Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jej syn został oskarżony o zabójstwo. Jak daleko posunie się, by go chronić? Świetna powieść, dobrze napisana i do końca trzymająca w napięciu! Równie porywająca, co książki Jodi Picoult.
Piętnastoletni Andy Lockwood cierpi na zespół alkoholowy płodu (FAS). Mówi wszystko, co mu ślina na język przyniesie i nie potrafi przewidzieć konsekwencji swojego zachowania. Jego matka, Laurel, postanowiła przez całe życie wynagradzać chłopcu swój błąd. Była uważna i opiekuńcza – może nawet nadopiekuńcza. Mimo to pewnego dnia zgodziła się, żeby Andy poszedł bez opieki na zabawę w miejscowym kościele. Kto mógł przypuszczać, że budynek stanie w płomieniach? Na szczęście chłopiec wychodzi z pożaru bez szwanku – co więcej, ratuje swoich kolegów. Niestety policja zaczyna podejrzewać go o podłożenie ognia, a Laurel musi zadać sobie pytanie, na ile zna własnego syna… i do czego się posunie, by – zgodnie z obietnicą – chronić go za wszelką cenę?
Chamberlain umiejętnie zgłębia naturę zbrodni z namiętności. „Publishers Weekly”
Niezwykle utalentowana pisarka! Każda jej książka to prawdziwy klejnot. „Literary Times”
To świetna książka, dobrze napisana i do końca trzymająca w napięciu. Rzecz zdecydowanie godna polecenia. „New Books”
Diane Chamberlain
Wielokrotnie nagradzana autorka osiemnastu powieści, przetłumaczonych na kilkanaście języków i plasujących się na najwyższych miejscach list bestsellerów. Obecnie mieszka w Karolinie Północnej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 419
Tytuł oryginału
BEFORE THE STORM
Copyright © 2008 by Diane Chamberlain
All rights reserved
Projekt okładki
Olga Reszelska
Zdjęcie na okładce
www.istockphoto.com
Redaktor prowadzący
Katarzyna Rudzka
Redakcja
Wiesława Karaczewska
Korekta
Irma Iwaszko
ISBN 978-83-8295-549-1
Warszawa 2022
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-651 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dla Johna, który daje mi pomoc i natchnienie
Laurel
Zabrali mi synka, kiedy miał zaledwie dziesięć godzin.
Jamie nazwał go Andrew po ojcu, bo wydawało się, że to imię do niego pasuje. Parę razy wypowiedzieliśmy je, sprawdzając, jak brzmi. Andrew. Andy. Potem nagle zniknął. Zapomniałam policzyć mu paluszki i sprawdzić, jaki kolor mają jego włoski. Co ze mnie za matka?
Walczyłam o niego tak, jak tonący walczy o powietrze.
Minął cały rok, zanim znowu wzięłam go w ramiona. W końcu mogłam swobodnie oddychać i wiedziałam, że nigdy, przenigdy go już nie oddam.
ROZDZIAŁ 1
Andy
Wróciłem do kościoła do mojej przyjaciółki Emily, no i zaraz zobaczyłem tę ładną dziewczynę. Wcześniej uśmiechnęła się do mnie i powiedziała „cześć”. Od tej pory jej wypatrywałem. Ktoś odsunął pod ściany wszystkie kościelne ławki, żeby można było tańczyć, i ta dziewczyna wirowała na środku podłogi z moim przyjacielem Keithem, który tańczy najlepiej na świecie. Gapiłem się na tę dziewczynę jak na nikogo innego, nawet kiedy Emily podeszła do mnie i spytała:
– Gdzie byłeś? To zamknięta zabawa. To znaczy, że masz tu zostać na całą noc.
Jej jasne brwi zrobiły się podobne do tego znaczka, który się stawia przy załatwionych sprawach. To znaczyło, że Emily się gniewa.
Wskazałem ładną dziewczynę.
– Kto to?
– A skąd mam wiedzieć? – Emily poprawiła zjeżdżające okulary. – Nie znam tu każdego z osobna.
Dziewczyna miała wirującą krótką spódniczkę i długie nogi, które fruwały nad podłogą. Jej jasne włosy były splecione w te takie fajne, co noszą Afroamerykanie, nigdy nie pamiętam nazwy. Cała głowa pełna takich warkoczyków.
Minąłem grających w karty na podłodze i podszedłem prosto do tej dziewczyny. Zatrzymałem się o cztery buty od niej, bo mama mówi, że taka odległość wystarczy. Kiedyś za bardzo się zbliżałem do ludzi, którzy dostawali od tego ciarek. Mama mówi, że potrzebują przestrzeni osobistej. Ale nawet z tak daleka widziałem długie rzęsy dziewczyny. Jak piórka pisklaków. Raz widziałem pisklaka. Wypadł z gniazdka na naszym podwórku i Maggie weszła po drabinie, żeby go włożyć na miejsce. Chciałem dotknąć tych rzęs, ale to by było niegrzeczne.
Keith nagle przestał tańczyć. Spojrzał mi prosto w oczy.
– Czego chcesz, bogaty smarkaczu? – spytał.
Ja patrzyłem na dziewczynę. Jej oczy w oprawie piórek były niebieskie. Czułem, że słowa przychodzą mi do głowy, a potem spływają do ust, no a jak się tam znalazły, to już nie mogłem ich powstrzymać.
– Kocham cię – powiedziałem.
Otworzyła szeroko oczy, a jej usta przybrały kształt różowego kółeczka. Roześmiała się. Ja także się roześmiałem. Czasami ludzie śmieją się ze mnie, a czasem ze mną. Miałem nadzieję, że tym razem to jest to drugie.
Dziewczyna nic nie powiedziała, ale Keith wziął się pod boki.
– Znajdź sobie kogoś innego do kochania, bogaty smarkaczu. – Nie wiedziałem, dlaczego ciągle mnie tak nazywa zamiast „Andy”.
Pokręciłem głową.
– Kocham ją.
Keith stanął między mną a dziewczyną. Tak się zbliżył, że poczułem te ciarki, o których mówiła mama. Musiałem zadrzeć głowę, żeby na niego spojrzeć, aż rozbolała mnie szyja.
– Wiesz, że istnieje przestrzeń osobista? – spytałem.
– Słuchaj, ona ma szesnaście lat, a ty, konusie, czternaście.
– Piętnaście – poprawiłem. – Tylko nie urosłem.
– To czemu się zachowujesz, jakbyś miał czternaście lat? – Keith roześmiał się, a jego zęby wyglądały jak te duże białe gumy, które lubiła żuć Maggie. Nie lubię ich, bo mnie pieką w język.
– Zostaw go – odezwała się dziewczyna. – Nie zwracaj na niego uwagi, to odejdzie.
– Nie wkurza cię? – spytał Keith. – Że tak się na ciebie gapi?
Dziewczyna wyciągnęła rękę i odepchnęła nią Keitha jak patykiem. Potem zwróciła się do mnie.
– Lepiej sobie idź, kochanie – powiedziała. – Bo coś ci się stanie.
Dlaczego miałoby mi się coś stać? Nie byłem w niebezpiecznym miejscu ani nie robiłem nic niebezpiecznego, jak na przykład wspinaczka po skałach – na którą miałem ochotę, ale mama powiedziała, że nie wolno.
– Jak masz na imię? – spytałem.
– Wracaj do tego swojego wypasionego domu na wodzie – rzucił Keith.
– Jeśli ci powiem, odejdziesz? – spytała.
– Dobrze – zgodziłem się, bo spodobało mi się, że zawieramy układ.
– Mam na imię Layla.
Layla. Nowe imię. Spodobało mi się.
– Ładnie – powiedziałem. – Ja się nazywam Andy.
– Miło cię poznać. No, to skoro znasz moje imię, możesz już iść.
Skinąłem głową, bo musiałem dotrzymać warunków układu.
– Do widzenia – pożegnałem się i odwróciłem, żeby odejść.
– Niedorozwój.
Keith prawie to wyszeptał, ale mam bardzo dobry słuch i to słowo było, jakby ktoś wcisnął guzik.
Odwróciłem się, od razu biorąc zamach, i walnąłem go w brzuch, i walnąłem go w brodę, a on chyba też mnie walnął, bo później znalazłem bardzo dużo siniaków, ale nic nie czułem. Ciągle biłem i biłem, z głową spuszczoną jak byk, zapominając, że mam tylko metr pięćdziesiąt, a on jest o wiele wyższy. Kiedy wpadam w gniew, robię się silny jak nie wiem co. Ludzie krzyczeli, klaskali i tak dalej, ale to wszystko było jak szum. Nie rozróżniałem słów. Samo szszszsz, z każdym uderzeniem głośniejsze.
Biłem, aż ktoś wykręcił mi ręce, a jakiś mężczyzna w okularach chwycił Keitha i nas rozłączyli. Wierzgałem, żeby go trafić. Jeszcze z nim nie skończyłem.
– Co za dupek! – Keith wygiął się w chwycie mężczyzny w okularach, ale nie zdołał się do mnie zbliżyć. Twarz miał czerwoną jakby się spiekł na słońcu.
– On nie wie, jak się zachować – odezwał się mężczyzna, który mnie trzymał. – Ty powinieneś. A teraz wynoś się.
– Dlaczego ja? To on zaczął! – krzyknął Keith. – Wszyscy zawsze się z nim cackają.
– Jeśli cię puszczę, będziesz grzeczny? – spytał mnie mężczyzna cicho.
Kiwnąłem głową i nagle uświadomiłem sobie, że płaczę, a wszyscy na mnie patrzą, z wyjątkiem Keitha i Layli, i mężczyzny w okularach, który odszedł w głąb kościoła. Mężczyzna puścił moje ręce i podał mi białą chustkę z kieszeni. Wytarłem oczy. Miałem nadzieję, że Layla nie widziała, jak płaczę. Ten mężczyzna stanął przede mną i zobaczyłem, że jest stary i ma siwy kucyk. Wziął mnie za ramiona i obejrzał, jakbym był towarem w sklepie.
– Jesteś cały, Andy?
Nie wiedziałem, skąd zna moje imię, ale przytaknąłem.
– Wracaj do Emily, a dorośli zajmą się Keithem. – Odwrócił mnie w stronę Emily i przeszedł ze mną parę kroków, obejmując mnie za ramiona. – Załatwimy tę sprawę, dobrze?
Puścił mnie.
– Dobrze – powiedziałem i poszedłem do Emily, która stała przy tym czymś do chrztu.
– Myślałam, że go zabijesz! – zawołała.
Chodzimy na tej same specjalne lekcje czytania i matematyki. Znam ją przez prawie całe życie i jest moją najlepszą przyjaciółką. Ludzie mówią, że dziwnie wygląda, bo ma białe włosy i jedno oko, które nie patrzy wprost, i bliznę na ustach po operacji w dzieciństwie, ale mnie się podoba. Mama powiedziała, że patrzę na cały świat oczami miłości. Oprócz mamy i Maggie kocham Emily najbardziej na świecie. Ale to nie moja dziewczyna. Na pewno nie.
– Co powiedziała? – spytała Emily.
Znowu wytarłem oczy. Nie martwiło mnie, że Emily widzi moje łzy. Wiele razy widziała, jak płaczę. Schowałem chusteczkę do kieszeni i zauważyłem, że jej czerwony podkoszulek jest odwrócony na lewą stronę. Kiedyś Emily zawsze nosiła ubrania na lewą stronę, bo nie mogła znieść drapania szwów, ale potem jej się poprawiło. Nie mogła też znieść dotyku. Nasza nauczycielka nigdy jej nie dotykała, ale kiedyś przyszła jedna pani na zastępstwo i ona położyła rękę na ramieniu Emily, i Emily dostała szału. Tak się popłakała, że zwymiotowała na ławkę.
– Masz bluzkę na lewą stronę – oznajmiłem.
– Wiem. Co powiedziała ta dziewczyna?
– Że ma na imię Layla. – Obejrzałem się na Laylę, która nadal rozmawiała z panem w okularach. Keith zniknął, a ja gapiłem się na Laylę. Samo patrzenie na nią sprawiało, że z moim ciałem działy się dziwne rzeczy. Tak jak wtedy, kiedy musiałem wziąć lekarstwo na zaziębienie i nie mogłem zasnąć przez całą noc. Czułem, że w mięśniach pełzają mi robaki. Mama przysięgała, że to niemożliwe, ale ja te robaki czułem.
– Powiedziała coś jeszcze? – spytała Emily.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, rozległ się bardzo głośny, niski, przeciągły huk, całkiem jak grzmot. Wszyscy znieruchomieli i rozejrzeli się, jakby ktoś zawołał: „Pająk idzie!”, jak w tej zabawie. Pomyślałem, że to może tsunami, bo znajdowaliśmy się tak blisko plaży. Bardzo się bałem tsunami. Widziałem jedno w telewizji. Tsunami pożerają ludzi. Czasami wyglądam przez okno mojego pokoju i patrzę na wodę w zatoce, czekając na wielką falę, która mnie połknie. Chciałem wybiec z kościoła, ale nikt się nie poruszył.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rozświetliły się witraże. Zobaczyłem Marię z małym Jezuskiem, anioły i mężczyznę z łysym czubkiem głowy, w długiej koszuli i z jakimś ptakiem na ręce. Kolory z szyb padały wszystkim na twarze, a włosy Emily wyglądały jak tęcza.
– Pali się! – krzyknął ktoś i od razu wszyscy zaczęli wrzeszczeć: – Pożar! Pożar!
Przebiegali obok mnie i Emily, potrącając nas, aż się zataczaliśmy.
Nie widziałem ognia, więc staliśmy i dawaliśmy się potrącać, czekając, aż jakiś dorosły powie nam, co robić. Byłem już prawie zupełnie pewien, że to nie tsunami. Od razu się lepiej poczułem, choć ktoś wbił mi łokieć w żebra, a ktoś inny przydepnął mi stopę. Emily przytuliła się do ściany, żeby nikt jej nie dotykał. Spojrzałem w miejsce, w którym stała Layla, ale już jej nie było.
– Ogień blokuje wyjście! – krzyknął ktoś.
Spojrzałem na Emily.
– Gdzie twoja mama? – Musiałem wrzeszczeć, bo zrobiło się bardzo głośno. Mama Emily była jedną z opiekunek i tylko dlatego moja mama pozwoliła mi tu przyjść.
– Nie wiem. – Emily skubnęła zębami palec, jak zawsze, kiedy się denerwuje.
– Nie gryź się. – Odciągnąłem jej rękę, a ona łypnęła na mnie zdrowym okiem.
Nagle poczułem swąd. I usłyszałem trzaskanie, jak wtedy, kiedy na plaży płonie ognisko. Emily wskazała sufit, pod którym wśród belek snuły się zawijasy dymu.
– Musimy się ukryć! – powiedziała.
Pokręciłem głową. Mama mówiła, że przed ogniem nie można się schować. Trzeba uciekać. Pod łóżkiem miałem specjalną drabinę, żeby wystawić ją za okno i zejść na dół, ale w kościele nie widziałem żadnych specjalnych drabin.
Wszystko działo się bardzo szybko. Paru chłopców podniosło długie kościelne ławki. Policzyli raz, dwa, trzy i pobiegli do wielkiego okna z panem z łysym czubkiem głowy. Długa ławka uderzyła w niego, rozbijając szkło na milion milionów kawałeczków, a wtedy zobaczyłem ogień na dworze. Jeszcze nigdy nie widziałem takiego wielkiego. Wpadł przez okno jak potwór i połknął chłopców z ławką jednym haustem. Chłopcy wrzasnęli i zaczęli biegać, ciągnąc za sobą ogniste języki.
– Stać! – krzyknąłem najgłośniej, jak umiałem. – Na ziemię! Tarzać się!
Emily bardzo się zdziwiła, że pouczam chłopców, co robić. Chyba mnie nie usłyszeli, ale może jednak usłyszeli, bo paru naprawdę zatrzymało się i zaczęło się tarzać po podłodze. Ubranie nadal im się paliło, a w kościele zrobiło się tyle dymu, że już nie widziałem ołtarza.
Emily się rozkaszlała.
– Mamo! – wychrypiała.
Ja też kaszlałem i zrozumiałem, że mamy kłopoty. Nigdzie nie widziałem mamy Emily, a inni dorośli wrzeszczeli, tak samo jak dzieci. Myślałem, myślałem, myślałem. Mama zawsze mówiła: w sytuacji alarmowej trzeba myśleć. To była moja pierwsza sytuacja alarmowa w życiu.
Emily nagle chwyciła mnie za ramię.
– Musimy się ukryć! – powtórzyła. Chyba się solidnie przestraszyła, bo jeszcze nigdy mnie nie dotknęła z własnej woli.
Wiedziałem, że z tym chowaniem to nie za dobry pomysł, ale podłoga już się paliła, płomienie szły do nas.
– Myśl! – powiedziałem głośno, choć tylko do siebie. Uderzyłem się ręką w głowę. – Mózgu, pracuj!
Emily przytuliła twarz do mojego ramienia, piszcząc jak szczeniaczek. Płomienie wznosiły się wokół nas jak las złotych drzew.
ROZDZIAŁ 2
Maggie
Mojego ojca zabił wieloryb.
Prawie nigdy nie opowiadam o jego śmierci, bo ludzie sądzą, że zmyślam. Wtedy muszę się wdawać w całą historię i patrzeć, jak wytrzeszczają oczy i dostają gęsiej skórki. Mówią o Ahabie i Jonaszu, a ja czuję, że śmierć taty zmieniła się w rozrywkową opowieść. Kiedy byłam mała, ojciec był dla mnie całym światem, najlepszym przyjacielem i obrońcą. Był niesamowity. Pastor, który własnymi rękami zbudował kaplicę dla swojej maleńkiej parafii. Nie mogłam znieść, gdy ludzie robili z niego bajkową postać, o której opowiada się przyjaciołom i rodzinie przy pizzy czy lodach. A zresztą łatwiej było o tym nie mówić. Gdy ktoś mnie pytał, jak umarł mój ojciec, odpowiadałam krótko: „Na serce”. Zresztą zgodnie z prawdą.
Tego wieczoru, kiedy Andy poszedł na zamkniętą zabawę, wiedziałam, że muszę odwiedzić ojca – a przynajmniej spróbować. Nie zawsze się udawało. Na trzydzieści czy czterdzieści prób zdołałam się z nim skontaktować tylko trzy razy. Przez to te wizyty stały się dla mnie jeszcze ważniejsze. Nigdy nie ustawałam w wysiłkach.
Zadzwoniłam do mamy, żeby ją powiadomić, że zabawę przeniesiono z budynku klubu młodzieżowego Drury Memorial do kościoła, skąd powinna rano odebrać Andy’ego. Potem powiedziałam, że idę do Amber Donnelly, co było bezczelnym kłamstwem. Od miesięcy nie spotykałam się z Amber, choć czasami nadal się razem uczyłyśmy. Spotkania z Amber wymagały wysłuchiwania nieustannego monologu o jej chłopaku, Travisie Hardym. „Ja i Travis to, ja i Travis tamto”, aż chciało mi się krzyczeć. Amber chodziła ze mną na kurs przygotowawczy na studia, ale nikt by tego nie poznał, słuchając, jak się wyraża. Ponadto to pozerka, myśli tylko o tym, jak wygląda i z kim chodzi. Aż do tego roku jakoś tego nie zauważałam.
Dlatego zamiast do Amber pojechałam na północny kraniec wyspy, który w ten marcowy dzień w środku tygodnia wyglądał raczej jak kraniec wszechświata. Przez dwadzieścia kilometrów minęły mnie tylko cztery samochody, wszystkie jadące na południe. W niewielu domach paliło się światło. Księżyc w pełni świecił tak mocno, że na drogę przed samochodem padały dziwaczne cienie krzaków i skrzynek pocztowych. Ciągle miałam wrażenie, że widzę jelenia albo psa na jezdni, i nieustannie bez potrzeby hamowałam. Ulżyło mi, kiedy ukazał się rząd chat na plaży.
Sztormy zawsze podmywały tę stronę wyspy i tych sześć chatek wzdłuż ujścia New River było skazanych na zagładę. Między chatkami a ulicą stał kolejny rząd domów, czekających, aż to one znajdą się na skraju morza. Myślałam, że to nastąpi już dawno temu; musieliśmy opuścić nasz dom po huraganie Fran, kiedy miałam siedem lat. Ale przeznaczone do rozbiórki domy nadal stały puste i miałam nadzieję, że tak pozostanie do końca mojego życia.
Nasza malutka chatka na długich odsłoniętych palach była okrągła i lekko przechylona w lewo. Zewnętrzny prysznic i parterowy składzik już się osunęły do morza – podobnie jak szambo. Drewniana oblicówka tak wyblakła na słońcu, że w świetle księżyca wyglądała niczym mrożone szkło. Chatka nosiła nazwę Morski Strażnik, którą nadał jej dziadek Lockwood. Na długo przed moimi urodzinami dziadek wypalił te słowa na desce, którą zawiesił nad drzwiami wejściowymi, ale wiatr zerwał ją parę lat temu i na próżno szukałam jej na plaży.
Kiedy wysiadłam z samochodu, wicher narzucił mi włosy na twarz, a fale huczały jak nieustanny grzmot. Topsail Island była tak wąska, że w domu na Stump Sound ciągle słyszeliśmy morze, ale to było co innego. W stopach czułam wibracje od uderzeń fal o brzeg i wiedziałam, że morze dziś szaleje.
Miałam latarkę, ale nie musiałam jej zapalać, idąc po wąskim drewnianym chodniku między dwoma domkami. Kiedyś dolny schodek naszej chatki dotykał piasku, ale teraz sięgał mi talii. Przytoczyłam betonowy pustak zza słupa i posłużyłam się nim jak stopniem, po którym wspięłam się na ganek. Na długiej desce, którą zabito drzwi, widniał napis: „Do rozbiórki”. Ledwie zdołałam włożyć klucz do zamka. Mama wszystko chomikuje. Ten klucz znalazłam w jej szufladzie dwa lata temu, kiedy po raz pierwszy postanowiłam pojechać do chatki.
Przeszłam pod deską i znalazłam się w salonie. Pod podeszwami sandałów zgrzytał mi piasek.
Znałam wnętrze chatki równie dobrze, jak nasz dom na Stump Sound. Przeszłam przez ciemny salon do kuchni, wymijając nasze stare meble, które nawet dziesięć lat temu były zbyt liche i paskudne, żeby je ratować. Włączyłam latarkę i położyłam ją na blacie, kierując światło na szafkę nad kuchenką. Otworzyłam ją; była pusta, z wyjątkiem plastikowej torebki marihuany, paru jointów i kilku pudełek zapałek. Drżącymi rękami zapaliłam jednego jointa, zaciągając się głęboko. Wstrzymałam oddech, aż poczułam mrowienie na czubku głowy. Bardzo dziś potrzebowałam tego uczucia uwolnienia z ciała.
Otworzyłam tylne drzwi. Uderzył mnie huk fal. Moje długie, zdecydowanie za kędzierzawe włosy chłonęły wilgoć z powietrza jak gąbka. Fruwały dziko, więc w końcu wepchnęłam je pod kołnierz kurtki i wyszłam na wąski ganek. Wracając do domu z chatki, brałam prysznic, tak jak niektórzy moi kumple, kiedy chcieli się pozbyć zapachu skrętów. Wydawało mi się, że mama tylko pociągnie nosem i od razu zgadnie, gdzie byłam. Słusznie czułam się winna, bo do chatki ściągała mnie nie tylko nadzieja na towarzystwo taty. Nie byłam aż tak niewinna.
Usiadłam na krawędzi ganku, dyndając nogami, i spojrzałam na długie igły księżycowego blasku na wodzie. Oparłam łokcie na niższej barierce balustrady. Policzki miałam mokre od słonego wodnego pyłu, a kiedy oblizałam wargi, poczułam smak dzieciństwa.
Znowu zaciągnęłam się jointem, usiłując uspokoić myśli.
Kiedy miałam piętnaście lat, dostałam tymczasowe prawo jazdy, uprawniające mnie do prowadzenia samochodu w obecności dorosłego. Raz naszła mnie dzika chęć, żeby pojechać do chatki. Nie potrafię tego wytłumaczyć, w jednej chwili uczyłam się do egzaminu z historii, w następnej wykradałam się z domu, starając się nie obudzić mamy i Andy’ego. To była zupełnie bezksiężycowa noc i bałam się jak cholera. Ciemno, grudzień, a ja ledwie umiem obracać kierownicą, nie wspominając już o używaniu pedałów gazu i hamulca, ale jakoś mi się udało dotrzeć do chatki. Usiadłam na ganku, drżąc z zimna. Wtedy po raz pierwszy poczułam tatę, tuż obok mnie, unoszącego się z morza na chmurze wilgoci. Obejmował mnie tak mocno, że zrobiło mi się ciepło i musiałam zdjąć sweter. Płakałam ze szczęścia, że czuję go tak blisko. Nie oszalałam. Nie wierzyłam w duchy, przeczucia czy nawet niebo i piekło. Ale wierzyłam, że tata tam jakoś był. Nie potrafię tego wyjaśnić. Po prostu wiedziałam, że to prawda.
Od tego czasu parę razy czułam obecność taty, ale dziś jakoś nie mogłam uspokoić myśli, żeby otworzyć mu drogę. Czytałam w Internecie o nawiązywaniu kontaktu ze zmarłymi. Na każdej stronie znajdowałam inną poradę, ale wszystkie powtarzały, że przedtem koniecznie należy uspokoić umysł. Ja jednak w głowie miałam zamęt, a trawa tym razem go nie ukoiła.
– Tato – szepnęłam na wiatr. – Jesteś mi dziś bardzo potrzebny.
Zacisnęłam powieki i usiłowałam sobie wyobrazić jego ciemne faliste włosy. I uśmiech, z którym zawsze na mnie patrzył.
Potem zaczęłam się zastanawiać, jak powiedzieć mamie, że nie będę wygłaszać mowy pożegnalnej na rozdaniu dyplomów. Spodziewała się tego. Jak zareaguje? Aż do tego semestru uczyłam się najlepiej w klasie. Miałam nadzieję, że się nie przejmie, bo już mnie przyjęto na Uniwersytet Karoliny Północnej w Wilmingtonie. No i zaczęłam myśleć o wyjedzie. Jak mama poradzi sobie z Andym beze mnie?
Jako matka radziła sobie względnie dobrze. Była mądra, a czasem nawet fajna, ale tak strasznie kochała Andy’ego, że go dusiła tą miłością i nawet tego nie zauważała. Mój brat martwił mnie najbardziej. Dziewięćdziesiąt pięć procent czasu poświęcałam na myślenie o nim. Nawet kiedy zastanawiałam się nad czymś innym, nadal tkwił gdzieś w mojej głowie, tak jak świadomość, że jest wiosna, mieszkamy w Karolinie Północnej i jestem kobietą.
Namówiłam mamę, żeby dziś puściła Andy’ego na zamkniętą zabawę. Miał piętnaście lat; musiała dać mu trochę swobody, a poza tym matka Emily pracowała tam jako opiekunka. Miałam nadzieję, że Andy dobrze się bawi i zachowuje normalnie. Nie całkiem łapał zasady dobrego wychowania. Czy planowano tańce? Trudno mi było sobie wyobrazić Andy’ego tańczącego z Emily.
Komórka w moich dżinsach zawibrowała. Spojrzałam na ekranik. Mama. Schowałam telefon do kieszeni. Miałam nadzieję, że mama nie zadzwoni do domu Amber, boby się wydało, że mnie u niej nie ma.
Telefon zadzwonił znowu. To był nasz sygnał – dwa dzwonki z rzędu oznaczały: „To poważna sprawa. Odbierz natychmiast”. Dlatego wstałam i wróciłam do domu. Zamknęłam drzwi, żeby wytłumić szum morza, i wcisnęłam klawisz odbierania.
– Cześć, mamo.
– O Boże, Maggie! – Mama była zdyszana, jakby właśnie wbiegła po schodach. – Kościół się pali!
Skamieniałam.
– Jaki kościół?
– Drury Memorial. Właśnie powiedzieli w telewizji. Pokazali zdjęcia. – Zdusiła szloch. – Zupełnie ginie w płomieniach. Ludzie zostali w środku!
– Nie! – Nagle trawa zaczęła działać. Zakręciło mi się w głowie. Pochyliłam się nad zlewem na wypadek, gdyby mnie zemdliło. Andy! Nie będzie wiedział, co robić.
– Jadę tam – rzuciła mama. Usłyszałam skrzypnięcie drzwiczek samochodu, a potem ich trzaśnięcie. – Jesteś u Amber?
– Jestem… – Zerknęłam na ciemne morze. – Tak.
Tak łatwo okłamywać mamę. Zawsze myślała tylko o Andym, rzadko o mnie. Zgniotłam jointa w zlewie.
– Spotkamy się pod kościołem – dodałam.
– Śpiesz się! – Wyobraziłam sobie, jak przytrzymuje telefon ramieniem i brodą, uruchamiając samochód.
– Zachowaj spokój. Jedź ostrożnie.
– Ty też. Ale śpiesz się!
Już szłam do wyjścia. Zapomniałam o tej desce i rąbnęłam w nią głową. Powietrze uszło mi z płuc ze zduszonym świstem. Pochyliłam się, zeskoczyłam na piasek i pobiegłam drewnianym chodnikiem do mojego volkswagena. Do kościoła miałam daleko. Daleko do mojego braciszka. Było mi strasznie niedobrze. Rozpłakałam się, wkładając kluczyk w stacyjkę. Jeśli coś mu się stanie, to przeze mnie. Zaczęłam się modlić, co robiłam tylko w chwilach rozpaczy. Dobry Boże, pomyślałam, mknąc przez New River Inlet Road, nie pozwól, żeby Andy’emu coś się stało. Niech lepiej stanie się mnie. Jestem kłamczuchą. Jestem niedobrym dzieckiem.
Przejechałam aż do Surf City, powtarzając tę modlitwę w myślach, aż w końcu zobaczyłam dym na niebie. Wtedy zaczęłam się modlić na głos.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI