Ballada o czarownicy - Paweł Rochala - ebook + książka

Ballada o czarownicy ebook

Paweł Rochala

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść o niewinnej miłości w czasach, gdy spełniały się przepowiednie i najokrutniejsze sny

Rok Pański 1241 – zło nadchodzi od wschodu, całą chmarą, jak szarańcza. Piekielna nawałnica tartarska pochłania rozbitą na dzielnice Polskę. Kraj tonie we krwi. Wizje św. Jadwigi z Bożej łaski księżnej śląskiej wskazują na nadchodzący koniec świata. Wojnę o dusze ludzkie toczą także zesłani na ziemię diabeł Janusz i anioł Pietrek. Mimo zagrożenia i strachu miłość rządzi się swoim odwiecznym prawem...

Zielarka Anucha odczynia miłosny urok rzucony na giermka Wojdę przez krakowską wojewodziankę Gertrudkę. Los jednak chce, że Anucha się zakochuje w Wojdzie – z wzajemnością. Na ich miłość niechętnie patrzą rodzice giermka, a także zazdrosny o zielarkę wikary Przemko. Czy miłość okaże się silniejsza od różnic stanowych i nieszczęść wojny?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 950

Oceny
4,1 (14 ocen)
7
4
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gran_kanalia

Dobrze spędzony czas

autor z dużym talentem opisuje czasy rozbicia dzielnicowego, szczególnie opisy bitew. wciągająca lektura
00

Popularność




Redaktor prowadzący: ANDRZEJ GUMULAK
Redakcja: DONATA CIEŚLIK
Korekta: KRYSTYNA KRAJEWSKA
Koncepcja graficzna: DONATA CIEŚLIK
Skład i łamanie: DAWID SZULIK
Zdjęcia na okładce: © Sandra Cunningham / Trevillion Images; archiwum prywatne
WYDANIE PIERWSZE, WARSZAWA 2017
Copyright © by Paweł Rochala, 2017 Copyright © by Wydawnictwo Czarno na białym, Warszawa 2017
Wydawnictwo Czarno na białym Sp. z o.o. ul. 1 Sierpnia 28/48 02-134 Warszawatel.: 608 700 700
www.wydawnictwocnb.pl
Szukaj nas na Facebooku:https://www.facebook.com/WydawnictwoCzarnoNaBialym
ISBN 978-83-64374-31-9
Konwersja: eLitera s.c.
.

POWIEŚĆ HISTORYCZNA W PIĘCIU KSIĘGACHNA PODSTAWIE ODNALEZIONYCHSKRAWKÓW TEKSTU PIEŚNI ŚREDNIOWIECZNEJNA NOWO NAPISANA

PROLOGUS

Słuchajcie dobrzy chrześcijanie

I wy co dobrzy nie jesteście

Takoż słuchajcie mnie pogany

I niedowiarki wszystkie w mieście

Opowiem wam o cnej dziewczurze

Pobożnej tak jak wiele innych

Co czarowała tylko dobrze

W czym dopatrzono się jej winy

Choć to niewiasta niby prosta

Wrodzoną dumę miała w duszy

Rycerskość jakiej trudno sprostać

Pokorę jakiej warto służyć

Jeśli zechcecie moi mili

Nadstawić ucha jak psi czynią

To zapomnicie jadła picia

Za opowieści tej przyczyną

Oprócz miłości będzie wojna

Anioły diabły ludzie prości

Nastanie noc w połowie dnia

A dzionek w nocy wam zagości

Ujrzycie dziwy tak jak ci

Co weszli w całkiem cudze życie

Moimi słowy będziecie śnić

Tak w tym się mocno zapomnicie

Kto zechce tedy niechaj słucha

Kto nie chce niech tego nie czyni

Ostrzegam że gdy wysłuchacie

Świat zda się wam całkiem innym.

KSIĘGA PIERWSZA

OD PSTROKATEJ JESIENI DO OSTATKÓW

Jesień roku Pańskiego 1240 nadeszła wcześniej. Dłoniaste liście jaworów najpierw przybrały jej barwy, aby wkrótce opaść i pod drzewami dać podściółki z żółci i czerwieni, z każdym dniem zapadłe w otoczenie coraz ciemniej, coraz ciemniej, aż stały się płową szatą ziemi o zapachu pleśni. Tam, gdzie mieczem już sieknął mróz, liście buków pokryły się barwą tężejącej krwi, jakby je opryskała posoka śmiertelnie rannego pogańskiego potwora, a niebaczne na cudze nieszczęście świnie szukające o rześkich, mglistych porankach trójgraniastych cierpkosłodkich orzeszków rozgarniały głęboką czerwień ciemnymi, wrażliwymi ryjami.

Graby zapłonęły na żółto, jakby pragnęły zgorzeć choć raz w życiu, co przecież jest trudne, a już na pewno niemożliwe o dżdżystej jesieni, gdy po lesie snuje się woń grzybów.

Brzozy nie zsiwiały, one nigdy nie siwieją. Siwizną zastępującą najświeższą i najskromniejszą ze wszystkich zieleni jest ich blada żółć gotowa do strząśnięcia lada tchnieniem, żeby rzęsistym deszczem przemienionym w miękki kobierzec odsłonić ciemnordzawą chmurę gałązek przebitą setkami białych kołków.

Tylko dęby się nie poddawały i nie poddały aż do silnych mrozów i wiatrów okryte w całości, co prawda nie zielonym, acz płowym, szeleszczącym liściem.

Młode sosenki były w tym towarzystwie całkiem wesołe, bo każda z igiełek rosą okryta szczęśliwie spijała wodę, lejąc ją za kołnierze ludziom schylającym się pod nie po dziesiątki miękkogłowych, śliskich maślaków i tęgich, wybujałych ponad trawę, brunatnych czapek borowików.

Podziurawione, lepkie i mszyste liście leszczyn przybrały ziemistą barwę skromnych mniszek, bo leszczyny nigdy nie chcą wyróżniać się z otoczenia, nawet gdy umierają. Zwłaszcza gdy umierają.

Taką ta jesień była w lasach.

Na polach było jeszcze zwyczajniej. Rżyska zmiękły i już nie kłuły. Role czasem posrebrzył szron, częściej zgłębiły ich odcień deszcze, czyniąc widok zamazanym i błotnym. Ziemia zapachniała odpoczynkiem. Pozieleniały tylko oziminy skwapliwie skubane przez czerwone bydło, szarawe owieczki, czarne barany i srokate kozy.

Tak, nieubłaganie nadchodziła zima.

Pstrokata jesień coraz bardziej popadała w szarość słot i burość wieczorów – jak każda jesień, z tym tylko wyjątkiem, że nie dałoby się o niej powiedzieć złota, a może nie było komu tego zauważyć.

Coś jeszcze wisiało w powietrzu napełnionym wonią przejrzałości. Nie o pajęcze nici wtedy szło, co dla jeleni są jedynie przędzą na rogach, za to dla ludzi przeszkodą nakazującą zawrócić do ciepłych domostw, nie o malutkie kropelki wilgoci gęsto zawieszone w przestrzeni i nie opadające, ani też nie o chłody poranków i wieczorów. Gdziekolwiek postąpić, cokolwiek powąchać albo zobaczyć, tej jesieni wszędzie się snuło przeczucie niezwykłych wydarzeń. Niby to nic nowego, przecież – jak świat światem – każdego roku ludzie przeczuwali nadejście niebywale ważnych spraw. Przeczuwali głównie starzy do zerwania babiego lata już niezdolni, nieważne, czy bojący się śmierci, czy z nią już pogodzeni, czy z trwogą albo pogodą jej wyczekujący. Tym razem nie same przeczucia starców stanowiły o wszechogarniającym niepokoju. Nim bowiem się zaczął mroźno-dżdżysty listopad, wiadomo już było, że coś musi się wydarzyć. Coś złego. Dobrego prawie nikt się nie spodziewał, chyba że po śmierci. Lecz nawet i tej – może z wyjątkiem starców – wyczekiwali nieliczni.

Wiedźma należała do młodych wyjątków, co – zwłaszcza jesienią – mimo dobrego zdrowia i wyraźnej urody często myślą o sprawach ostatecznych i to bez przymuszania okolicznościami. Co prawda, w wypadku dziewczury znalazłoby się sporo bodźców do codziennego dumania o kruchości człowieczego żywota, bo przecież jako znachorka ciągle stykała się z powszednimi boleściami i strapieniami, a także z samą śmiercią. Z powodów innych niż ludzkie nieszczęścia przychodziło jej jednak myślenie o świecie nie tylko tym ziemskim, czy raczej ludzkim; żyła w lesie, lasem i jak las, przeto z nim pragnęła rozkwitać, z nim przysypiać, może nawet i zamierać po nadejściu mrozów, lecz wiosną, gdy lody puszczą, chciała z nim się budzić i śpiewać trelami ptaków.

Bywało jesienią i tak, że zaznawszy tego, co dzieje się tedy nieuchronnie pośród większości ptactwa, mogłaby odlecieć niczym żurawie, co ją dzisiejszego ranka obudziły żałosnymi krzykami. Nad domem wypełnionym odurzającą wonią lata z polan leśnych i nadodrzańskich skoro świt przeleciały stada tych ptaków. Leciały niczym rycerskie skrzydlate hufce z nastawionymi dziobami-włóczniami, aby zimową porę spędzić hen, daleko, daleko... A potem wrócić.

Lub już nigdy nie wracać.

Dziewczura jeszcze nie wyszła ze snu, w którym jako śmigły jaź goniła wodą za uciekającą wzdłuż strumienia ważką, a już wzuła ciżmy, zarzuciła barani serdaczek i nic nie powiedziawszy matce, pobiegła w jawę za głosem odlatujących żurawi w usiłowaniu, aby ze srebrzystej ryby stać się szarym ptakiem. Sama nie wiedziała, jak wyszła z domu, za ogrodzenie, jak szybko przebieżyła las i dogoniła swą duszę zapędzoną aż na skraj łąki.

Świat pięknie się przedstawiał tego październikowego poranka, zwłaszcza zagajniki i łąki otulone wąskim pasmem mgły, nad którą dziewczura widziała wierzchołki krzywych i rozłożystych sosen wbitych w niebo rozwichrzonymi koronami; właśnie oderwało się od nich słońce i rzuciło promienie na mgiełkę, ta, jakby przebudzona, zaczęła się unosić. Wilgotna przędza płynęła w górę, przekreślając widnokrąg siwą krechą, odrywała się od łapiących ją zazdrośnie drzew i pozornie znikała na tle bladego, pokrytego jakby niebieskawym wapnem nieba. Córka ludzkiego rodu, dysząca z wysiłku, stęskniona za niewiadomym, wiedziała i widziała, że mgła nie unosiła się sama, lecz za sprawą dzierżących jej skraje, otulonych pasmami zielonych włosów wił. Wpadła więc na pomysł, że i ona, podobnie do wił wielkookich – przecież niczym prawie od nich się nie różni – poleci pod chmury. Zzuła ciżmy, zrzuciła serdaczek, szarą suknię roboczą nieco uniosła i jeszcze raz pobiegła wskroś zamierającej łąki, w stronę uwięzionej smugi mgły, co z całej płachty unoszonej wilgoci wystawała niczym pasemko przędzy na skraju tkaniny. Biegła co tchu, migając białymi łydkami, a bose stopy odgniatały na żółkniejących trawach zrazu głębokie, z każdym krokiem coraz płytsze ślady, wreszcie tylko wstrząśnienia rosy. Rozpędziła się tak, że tylko muskała pochylone przedwczorajszym szronem miękkie źdźbła wiechlin, sztywne kostrzewy i drżące, puste już, smętne kłosy owsic. Schwyciła mgłę jedną dłonią, pomogła sobie drugą, i nawet podfrunęła na kilka kroków, aż rozwichrzyły się za nią połyskujące czerwienią włosy, a lniana suknia oplotła zgrabną postać ciasnymi, wilgotnymi fałdami.

Na krótko niebo stało się bliższe i bardziej niebieskie, ziemia zaś pozostała już tylko wspomnieniem.

Kądziel uczyniona z mgły nie wytrzymała prawdziwego, ludzkiego ciężaru i łagodnie odsuwając się od frunącej chmury, postawiła dziewczurę na ziemi. Ani włosy, ani suknia nie chciały już być skrzydłami – zmoczone przylepiły się do wiedźmy. W rękach, jeśli nie liczyć pustki, została jeno wilgoć, podobnie w oczach, przed chwilą bławatnych, teraz orzechowych. Wkrótce łzy na ciemnych rzęsach dziewczury zaskrzyły się w słońcu tak samo jak krople rosy zwisające z koniuszków gałązek i mrowia sosnowych igieł. Z rozedrganą twarzą, z przylepionymi do niej miedzianymi pasemkami włosów, zamknęła powieki i pozwoliła spłynąć łzom po białych policzkach, których nigdy nie zdołało opalić słońce. Łzy opadły na trawy i wymieszały się z rosą. Dziewczura spojrzała żałośnie, bo spomiędzy zaciśniętych do białości palców wyciekało to, co miało być ucieczką z ziemi.

Została na niej.

Młoda wiedźma przez chwilę jeszcze oddychała niespokojnie, ale tylko przez nos, aż oddech się wyrównał, a żal za niespełnieniem zelżał nieco. Stała na skraju łąki, niedaleko ściany drzew zamiatających konarami więdnącą trawę, tuż przed wysmukłymi dziewannami zmieniającymi barwy letnie na jesienne; niektóre całkiem już nie żyły. Wśród nich były niegdysiejsze, co rok temu przestały w nich krążyć soki, i te staruszki jeszcze stały, bo dziewanny, niczym drzewa, brązowiały, czerniały i butwiały, ale stały, stały, aż ich dumne łodygi połamał wiatr lub śnieg.

– Czy to samo mnie czeka, co was? – zapytała szeptem dziewczura o coś, na co odpowiedź zawsze musi być twierdząca, tylko czas pozostaje niewiadomym. Dziewanny nie odpowiedziały ani te jeszcze żywe siwawą, włochatą zielenią, ani żywe na pół. Z wielu z nich zielarka latem zebrała niemal cały radośnie żółty kwiat, zostawiając na najwyższych końcówkach pędów grona nierozkwitłych pąków. Teraz nawet one już przekwitły, bądź ściął je przymrozek, więdły na brązowo, nie rozwinąwszy się do końca jak dusze niepogrzebanych dzieci, co zmieniają się w wiły i brzeginie.

– Ile przyjdzie mi czekać, aż moje życie się odmieni? – młoda wiedźma mądrzej spytała niż poprzednio i wtedy zafurczało w powietrzu i nad dziewczurą przeleciało stado klejnocików. Jeden ze szczygłów usiadł na najbliższej, jeszcze żywej dziewannie, co miała ledwie jeden pęd, za to wybujały tak, że wierzchołkiem przerastał wiedźmę. Czerwonolicy ptaszek spojrzał na dziewannę bystro, kilka razy, szybko pochylając główkę we wszystkie strony, jakby coś liczył albo sprawdzał, pisnął cieniutko i odfrunął za towarzyszami, pokazując żółte piórka wnętrza skrzydeł. Dziewczura zamarła. Na tym krzewie, co wciąż żył, bo go nie ściął mróz, kilka pośród zbitego grona pąków na jej oczach pękło, zmieniając się z jasnej, mszystej zieleni w jaskrawą żółć wiotkich płatków. Dziewanna chwiała się zachęcająco. Uspokoiła ją zaraz niecierpliwa ręka, a wskazujący palec drugiej ręki zliczył kwiaty. Było ich sześć.

– Sześć dni, sześć miesięcy... Może sześć lat? – znowu dziewczyna pytała, patrząc jednym okiem na kwiaty, bo drugim szukała odpowiedzi daleko.

Wkrótce jednak skupiła się na niemożliwym, nierzeczywistym, co się działo za jej sprawą i udziałem, zdziwiona wtedy, i długo jeszcze potem, skąd miała aż tyle odwagi, aby uchylić zasłonę skrywającą przyszłość. Drżącymi palcami zrywała pękające pąki, a one – już na jej dłoni – same z siebie rozchylały krągłe płatki i ukazywały wianuszki czerwonych kreseczek osadzonych na pręcikach równie drżących co palce dziewczury lub też zamierały w oczach, jakby nie na chłodnej dłoni je kładła, lecz gorącym kamieniu. W tym krótkim czasie, za każdym oglądanym kwiatem, czuła to, co miało niebawem nastąpić. Najpierw od napotkania przeczucia niezmierzonego szczęścia drgnęło serce wiedźmy. Potem zyskała dojrzałość tak wielką, jakby już całą mądrość życiową posiadła. Miłe doznania przygasiło zaraz silne poczucie konieczności walki o miejsce na świecie. Za tym przyszedł gorzki smak rozstania, z tęsknotą nie do ukojenia. Wreszcie poczuła, że jest obca wszędzie, gdziekolwiek spojrzy, zwłaszcza gdy widziała więdnący piąty kwiat.

– Co to oznacza? – wstrząsana doznaniami, wpatrzona w przyszłość, zmartwiała zapytała samą siebie, choć przecież znaczenie miała na dłoni lub w swoim wnętrzu.

Może jeszcze długo stałaby tak i dumałaby nad tym, co ją czeka, ale nadeszło następne niespodziewane zdarzenie. Z ostatniego z kwiatów, co zamiast się rozwinąć, spłowiał i zwiądł i w jednej chwili był zimny jak lód, a zaraz potem parzył niczym grudka żaru, wybiegło kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt malutkich robaczków – wciornastków. Wiedźma, przerażona nie widokiem i mrowieniem się robaków, lecz ogniowym bólem, machnęła ręką z krótkim krzykiem, a kwiaty dziewanny, te rozkwitłe i te sparzone przyszłością, rozsypały się wokół niej nierównym kręgiem. Krótko otrzepywała bolącą dłoń o suknię, bo poraziło ją następne doznanie – przerażenie. Cofała się przed nim, nie odwracając głowy od dziewann, jakby coś złego czaiło się między nimi, coś, czego nie można spuścić z oczu, bo skoczy i rozerwie na strzępy. Chociaż niewidzialna ani w świetle dnia, ani w ciemnościach nocy, w źrenicach dziewczury przeglądała się bezdenna, czarna otchłań rozwartej paszczy złego – bramy do przyszłości. Wreszcie, po kilkunastu krokach, gdy tylko nabrała pewności, że owo coś nie dopadnie jej jednym susem, młoda wiedźma odwróciła się i pobiegła do domu, aby – czy tego chce, czy nie – od dziś zaczęło się spełniać widzenie. Nie chciała już niczego więcej wiedzieć, przecież i tak dowiedziała się aż nadto.

Rozdział 1. Sen księżnej Jadwigi

TRWOGA

Dziewczurę już wam przedstawiłem

Teraz opowiem o starej księżnej

Co strój pokutny i umartwienia

Znosiła święcie – jak najmężniej

Jadwiga jej na imię było

A z rodu wyszła najwyższego

Uznała jednak że jej trzeba

Pokory nabyć Aleksego.

Przedwcześnie postarzała księżna Jadwiga ze zdziwieniem przyglądała się nastającej ciemności wyłażącej na świat w smutny, jesienny wieczór. Ziąb przenikał na wskroś. Nie tylko ziąb. Krajobraz też, chociaż go prawie nie było, bo szaroczarna ziemia z szarym niebem zdawały się tworzyć dwie płaszczyzny zetknięte hen, w całkowitej pustce, potęgującej w Jadwidze poczucie dojmującej samotności. W dodatku ściemniało się takim sposobem, że nie wiadomo było, gdzie podziało się słońce. Ani miesiąc, ani gwiazdy nie wzeszły, jedynie nieskończenie odległa, ostra granica nieba i ziemi coraz bardziej przygasała, aż zamgliła się tumanem, niebo zaś wymieszało się z ziemią tak mocno, że gdyby dojść tamto miejsce, można by je niechcący podeptać.

Takim księżna Jadwiga ujrzała świat. Myśli miała podobne do widoku, całkowicie bezcelowe, rodem z najgorszych herezji, bo pełne zwątpienia. Trzeba było coś począć ze sobą, najlepiej, dokądś pójść. Tylko dokąd i po co? Czego szukać, aby znaleźć? Albo: przed czym uchodzić, żeby ocaleć?

Można zapytać, ale samą siebie, czy na pewno jest się żywym. Chyba tak, skoro nie widać ani aniołów, ani diabłów. Nic nie męczyło, nic nie pomagało. Chociaż nie! Widok pustki niepokoił coraz mocniej, bo nie dało się znaleźć nawet jednego przedmiotu dla zaczepienia oka czy myśli. Jak więc znaleźć oparcie dla modlitwy? Modlitwa całe zło odwraca, niedobre hamuje. Jeśli jest jednak byle jaka, czy działa na długo? Czy będzie skuteczna bez należytej staranności? Czasami wystarczy tkwić w miejscu i się modlić, ale tu, w pustce, nie było nawet o co zaprzeć się kolanem, żeby modlitwy dobrze wykorzystać do odpędzenia gniotącego ciężaru zwątpienia.

Zwątpienie...

Może dawniej, ale ostatnimi laty Jadwiga nawet by nie przypuściła, że właśnie ona, co wszelkie ludzkie zło w życiu już widziała, co codziennym, dobrowolnym cierpieniem uprzykrzyła sobie życie tak mocno, że już niczego się nie bała, co oswoiła się z myślą o śmierci, może nie jak z czymś dobrym czy nieuchronnym, lecz z koniecznością przyjęcia w gościnie nielubianego krewnego, że właśnie ona może bać się czegoś, sama przy tym nie wiedząc, czego.

Teraz, nagle tu, dowiedziała się, czego.

Bardziej niż śmierci czy choroby wystraszyła się własnych myśli – domysł ów tym mocniej ją zatrwożył. Pojmowała już, że to dzieje się w jej głowie, pojmowała już, w którą stronę zmierza. Jeśli na początku drogi od jednego złego widoku przyszły tchórzliwe myśli ciągnące za sobą coraz straszniejsze domysły, od których drży na całym ciele nie z samego chłodu, to jakiż potwór czai się na jej końcu? Jak bardzo jego będzie się bała? Księżna pojęła i to, lecz domysł łączył się z następnym aż obezwładniającym przestrachem. Nie chodziło o nieszczęścia przyszłych pokoleń, bo z tymi zdołała już się oswoić przez lata codziennych wizji i conocnych koszmarów. Lęk księżnej wziął się ze zwątpienia w potrzebę modlitwy. Uświadomiła to sobie i niczym małe dziecko czyniące źle, a bojące się przyłapania na grzechu, rozejrzała się wystraszona po szaroczarnej pustyni, czy ktoś zobaczył ją wątpiącą, czy za chwilę usłyszy śmiech ludzi poważniejszych od siebie lub – co gorsza – diabli chichot.

Pustka znów jednak okazała się pustką.

Następny domysł księżej był jeszcze straszniejszy od poprzedniego. Iście heretycka myśl sięgnęła za tę pustkę, a tam oczyma wyobraźni ujrzała nicość. Jeżeli nicość jest, to nie ma niczego i nikogo, jeno bezdenna otchłań i rozpacz.

Bo nie ma nawet... Tak, nie ma nawet...

Po najgorszym z możliwych pomyśle wyprzedzającym wszelką myśl heretycką o pięćset lat, księżna przekonywała samą siebie, że tak się nie godzi. Każdemu zdarza się wątpić, ale są sposoby na to, żeby zwątpienie przegonić precz. Należy zacząć od modlitwy. Modlić się trzeba wszędzie, nawet w pustce, chociaż wygodniej mając jakiekolwiek oparcie. Jeśli jednak nie widzi się największego przedmiotu modlitwy, warto znaleźć coś małego, choćby po to, aby mieć lepsze widoki. I tak oto w Jadwidze zakiełkowały malutka nadzieja i pomysł na wyjście z udręki, w jaką sama się zapędziła.

Czy nie wystarczy iść i się modlić, tak w drodze? Jeśli dokądś iść, to w stronę światła, nie ciemności. Uczeni nieraz mówili, że słońca się nie dogoni, ale można wyjść mu naprzeciw. Skrócić złą noc, wywołać dzień, kierując bose stopy na wschód, potem mu towarzyszyć, też na piechotę, na zachód. Co prawda daleko tak się nie zajdzie, właściwie donikąd, ale przynajmniej o te kilka chwil skróci się czas do upragnionego widoku dnia. Noc nie jest bowiem dobra dla ludzi, dobry jest tylko dzień, i chociaż życie również nie jest za dobre, nie o to chodzi, aby żyć w mroku, lecz zasłużyć na wieczną jasność. Mrok nie pochodzi od Boga. Boża jest światłość. Wieczne życie ma być jasnością dla ludzi i o nie trzeba się modlić, jak o coś najważniejszego, wcześniej pomodliwszy się o sprawy małe czy nawet malutkie. Mimo że świat ogarnęła ciemna wszechszarość, trzeba spróbować wyjść naprzeciw słońcu.

Stara, wychudzona, bezsilna Jadwiga ruszyła w stronę nadziei. Coś jednak nie pasowało, uwierało mocno, nawet bolało. Z każdym krokiem pochód na wschód jawił się może nawet nie jako następny błąd, lecz coś bezcelowego. Aż modlitwa zamierała. Księżnej się wydawało, że idąc coraz dalej na wschód, wychodziła naprzeciw zimie – co dziesiątek kroków robiło się chłodniej, a po tysiącu dojmujące zimno jej, zahartowanej ustawicznymi umartwieniami, nie pozwoliło iść. Dalece ogarnięta myślą o cieple, o tym, żeby stanąć bosymi stopami na ogrzanej podłodze u sióstr klasztornych, zapomniała słów modlitw, a gdy zacięła się w modlitwach po raz dziesiąty, ogarnęła ją zgroza. Chciałaby zapytać na głos, jakie słowa są po Ojcze nasz...? Co było po Zdrowaś Mario? Dlaczego i gdzie zgubiła różaniec?

Zmrożona strachem samotności myśl księżnej Jadwigi dzielnie szeptała w ostatniej próbie ratunku: – Zapomniałam Boże, jak się modlić wyuczonymi słowy, a nie umiem i nie śmiem własnymi. Nigdy nie umiałam. Dopiero w tej ciemności pojmuję, że nigdy nie uczyniłam nic, ani nie powiedziałam, co byłoby moje! Wszystko ktoś już kiedyś uczynił i ktoś kiedyś powiedział. Nie szkodzi, wiem. Przynajmniej nie zrobię niczego złego, nawet niechcący, bo naśladując świętych wiernie, jak to tylko możliwe, nie narażam się na robienie złego. Pychą byłoby samemu do Boga mówić słowami, które nie pochodzą z ust świętych, ale gdy zapominam wyuczonych słów, brakuje mi własnych. Nie, nie brakuje, boję się własnymi odezwać.

Czy idąc, jak teraz, idę do Ciebie, Boże? Czy szybciej dojdę do Ciebie bez butów, jak to mam w zwyczaju, czy też, jak wszyscy, obuta? Iść w butach mogę szybciej, ale czy dzięki temu prędzej do Ciebie dotrę?

Od dwudziestu lat nie obuwam stóp. Mam buty, ciągle je ze sobą noszę, lecz nigdy ich nie wzuwam. Co mi po marnym ciele, które kiedyś bardzo lubiło taniec? Święci mężowie wiedzą, co dobre. Dobre może być tylko to, co duszy nie niewoli, a ciało jest przecież więzieniem duszy. Ciało to grzech. Niedoskonałość i marność tego świata.

Ostatnie zdanie wypowiedziało się księżnej samo, wbiło w głowę niczym bolesny cierń. Chciałaby je usunąć, lecz nie wiedziała, dlaczego.

Bose stopy księżnej Jadwigi, sto razy po tysiąckroć obolałe, aż bólu już nie czujące, poranione, zdrętwiałe i zdrewniałe, pokryte bliznami ropnych zakażeń, niosły ją po ostrych kamieniach, jakby po łące usłanej kaczym pierzem. Chciałaby cierpieć, ale gorące myśli więcej przynosiły bólu niż chore stopy. Znów szła długo, bardzo długo, a w zapętlonych myślach powtarzała pierwsze słowa najprostszych modlitw, nie potrafiąc powiedzieć ani słowa dalej ponad cztery wyrazy w dwóch znaczeniach: Ojcze nasz i Zdrowaś Mario.

Różaniec pomógłby w modlitwie, to było pewne. Dlaczego zniknął? Dlaczego nim się nie przepasała jak co rano? Sznur pod habitem – sprawdziła – jest, mocno oplata chude ciało, dociska do zgnębionej skóry ostrą włosienicę. Różańca jednak nie ma! Księżna oklepywała sobie boki, lecz tego, czego szukała, nie znalazła. Za każdym razem napotykała trzewiki – one właśnie doszły do kresu swych dni, choć nigdy, ani razu nie okrywały niczyich stóp.

Ciemność, wszystkiemu winna ciemność!, stara księżna w rozpaczy znalazła nie swoją winę stanu własnego umysłu. Podbiegła nieco, potykając się, rozbijając kolana i wykrzykując w takt kroków żałośnie krótkie szczątki modlitw. W krzyku aż się zginała wpół. To zasłaniała uszy dłońmi, to odsłaniała, ale pamięci dalszych słów nie umiała przywrócić. Najszybciej odzyska pamięć, gdy ujrzy słońce: im szybciej je zobaczy, tym lepiej, szybciej zaś pobiegnie, będąc obutą. Pomyślała, że ciało jest jednak przydatne, nie tylko więzi duszę, jest bowiem także jej mieszkaniem.

Zatrzymała się na chwilę, aby po raz pierwszy od wielu lat wzuć trzewiki. Ani prawy, ani lewy, obydwa zeschnięte ze starości na wiór, poskręcane, zniekształcone, nie chciały wejść na rozrośnięte, zrogowaciałe stopy z sączącą się z ran ropą i krwią. Stanęła więc bezradnie, trzymając bezużyteczne obuwie, spojrzała przed siebie, na wschód, a wtedy ujrzała coś na kształt płomyka barwy czerwonej.

– Słońce! – krzyknęła radośnie i zapomniała o niepasujących trzewikach.

Nic już nie mogło jej przeszkodzić, nic! Pobiegła naprzód, ledwie dysząc, bo ustawiczne posty wyssały z niej życie wystające ponad to mierzone spokojnym krokiem. Czerwień na wschodzie rosła, rosła, i też jakby wybiegała księżnej naprzeciw, lecz nie tyle zorzą na niebie, co strumykiem na ziemi. Strumyk rozszerzał się w potok, a ten rychło przybrał postać rzeki.

Myśl Jadwigi szybko przeszła od radości do niepokoju. Nadzieja i pragnienia chciały, aby zobaczyła jasną, wesołą, codzienną gwiazdę. Rozum zaś wskazywał, mimo narastającej radości w duszy, że nadzieja i pragnienia nijak się ziścić nie mogą i wybiegając naprzeciw dobru, wita coś innego, czego nie pragnie nikt przy zdrowych zmysłach i w Pana Boga wierzący.

Z całą pewnością to nie słońce wschodziło.

Zamiast czystego nieba pokrytego rannymi zorzami pokazały się chmury jakby z ołowiu i dopiero w nich przejrzała się rosnąca łuna pożaru. Księżna już nie miała wątpliwości: nic dobrego nie czekało na nią na wschodzie, próżny trud. Nie łudziła się niczym i nie czuła ulgi. Dziwnie przy tym spokojna patrzyła na rozwierającą się przed nią czeluść ziemi rozświetloną piekielnymi wnętrznościami. Buchał czerwonożółty żar, a po gorących skałach, graniach i urwiskach pięły się na podobieństwo pająków albo czarnych skrzydlatych szczurów tysiące, setki tysięcy diabłów. Wyłaziły na ziemię, patrzyły nieskończoną liczbą czerwonych ślepi i tworzyły zbitą, szeroką rzekę pełznącą na zachód. Niczym żona Lota patrząca na Gomorę, księżna w milczeniu zamarła. Tylko łzy pociekły. Nigdy nieużyte trzewiki złożyła razem i przycisnęła do serca niczym najdroższy skarb. Nie o skarb tu jednak chodziło. Księżna się skurczyła. Nie mogła uciec, zawrócić, klęknąć też się nie dawało. Szło na nią najbrudniejsze w świecie zło, a ona pozostawała bezradna i bezbronna. Zasłaniały ją tylko trzewiki. Wystarczyły na obronę, bo szeroka rzeka stworów rozdwajała się przed starą niewiastą na odnogi mijające ją z dwóch stron niczym samotną skałę. Za jej plecami znów się łączyła we wspólny nurt i płynęła dalej, na zachód, jedną wielką powodzią diabłów. Jadwiga nie mogła powiedzieć, że jej nie zauważały. Patrzyły na nią, węszyły jak psy. Warczały. Nic więcej. Setki, tysiące mieszkańców piekieł mijały białogłowę, nie czyniąc krzywdy. Do czasu.

Z obydwu strumieni wyszło po kilka diabłów, rozcapierzyły skrzydła i pazury i ruszyły prosto na księżną. Z nozdrzy buchały im płomienie żółte z odcieniem zielonym, jak to przy palonej siarce, złośliwe ślepia jarzyły się krwawo, paszcze kłapały szczękami oblepionymi spienioną śliną. Podchodziły bliżej, niemal połykając przestrzeń, od Jadwigi dzieliły je trzy kroki, dwa, aż nastąpiło nieuchronne: resztę widoku świata zakryły czarnymi skrzydłami, mając wyraźnie chęć rozerwania zębiskami na sztuki zasuszone postami ciało księżnej. W niej serce po raz pierwszy w życiu struchlało od najzwyczajniejszego na świecie strachu przed krzywdą wyłącznie dla niej przeznaczoną.

– Biesy! – krzyknęła księżna, zasłaniając twarz trzewikami.

Wówczas chwyciły ją za ręce diabelskie szpony.

– Matko, pani, obudźże się!

Dwie służki przybyłe, aby panią obudzić na jutrznię, szarpały ją za ramię.

Księżna walczyła z nimi, nim otworzyła zaciśnięte do granic bólu powieki. Widząc się pośród ludzi, w celi, na słomianym posłaniu leżącym na ziemi obok zasłanego dla niej łoża, nabrała tchu i wrzasnęła z całych sił w nachylone nad nią twarze: – Różaniec! Dajcie mój różaniec!

Służebne odskoczyły jak oparzone. Strach chwilę nie dawał im dojść do słowa. Wreszcie jedna się odezwała: – Dostojna pani, miałaś okropny sen. Krzyczałaś...

– Różaniec! – przerwała opętańczym wrzaskiem Jadwiga.

Oczy księżnej stały się okrągłe i bezdennie czarne. Druga służka bez słowa się pochyliła, wyciągnęła spod księżnej różaniec i podała go swojej pani. Ta upuściła jeden z trzewików, schwyciła kurczowo podawany sznur z paciorkami z drewna różanego i przycisnęła do dawno wyschniętej piersi.

Za chwilę we trzy wspólnie odmówiły zgodnie dziesiątkę różańca, Jadwiga zaś każde słowo modlitwy witała łzami radości, jak dawno nie widzianych przyjaciół.

Ten sen był najstraszliwszym z dotychczasowych. Na jej oczach zło rozlało się po ziemi, ona okazała mu nie sam tylko strach najlichszego z ludzi, lecz coś znacznie gorszego. Co czynić?

– O niczym nikomu nie mówcie! – rozkazała stanowczo po ostatnim amen.

JAWA

Księżna marzyła aby cierpieniem

Odkupić winy swoich bliskich

Przyszło ciężkie dźwigać brzemię

Bo nie zdołała zbawić wszystkich.

W czasie jutrzni Jadwiga doszła do siebie. Miała swój kawałek posadzki, swój kąt, swoją kotarę. Nie mogła modlić się inaczej niż żarliwie. Nie mogła, doznając duchowej przyjemności, nie zadawać ciału cierpienia, nie mogła bowiem czerpać grzesznej rozkoszy cielesnej z tak wzniosłej sprawy jak modlitwa. Nie chciała także innym przeszkadzać w modłach. Zbyt wiele niewiast chciałoby ją naśladować, bez wiedzy o tym, na co się ważą, na jakie próby się wystawiają. Nie zasługiwały na ciężkie brzemię, na walkę z pokusami potęgującymi się w miarę stawianego im oporu, co mogło się skończyć nie niewinnym grzeszkiem pojawiającym się często przy wierze powierzchownej, ale pełnej bojaźni, aliści grzechem ciężkim druzgocącym sumienie raz na zawsze. Przezorność nakazywała, aby nawet nie mogły się przekonać, że najtrudniejszym w życiu zadaniem jest pokonanie samej siebie. W tej walce, jeśli się nie wygra, ponosi się życiową klęskę. Dlatego księżna, po kilku przykrych doświadczeniach z lekkomyślnymi naśladowczyniami, dla których próby skrajnych umartwień zakończyły się odejściem w drugą stronę – do skrajnych przyjemności życiowych, nie czyniła z siebie widowiska. Nie chciała, aby widziano ją cierpiącą. Nie chciała też, aby ciekawscy, zamiast się modlić, oglądali przedstawienie cudzej pobożności.

Lepiej się stanie, gdy pomyślą, że odgradza się od świata z pychy i próżności, uznała. Dlatego, jeśli nie mogła modlić się samotnie, od pozostałych wiernych już od wielu lat odgradzała ją kotara. Bliżej niej modliły się doświadczone zakonnice nawykłe lub zobojętniałe względem srogiej dla ciała pobożności. One odgradzały ciekawskich, a przy tym same niby mur trwały przykładnie niewzruszone.

Na samobiczowanie księżna wybierała zwykle którąś z chóralnie śpiewanych pieśni. Tym razem się spieszyła, aby najprawdziwszy strach pokryć najszczerszym bólem. Czym prędzej lekko podwinęła habit, padła na gołe kolana i gdy zabrzmiały słowa Benedictus Dominus Deus Israel, ujęła w dłoń pięciopalczasty bicz i zaczęła się chłostać w takt śpiewanych sylab.

Po hymnie odetchnęła z ulgą, ale też doznała innych uczuć: przede wszystkim zrobiło jej się wstyd, bo dwie młode, proste niewiasty zdołały przyłapać ją na chwili słabości. Ją, która nigdy żadnej ze swych słabości nie ustąpiła nawet na chwilę! Która nikomu nie pozwalała na okazanie najmniejszej słabości. Ona, która zawsze potrafiła nagiąć do własnej woli całe otoczenie, łącznie z mężem, synem czy synową.

A tu takie upokorzenie!

Zastanawiała się, czy odniesie należyty skutek krótki rozkaz dany służebnym po modlitwie różańcowej, aby słowem nikomu nie odważyły się pisnąć o tym, co widziały i słyszały. Czy postąpiła nazbyt pochopnie, okazując aż tyle ufności i zapraszając do modlitwy pełnej przecież słabości, nie siły? I czy zamiast okazywać ulgę, że wreszcie nie jest sama, powinna kazać dziewkom natychmiast iść precz, aby je nauczyć, że są sprawy, których nigdy nie zrozumieją? Że nie wszystko jest dla nich? Czy wyganiając służki, dałaby do zrozumienia, że całą tę walkę bierze na siebie, na wychudzone na kość barki?

Z każdą chwilą stara, rozmodlona, udręczona pani przekonywała się coraz bardziej, że o tym ciemnym, chłodnym poranku postąpiła najgorzej, jak tylko mogła. Pokazała głupiutkim, acz dobrym dziewkom, że tego, co z nią się działo, się wstydzi i chce ukryć przed światem. Tym samym potwierdziła to, co o niej ludzie gadają. Że ta stara Niemka nienawidzi świata, za który żarliwie się modli i zamiast zmieniać go na lepsze, od niego się odgradza. W istocie życzy ludziom rychłego końca i ostatecznego upadku, a warowna bardziej cnotą niż murami Trzebnica uchroni ją od konieczności osobistego udziału w tym nieszczęściu.

Wśród rozmyślań księżna nagle pojęła jedno z wydarzeń ze snu, kto wie, czy nie bardziej świadczące o niej samej, niż tego sobie by życzyła. Przecież zamiast tworzyć z modlitwy nie tyle tarczę przed złem, co niedostępny dla zła schowek, powinna się przemóc i wyjść biesom ze snu naprzeciw. Uświadomiwszy to sobie, doznała wstydu palącego żywym ogniem.

Księżna straciła wątek modlitwy. Przez szparę w kotarze bacznie patrzyła na pochylone głowy mniszek: niczym rodzone siostry jednakie w półukłonie, w bliźniaczych fałdach habitów klęczały niczym wykute w kamieniu ręką jednego mistrza. Szukała w nich śladu swojego strachu i zwątpienia. Nie znalazła niczego wskazującego na to, że wiedzą albo czują, co się stało lub co z nią się dzieje. Ani słowa, ani szeptu nie w porę, ani uchylenia głowy, nie mówiąc już o jakimkolwiek uśmieszku. Życie toczyło się jak każdego zarania w tym klasztorze. Cisza, modlitwa i podniosły śpiew, co razem składało się na tchnienie Boga.

Księżnej na tę myśl znów zrobiło się wstyd. Przecież przyglądając się ludziom, nie śledziła biegu mszy, a gdy przyszło ofiarowanie, tak niespodziewanie, prawie je przegapiła. Zrozumiała wtedy, że górę w niej wzięła ludzka, iście książęca pycha, jaką od dziecka raczono ją w obfitości, którą dałoby się sprowadzić do jednego: niczego nie odczuwaj tak jak ludzie pospolici. Całe życie ją zwalczała, codziennie robiła wiele, żeby się upokorzyć, a tu znienacka objawia się znienawidzona, przyrodzona wada – poczucie wyjątkowości. Czym miałaby się różnić od najzwyklejszej białogłowy? Strach jest ludzki, prosty, zwyczajny i powszedni. Każdy go czuje, może z nieco innych powodów, ale każdy. Każdy rodzi się nagim i bezbronnym, przeto wystawionym na strach świata. Co prawda jako księżna nie powinna się bać byle czego, zwłaszcza snów, ale czy to, czego stale doświadcza, co przechodzi ze snu na jawę, jest byle czym?

I ta żałosna, zraniona duma.

Nim minęła jutrznia, księżna umiała już nazwać swoje nowe grzechy. Jednym z nich była pycha, drugim gniew. Jeden i drugi postanowiła unicestwić w zarodku. Z ludzką pomocą i po głębszym namyśle. Co prawda było jeszcze to, co najgorsze – zwątpienie. O tym wolała jednak zapomnieć.

Wyszła z kościoła. Niebo zbladło. Na wschodzie pojawiła się czerwona poświata, przywodząca na myśl straszny sen. Księżna się wzdrygnęła, ale nie miała czasu na rozpamiętywanie niedawnych wrażeń. Odwiedli ją od tego ludzie. Nie tylko mnisi i mniszki wstawali przed wschodem słońca – chmara żebraków czyhała na księżną przed głębokim portalem kościoła. Nie śmieli, co prawda, nawet dotknąć schodów, ale czaili się całkiem blisko. Księżna, nauczona doświadczeniem, zawsze była gotowa na taką okoliczność, trzymała w sakiewce garść brakteatów wielkości paznokcia. Przecież do świata profanów wychodziła niemalże tylko po to, aby dawać jałmużnę. Ustawicznie napominała rodzinę: po to Pan Bóg dał im bogactwa, aby mogli udzielać pomocy potrzebującym.

Tym razem stało się coś dziwnego. Żebracy, zawsze gotowi przyprawić o zawrót głowy natarczywym biadoleniem, a niektórzy obezwładniającym smrodem, nie uczynili tak, jak zwykle – nie padli do stóp księżnej łaszącym się, skomlącym stadem, nie obsiedli zwyczajem wron obsiadających bezbronną już padlinę – lecz zachowali się cicho i spokojnie. Coś zajęło ich uwagę i niemalże nie zauważyli karnych szeregów mniszek opuszczających świątynię. Księżna zdziwiła się nieco, ale twarde samowychowanie nie pozwoliło okazać, że bardzo ją to obeszło. Nie zwalniając, ani nie przyśpieszając kroku, nie spojrzawszy nawet w bok, zważała jednak, co się dzieje.

Dziady stały kołem obok drogi wiodącej z kościoła do klasztoru. Gdyby księżna choć zerknęła, zauważyłaby, że kilku z nich cudownie ozdrowiało z najcięższych chorób, a każdy z co lżejszych dolegliwości. Już kaleki nie chromają, bezocy całkiem nieźle widzą, a najgłuchszym nikt nic nie musi wywrzaskiwać do ucha, bo uważnie przytakują słowom wypowiadanym nawet szeptem. Ale ranek był cichy na tyle, że do szeregu mniszek doszły słowa: – Przyjdą od wschodu, chmarą jak szarańcza nie do powstrzymania. Nic się nie ostanie, wszystko spalą, wymordują, zniszczą. Rusi już nie ma... Oni nawet krew wypiją...

Mniszki nie zważały na proroctwa wędrownego dziada. Za to księżna Jadwiga pilnie nadstawiła ucha. Co prawda nigdy nie używała bez istotnej potrzeby słowiańskiej mowy, ale dużo rozumiała. Dlatego jej serce, po chwilowej uldze od widoku wschodu słońca, struchlało po raz drugi, przejęte grozą – aż nazbyt mocno te zdania odpowiadały wydarzeniom ze snu. Nie mogło w tym być przypadku, przecież nie tylko zwyczajne słowo „wschód”, ale i straszne słowo „szarańcza” jak ulał pasowało do sennego koszmaru.

Musiała wreszcie zobaczyć na jawie słońce.

Mniszki szykowały się do posiłku, a stara, wychudzona księżna wdrapała się na mur klasztorny, na jego wschodni narożnik. Lubiła to miejsce, było puste, głos ludzki rzadko tu dochodził, niczyj wzrok też bez wyraźniej potrzeby nie sięgał. Baszta dawała oparcie, mur osłonę, a szczytowa ściana refektarza zasłaniała miejski świat i dziedziniec. Zza muru rozpościerał się widok na – zależnie od zapatrywania – codzienną zwyczajność lub codzienny cud. Na wyniosłą Winną Górę.

Widok zawsze był bardzo dobry, bo zaczynał się ogrodami klasztoru, biegł przez łąki, dalej wspinał się na zbocze obrośnięte krzaczkami opartymi na palikach równymi szeregami, co dawało obraz ludzkiej zapobiegliwości. Jeśli spojrzeć nieco w prawo, krajobraz niknął w gąszczu wysokich drzew, z tej odległości małych już, jak to las z oddali. Las, poprzerywany wstążkami mgły, zdawał się głębokim i niezmierzonym. Ten widok zawsze cieszył księżną i tylko on bywał od czasu do czasu świadkiem jej uśmiechu.

Wstały właśnie ranne zorze, rozświetlając na różowo rozmazane po niebie obłoki. Pół nieba zapłonęło, gasnąc gdzieś nad głową Jadwigi, bo od zachodu, zza pleców księżnej, nadciągały szare, brzemienne w deszcz, skołtunione na widnokręgu, chmury. Nie zdążyły jednak zgasić światła poranka, bo wcześniej zabłysnęło w wyblakłych oczach księżnej.

Nad czarnym lasem pod rozjarzonym niebem pokazało się słońce. Ten czerwony, promienny skrawek na chwilę obudził w starej Niemce dziewczynkę. Uśmiechnęła się, chyba bezwiednie, w oczach stanęły łzy – nie wiadomo, czy to przez jaskrawość widoku, czy przez zachwyt, może ulgę. Nagle księżna znalazła w sobie własne słowa podziękowania. Wyszeptała je, patrząc w powiększający się, oślepiający krąg: – Dzięki ci, Panie Boże, za ten codzienny cud.

Za chwilę uśmiech zgasł na białej jak welon mniszki twarzy Jadwigi. Nie dlatego, że bała się nim zgrzeszyć, czy też z powodu wyrzutów sumienia, że przez zachwyt nad gwiazdą dnia zapominała na chwilę o chorobach, biedzie i potwornościach tego świata. Nie zapomniała. Stało się coś innego.

Równo z pokazaniem się słońca, nad drzewa wzbiły się rozbudzone, tysięczne chmary gawronów i kawek: pół nieba przed księżną, pół tego różanego blasku, popstrzyły tysiące czarnych, kraczących kropek. Leciały do Trzebnicy na żer. Doskonale widziały w świetle poranka ludzką postać, stojącą w zaułku murów. Coś trzymała w rękach, lecz ptaki nie dociekały, czy kusza to, łuk czy – jak to bywało najczęściej – proca z rzemienia. Pierwsze szeregi ptasiej armii zakrakały ostrzegawczo i czarna rzeka rozdzieliła się na dwa strumienie, jakby trzebnicki klasztor był wyspą. Księżnej serce struchlało po raz trzeci tego ranka, tym razem z rozpaczy, ale nie tylko dlatego, że podobieństwo tego zdarzenia do snu było uderzające. Na tle słonecznego kręgu pojawiło się kilka scen, którym Jadwiga pragnęłaby zaprzeczyć ze wszystkich sił: bezgłowe ciało z sześcioma palcami u nogi, szydercza twarz patrząca na kogoś, kto właśnie gnije żywcem w klatce, gdzie ani stać, ani usiąść, ani się położyć, a wszyscy oni to przecież jej krew, jej krew...

Rozjaśniająca się w niebieskość wschodnia czerwień nieba już nie była radosna. Nawet nie przez to, że nazbyt przypominała barwą czeluść piekielną ze snu. Zdruzgotana księżna była pewna – ziemię czeka porażająca ogromem klęska. Ją wprawdzie ta klęska ominie, innych nie oszczędzi. Co gorsza, przekleństwo władzy dotknie jej potomstwo z całą diabelską mocą.

Obsłużywszy dwunastu biednych jadłem i napitkiem, księżna Jadwiga sama nie tknęła kęsa strawy, o czym szybko doniesiono jej córce, Gertrudzie. Po tercji miały z tego powodu krótką i całkiem niemiłą rozmowę.

– Dziś muszę pościć, moja umiłowana córko – powiedziała Jadwiga mniej niż bardziej uprzejmie.

Gertruda od dawna znała takie stanowcze stwierdzenia matki, sama więc powiedziała to, co zwykle: – Matko, dziś nie piątek ani nie środa. Do adwentu też daleko. Twoje życie i tak jest bezustannym postem. Pościć, to nie znaczy nie jeść. Poza tym ty w ogóle nie musisz pościć. Zważ, że nam dajesz przykład. Zawstydzasz nas, matko, swoją silną wolą. Są tu młode dzieweczki i nie jest ich przeznaczeniem klasztor, lecz zamążpójście. Mają być silne, żeby dzieci rodzić. Już i tak za twoim przykładem nie chcą jeść mięsa, a przecież i tobie kiedyś nakazano, żebyś choć odrobinę mięsa jadła. Te są jednak w ciebie zapatrzone i na wieść o tym, że nie tknęłaś jadła, gotowe są na śmierć się zagłodzić. Salomea trzy razy mdlała z osłabienia. Post nie jest dla nich dobry, są nazbyt młode. Matko, rodzice dali nam te dzieci na wychowanie, a nie na zamorzenie głodem. Siłą mam je karmić?

Księżna nie okazała złości, wyjaśniała cierpliwie: – Dzieci trzeba nakarmić. Ale jeżeli czegoś nie chcą zjeść, to niczym tedy nie odróżniają się od dzieci biedaków, aż nazbyt często trapionych głodem wbrew własnej woli. Dlaczego mają koniecznie rodzić? Czy nie mogą oddać się służbie bożej? Niech w niej trochę się poćwiczą... – zawiesiła głos i popatrzyła uważnie w oczy córki. Ta nie odwróciła wzroku, ani się nie odezwała. Jej twarz stężała, księżna więc ciągnęła dalej: – ...no dobrze, jeśli nie będą chciały jeść, ja im nakażę. Czy pomyślałaś o naszych biednych i cierpiących? – zakończyła jakby znienacka, aby córka się nie domyśliła, że myślała w istocie o własnym potomstwie.

Gertruda westchnęła, co oznaczało, że pytanie ją zwiodło.

– Ty, matko, stale o nich myślisz. Siostry na obiad wyniosą kociołek z kaszą ze słoniną. Dobrze by było, gdybyś i ty spróbowała choć jedzenia dla biednych. Tylko, jak to masz w zwyczaju, nie z odpadków.

Księżna chwilę czegoś szukała w myślach, po czym powiedziała: – Jeśli już mowa o jedzeniu, muszę zapytać rządcy, czy należycie zaopatrzył leprozorium. Coś mi się zdaje, że sama powinnam tego dopilnować. Może powinnam tam się wybrać? Jak myślisz?

Gertruda wolała nie mówić, co myśli, Jadwiga zrobiła więc spokojny nawrót do rozmowy o dzieciach.

– Jeżeli oddane nam na wychowanie dzieweczki nie będą chciały jeść obiadu, porozmawiam z nimi między sekstą a noną. Tymczasem, wybacz córko, muszę iść do Demundy. Słabuje już trzeci dzień, a byłaby mi dziś bardzo potrzebna. Sporo zgrzeszyłam, zapominając o niej, i sporo zgrzeszyłam wobec tych dwóch młodych służek, co je na dziś do mnie wyznaczyłaś. Nawet nie zapytałam o imiona, a byłam dla nich ostra, jakby były całkiem nikim, a nie podobieństwem Pana Boga. Przyślij je do mnie.

Siostra Demunda żyła prosto i niemalże bez troski o następny dzień, jednocześnie zaradnie. Nikt nie mógł zaprzeczyć jej wierności. Szczęśliwa, bo mogąca bezustannie służyć Jadwidze, nigdy na nic się nie skarżyła, nikogo nie obmawiała. Wspólne modlitwy ze świątobliwą matroną uważała za niebywały zaszczyt. Trochę jej zazdrościły inne mniszki zażyłości z osobą tak świętą. Co bystrzejsze i bardziej złośliwe zauważyły, że Demundzie się wydaje, iż bez jej pomocy księżna Jadwiga nie osiągnęłaby stanu powszechnie podziwianej świątobliwości.

Jadwiga zauważyła poważne zalety Demundy. W odróżnieniu od wielu, również najszlachetniejszych mniszek, mimo pozornej prostoty umysłu, umiała wykonać niemalże każde zadanie, dochowywała powierzonych tajemnic, nigdy nie plotkowała. To było aż dziwnym przy, zdawałoby się, naiwnie-pospolitym umyśle córki drezdeńskiego bednarza, ale dziwne nie mogło być. Demunda wyniosła bowiem z domu zamiłowanie do porządku, oszczędności i liczenia, a w bamberskim klasztorze cysterek okazała się zdolną w naukach i niezwykle pomocną siostrze kwestarce.

Była dobrym człowiekiem, lecz bez skrajnych porywów podziwianych u jej pani. Trzeba przyznać, że głównie ona nadawała tym porywom wymiar użyteczny, dzięki czemu Jadwiga marnowała tylko tyle, co rozdała sama. Przy całym oddaniu Demunda umiała przekuwać zamiary księżnej w czyn trwały i dobry, była więc postrachem dla dziadów, zwłaszcza wędrownych. Nikt nie mógł jej oszukać na cenach robocizny czy towarów, o czym dobrze wiedzieli zarządcy majątków księżnej.

Tam, gdzie księżna nie mogła lub nie umiałaby się zniżyć, lub zniżyłaby się nader chętnie, ale jedynym skutkiem byłoby poniżenie, córka bednarza sięgała z przyrodzoną łatwością. W niewielu słowach udowadniała oszustwo bądź marnotrawstwo. Co prawda na litość i łatwowierność księżnej zawsze można było liczyć, nie sposób było jednak odpowiedzieć na pytanie: Nic złego ci nie zrobiłam, dlaczegoż mnie to czynisz?, albo: Dlaczego czynisz to niewinnym: chorym, sierotom, świątobliwym ludziom?, zresztą ostatnia taka rozmowa była konieczna jakieś dziesięć lat temu i podobno winowajca doznał obłędu. Księżna chyba ze świętością zyskała niewytłumaczalną umiejętność przewidywania złego, co pierwsza podziwiała Demunda. Czasami więc wystarczyło, aby w porę posłaniec dotarł tam, gdzie można było uchronić kogoś przed grzechem nieuczciwego zysku.

Teraz najbliższa współpracownica Jadwigi leżała w infirmerii. Nawet ją, zdawałoby się, o niespożytej sile, słabość dopadła. Księżna postanowiła odwiedzić chorą w czasie seksty – wspólnie mogły się pomodlić, bo wówczas zdrowe mniszki biorą zwyczajny udział we mszy świętej. Jadwiga chciała też wreszcie zaopiekować się jedyną znaną sobie osobą, która nigdy niczyjej opieki nie musiała doznawać. W istocie myślała poradzić się w potrzebie, bo wiedza wzięta ze snu i ze wschodu słońca nie dawały spokoju.

Demundę ucieszył widok pani. Usiłowała się podnieść, lecz księżna na to nie pozwoliła, kładąc kościstą, a mimo to miękką dłoń na czole chorej, jak matka gorączkującemu dziecku.

– Leż, moja miła, spokojnie, odpoczywaj, zdrowiej. Jesteś mi potrzebna, jak nigdy dotąd, ale zdrowa.

Mniszka ucałowała dłoń księżnej i przytuliła do policzka.

– Przy tobie, pani, zdrowieję z każdą chwilą. Jutro znów będę mogła ci służyć i nadrobię zaległości.

– Spokojnie, zdążysz. Tymczasem o ciebie tu chodzi, a zaległości mogą poczekać.

– Pani, pomódl się za mnie, a z pewnością ozdrowieję. Uratowałaś wszak Rasławę, a Radzinie zdjęłaś bielmo z oczu. Sama widziałam.

Księżna łagodnie skarciła ulubienicę, jakby nawet żartując: – Nie mów tak. To nie moja zasługa. Przecież w ten sposób czynią tylko święci, a mnie do świętości bardzo, bardzo daleko. Nie jestem świętą i nie pozwolę, aby mnie tak nazywano – pogroziła dobrotliwie palcem, jakby żartując, po czym dodała przekornie, i tu błysnął uśmiech z czasów, gdy uwielbiała taniec. – Pomyśl, modlę się za ciebie co dzień, a jednak nie zdrowiejesz. Gdybym była w stanie czynić tak, jak mówisz, tobyś nie zachorzała.

Demundzie nie wystarczyło proste wyjaśnienie. Przeziębiła się, ból pulsował w głowie, ciągle trwał w plecach, piersiach i stawach. Każdy oddech, każde słowo sprawiało cierpienie. W gorączce myśli przybrały postać spraw ostatecznych, a poplątały się tak, jakby nie należały do Demundy: – Może ja nie jestem godna prawdziwej łaski twojej modlitwy? Albo zbyt błahą dla Pana Boga jest choroba takiej, jak ja? Ale i tak jestem rada, że mogę cię widzieć i dotykać. Lecz taka, jak teraz jestem, nie mogę ci służyć. – W oku Demundy zakręciła się łza.

Brzmiała trochę, jakby użalała się nad sobą po stracie okazji dotknięcia świętości, lecz Jadwiga patrzyła na to inaczej.

– Myślę, moja droga przyjaciółko – przy tych słowach druga łza zakręciła się w oku Demundy, bo pierwszy raz w życiu usłyszała, że jest przyjaciółką swojej pani – że jest inaczej. Pan Bóg wie, chciałabyś pracować na Jego chwałę dzień i noc, jak dotychczas, a on pomyślał o tobie. On chce, żebyś odpoczęła. Kto ma cię znać lepiej od Niego? Jeśli byłabyś w stanie wstać, zaraz byś się zamęczała. Pan Bóg wie, dlatego mówi ci: odpocznij. Wiąże cię tym bólem, jak wiąże się źrebię, żeby samo sobie krzywdy nie zrobiło bieganiem. Inaczej nawet Jego byś nie posłuchała.

Mądre słowa księżnej niczego nie wyjaśniły. Zrobiło się nawet gorzej. Z twarzy Demundy znikły wyrazy radości i wzruszenia, brwi ściągnęły się, tworząc zmarszczkę na czole. Mniszka spojrzała na księżną tak, jak nigdy nie patrzyła: prosto, niemalże rozkazująco, zuchwale. Gorączka uderzyła do głowy, na bladych do teraz policzkach pojawiły się wypieki. Przemówiła prawie że nie swoim głosem i było to chyba najdłuższe przemówienie w jej życiu: – A ty, pani, kiedy wreszcie odpoczniesz? Od dwudziestu lat widzę cię ciągle rozmodloną bądź usługującą nierobom i wyrzutkom, co mienią się biednymi. Ani razu nie przespałaś choć jednej całej nocy, ani na chwilę nie zdrzemnęłaś się w dzień. Ciągle jesteś w modlitwie, ciągle w służbie, mówisz do innych jak w półśnie i o takich sprawach, że strach słuchać. Robisz tyle, że starczyłoby i na dwudziestu świętych. Nosisz włosienicę, pod włosienicą zaciskasz się spętlonymi sznurami z włosia, co cię omal na pół przerzynają. Twoje stopy krwawią i ropieją, wrzody wyżarły w nich dziury, że orzechy wejdą. Nie pozwalasz się leczyć. Biczujesz się co dzień, a ja jeszcze to tego rękę przykładam i biję cię rzemieniami do krwi. Obmywasz stopy sługom, biedakom, nawet trędowatym. Czy mało robisz? Czy aż tyle, żeby zasługiwać wreszcie choć kilka dni odpocząć? Dlaczego to właśnie mnie ma dotknąć odpoczynek, co tylko patrzę na świętość, a nie ciebie, która żyjesz w prawdziwej świętości? Większych ciężarów nie da się na człeka nałożyć, niż ty je znosisz. Kto miałby odpoczywać, jeśli nie ty? Kto?

Zaskoczona księżna bezwiednie zacisnęła dłoń na trzewikach, ale powstrzymała się od przytulenia ich do piersi. Po zebraniu myśli spojrzała prosto w rozpalone oczy chorej i odpowiedziała zdaniem, które zawsze uspokajało wszelkie burze: – Kimkolwiek jesteś, dlaczego mi to czynisz?

Demundę przeszedł dreszcz, omal wybuchła płaczem, wrócił zwyczajny głos. Odszukała rękę księżnej i całując ją, powiedziała: – Nie wiem, pani, nie wiem, skąd we mnie ten gniew. Ja tak nie chciałam.

Jadwiga oswobodziła dłoń z uścisku i znów położyła na czole chorej.

– Wiem. Powiedziałaś, że jestem od ciebie bardziej chora, a nie odpoczywam. Odpowiem ci, bo właśnie przyszłam, żeby się zwierzyć. To będzie znów, jak powiedziałaś, półsen. Tylko nikomu nie wolno ci powtórzyć, com tu powiedziała. – Demunda potwierdziła skinieniem głowy, a Jadwiga przeszła do sedna: – Odpocznę za dwa, trzy lata. Nie teraz, bo już niedługo, chyba z wiosną, dotknie nas najazd sił piekielnych. Boję się tego, boję tak, że już nigdy nie chciałabym usnąć albo żeby wreszcie Pan Bóg zabrał mnie do siebie, żebym tu, na ziemi, nie musiała po raz wtóry oglądać tego, co się stanie. Nie widzę żadnego ratunku, tylko klęskę, krew i pożogę. Wiem, kto zginie, wiem, co się stanie jeszcze później. Za dużo wiem, aby spać. Nie można tracić czasu, każda modlitwa choć w części ratuje czyjąś duszę. – Tu księżna wzięła oddech. – Wiedz, że ja, niby taka święta, zgrzeszyłam dziś strachem, pychą i gniewem. Można żyć w strachu i go pokonywać, ale być uległą wobec gniewu, dać przystęp do siebie grzechowi pychy, to za wiele. Skrzywdziłam myślą dwie niewinne służki, uniosłam na nie głos w złości. Zasłużyłam, aby mnie za to ubiczować. Sama zrobiłam to za lekko. – Widząc nieznaczny grymas niechęci na twarzy Demundy, Jadwiga uznała, że musi nieco złagodzić wypowiedź. – Mam także pomysły, co do wspomożenia ludzi w biedzie. Z tym jednak się powstrzymam, aż będziesz zdrowa. Gdy się wyleczysz, pomożesz, jak zwykle, dobrze?

– Dobrze, matko.

– Tedy pomódlmy się, bo msza już trwa.

Po sekście księżna poszła do komnat, gdzie kilkanaście dziewuszek z najwyższych rodów śląskich i wielkopolskich wychowywało się na żony i święte. Weszła niepostrzeżenie, gdy śpiewały wesołą piosnkę, a najmłodsze wirowały to w prawo, to w lewo. Towarzysząca im mniszka przyglądała się dziewczynkom z uśmiechem, nie mogąc powstrzymać leciutkiego podrygiwania. Po wejściu księżnej śpiew ucichł, radosne śmiechy zgasły, zakonnica pochyliła głowę w ukłonie, dziewczęta zaś dygnęły. Spłoszone stadko kilkulatek zatrzymało się bezradnie, unikając surowego wzroku księżnej, aż jedna ze starszych dziewczyn zagarnęła je na bok. Krępującą ciszę przerwała księżna, mówiąc powoli, cicho, acz dobitnie: – Od ksieni Gertrudy dowiedziałam się, że odmówiłyście dziś jedzenia. Podobno chcecie mnie w tym naśladować i powinnam czuć się temu winną. Ksieni martwi się o wasze zdrowie. Widzę, że całkowicie niepotrzebnie. – Jadwiga zamilkła i postarała się spojrzeć na każdą twarz z osobna. Dziewczyny pospuszczały wzrok. Twarz mniszki-nadzorczyni taką czerwienią zapłonęła, że nieomal zapalił się od niej biały welon.

Cisza była świdrująca. Wreszcie któraś pięciolatka zaczęła pochlipywać, księżna więc znów się odezwała, nie zmieniając jednak sposobu mówienia: – Myślałam, że zastanę obłożnie chore, zabiedzone dzieci stojące nad grobem, a tu proszę, nie dość, że wesoło, tańce, to jeszcze pogańskie pieśni w słowiańskiej mowie. I kto temu się przygląda z zadowoleniem? Tak ma wyglądać życie godne cysterek? Czy zadaniem zakonu jest bawić się beztrosko, czy uczyć modlitwy, pracy, pokory i naśladowania świętych? Co na to powiesz, siostro Katarzyno?

– Nie wiń ich, pani – zaczepiona odpowiedziała, nie podnosząc głowy. – Są dziećmi, z młodą krwią, co czasem muszą się wyszumieć. Pilnie się modlą, wyszywają, czasem się pobawią, ale to przecież nie grzech. Nie są tu po to, aby zostać mniszkami. Po naukach mają wszak wrócić do świata.

– To niech w świecie uczą się światowych zabaw – Jadwiga nie zmieniła głosu nawet o ton. – Tylko co z tych zabaw? Pierwszy krok do grzechu nieczystości. Tu nie tańców i swawolnych śpiewów mają się uczyć, lecz dobrych obyczajów, a wśród nich szczególnie pokory. Widział kto kiedy świętych oddających się zabawie?

– W Kanie Galilejskiej... – doszedł głośny, niepokorny szept którejś z dziewcząt.

Gdyby nie panująca w komnacie ogólna powaga, nawet siostra Katarzyna by zachichotała, lecz w tych okolicznościach zapadła cisza. Księżna z łatwością wychwyciła winowajczynię. Nie odwracając od niej wzroku, przemówiła znów: – Wydaje się wam, świetnie urodzone panie, że świat wygląda jak wasza zachcianka i spełni się każde wasze życzenie. Jest inaczej. Od dnia narodzin żyjecie pod ochroną od świata, nie doznając nawet cząstki jego boleści. Ktoś tam jest naprawdę chory, umiera z głodu, a ziąb odbiera mu nawet ostatek snu. Wy macie przywilej wysokiego urodzenia, opływacie w dostatki. Kilka lat wyrzeczeń od beztroskich zabaw jest niczym w porównaniu z tym, co bezdomni przechodzą. Tym bardziej że jesteście tu bezpieczne od wszelkiego nieszczęścia. Nikt wam krzywdy nie zrobi i pomoże bez szkody przejść przez lata, gdy ciało rośnie, umysł zaś pozostaje dziecinny i bezbronny – mówczyni popatrzyła po dziewczętach; kilka twarzy było smutnych, kilka wzburzonych, a niektóre nawet zacięte w gniewie. Jadwiga przypomniała sobie, że w takich samych okolicznościach też była zagniewaną, młodą, oporną, nie przyjmującą pouczeń dziewczyną. Wspomniała, że gotowa była wtenczas czynić na przekór, chociaż dobrze pojmowała, że źle uczyni. Westchnęła więc teraz głośno przez nos, aby trochę zmienić nastrój, i powiedziała jak umiała najłagodniej: – Umyśliłyście sobie dziś, żeby naśladować mnie w poście. Zrozumcie, gdy post jest tylko po to, aby nudę przerwać, aby coś innego i nowego się działo, to bardziej obraża umierających z głodu i chłodu, niż gdybyście sobie wesoło ucztowały. Bo to tak, jakbyście głodnych przedrzeźniały. Co sobie potem pomyślicie? Że jesteście dobre, bo wytrwałyście w suchym poście dzień lub dwa? Takie myślenie, to hodowanie w sobie pychy. Weźcie moje słowa sobie do serca. Do widzenia wam.

Księżna obróciła się, żeby wyjść, lecz siostra Katarzyna zastąpiła jej drogę z ukłonem.

– Pani, zostań z nami, a poznasz, jak pilne są w robocie i że znają dużo pobożnych pieśni. Nie z musu je śpiewają, lecz z upodobaniem i czułością.

– Myślisz, siostro, że nie mam innych zajęć? – Jadwiga odparła sucho.

– Pani, pomagasz wielu potrzebującym. Pomyśl jednak, te dzieweczki też są w potrzebie, chociaż, sama to mówiłaś, na niczym im nie zbywa. Im potrzeba dobrego przykładu. Najlepiej twojego. Jestem z nimi dzień i noc, znam je na wskroś. Są także ludźmi. Nawet bogaci maja swoje dole i niedole... – zastanowiła się przez chwilę, szukając odpowiedniego słowa.

Księżna trwała w półobrocie, czekając, ale bez cienia zniecierpliwienia.

Katarzyna, nie znalazłszy lepszych słów, powtórzyła: – Pomocy potrzebują nie tylko ci, co są w najsroższej biedzie. Każdy człowiek potrzebuje pomocy, choćby po to, żeby w tę biedę nie popaść. – Uśmiechnęła się, bo znalazła właściwą myśl: – Może być ktoś bogaty w dobra, a biedny na umyśle. Tego nie widać, ale tak bywa.

Na Jadwidze niby nie zrobiły wrażenia słowa Katarzyny, obejrzała się jednak na dziewczęta. Niektóre z nich patrzyły śmiało, lecz żadna nie przyłączyła się do prośby, aby księżna z nimi jeszcze została. Ta zastanawiała się chwilę, po czym postąpiła krok w stronę drzwi. Tam się obróciła i nie patrząc na Katarzynę, powiedziała: – Całkiem dobrze wypełniasz powierzone ci zadanie. Będą panny miło wspominać opiekunkę, póki im życia wystarczy. Moje zadanie jest wszelako inne: nieść pomoc tym, którym inni odmówili, prawdziwie samotnym, porzuconym, wypędzonym i bezradnym. Mimo to twoją mądrą prośbę przemyślę.

Wypowiedziawszy te słowa, ruszyła ku drzwiom. Mniszka ukłoniła się, dziewczęta dygnęły. Księżna odkłoniła się bez słowa i wyszła.

SPOWIEDŹ

Żarliwe modły pobożnej pani

Starczyłyby i dla stu ludzi

Lecz ustawicznym napominaniem

Zdołała tylko niechęć budzić.

Księżna Jadwiga miała kilku spowiedników. Jednym był poczciwy i uczony franciszkanin Herbord. Na próżno, ale zawsze z młodzieńczym zapałem, starał się o to, aby życie księżnej miało wymiar nieco bardziej ludzki. Aby na nogi wkładała trzewiki, aby choć raz na dzień najadła się do syta, żeby spała w łożu, a nie na podłodze i się wysypiała. Za praktyki graniczące z cielesnym wycieńczeniem Herbord ustawicznie upominał Jadwigę, ale dawało to niewiele, a właściwie nic. Nakazy różnym podawane głosem: dobrotliwym, stanowczym, nawet złym księżna sprytnie obracała na przekór Herbordowi i ludziom za nim stojącym. Kazał nosić obuwie – nosiła związane sznurkiem i uwieszone u szyi, kazał jeść – jadła tylko to, co zbywało biedakom, kazał spać w łożu – od tamtej pory targała je wieczorem, a kładła się na gołej ziemi obok, już bez okrycia, jak przed spowiedzią. Niestety, od tygodnia nie było uczonego poczciwiny Herborda w Trzebnicy, bo w pilnych sprawach wyjechał do Wrocławia.

Był również drugi mnich, franciszkański – Heribert, co od kilkunastu lat uchodził nie tyle nawet za spowiednika, co raczej towarzysza rozmów księżnej Jadwigi. Skąd się wziął, nie było do końca wiadomo. Opowiadał, że w Italii służył biskupowi Moguncji, dzięki temu znalazł się w orszaku cesarza Henryka VI, po którego śmierci pozostał w Italii, przez co otarł się o samego Franciszka z Asyżu – tym natychmiast zyskiwał podziw słuchaczy. Dalej mówił, że był świadkiem starań świętego o uznanie zakonu, trudności w zatwierdzeniu reguły, wreszcie ulgi, gdy się powiodło.

Kiedyś ktoś, kto niechybnie od samego początku był z Franciszkiem i w świecie trochę bywał, opowiadał w Moguncji, że widział młodego Heriberta nie w Italii, lecz po drugiej stronie Alp, w Prowansji, ale nie mógł sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach. Do tego mieszkańcy Moguncji z prawdziwym trudem przypominali sobie, że istniał ktoś taki jak Heribert, a zapytawszy o niego kogokolwiek ze świty cesarza Henryka VI, z pewnością nikt nie rozpoznałby Heriberta w Heribercie. To było jednak dawno, dawno temu, gdy w południowych krainach zadawano kłopotliwe, a nawet groźne pytania, które sprawiały, że w Italii, Prowansji czy Moguncji Heribertowi nie było dobrze. Dlatego, usłyszawszy tylko, że wezwano franciszkanów do służby w Polsce, natychmiast zapałał żarliwością apostolską i był jednym z pierwszych z radością i pokorą reagujących na wezwanie. Przypadkiem złożyło się tak, że na Śląsku nie było nikogo, kto mógłby zadawać niewygodne pytania o durną młodość Heriberta, w innych zaś stronach ludzie, co mogliby o tym cokolwiek powiedzieć, dawno powymierali.

W nowym miejscu Heribert zasłynął z opowiedzenia się za pierwotną regułą Świętego Franciszka. Raz nawet posunął się do głośnego oznajmienia, że papież Honoriusz III niepotrzebnie uznał pierwsze reguły za niemożliwe do spełnienia przez człowieka. Trochę za tą sprawą, trochę z innych jeszcze przyczyn, których nie umieliby całkiem nazwać, bracia franciszkanie z Wrocławia patrzyli na niego nieufnie, sam więc Heribert oddalił się od nich, nie chcąc dawać powodów do pogłębiania domysłów.

Tak oto znalazł się w Trzebnicy. Tu zaś robił z siebie żywy przykład na to, że pierwsza reguła była możliwa jak najbardziej. Śmiącym wątpić w owo prawdopodobieństwo, mówił w uniesieniu, z wielką pewnością siebie, że Franciszek zanadto był uległy wobec władzy, co jednych oburzało, innych rozśmieszało, a wszystkich przekonywało, że w głowie Heriberta z klepkami coś jest nie tak albo ktoś tam wpuścił kilka kiełbików. Uczciwość jednak wymaga, aby powiedzieć, że ponosiło go tylko chwilami, póki się nie zestarzał, co nastąpiło wcześnie. Będąc już starcem, wypowiadał się o przeszłości z wielką ostrożnością, aż kiedyś całkiem przestał i nikt nigdy nie usłyszał więcej od niego, że dawał nauki samemu Franciszkowi lub że z nim rozmawiał.

Co prawda Heribert szybko się postarzał, lecz była to długa i żywotna starość. Opowieści o przeszłości zastąpił ulepianiem teraźniejszości. Słowa dobierał starannie, aż zaczął głosić, jak osiągnąć doskonałość. Słowo „doskonałość” głosił nawet po polsku. Tylko na tyle był jeszcze ostrożny, że nigdy nie użył łącznie z nim w jednym zdaniu innego słowa – słowa „czystość”. Za to używał obydwu zamiennie.

Dążący do prawdziwej czystości i doskonałości gotów był każdemu wyjaśnić, jak je osiągnąć za życia. Naukę dawał prostą. Sprawę dało się załatwić bez oglądania na jakiekolwiek złagodzone reguły; przecież każdy może je ustalić sam dla sobie, z pełną surowością, na jaką go stać, a nawet więcej, aby tylko upokorzyć powłokę cielesną, ten brudny worek pełen wydalin. Doskonałość i czystość osiągnął, nie jedząc mięsa żadnego stworzenia, nawet ryb, ani sera, masła czy jajek. Nie pił piwa, wina i mleka. Coraz mniej mówił, jeśli jednak mówił, to zwykle o tym, że życie doczesne niewiele jest warte, ciało nic, a o duszę warto zadbać, wyrzekając się życia. Wystarczy je tylko podtrzymywać. Na szczęście dla Heriberta niemal nikt nie słuchał go z uwagą. Z trzech powodów. Nie był miłym człowiekiem, miał odstręczającą powierzchowność i wzbudzał strach. Zatem niemal na nikim nie robiło wrażenia, że Heribert żywił się wyłącznie chlebem, kaszą bez omasty, upieczoną rzepą, co popijał wodą. Chodził w niemożebnie połatanym starym habicie, co niewiele go różniło od żebraków, ale różnił się od nich tym, że nie garnął się do ludzi. Od rodu niewieściego trzymał się jak najdalej, dzieci nie lubił i do siebie nie dopuszczał, przez to żadnych uczniów nie miał. Grzechy ścigał z całych sił żarliwym potępieniem. Podsumowując: Heribert nawet jak na franciszkanina przedstawiał się osobliwie, co nikogo nie dziwiło, bo wśród trzódki Świętego Franciszka dziwaków nigdy nie brakowało.

Bywały jednak znaczące chwile, gdy ten skrajny odludek sam się narzucał ze swoim towarzystwem. Nie wiadomo, jak to się działo, ale obuty w drewniane chodaki nieomylnie zjawiał się u wezgłowia umierających, aby z nieskrywaną radością udzielić ostatniego namaszczenia. Nie o to mu wszakże chodziło, o nie! O co więc? Tego nikt nigdy się nie domyślił. Zauważono zaś, że tam, gdzie dziwaczny, zdziadziały mnich się pojawi, ktoś koniecznie musi umrzeć. Nic zatem dziwnego, że zaczęto go powszechnie traktować jak posłańca śmierci, krzycząc: „Kościej idzie!”. To dlatego każde ruszenie się Heriberta z celi nie tylko profani przyjmowali z niepokojem. Nawet inni mnisi zamierali na chwilę, nasłuchując pilnie, czy aby to klekoczące człapanie chodaków nie zmierza w ich stronę. Jeśli żywy kościotrup szedł całkiem szparko w trepach na bosych stopach, niejednemu głosicielowi marności tego świata, od lat marzącemu o widoku łąk niebieskich, przyszło przyznać, że marność nie jest aż taka zła, a niebieskie łąki mogą jeszcze jakiś czas poczekać.

Fala niepokoju szła za kroczącym Heribertem i przybierała postać nielicującą z powagą ostatnich chwil życia. Wyjście starego szaleńca z celi wywoływało u braci furtianów przyśpieszone bicie serca. Potem, podobnie z pojawieniem się drapieżnego ptaka, co najpierw widać po uciekającym, drobnym ptactwie, postawienie przez Heriberta stopy poza klasztornym murem oznajmiał ludziom popłoch, z jakim rozbiegali się żebracy. Na tym nie koniec wrażeń. Nieraz ulice Trzebnicy pustoszały za sprawą raźnie kroczącego, podpierającego się kosturem starca, chcącego położyć obciągnięte bladym pergaminem zbiory kosteczek, zwane w innej postaci rękoma, na głowie struchlałego umierającego, na tę chwilę tracącego wszelką nadzieję. To było największą niewdzięcznością ludzką, której Heribert nie pojmował. On chciał dobrze! Czynił wiele, aby zapewnić odchodzącym z tego świata stan doskonałości, ale nikt tego nie pragnął. Wierzono bowiem, że sam dotyk stukniętego – tak również mówiono o starym mnichu – sprowadza śmierć.

Była tylko jedna osoba, która naprawdę nie bała się śmierci. Księżna Jadwiga. Podziwiała Heriberta za jego ascetyczne życie i nie unikała z nim rozmowy, a przy tym ona, co litowała się nad największymi zbójami, bo często widziała w jednej chwili całe ich podłe życie rozpoczęte od dzieciństwa bez cienia miłości, znalazła litość i dla tego człowieka, dla jego dziwactw i brzydoty. On, choć niewiast – powiedzmy jasno – nienawidził, dla księżnej robił istotny wyjątek od własnej reguły.

Ich pierwsza rozmowa traktowała o wyrzeczeniach. Księżna zapytała mnicha, dlaczego odbiera sobie tak wiele. On odparł, że nie przełknąłby niczego, co pochodziłoby od żywego, cierpiącego stworzenia. Bo każde z nich widzi, słyszy, czuje, ma dzieci, swoje życie. Jak Święty Franciszek!, pomyślała z zachwytem księżna o Heribercie, lecz tego nie powiedziała. On nigdy by tak o sobie nie pomyślał. Miał inne ideały na myśli, a że nigdy o nich nie mówił, księżna nie poznała istotnej różnicy między Heribertem a Franciszkiem. Ujrzawszy zaś z bliska, że ideałami ubóstwa starzec przejęty był tak, że doprowadził się do stanu doskonałej suchości, uznała w nim towarzysza duchowego w sprawach przyjmowania pokarmów.

Z tych przesłanek, już od wielu lat co najmniej raz w tygodniu, odbywał się swoisty rytuał: księżna szła do mnicha, żeby z nim porozmawiać, a towarzyszyła jej zwykle Demunda. Jadwiga tak bowiem dbała o dobre imię, że nawet do szkieletowatego starca niechętnego białogłowom nie udała się bez towarzystwa innej białogłowy. Mnich stroniący od wszelkich ludzi, z surową cierpliwością słuchał słów pani stroniącej od ludzi szczęśliwych, żeby gromić ją na koniec za nazbyt chętne pobłażanie słabościom. Utwierdzona w umartwianiu ciała księżna starała się zadać sobie dodatkowy ból. Mniej wtedy bolała przyszłość, której Heribert, mimo cotygodniowych rozmów, ani razu jeszcze nie pojął i pojąć nie mógł.

Stara księżna cały dzień cierpliwie znosiła brzemię widoków sennych i porannych, ale ktoś musiał je poznać. Nie znajdowała jednak w swoim otoczeniu nikogo, komu mogłaby powierzyć pewności i wątpliwości. Czy Gertruda żyłaby dalej spokojnie wiedząc, że za rok już nie zobaczy brata? Czy te dzieweczki umiałyby godnie przyjąć wieść o śmierci ich ojców? I czy ona, Jadwiga, nie złamałaby spokoju tego miejsca, kruchej powagi, odwagi i świętości, głosząc prawdę zbyt trudną? Cóż bowiem by się stało, gdyby powiedziała na głos: Ledwie minie pół roku, a na ten kraj spadnie wojsko piekielne, nie zostawiając nikogo żywym.

Pewnie uwierzyliby, jeszcze się nie zdarzyło, żeby nie uwierzyli, ale stałoby się to, co zwykle: ludzie zamiast martwić się za innych, nagle zamartwiliby się o samych siebie. Mnisi, mniszki... Są tylko słabymi ludźmi. Dobrymi, acz słabymi. Ona, Jadwiga, stworzyła to miejsce i poświęciła mu życie, aby w pokoju i spokoju wybrańcy modlili się dniem i nocą za setki tysięcy niewytrwałych w modlitwie. Gdyby przekazała teraz swój strach, być może rozpierzchliby się, a nawet jeśli by nie rozpierzchli się, z pewnością przestaliby modlić się za innych ludzi, zanosiliby prośby do Boga tylko za siebie.

Takie prośby nie Bóg najchętniej spełnia, lecz kusiciel.

Nie samo ludzkie zapatrzenie w siebie było powodem, dla którego Jadwiga za każdym razem gorzko żałowała, wyjawiając otoczeniu dręczącą ją tajemnicę przyszłości. Za każdym razem doznawała tego, co pewna starożytna wróżbitka, aż przeszło to w przysłowie. W istocie żadna z chwil szczerości księżnej nie zdołała zapobiec nieszczęściu, jakie miało się wydarzyć. Za każdym razem mrożąca grozą świadomość zamiast dawać pożyteczną przestrogę na przyszłość, dawała straszną, trującą wiedzę, nie zostawiającą nadziei, a odbierającą szlachetne odruchy. Z czasem księżna nabrała pewności, że lepiej milczeć i nosić cierpliwie prawdę w sobie, niż nią się dzielić. Nawet po to, aby zabobonnie nie całowano jej po rękach, uważając, że ona ma moc, która odwróci nieodwracalne, a tak było niemalże co dzień.

Teraz miała jednak poważną wątpliwość. Sprawa nie dotyczyła jednego czy kilku grzeszników, a to, co się stanie, dotknie prawie wszystkich. Czy zatem powinna milczeć?

Jadwiga musiała komuś wyjawić dręczącą prawdę. Chciałaby o tym krzyczeć. Nie mogła. Była pierwszą, która uległa strachowi – ona, co już dawno przestała się bać czegokolwiek. W chwili strachu najpierw pomodliła się wyłącznie za samą siebie. To jak inni postąpią? Ktoś powinien jednak o tym usłyszeć. Herborda nie było. Heribert. Ten niezawodnie trwał w swoim zasuszeniu.

Jeszcze przed nieszporami Jadwiga poszła do niego i aby nie uchybić w niczym ślubowi czystości, w miejsce niedomagającej Demundy towarzyszyły księżnej dwie służki – towarzyszki nocnego koszmaru.

Ojcze, wysłuchaj mnie...

Zasłonięty kapturem Heribert nawet nie spojrzał na Jadwigę, ani się nie odezwał. Znał świątobliwą panią od lat i wiedział, że tak trzeba, bo dzięki temu, chociaż już pokorna, jeszcze bardziej spokornieje. Znał także siebie. Lepiej było milczeć i nie patrzeć. Wściekle bystra baba mogłaby jeszcze zauważyć, że dręczenie sprawia mu przyjemność – zawsze czuł dziwną radość i nigdy nie bolało go sumienie. Nie zawiódł się i tym razem – warto żyć w doskonałości.

– ...Zgrzeszyłam pychą – wyznawała Jadwiga. – Uniosłam się na niewinne służki. Zgrzeszyłam potem gniewem na dobre dzieci i dzieweczki i dałam im to odczuć. Zgrzeszyłam lenistwem, bo zaniedbałam modlitwy i umartwienia. Najbardziej zgrzeszyłam zwątpieniem i strachem.

– Czegóż się boisz, córko? – zapytał sztywnymi sylabami połatany starzec. Już panował nad głosem. Już się cieszył.

Księżna westchnęła głęboko, nim odpowiedziała.

– Ojcze, miałam sen...