dzisiejszej południowej Francji. Tam, w ciągu kilku lat, odniesiono szereg błyskotliwych zwycięstw (Galowie wpadali w ślepą panikę na widok słoni w rzymskim szyku) i około 120 r. utworzono prowincję Galię Zaalpejską, zyskując połączenie lądowe z prowincjami hiszpańskimi.

Interesująco sytuacja przedstawiała się w Azji Mniejszej. Rzymianie zadbali, by sąsiadujące z ich nabytkami państwa nie były zbyt silne, ponadto mieli oddanych sobie sojuszników. Jeden z nich, król Pergamonu Attalos III, wpadł na dosyć naiwny pomysł przekazania całego królestwa Rzymowi w testamencie. Nie świadczy to dobrze o inteligencji tego władcy, ale on myślał kategoriami monarchicznymi – jeśli ktoś nad czymś panuje, to owo coś jest jego, a jak jego, to przecież dba o swoje, bo nie zarzyna się kury znoszącej złote jajka. Rzymianie potraktowali nabyty teren tak, jakby zdobyli go w działaniach wojennych, z dnia na dzień przystępując do bezlitosnego wyzysku. Pergamończycy zbuntowali się, o czym jeszcze będzie mowa w następnych rozdziałach. Wojny trwały do 129 r., kiedy Pergamon ostatecznie wcielono do prowincji Azji. Co dziwne, pomysł testamentowy Attalosa naśladowało jeszcze kilku władców hellenistycznych, zawsze z dużą krzywdą poddanych.

Można powiedzieć, że rozmach zdobywczy Rzymian II wieku zakończył się na wyżej wymienionych podbojach. Przez całe następne pokolenie raczej nie przyłączano nowych ziem, lecz broniono dotychczasowych zdobyczy. Broniono z wielkim trudem, ale w ostatecznym rozrachunku z powodzeniem, co znów połączono z zyskami terytorialnymi, jak w Afryce po tak zwanej wojnie jugurtyńskiej, gdzie utworzono kolejną prowincję, Numidię.

Z konieczności wymieniłem tylko najważniejsze przedsięwzięcia militarne Rzymian. Trzeba zdawać sobie przy tym sprawę, że wojny trwały praktycznie bez ustanku i nie obywały się bez strat po stronie rzymskiej, choć propaganda chętnie tak to przedstawiała, jakby bitwy wygrywano kosztem śmierci kilku żołnierzy, którzy po prostu tego dnia mieli akurat pecha.

Jednoczesne wojny na wielu frontach bardzo mocno wpływały na życie w Italii. Bogactw było tyle, że w 167 r. zniesiono podatek od obywateli rzymskich. Zwycięscy żołnierze, o ile wcześniej nie przehulali zdobyczy, wracali do domów ludźmi względnie bogatymi, a wodzowie armii przywozili wprost bajeczne fortuny. Oglądano dzieła sztuki, zbytkowną odzież, za zdobyczne pieniądze budowano drogi i akwedukty. Ale bogactwo, prócz niezaprzeczalnych korzyści, demoralizowało. Zauważono przy tym prawidłowość, którą trafnie ujęto w następujących słowach: „Potędze Rzymian otworzył był drogę Scypion Starszy, Młodszy otwarł wrota zbytkowi”9. W ogólnym zarysie można się z tymi słowami zgodzić. Dalszy ciąg myśli wydaje się nazbyt surowy, lecz zapoznajmy się i z nim: „Z chwilą bowiem, gdy wygasł lęk przed Kartaginą i zniknął współzawodnik we władztwie nad światem, Rzymianie już nie krok po kroku, ale wprost w karkołomnym biegu porzucili drogę cnoty na rzecz występku. Zdradzili starodawne zasady, wprowadzili nowe; społeczeństwo zamieniło czujność na spokojny sen, oręż na rozkosze, trudy na próżniactwo”10. Myśl ta będzie prawidłowa, gdy słowo „społeczeństwo” zastąpimy bardziej adekwatnym do zamiarów pisarza dzisiejszym słowem „elity”. Bo społeczeństwo ponosiło bardzo duże ofiary na rzecz zbytku, jakim otaczali się możni. Wielu Rzymian traciło życie lub zdrowie albo biedniało po każdej wojnie i tylko w propagandowych mowach byli oni panami świata. Prawdziwymi panami świata byli z pewnością patrycjusze i ekwici, tworzący elity finansowe Imperium. To ich jak najbardziej interesowały żywe nabytki, najlepiej tanie jak Sardyńczycy. Oni wiedzieli, jak je zagospodarować i mieli ku temu ogromne możliwości.

Żywe zdobycze podbojów

Każda zwycięska wojna kończyła się triumfem. W triumfie wiedziono jeńców, ale nie wszystkich. Był to reprezentatywny wybór jenieckich elit, zaś tysięczne tłumy sprzedawano tuż po ich wzięciu w niewolę towarzyszącym wojsku handlarzom. Ówczesne (i nie tylko ówczesne) bezprawie wojenne czyniło wzięte szturmem miasta i obozy wojskowe łupem wojska. Mądrzy wodzowie rzymscy po zwycięskich bitwach zawsze wydawali wojsku jakieś miasto na łup, by wynagrodzić żołnierzy za waleczność11. Samym żołnierzom zależało przy tym nie tyle na braniu jeńców dla zysku, co na ich seksualnym wykorzystywaniu i to niezależnie od płci. Jeńców po ekscesach sprzedawano kupcom, stale obecnym przy wojsku.

Liczba ludzi wziętych w czasie wojny do niewoli bywała różna – od kilkuset do kilkudziesięciu tysięcy. Największego wyczynu w tym zakresie dokonał Lucjusz Emiliusz Paulus po bitwie pod Pydną, zakończonej klęską macedońskiego króla Perseusza, którego syn tak świetnie sprawdził się potem w Rzymie w roli pokornego skryby. Na rozkaz senatu, w 167 r. praktycznie wszystką ludność epirockiego plemienia Molosów, mającą niewiele wspólnego z całą tą wojną (prócz tego, że z tegoż plemienia wywodził się Pyrrus, który sto lat wcześniej bił Rzymian w pyrrusowych zwycięstwach), rzymski wódz wziął do niewoli i deportował na teren Italii. Skala działań była ogromna i niespotykana ani wcześniej, ani potem – jednocześnie zagarnięto do niewoli 150 tysięcy ludzi! Jak przypuszcza A. Ziółkowski, przyczyny tego były następujące: „rozwój gospodarki, wymagającej napływu niewolników na nieznaną uprzednio skalę, wielka zaraza [w Italii – PR], której ofiarą padali przeważnie niewolnicy, wreszcie wyjątkowa konfiguracja polityczna, która przez wiele lat uniemożliwiała wyrównywanie spowodowanego zarazą deficytu siły roboczej”12.

Przesiedlenie Molosów to przedsięwzięcie o skali wyjątkowej i uważa się, że na ogół zyski niewolnicze z wojen były około dziesięciokrotnie mniejsze. Źródła pisane w tym zakresie są dokładne, ale bardzo wybiórcze – dotyczą głównie działań wojennych z głównych teatrów operacyjnych. A przecież prócz ludności miast, którą łatwo było policzyć po udanym szturmie, brano do niewoli ludność wiejską, w okolicznościach niesprzyjających liczeniu, notowaniu i zapisywaniu. Skrupulatni wodzowie tak czynili, ale w toku działań wojennych pewnie różnie z tym bywało. Zresztą takie „liczby ukryte” mogły znakomicie zapewnić profity wodzom, zatajając zyskane sumy przed oczyma ciekawskich.

Do czasów powstania Spartakusa Rzym jeszcze kilka razy był zasilony jednocześnie ogromnymi rzeszami ludzi. Zapewne w czasie podboju Galii Zaalpejskiej jeńców liczono w dziesiątkach tysięcy, skoro wykazano straty poniesione w bitwie przez nieprzyjaciela w ilości aż 120 tysięcy ludzi, co wydaje się całkowicie niewiarygodne. Ale największe, potwierdzone ilości jeńców, zapewnił Gajusz Mariusz po swoich zwycięstwach nad Teutonami i Cymbrami. W 102 r. zwyciężył pod Aquae Sextiaew Galii Zaalpejskiej Teutonów i Ambronów, a wziętych do niewoli było 90 tysięcy ludzi. Po zwycięstwie nad Cymbrami w 101 r. pod Vercellae wzięto 60 tysięcy jeńców13.

Wojny nie były jedynym źródłem pozyskiwania niewolników. Liczby jeńców robią duże wrażenie, ale to tylko jednorazowe efekty, przysłaniające bieżącą działalność tysięcy przedsiębiorczych Rzymian i Italików.

Niewola za długi w prowincjach rzymskich i krajach sprzymierzonych

Państwa podbite Rzymianie traktowali jako obszary bezwzględnej eksploatacji. Sprzyjał temu system podatkowy. A system podatkowy był w rękach ekwitów, tworzących tzw. „spółki publikanów”, dzierżawiących podatki od państwa.

W ogólnym zarysie wyglądało to w ten sposób, że państwo określało wysokość podatku, jaki powinien wpłynąć z danej ziemi do fiskusa na podstawie przeprowadzonego wcześniej oszacowania. I była to realna wartość, która nie powodowała zachwiania gospodarki prowincji. Ale państwo nie dysponowało kadrą urzędniczą do ściągania podatku. Podejmowały się tego wspomniane spółki publikanów, które po połączeniu majątków kilkudziesięciu, a nawet kilkuset ludzi, dysponowały kapitałem w wysokości wymaganego podatku. Wpłacały z góry do skarbu państwa całą sumę, a następnie ściągały go własnymi siłami z prowincji, oczywiście z sutym naddatkiem, służącym wypracowaniu zysku. Wysokość tego naddatku była uzależniona praktycznie od widzimisię publikanów, a mogła je ograniczyć tylko wola namiestnika prowincji. Namiestnik rzadko bywał uczciwy, zresztą takich sądy w Rzymie, oddane za sprawą stronnictwa popularów w ręce ekwitów, bardzo chętnie skazywały na wygnanie jako ludzi nieuczciwych.

Ale prowizja publikanów od podatków nie wyczerpywała ich zysków. Na ogół ludności podbitych ziem, zwłaszcza po wojnach, nie stać było na jednorazowe zebranie wymaganych sum. Rozłożenie podatku na raty obarczano oprocentowaniem. Jeszcze więcej kosztowało podbitych, gdy pieniędzy w ogóle nie było, a należało je wypłacić. Wówczas publikanie (i senatorowie, ale przez podstawionych ludzi, bo członkom kasty nobilów nie było wolno parać się lichwą jako zajęciem nieszlachetnym) służyli pomocą – pożyczkami gotówki. Tylko odsetki były niesłychanie wysokie i dopisywano je do kapitału. Wkrótce okazywało się, że same odsetki od długu zaciągniętego na poczet podatku przekraczały wartość zobowiązania. W następnym roku miasto zaciągało kolejny dług, by spłacić dotychczasowych wierzycieli. Spirala zadłużenia rozkręcała się coraz bardziej i w końcu miasto bankrutowało, pozbywszy się jednak wcześniej wartościowych przedmiotów, przywilejów handlowych, gmachów, gruntów, niewolników, a w końcu nawet wolnych ludzi. Okupacyjna armia rzymska pomagała w ściąganiu długu, gdyż bez niej bezwzględni wierzyciele byliby bezsilni w konfrontacji ze zrozpaczonymi ludźmi. Dochodziło do formalnych oblężeń miast lub ich części. Teoretycznie miasto mogło poskarżyć się namiestnikowi, ale groziło to narażeniem się na jeszcze sroższe cięgi. Co prawda skargi do Rzymu mogły zaowocować procesem o zdzierstwa wytoczonym namiestnikowi, co wcale nie było rzadkością, lecz wynikało nie tyle z poczucia sprawiedliwości Rzymian, co raczej z walki politycznej o urzędy, czyli w efekcie końcowym o... dostęp do łupienia prowincji.

Na skutek podobnych działań doprowadzano do spustoszenia całych krajów, a straty wywołane drapieżnym zarządzaniem podbitymi ziemiami były czasami poważniejsze od prowadzonych działań wojennych, gdyż żadne regularne wojsko przeciwnika nie zagrażało łupieżcom. Oczywiście z takich działań nie pisano sprawozdań do senatu ani nie chwalono się nimi, by konkurencja nie wykorzystała podobnych wyczynów jako materiału dowodowego w procesie politycznym. I to właśnie sztuczne wywoływanie zadłużenia podbitych państw było na tyle poważnym źródłem pozyskiwania niewolników, że nie można go lekceważyć. Zresztą będziemy rozpatrywać jeden z takich przypadków przy omawianiu II powstania sycylijskiego. W Rzymie zdawano sobie sprawę z tego, jak wojsko traktuje okupowane kraje. Oto, co mówił słynny Cyceron zaledwie kilka lat po powstaniu Spartakusa w kontekście działań wojska rzymskiego: „Przypomnijcie sobie marsze, jakie przez pola i miasta Italii zamieszkane przez obywateli rzymskich odbyli w ciągu ostatnich lat nasi wodzowie, a z łatwością nabierzecie wyobrażenia o tym, co się dzieje w obcych krajach. Jak sądzicie, czy więcej jest miast nieprzyjacielskich zniszczonych w ostatnim okresie orężem waszych żołnierzy, czy też państw sprzymierzonych spustoszonych przez ich zimowe postoje?”14

Tak, być rzymskim sojusznikiem, oznaczało ponosić ogromne wyrzeczenia. Ale nie to było najgorsze.

Działalność piratów

Działalność piratów i korsarzy aż do końca II wieku nie stanowiła najważniejszego źródła pozyskiwania niewolników, choć stale była istotna. Zmieniło się to od czasów wojen z Mitrydatesem, toczonych w I połowie I wieku. Mitrydates robił wszystko, by osłabić Rzym, więc instytucjonalnie wsparł rozwój korsarstwa. W ciągu jednego pokolenia z rozproszonych band i różnych lokalnych watażków morskich powstała przestępcza organizacja międzynarodowa o charakterze zbrojnym dysponująca flotą około 1500 okrętów! Objęli oni swoim zasięgiem cały basen Morza Śródziemnego, przy czym rozzuchwalili się tak dalece, że napadali nawet na miasta w samej Italii. Jednym z podstawowych łupów pirackich byli niewolnicy. Oto przykład z dzieła literackiego tamtych czasów, które, aby być słuchanym czy czytanym, musiało wiernie oddawać przynajmniej prozaiczne realia, by nie wzięto go za oderwane od życia bajdurzenie. Przedstawia opis napadu piratów fenickich (uważano w starożytności, nie bez podstaw zresztą, że każdy Fenicjanin to pirat) na statek prześlicznych i młodych bohaterów utworu, Habrokomesa i Antii, którzy wybrali się z Efezu niby to w podróż poślubną, lecz w istocie na spotkanie losu, jaki zgotowali im bogowie nieśmiertelni: „Gdy tylko okręty znalazły się obok siebie, piraci w pełnym uzbrojeniu wskoczyli na pokład, wywijając obnażonymi mieczami. A wtedy niektórzy w strachu rzucili się do wody i utonęli, a ci, którzy usiłowali się bronić, zginęli zamordowani. (…) Korymbos [wódz piratów – PR] rozkazał zaprzestać rzezi, po czym przeniósł na swój pokład co cenniejsze rzeczy, zabrał ze sobą Habrokomesa, Antię i nielicznych niewolników. Wtedy podpalił okręt i reszta pozostałych na nim ludzi zginęła w płomieniach”15. Widać na tym przykładzie wyraźną selekcję łupów – wybrano tylko cenniejsze rzeczy i niektórych jeńców – młodych, zdrowych, silnych i urodziwych, czyli towar łatwo zbywalny. Resztę zabito, a ślady zbrodni usunięto.

Trudno określić, jak dużą liczbę ludzi porywali piraci, ale rocznie obrót musiał iść w dziesiątki tysięcy. Trafiali oni poprzez pośredników na greckie wyspy, przy czym aż do 69 r., kiedy piraci zagarnęli jej mieszkańców do niewoli, prym wiodła wyspa Delos, gdzie obroty dzienne wynosiły ponoć nawet kilka tysięcy niewolników.

Handel zagraniczny

Niewolników pozyskiwano również w drodze wymiany handlowej z ościennymi ludami. Ludy Imperium (w tym Rzymianie) wytwarzały produkty bardzo pożądane przez barbarzyńców. Uczeni zwracają uwagę, że jednym z takich towarów było wino. Nie dość, że są o tym wzmianki u starożytnych pisarzy, to jeszcze zachowała się stela nagrobna handlarza niewolników Aulusa Kaprilusza Tymoteusza, ilustrująca ten proceder16. Barbarzyńcy natomiast dysponowali różnymi towarami, pożądanymi w Imperium, jak futra, bursztyn czy niewolnicy. Z tego wniosek, że kupowano od barbarzyńców ludzi za alkohol, co widocznie opłacało się obydwu stronom wymiany towarowej.

Hodowla

Najwyżej ceniono sobie w Rzymie niewolników wyhodowanych na miejscu, urodzonych w domu właściciela, zwanych verna. Tacy osiągali najwyższe ceny, gdyż nie znając poczucia wolności, swój pożałowania godny stan uważali za całkiem naturalny. Możliwe, że jako ludzie z dnia na dzień wolni, w większości przypadków czuliby się całkowicie zagubieni. Przecież nikt ich nie uczył odpowiedzialności czy samodzielnego myślenia, a można śmiało rzec, że raczej ograniczano ich rozwój umysłowy. Tacy niewolnicy nie uciekali, nie buntowali się, cierpliwie znosili szykany, a z drugiej strony panowie ich zanadto nie dręczyli. Niestety – na hodowli niewolników, podobnie jak na każdej innej, trzeba było się znać. Przedsięwzięcie nie zawsze kończyło się sukcesem, bo mimo że zrobić małego niewolnika było łatwo, to jednak ciężarnej należała się choć minimalna, ludzka opieka, należało zwolnić ją od ciężkich prac, a i czas odchowania dziecka do wieku kilku lat, gdy zaczynało być pożyteczne, też był ryzykowny. Śmiertelność niemowląt, duża i wśród wolnych, nawet zamożnych, musiała być nierównie większa wśród niewolników. Ale w stabilnej gospodarce opłacało się ponosić ryzyko, żeby mieć potem towar idealny. Zresztą w całym ówczesnym świecie najbardziej zagrożone porwaniami były małe, kilkuletnie dzieci, już przecież odchowane, a więc poza najtrudniejszym, ryzykownym w sensie zdrowotnym, a wymagającym inwestowania wiekiem. Korzystając z nieukształtowanej osobowości wychowywano potem dziecko na idealnego niewolnika, postępując z nim dosłownie wedle uznania. Tak robił ów wzór cnót starorzymskich, przedsiębiorczy Katon Starszy: „Dawał też pieniądze niewolnikom domowym, jeśli tego chcieli. Ci kupowali za nie dzieci. Wychowywali je i karmili na koszt Katona, a po roku znów je sprzedawali. Wiele takich dzieci utrzymywał sam Katon, po czym przy sprzedaży oddawał dziecko kupcowi, który dawał najwięcej”17. Wiele z tych dzieci pochodziło zapewne od niewolników Katona, który niejako miał ze związków swoich „podopiecznych” podwójny zysk, nie tylko w postaci przychówku: „Widział też, że niewolnicy najwięcej lekkomyślności dopuszczają się dla miłosnego popędu, zarządził, że za określony pieniądz mogą mieć towarzyszkę ze służebnic domowych, ale do innych kobiet nie wolno im się zbliżać”18. To był gospodarz!

Rodzaje niewolników

Familia rustica

Zapotrzebowanie na niewolników było w Italii ogromne głównie z jednego względu – gospodarki rolnej19. Na plan dalszy należy zepchnąć kopalnie i kamieniołomy, gdzie praca była beznadziejnie ciężka i niedająca w zasadzie szans na dożycie starości. Kopalnie pochłaniały wielu niewolników, ale było to zaledwie kilka procent stale rosnącego zapotrzebowania majątków rolnych.

Wspomniana wojna Hannibala na terenie Italii doprowadziła do dużych przekształceń własnościowych ziemi, poważnie rzutujących na relacje społeczne w Italii. „Rzymianie w miarę orężnego podboju części Italii zabierali pokonanym część ziemi i zakładali na niej miasta lub też do istniejących już poprzednio słali osadników (…) część uprawną natychmiast przydzielali osadnikom lub też sprzedawali czy wydzierżawiali, natomiast jeśli idzie o części z powodu wojny leżące wówczas odłogiem (…) nawet nie zadawali sobie trudu, aby je rozlosowywać, lecz ogłaszali, że wolno każdemu, kto zechce, uprawiać je pod warunkiem złożenia corocznej opłaty w plonach (…). A czynili to dla zwiększenia liczby ludności szczepu italskiego (…). Wynik był jednak przeciwny ich zamierzeniom. Bogaci bowiem zajęli przeważną część nierozdzielonej ziemi i nabrawszy z czasem przekonania, że im nikt już jej nie odbierze, zaczęli najbliżej nich położone obszary jak też niewielkie działki ubogich częścią zakupywać za ich zgodą, częścią zagarniać siłą (…). Do ich zagospodarowania używali kupowanych robotników rolnych i pastuchów, bo wolni byliby odrywani od pracy na roli na wyprawy wojenne; taki rodzaj własności przynosił im równocześnie i ten wielki zysk, że liczba niewolników nie objętych służbą wojskową, a płodzących wielką liczbę dzieci powiększała się bez przeszkody”20.

Taki rozwój dużej własności już na starcie stanowił źródło niepokoju dla ludzi myślących kategoriami państwowymi. Świetnie zdawano sobie sprawę ze zubożenia obywateli, przecież działali cenzorzy, przeprowadzający oszacowanie ludności dla potrzeb służby wojskowej. Okazało się, że w praktyce kilkumorgowe nadziały ziemi są tylko dla najuboższych. Bogatsi radzili sobie inaczej.

W sumie i ubogi mógłby objąć w użytkowanie większy kawał ziemi, ale nie miałby go jak obrobić. Człowiek nie mógł się rozdwoić, nawet jeśli spełniał wymagania pracowitości i zapobiegliwości opisane przez Pliniusza Starszego: „(…) Gajusz Furiusz Krezymus, ponieważ z bardzo małego poletka wyciągał znacznie większe plony niż sąsiedzi z obszernych włości, popadł w wielką nienawiść i podejrzenia, jakoby miał czarami zwabiać do siebie cudze plony. Dlatego w dniu wyznaczonym przez edyla kurulnego (…) przyniósł na rynek wszystkie narzędzia rolnicze i przyprowadził swoją czeladź, silną i (…) dobrze odżywioną i ubraną, części żelazne świetnie wykonane, ciężkie motyki, lemiesze o ładnej wadze, woły tęgie. Potem powiedział: »Oto są, Kwiryci, moje czary. Natomiast moich nocy bezsennych, wstawania o przedświcie ani moich potów nie mogę wam pokazać ani przywieść ze sobą na rynek«”21. Postępowanie Krezymusa było przykładem gospodarności i pracowitości z dawnych czasów, czyli gospodarki intensywnej, gdzie praktycznie nie było czasu i miejsca na to, by ziemia rolna leżała odłogiem przez część roku. Zbierano plon, szybko ją zaorywano, uprawiano i jeszcze w tym samym roku wydawała poplon. W czasach Pliniusza Starszego (a więc za panowania cesarza Nerona) już od dawna obowiązywał nieco inny model gospodarki, choć wszyscy ciężko pracowali. Jak widać z przykładu i pracowity Krezymus miał czeladź, pomocną mu w gospodarstwie. A więc i on musiał korzystać z pomocy innych ludzi, by się czegoś dorobić.

Kilkadziesiąt lat po Krezymusie wyjściem z sytuacji nadmiaru roli byłby zakup niewolników. Każda dodatkowa para rąk oznaczała kilka dodatkowych mórg, które można obrobić. Ale tkwił w tym następny szkopuł – niewolnika należało utrzymać, a ziemia państwowa, czyli niczyja, nie stanowiła własności tego, kto zająłby się inwestowaniem w nią. Przecież taką ziemię w każdej chwili, na skutek uchwały senatu czy zgromadzenia ludowego, można było przeznaczyć pod planowe zasiedlanie, co oznaczało konieczność rezygnacji z gruntu. W sumie najlepiej na gruntach publicznych wychodził ktoś, kto zajął się na nich pasterstwem. Z kolei to zajęcie, aby było opłacalne, wymagało odpowiedniej wielkości stad i obszarów ziemi. Na to, bez konieczności jakiejś skomplikowanej organizacji i zaciągania pożyczek, stać było tylko bogatych. Poza tym wszelkie zajęcia ziemi „wolnej” utrudniała kwestia zamieszkania. Średnio i małorolni Rzymianie woleli trzymać się ojcowizn, nie dbając o możliwość pozyskania działki położonej gdzieś daleko. Jeśli z dziada pradziada mieszkało się w pobliżu Rzymu, na przykład w Lacjum, i tam miało gospodarstwo, to nawet obietnica dwukrotnie większych areałów w Kampanii nie była zanadto kusząca, choć tamtejsze ziemie zadziwiały żyznością, a i dziś nie wyglądają na ubogie, wręcz przeciwnie. Na mobilność stać było tylko bogatych. Wobec tego bogatsi stali się bogatszymi, a biedni pozostali takimi, jakimi byli przed przydziałem ziemi.

Problem częściowo rozwiązywano poprzez kolonizację zdobytych terenów. Najlepsze ziemie dzielono na kilkuhektarowe działki, jakie zdolna była własnymi rękami obrobić jedna rodzina i nadawano je zasłużonym żołnierzom. Osiedlano ich też w miastach, przejętych z rąk niepewnych sojuszników. Ale ziemi było na tyle dużo, że brakowało osadników do jej obsadzenia. W tej sytuacji niemalże błogosławieństwem dla skarbu państwa byli przedsiębiorczy i zamożni obywatele, którzy zechcieli zagospodarować nieużytki. I tak doszliśmy do zasadniczego elementu, decydującego o rozwoju wielkiej własności ziemskiej – możliwości ludzi bogatych.

Trzeba zaznaczyć, że nie tylko rzymscy patrycjusze i ekwici mieli pieniądze. Dysponowało nimi też kilka mocno rozrodzonych rodów plebejskich. Ponadto bogacze ze sprzymierzonych ludów italskich mogli zajmować „ziemie niczyje”. A że istniały gotowe wzorce, jak urządzać dobrze prosperujące gospodarstwo wielkoobszarowe zwane villa rustica (dom wiejski), wkrótce na najbardziej atrakcyjnych ziemiach powstało ich dużo.

Villa rustica musiała być samowystarczalna i produkować spore nadwyżki, żeby zapewniać godziwy dochód właścicielowi. Praktyczni Rzymianie szybko zrozumieli, że praca ludzi wolnych, choć przynosi wymierne zyski, zanadto uszczupla ich dochody, bo trzeba godziwie płacić najemnikom. Wkrótce w każdym majątku ziemskim podstawowe prace wykonywali niewolnicy. W dodatku prace w specjalistycznym gospodarstwie szybko sprowadzono do czynności prymitywnych, więc mogli je wykonywać niewykwalifikowani robotnicy. I jeśli gospodarstwo nastawione było na produkcję roślin okopowych czy siewnych, podstawową czynność stanowiło ustawiczne motyczenie ziemi – po orce, podczas wzrostu roślin i po ich zbiorze. Rzymianie w tamtych czasach nawet zboża uprawiali tak, jak teraz się uprawia warzywa. Siali ziarno w bruzdy położone w odległości jednej stopy od siebie, a potem ustawicznie tępili chwasty i spulchniali ziemię między roślinami. I tu znów skorzystajmy z uczonego Pliniusza, opisującego wprawdzie czasy 150 lat późniejsze niż powstanie Spartakusa, ale widać wielkiej rewolucji w rolnictwie w tym czasie jeszcze nie było, choć z nostalgią wspominał epokę, w której prace rolne, na wzór Krezymusa, traktowano jako świętość: „A teraz te same zajęcia wykonują skute nogi, skazane ręce i napiętnowane oblicza, a ziemia, zwana matką i wymagająca pełnego czci uprawiania, nie jest tak głucha, żeby – musimy sobie z tego dobrze zdawać sprawę! – przyjmując ich wysiłek, nie wzbraniała się przed tym i nie gniewała!”.22

Ponoć w czasach cesarstwa jakby łagodniej traktowano niewolników niż u schyłku republiki, a tu proszę – idealista Pliniusz pisze o piętnowanych i skutych robotnikach rolnych. Widocznie praca ta była uciążliwa. Kto zaznał jej monotonii i znoju, chętnie od niej uciekał, więc zachodziła konieczność skuwania niewolników. Zbiegów piętnowano, ale widać nie tylko zbiegów. Jeśli ktoś pokazywał w niewoli nazbyt niezależny charakter, wcześniej czy później kończył w ergastulum, czyli więzieniu folwarcznym przeznaczonym dla niewolników motyczących ziemię.

Równie uciążliwa była praca przy winorośli. Nam się wydaje, że chodzi tu o zbiór winogron – niestety, nie tylko, gdyż winobranie to raczej radosny finał wcześniejszych, bardzo znojnych zmagań. Do winobrania zatrudniano ludzi wolnych, natomiast niewolnicy mieli ustawicznie motyczyć ziemię między rzędami winnych krzewów. Zorientowano się bowiem, że im częściej ziemia wokół roślin jest spulchniana i pozbawiana chwastów, tym lepiej one owocują. Ponadto przekopywano ziemię raz do roku na dużą głębokość i nawożono ją, nosząc gnój w koszach na plecach, podcinano pędy, obrywano liście na paszę dla bydła.

Obsługi wymagały też sady, a te z kolei łączono z pastwiskami. Kozy czy owce wypasano między drzewami, by uniknąć zachwaszczania drzew, a przy okazji coś zyskać. I jeśli chodzi o zajęcia wiejskie, najlepiej mieli niewolnicy, zatrudniani jako pasterze. Dosyć duża swoboda i samodzielność oraz uzbrojenie we włócznię, nóż, siekierę i procę, konieczne ze względu na rozplenionych drapieżców i rozbójników, czyniły ich podobnymi do ludzi wolnych. Ich zajęcie nie łączyło się z ustawicznie pochylonym grzbietem, jak u rolników czy plantatorów winorośli. Ale i oni mieli poczucie krzywdy i czuli się wykorzystywani. Nie mogli pełnić pasterskiej powinności w okowach, by więc nie uciekali, często piętnowano ich twarze. Nadzorcy wymagali stałej czujności przy stadach. Jeśli niewolnik sobie radził źle lub miał pecha, łatwo trafiał do ergastulumi to na zawsze.

Niezależnie od pełnionej funkcji ograniczenie wolności, a właściwie jej brak i pełne uzależnienie życia od woli właściciela, było źródłem ustawicznej frustracji niewolników, zwłaszcza tych, którzy pamiętali swoją wolność. Niewolników w ergastulach, tych od prac polowych, karmiono całkiem nieźle, czasem nawet lepiej niż żołnierzy w armii. Co z tego, skoro cały czas pracowali pod batem? Nadzorcami niewolników byli inni niewolnicy, traktujący podwładnych z surowością chwilami większą, niż była potrzebna, bowiem wielu czyhało na ich uprzywilejowane stanowisko. Taki zarządca majątku, choć był niewolnikiem, miał żonę i dzieci, bezpośredni kontakt z panem, mógł odłożyć pieniądze na wykupienie się z niewoli, co zresztą zwykle mu obiecywano, jeśli się tylko dobrze sprawował. W tej sytuacji żaden wolny człowiek nie prześcignąłby go w czujności i gorliwości.

Sposób traktowania niewolników zależał też od wielkości gospodarstwa. W małych traktowano ich znacznie lepiej niż w 100–240 jugerowych villa czy o wiele większych latyfundiach23. Niemniej wszędzie zalecano stałą czujność właścicielowi i pilnowanie, by niewolnicy nigdy się nie nudzili: „Każdy niewolnik miał albo robić coś potrzebnego w domu, albo spać”24. Przy tym chyba w mniejszych gospodarstwach często postępowano tak, jak Katon za młodu: „(…) w zimie wkłada na siebie bluzę roboczą, w lecie zaś nawet bez odzienia pracuje w polu; że do posiłków zasiada razem ze służbą, jada ten sam, co oni, chleb, do picia używa tego samego wina”25. Jednak ten sam Katon, co to jadał ze służbą, głosu na nią nie podnosił, pozwalał na nieformalne związki w celu uzyskania przychówku, a dzieci niewolnic dawał do wykarmienia swojej żonie, jednocześnie radził synowi tak: „niech sprzeda stare woły, bydło brakowe, brakowe owce, wełnę, skóry, stary wóz, stare żelaziwo, starego niewolnika, chorowitego niewolnika i cokolwiek ma w nadmiarze”26. Oburzony takimi zasadami Plutarch powiedział tak: „Ja w każdym razie nawet wołu roboczego nie pozbywałbym się dlatego, że się postarzał, a cóż dopiero starego człowieka, który by z miejsca, gdzie wyrósł i żył zadomowiony, miał się jakby z ojczyzny wynosić, za małe grosze, nieużyteczny sprzedawcy, nieużyteczny kupującemu”27.

Rzeczywistość rzymska była jednak bardziej w duchu Katona niż Plutarcha. Rzymianie byli okrutnymi sknerami, podobnie jak ich cenzorski wzorzec. I tak miało jeszcze długo pozostać.

Familia urbana

W dużo lepszej sytuacji od niewolników wiejskich znajdowali się niewolnicy trafiający do miast oraz do obsługi domu właściciela. Oczywiście ich również intensywnie eksploatowano, ale raczej bez kajdan i nie do granic wytrzymałości fizycznej. A jeśli znaleźli się w domach ludzi zamożnych, można powiedzieć, że w ich niewolniczym życiu trafili niemalże najlepiej, jak było można, szczególnie jeśli służyli u jakiegoś światłego człowieka, który choć niewolnictwa nie potępiał, to jednak uznawał w niewolnikach czynnik ludzki28. Oczywiście dałoby się wyliczyć szereg bardzo uciążliwych prac, jakie musieli wykonywać niewolnicy miejscy, lecz los niewolnika w familia urbana był wyraźnie lepszy od losu niewolnika w familia rustica. Wiele tu zależało od cech osobowych właściciela, który niekoniecznie musiał być ludzkim panem. Nawet w najwyższych rzymskich sferach można było nieszczęśliwie trafić na podobny poniższemu wzorzec: „(…) chełpliwy zwyczaj otacza ucztującego pana tłumem stojących niewolników. Taki zjada więcej, aniżeli zmieści, i niezwykłą żarłocznością obciąża rozepchany żołądek, który już odzwyczaił się od swych obowiązków, na to, aby wyładować wszystko z większym wysiłkiem, niż to do środka wprowadził. Ale nieszczęśliwym niewolnikom nie wolno przy tym nawet wargami poruszać, by coś powiedzieć. Wszelki pomruk poskramia się rózgą i nawet przypadkowe odgłosy, jak kaszel, kichanie i czkawka, nie są wyłączone od chłosty”29.

Jest to jednak przykład ekstremalny. Wkrótce Rzymianie nauczyli się polegać na niewolnikach we wszystkich dziedzinach miejskiego życia. Niewolnikami byli nauczyciele, aktorzy, kucharze, odźwierni, straż osobista, strażacy, nosiciele lektyk. Sekretarzami wykształconych Rzymian byli niewolnicy, zarządzali ich majątkami niewolnicy, usługi seksualne świadczyli im niewolnicy, a nawet, co wydaje się aż niewiarygodne, ich pamięć podręczną stanowili niewolnicy30. W bogatych domach żartowano, że trzyma się tyle służby, iż trzeba mieć jednego niewolnika do zapamiętania imion. We wszystkich warsztatach, od tkackich, przez kamieniarskie i metalurgiczne aż do wydawniczych, pracowali niewolnicy. I bez przesady można powiedzieć, że Rzymianie nie wyobrażali sobie życia bez niewolników, gdyż w każdej jego dziedzinie znaleźli dla nich zajęcie. Tkwiły tu duże możliwości osobistego powodzenia „mówiących narzędzi”, jeśli tylko owe narzędzia zaakceptowały swą odartą z godności rolę. Mogło to powodzenie przebiegać różnie, na przykład tak, jak to o sobie opowiadał niejaki Trymalchion, będący swego czasu członkiem typowej famila urbana: „Przybyłem z Azji taki jak ten kadelaber: nie mówiąc wiele – codziennie miałem zwyczaj mierzyć się z nim. I żeby szybciej mieć brodaty dziób, oliwą z lampy smarowałem wargi. Ale i tak przez czternaście lat służyłem swemu panu za kochanka. Nie przynosi wstydu to, co pan każe. (…) Ostatecznie z woli bogów stałem się panem w domu i oto zdobyłem serduszko pana. Co tu dużo mówić? Zrobił mnie swym spadkobiercą razem z cesarzem: złapałem senatorski majątek.”31.

Nawet zdając sobie sprawę z mocno satyrycznego, a i gorzkiego wydźwięku tej opowieści, pozostaje jednak faktem, że prawdziwą karierę niewolnik mógł zrobić tylko w najbliższym otoczeniu swego pana. A pracował na nią często od dzieciństwa, podobnie jak Trymalchion, aż znojną cierpliwością i całkowitą rezygnacją z godności osobistej, przy dużym zastrzyku szczęścia, zyskiwał wolność. A wolność była dobrem, do którego praktycznie każdy myślący niewolnik nieustannie dążył32.

Wyzwoleńcy33

Uzależnienie się od niewolników miało swoistą, logiczną pochodną – poleganie na wyzwoleńcach. Z pełną jaskrawością wystąpiło to w czasach cesarstwa, gdy stało się regułą, że administracją Imperium rządzili byli niewolnicy, ale i tuż przed powstaniem Spartakusa okazało się nie raz, że być wyzwoleńcem możnego człowieka oznacza dostąpić niebywałego szczęścia. Uzależnienie panów ówczesnego świata od wyzwoleńców, czyli od ich byłych niewolników, może dziwić, lecz ma swoje poważne uzasadnienie psychologiczne. Mechanizm był bardzo prosty, a jednocześnie działał bez zakłóceń przez długie lata. Oto jego zarys.

Szukając na targu niewolników odpowiedniego towaru, starożytny Rzymianin miał dużą możliwość wyboru. Jeśli wiedział, czego chce, oferowano mu towar zgodny z wymogami. Chciał wykształconego w kilku językach – proszę bardzo, biegłego w naukach ścisłych – i tacy byli, cierpliwego pedagoga dla rozwydrzonych dzieci, czy leniwego pięknisia do erotycznych zabaw – znalazło się coś. Niewolnika nie kupowano na rok czy dwa, lecz często niemal na całe życie. Do swego bezpośredniego otoczenia poszukiwano „przedmiotów” pięknych i użytecznych, wymagano od nich bezwzględnej lojalności, ale i w zamian okazywano im przywiązanie. Przecież następowało coś takiego jak zżycie i przyzwyczajenie. Panowie miewali wśród niewolników swoich najbliższych przyjaciół, czemu nie można się dziwić, bo po prostu ufali ludziom znanym od dziecka. Dochodziło do takiej zażyłości, że pan pisał do swego ciężko chorego niewolnika: „Choć tęsknię za twą nieocenioną pomocą przy każdej sposobności, stan twojego zdrowia smuci mnie nie tyle ze względu na mnie, ile ze względu na ciebie. (…) Wiem dobrze, jaka cię dręczy tęsknota; lecz wszystko się stanie lżejsze, jeśli będziesz zdrów. Nie chcę, żebyś się spieszył i przy swojej słabości narażał się na morską chorobę i na niebezpieczną w zimie żeglugę.”34.

Absolutne podporządkowanie nie wszystkim niewolnikom przychodziło z trudem, zresztą egzemplarze niesforne szybko trafiały do ergastulów, a z drugiej strony okrutne traktowanie familii w mieście bardzo się nie opłacało panom. Wobec tego szczególnie wiernych, użytecznych i wysłużonych niewolników uwalniano. Zasługi te musiały być nie byle jakie i nie wszyscy dostępowali łaski uwolnienia. Ale ci, którym się udało, zyskiwali kilka dużych plusów. Po pierwsze, automatycznie stawali się obywatelami Rzymu, co samo w sobie było wielkim i tak trudno osiągalnym przywilejem, że do czasu wielkiej wojny ze sprzymierzeńcami, zdarzali się Italicy, oddający się dobrowolnie w niewolę Rzymian tylko po to, by ich wyzwolono. Suto płacili przy tym za swoje zniewolenie, ale po zyskaniu wolności możliwości ich zarobkowania tak znacznie się powiększały, że z naddatkiem rekompensowały zainwestowane w niewolę środki. Po drugie, zyskiwali nazwisko patrona, czyli wstępowali w obszar jego klienteli, co dawało wsparcie wielu innych ludzi. W społeczeństwie klienckim Rzymian klient nie był panem patrona, lecz odwrotnie – patron był panem klienta. Ale sam pan, bez klienteli, niewiele znaczył.

Klientela, zwłaszcza złożona z wyzwoleńców zobowiązanych prawem do wspierania patrona pod rygorem utraty wolności (czyli wyzwolenie nie było „absolutne”), znacznie się przyczyniała do wzrostu majątku byłego pana. Przedsiębiorczy wyzwoleniec dostawał od niego kapitał zakładowy własnego interesu, choćby piekarni czy warsztatu kamieniarskiego, a potem przez całe życie płacił byłemu panu podatek wolnościowy. Miał za to w patronie opiekę prawną i finansową w trudnych chwilach, co się liczyło. Jako obywatel rzymski nie płacił podatków, jego koszty uzyskania przychodu były więc w sumie niewielkie, ale musiał płacić byłemu panu za uzyskaną wolność przez kilka lat. Czasami zdarzało się, że wyzwoleńcy nie chcieli płacić, a wtedy sprawy trafiały przed sądy pretorskie. Ale na ogół płacili.

Podobnie rzecz się miała w przypadku wyzwoleńców zarządzających finansami swego pana. Senatorom nie wolno było parać się lichwą, bankierstwem i kupiectwem, ale nie było żadnych przeszkód, by czynili tak ich wyzwoleńcy. Teoretycznie obracali własnymi kapitałami, a w praktyce pieniędzmi patrona, któremu wypracowywali bardzo godziwe zyski. Ale to jeszcze nic w porównaniu z karierą niejakiego Chryzogonosa – wyzwoleńca Lucjusza Korneliusza Sulli.

Człowiek ten na tyle wiernie i efektywnie służył swojemu panu, że został przez niego wyzwolony. Sulla wierzył Chryzogonosowi bez żadnych zastrzeżeń, więc gdy został w wyniku wygranej wojny domowej jedynowładcą Rzymu (mianował się dyktatorem na czas nieokreślony), jego wyzwoleniec zyskał wpływ na bieg spraw finansowych Imperium. Ale faktyczna jego władza nad Rzymianami ujawniła się z chwilą ogłoszenia przez Sullę list proskrypcyjnych. Doszło do sytuacji kuriozalnej, gdy były niewolnik decydował o życiu i śmierci najważniejszych osobistości w państwie, co niezależnie od i tak sporego bandytyzmu rządów Sulli dodatkowo upadlało i oburzało obywateli. Sulla, jako najważniejszy człowiek w państwie, był zajęty, więc większość trudnych spraw załatwiał za niego wyzwoleniec, podstawiając dyktatorowi do podpisu gotowe kwity. Okazało się, że to Chryzogonos, za pełnym przyzwoleniem swojego patrona, decydował o tym, czyje nazwisko znajdzie się na liście proskrypcyjnej, a więc kto z mocy samego tylko umieszczenia w spisie jest skazany na śmierć, a jego majątek zostanie skonfiskowany35. Zauważono, że szczególnie zagrożeni byli ludzie bogaci. Ich dobra sprzedawano na „licytacjach”, często za kilka procent faktycznej wartości, a prawo pierwokupu miał nie kto inny jak Chryzogonos i pozostali najbliżsi współpracownicy dyktatora. Trudno znaleźć inne określenie na podobną rolę jak wszechwładność. A działo się to zaledwie kilka lat przed wybuchem powstania Spartakusa. Prawda, że być niewolnikiem w Rzymie czasami się opłacało?

Kryzys obywatelski Rzymian spowodowany niewolnictwem

Zanim doszło do przejmowania władzy przez wyzwoleńców próbowano w Rzymie zaradzić niekontrolowanemu rozrostowi latyfundiów poprzez rozdzielenie ziem publicznych między zubożałą ludność rzymską i italską.

Ubytek wolnej ludności rolniczej był znaczny, a konieczność prowadzenia wojen na teatrach wojennych położonych coraz dalej od Italii powodowała odrywanie od rolnictwa mężczyzn w wieku produkcyjnym na coraz dłuższy czas. Chłopi nie dość, że nie wytrzymywali konkurencji ze strony wielkich gospodarstw, gdzie w sposób oczywisty koszty produkcji były niższe, to po zatrudnieniu tam niewolników nie mogli w ogóle liczyć na jakikolwiek popyt na swoje produkty. W dodatku do Italii zaczęto sprowadzać zboże z Sardynii, Sycylii i Afryki, tańsze od miejscowego, przez co uprawa zboża przestała się opłacać w rejonach, gdzie transport dalekosiężny był dobrze rozwinięty, a więc w okolicach portów i wzdłuż głównych dróg lądowych. Na skutek tego nawet w latyfundiach zaprzestano jego produkcji, przerzucając się na winorośl i oliwkę. Latyfundia miały jeszcze tę przewagę nad drobnicą rolniczą, że łatwiej znosiły lata nieurodzajów. Drobni rolnicy zadłużali się w czasach klęsk pod zastaw swych gospodarstw, bo nic innego nie mieli, a potem tracili je, nie mogąc spłacić długów. Właściciele latyfundiów wykupywali z łatwością zadłużone gospodarstwa, zaokrąglając swoje włości. Skutek był taki, że w samym Rzymie przybywało obywateli, niemających nic lub mających niewiele, czyli o najniższym cenzusie majątkowym, a więc, zgodnie z prawem, niezdolnych do pełnienia służby wojskowej.

Ten sam problem, lecz o wiele ostrzej, dotyczył ludności italskiej, sprzymierzonej z Rzymianami, a bez rzymskich praw. Italikowie oprócz obowiązków wojskowych płacili daniny, więc w trudnych czasach tym szybciej popadali w zadłużenie i zupełną nędzę. W związku z tym: „(…) liczba niewolników nieobjętych służbą wojskową a płodzących wielką ilość dzieci powiększała się bez przeszkody. W następstwie tego możni potężnie się bogacili i wzmagała się w kraju liczba niewolniczej służby, natomiast liczba Italów nękanych i biedą, i daninami, i służbą wojskową spadała; coraz mniej było też chłopów nadających się do wojska. A jeśli nawet nastał okres pokoju, to skazani byli na gnuśne bezrobocie, bo ziemia była w posiadaniu bogaczy, którzy posługiwali się przy pracy na roli niewolnikami, a nie ludźmi wolnymi”36.

Gdy pojawiły się pierwsze trudności rekrutacyjne, a w ciągu dwóch pokoleń Italia zaludniła się niewolnikami, stało się jasne, że problemu bez drastycznych reform agrarnych nie da się rozwiązać. Pomysły na jego rozwiązanie były, lecz brakło odważnych do ich wdrożenia. Jeden z nieodważnych bardzo mądrze wycofał się z takiej inicjatywy, za co nazwano go „Sapiens” (historia zna jego imię – ów homo sapiens nazywał się Gajusz Leliusz). Wreszcie wystąpił z projektem prawa o gruntach rolnych Tyberiusz Grakchus. Działając na mocy posiadanej władzy trybuńskiej, czyli urzędu powołanego niegdyś do życia po to, by bronić biednych ludzi przed wrogimi zakusami bogaczy, wniósł w 133 r. przed zgromadzenie ludowe projekt ustawy, ożywiającej stare prawo posiadania ziemi publicznej. Wszelkie grunta publiczne powyżej 500 morgów (jugerów) ich posiadacze mieli oddać, jednak nie za darmo, lecz za odszkodowaniem ze skarbu państwa. Jeśli mieli synów, każdemu z nich mogli prócz swoich 500 morgów zostawić po 250. Na zwróconych gruntach planowano osiedlenie ludności rzymskiej i italskiej. Projekt ten arystokracja utrącała na różne sposoby, również przy pomocy złowróżbnych znaków i poprzez prawo veta innych trybunów ludowych lub całkiem sprytnie, przez składanie jeszcze ostrzejszych wniosków ustawodawczych, obiecujących biednym ludziom o wiele więcej. Sytuacja była o tyle groźna dla arystokracji, że Tyberiusz przedstawiał niesprawiedliwy stan posiadania ziemi bez żadnych ogródek, spotykając się z aplauzem słuchaczy: „(…) Bo mamy tyle tysięcy obywateli rzymskich, z których żaden nie ma tu nigdzie ani ojczystego domu, ani grobowca swoich ojców, ale każdy bije się tylko w obronie cudzego zbytku i bogactwa! Idą do walki na śmierć i wmawia im się przy tym, że są panami świata, a tymczasem żaden z nich nie posiada na własność ani jednej piędzi ziemi!”37.

Warstwy posiadające sprzeciwiły się tym pomysłom ze wszystkich sił. Większość musiałaby oddać nie po kilkaset, ale po kilkadziesiąt tysięcy morgów, już zagospodarowanych za ich własne pieniądze. Łączyło się to nierozerwalnie z koniecznością sprzedaży trzód niewolników i bydła. Jęto się więc ostatecznych środków. Zarówno Tyberiusz Grakchus, jak i jego rodzony brat Gajusz, który podjął podobne działania 10 lat później, zginęli w zamieszkach i walkach wewnętrznych, a wraz z nimi od kilkuset do kilku tysięcy ludzi. Kolejnych reformatorów mordowano w zamachach skrytobójczych lub gnębiono procesami sądowymi. Ale myśli reformatorskie, raz rzucone, nie zginęły, bo stale pogłębiały się przyczyny ich powstawania. Przy okazji ambitni ludzie w Rzymie zrozumieli, jak łatwo jest zdobyć popularność wśród ludu samymi pięknymi hasłami reform agrarnych. Utworzyły się zręby ugrupowania, zwanego popularami, będącego w opozycji do arystokratycznego stronnictwa optymatów. Wśród przywódców tego ugrupowania powracały kwestie reform rolnych, oddłużenia, dostępu do najwyższych urzędów przedstawicieli innych klas niż arystokracji (chodziło o tu o ekwitów, a nawet plebejuszy) i w ogóle otwarcia senatu na dopływ świeżej, rzymskiej krwi. Z punktu widzenia arystokracji były to hasła całkowicie wywrotowe, prowadzące do anarchii. Niemniej partia popularów osiągała pewne sukcesy.

Zmagania obu opcji politycznych prowadziły do coraz poważniejszych zaburzeń. Zaczęło się od zadawania sobie śmierci kijami i kamieniami, jak to twierdzono z dumą: „nie od żelaza”. Wkrótce doszło do walk stronnictw, przekształcających się w bitwy uliczne z udziałem wielotysięcznych tłumów. Po użyciu regularnych wojsk do tłumienia zamieszek można mówić już o formalnych wojnach domowych, zwłaszcza że ginęło w nich po kilka tysięcy ludzi jednego dnia.

Co gorsza ów rzymski lud, o dobro którego przynajmniej teoretycznie walczono, zwany przez wielu arystokratów motłochem, w istocie nim był. W Rzymie dawało się żyć, co nie całkiem było możliwe na wsi, dlatego następne pokolenia biednych Rzymian już nie chciały ponosić ryzyka życia na własnej ziemi, lecz ciągnęły do stolicy. Ten właśnie zdemoralizowany bezczynnością i niepotrafiący pracować motłoch w trakcie pośpiesznie zwoływanych zgromadzeń ludowych miał wielką przewagę nad ludźmi o większej świadomości obywatelskiej. Chciał, żeby nim sterowano, a jego żądania nie były zbyt wygórowane. I nie zawsze przychylnie patrzył na reformatorów, pragnących zagnać go do pracy.

Arystokracja nie pozostawała bezczynną w obliczu ofensywy popularów. Sprytnie przejmowano hasła konkurencji politycznej, doraźnie pozyskiwano prostacki lud obietnicami beztroskiego życia, posługując się przy tym sprzedażą zboża po zaniżonych cenach, a nawet jego rozdawnictwem. Rozdawnictwo żywności okazało się tak skutecznym instrumentem politycznym, że stosowano je nawet w czasach cesarstwa. Tymczasem sytuacja była napięta. Ponad dwa pokolenia od wystąpień Grakchów, dosłownie na kilkadziesiąt dni przed wybuchem powstania Spartakusa, trybun ludowy Gajusz Licyniusz Macer krzyczał do rzymskiego plebsu: „A może ta nagle wydana ustawa zbożowa rekompensuje wasze świadczenia? W niej jednak wolność każdego z was ocenili na pięć modiusów zboża, które przecież nie więcej znaczą niż racja więzienna. Bo z jednej strony, ten skąpy przydział chroni wprawdzie od śmierci głodowej, lecz doprowadza do ubytku sił żywotnych, z drugiej znów strony, taka odrobina nie uwalnia od kłopotów domowych, a ludzi opieszałych mami czczą nadzieją. Ponieważ ten przydział, chociażby największy, miałby jednak stanowić zapłatę za waszą niewolę, kto byłby na tyle tępy, żeby się dał oszukać i jeszcze poczuwał się do wdzięczności wobec ciemiężców za waszą własność?”38

Głos trybuna Macera był niemal głosem wołającego na puszczy. Te pięć modiusów zboża, czyli około 40 litrów pszenicy miesięcznie dla każdej biednej rodziny, to był ów tak pożądany chleb. Jeszcze tylko igrzyska i lud, ciężko doświadczony całymi pokoleniami wojen domowych, obojętniał na wszelkie wartości polityczne i godnościowe. A ze wszystkich rodzajów igrzysk najważniejsze były te, w których zatrudniano specjalny rodzaj niewolników – gladiatorów.

...uczyńmy to, co dzielni gladiatorzy,

którzy giną z honorem:

i my raczej z godnością padnijmy,

niż żebyśmy mieli w hańbie służyć.

Nic bardziej godnego nienawiści niż hańba,

nic bardziej obrzydliwego niż niewola.39

Rozdział II

Familia gladiatoria

Rozrywki Rzymian

Wśród przeróżnych zajęć, jakimi Rzymianie obarczali niewolników, niepoślednie znaczenie miały te rozrywkowe. Gospodarka gospodarką, praca pracą, ale ludzie muszą czasem odpocząć i lubią miło spędzać wolny czas, zwłaszcza jeśli są panami świata. Służyły temu przedstawienia teatralne, pokazy sprawności fizycznej, wyścigi jeźdźców, rydwanów, a wreszcie walki zwierząt ze zwierzętami, ludzi ze zwierzętami i ludzi z ludźmi. Te ostatnie najmocniej rozpalały wyobraźnię widzów i budziły prymitywne, a więc silne instynkty, przeto zyskały ogromną popularność. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że pod hasłem ludu rzymskiego „chleba i igrzysk”, przez igrzyska należy rozumieć niekoniecznie pokazy walk gladiatorskich.

Chodziło przede wszystkim o jakiekolwiek pokazy, bo walki gladiatorów, ze względu na wysokie koszta, nigdy nie były codziennością. Ale choć aktorzy w teatrach potrafili roznamiętnić tłumy nie tylko farsami, ale i dramatami, choć wyścigi rydwanów oglądało kilkadziesiąt tysięcy ludzi (często z nadzieją, że któryś z woźniców wreszcie skręci kark), a i popisy recytatorskie też miały swoich wielbicieli – wszystko to bladło na słowa venationesi munera.

Słowo venationes oznaczało walki ludzi z dzikimi zwierzętami i zwierzę wcale nie stało na straconej pozycji, zwłaszcza gdy walczyło z człowiekiem bezbronnym. Munera zaś to nic innego jak ludi funebres, czyli igrzyska pogrzebowe40. Z terenu Italii znane są dzieła sztuki, pokazujące walki ze zwierzętami i między ludźmi, datowane nawet na V wiek p.n.e. Dzieła te są kojarzone z ludami niełacińskimi, głównie z Etruskami, ale też z Samnitami, co wskazuje, że Rzymianie nie byli prekursorami w nadawaniu śmierci aspektu widowiskowego, ale jako że zawsze chętnie uczyli się od obcych tego co dobre, a przy okazji to doskonalili, przeto i śmiertelne widowiska doprowadzili do perfekcji.

Początek, według rzymskiej tradycji, wyglądał tak. W 264 r. p.n.e. na targu bawolim w Rzymie: „Decymus Juniusz Brutus pierwszy urządził pokazy walk gladiatorskich na cześć zmarłego ojca”41. Od tamtego czasu zwyczaj żegnania ważnych osób zmarłych śmiertelnymi pojedynkami podludzi zataczał coraz szersze kręgi i zyskiwał sobie rosnącą popularność. Wreszcie w 105 r. p.n.e. konsulowie Publiusz Rutiliusz Rufus i Gnejusz Manliusz Maksymus urządzili igrzyska gladiatorskie bez powiązania ich z jakimkolwiek pogrzebem. Krwawe widowisko miało służyć nabraniu otuchy przez rzymskich żołnierzy, wystraszonych przewagami Cymbrów i Teutonów42. Słabo to wyszło, bo wojska rzymskie poniosły w tym roku największą klęskę w dziejach Imperium, raczej niezawinioną przez brak dzielności samych żołnierzy, lecz przez wyjątkowo tępe i nieudolne dowództwo, ale urządzanie walk gladiatorskich weszło do kalendarza politycznego w Rzymie. Powód był prosty – już wcześniej zauważono, że ten, kto urządza takie igrzyska, łatwo robi karierę polityczną.

Ponieważ pojawiło się zapotrzebowanie na rynku, praktyczni Rzymianie zapewnili odpowiedni towar. Przy pojedynkach typowo pogrzebowych, bardziej rytualnych niż widowiskowych, kwalifikacje zawodników nie miały większego znaczenia, wystarczyło, że jeden drugiego zabił, choćby zrobił to nieudolnie czy w sposób budzący politowanie. Ale z chwilą, gdy wzięły górę aspekty widowiskowe, dobór walczących zrobił się bardzo staranny. Mało tego – zadbano, by wyuczyć zawodników odpowiednich technik walki. Chodziło przecież o jak najwyższe walory estetyczne zawodów, żeby oglądać wysiłek ludzi silnych, młodych i jak najbardziej sprawnych. Żeby nie było tak, jak to narzekał jeden z gości na uczcie Trymalchiona, która odbyła się w wyobraźni Petroniusza ponad sto lat po powstaniu Spartakusa (a narzekania dotyczyły skąpstwa jakiegoś Norbanusa, edytora, czyli organizatora igrzysk): „Dał widowisko z gladiatorów niewartych grosza i już zgrzybiałych. Dmuchniesz na nich, toby się przewrócili. (...) Jeźdźców wystawił do walki na śmierć jakby ze świecznika. Myślałbyś, że to koguty. Jeden jakiś muł juczny, drugi koślawiec, a rezerwowy w miejsce trupa – sam już jak trup. Bo miał ścięgna podcięte. Jedyny jako tako ulany – to Trak. Ale i ten walczył jak pod instruktorem. Ostatecznie też wszyscy w końcu zostali zarżnięci. Tak bardzo z wielkiego tłumu wołano: Dać im w skórę! Po prostu same tchórze”43.

Rynek odpowiedział na wysokie wymagania publiczności. Pojawiły się liczne szkoły gladiatorów, przy czym było ambicją każdego bogatego miasta mieć własnych zawodników. „Własnych” – to nie całkiem dobre słowo, bo gladiatorzy należeli do lanisty, ale charakterystyczne, że dane społeczności w pełni identyfikowały się ze swoimi zawodnikami, zupełnie jak to dziś czynią kibice piłkarscy. Natomiast sam lanista, który pomysłowością, zmysłem organizacyjnym i wysiłkiem finansowym zapewniał wysoki poziom tej jakże pożądanej rozrywki, spotykał się, o paradoksie, z powszechną pogardą.

Rodzaje gladiatorów

Gdy przypatrzeć się nazwom gladiatorów, uderza przede wszystkim nomenklatura etniczna. Mamy trzy takie, bardzo wyraziste kategorie: Samnitę (Samnis), Galla (Gallus) i Traka (Thraex). Bardzo łatwo wykazać, skąd te nazwy się brały.

Jak mówią historycy, najstarszą kategorią gladiatorów byli Samnici. Początkowo nawet było tak jak w wierszu Majakowskiego o partii i Leninie, że gdy mówiono „gladiator”, myślano „Samnita”, a gdy mówiono „Samnita”, w domyśle był „gladiator”. Nie ma w tym nic dziwnego – Samnici byli ludem, z którym Rzymianie bili się w dziejach kilka razy, ocierając się przy tym nie raz o klęskę totalną. To od Samnitów nauczyli się taktyki manipularnej, organizacji legionów i noszenia pali do obwarowania obozu (pila muralia). Od nich też przejęli części uzbrojenia. Na przykład owalna tarcza, scutum, to po bliższym przyjrzeniu się konstrukcji warstwowej z listewek, wynalazek bardziej samnicki niż galijski, a jeśli chodzi o owalną tarczę mniejszą od scutumi nie wypukłą, lecz płaską lub prawie płaską, używaną powszechnie przez jazdę i oficerów rzymskich, jest ona praktycznie identyczna jak trzymane przez wojowników samnickich na malowidłach grobowych, które w pełnej krasie można podziwiać w muzeum archeologicznym w Santa Maria Capua Vetere, tuż obok miejsca, w którym przebywał Spartakus. Pancerz (pektorał, kardiophylax) w postaci płytki napierśnej prostokątnej lub okrągłej, również pochodzi od nich, podobnie jak charakterystyczny sposób zdobienia hełmów pojedynczymi piórami, zatykanymi na obwodzie czy po bokach dzwonu.

W czasach Spartakusa wojujący Samnici nie byli jeszcze zamierzchłym wspomnieniem, gdyż, jak się przekonamy, stoczyli całkiem niedawno ostatnią wojnę z Rzymem, ale ich tradycyjne uzbrojenie ochronne uważano już za archaiczne, a oni sami używali typowo rzymskiego. To tradycyjne, czyli pektorały, i małe, trapezoidalne scutum, pierwowzory wielkich tarcz rzymskiej piechoty legionowej, dało się oglądać na arenach cyrkowych w czasie walk gladiatorskich.

Gladiator Samnita był typem ciężkozbrojnym. Miał „samnickie”, wypukłe scutum w kształcie trapezu, hełm z kilkoma sterczącymi wokół niego pojedynczymi piórami, nagolenice i miecz. Miał też prostokątną płytkę z brązu na nagich piersiach, a na prawym przedramieniu, ramieniu i obojczyku charakterystyczny rękaw manicae, który był elementem typowo gladiatorskim i nie wchodził wcześniej w skład uzbrojenia „prawdziwych” Samnitów. Na lewej nodze nosił nagolennik z brązu, co było pochodną dosyć małej tarczy, poza tym obie nogi mógł mieć chronione rękawami z pasów skórzanych czy pikowanej tkaniny wełnianej, podobnymi do tego, który chronił rękę.

Jeśli chodzi o typ uzbrojenia, niewiele różnił się od gladiatora Samnity gladiator Gall. Też był ciężkozbrojny, nosił hełm, ale nie miał żadnej ochrony torsu i nie nosił nagolennic, co w miarę upływu pokoleń mogło się zmieniać. Osłaniał się za to dużą, płaską tarczą, pewnie początkowo w typie celtyckim, a z czasem „gladiatorską”, czyli rzymską. Jego prawą rękę chronił rękaw, czego Celtowie nie stosowali.

Od Galów Rzymianie wzięli swego czasu tęgie cięgi. To Celtowie zdobyli i