Premie górskie najwyższej kategorii - Kornhauser Jakub - ebook + książka

Premie górskie najwyższej kategorii ebook

Kornhauser Jakub

3,4

Opis

Premie górskie najwyższej kategorii są znane miłośnikom kolarstwa: to mety najtrudniejszych podjazdów, owiane legendą przełęcze i szczyty, strome zbocza, po których wspinają się najwytrwalsi. Autor zabiera czytelnika na jedyną w swoim rodzaju rowerową wyprawę po premiach górskich na rogatkach Krakowa. Punkty te są usytuowane w najbardziej tajemniczych zakątkach miasta, wśród starych chat i zagajników, między zapomnianymi kapliczkami a ruinami fabryk i magazynów. Skrzypienie starej kolarzówki wyznacza rytm opowieści, łączących baśniową gawędę z przewodnikiem krajoznawczym, eseistyczną swobodę z precyzją kronikarza.

Rowerowe prozy Jakuba Kornhausera są dowodem na to, że świat znad kierownicy typu „baran”, nawet jeśli ledwo zipie pod grubą czapą smogu, okazuje się barwniejszy, niż mogłoby się nam wydawać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 126

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (26 ocen)
6
7
6
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bicyklkrzych

Dobrze spędzony czas

Polecam dla rowerzystów chcących zwiedzić Kraków i jego okolice
00
evicia49a

Całkiem niezła

Załapałam się niedawno na spotkanie z autorem książki,wiec odłożyłam obecną, (dość obszerną lekturę o "najsłynniejszym" gangsterze wszech czasów) i szybciutko sięgnęłam po "Premie górskie najwyższej kategorii" aby troszkę się zapoznać zanim "posłuchałam" w PJM,co ma do powiedzenia pan Jakub..trzy dni później została przeczytana w całości. Pod wrażeniem jestem, że autor w młodym wieku takim poetyckim, trudnym nawet językiem przelał swoje wspomnienia z wyprawy rowerowej, zakątkami Krakowa. Książka może się wydawać trudna ze względu na język i słabą znajomość z mojej strony miasta, a głównie okolic Krakowa..😉 Zapamiętana będzie choć tytuł mi ciągle ucieka...😉
00
JakubJB

Całkiem niezła

Popularność




Fot. Mikołaj Grynberg

Jakub Kornhauser (ur. 1984 w Krakowie)

Poeta, eseista, tłumacz, literaturoznawca, redaktor, pracownik naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego. Opublikował cztery tomy poetyckie, m.in. Drożdżownię (2015), za którą otrzymał Nagrodę im. Wisławy Szymborskiej, i Dziewięć dni w ścianie (2019), a także zbiory esejów Wolność krzepi (2018) i Preteksty, posłowia. Małe kanony literatury światowej (2019). Tłumaczył książki Gherasima Luki, Dumitru Crudu (wraz z Joanną Kornaś-Warwas), Gellu Nauma oraz Miroljuba Todorovicia (wraz z Kingą Siewior). Obecnie pełni funkcję redaktora serii wydawniczych „awangarda/rewizje” (Wydawnictwo UJ), „Rumunia Dzisiaj” (Universitas) i „wunderkamera” (Instytut Mikołowski), współpracuje również z portalem Małopolska To Go, na którego łamach opisuje wyznaczone przez siebie trasy rowerowe.

PREMIE GÓRSKIE

Być jak Fausto Coppi w okolicznościach krakowskich? Ej, puchaczu w portkach, młody paskudziarzu, coś to ledwie od ziemi odrósł, gdzież ci do legend włoskiego peletonu, wycieniowanych cyklistów z dętkami przewieszonymi przez ramiona, przez szyje, do tych wąsatych amantów naciskających na pedały z gracją baletmistrzów, gdzież do słynnych uciekinierów i górali żylastych, czasowców, którzy składają się na kierownicy niczym scyzoryki, bo o sprinterach napompowanych adrenaliną finiszowych metrów nie ma co nawet wspominać, marzenia o wspinaczkach na niebosiężne przełęcze Stelvio i Pordoi to sobie włóż między bajki, wszak w stołecznej królewskiej krwi od małego rozpuszcza ci się trucizna niecki, kotlinność wszechogarniająca i nikłe wspomnienia cielesnych ekstaz na podjazdach beskidzkich, orawskich, podhalańskich, gdzie wymiękali ze zgrzytem, z kwikiem puchli najwytrwalsi, a tyś mknął pod górę jak ten yeti na jednośladzie, jak lamparciątko z włochatymi łapkami na owijkach, tyś nie musiał ciągnąć z bidonu witaminowej zupki w drodze na Koskową Górę i pod Ząb, tyś płynął jak ten Phelps pośród manatów, pośród narwali i fok, by na górze odetchnąć wolnością, która napełnia pierś rozrzedzonym powietrzem, podczas gdy inni mogli co najwyżej oddychać rękawami swych poliestrowych wdzianek, walcząc z mięśniami palącymi gorzej od trzustki Smoka Wawelskiego.

Ech, koniu gamoniu z Krakowa rodem, i tyś w Krakowie chciał zostać, po Krakowie rowerem śmigać, po Krakowie, który leniwą płaszczką klapnął w wiślanej dolinie, Krakowie, który halibucio jest płaski, płaski flądrowato i nudny jak mops, Krakowie, z którego boki zrywają wszystkie te miasteczka górskiego charakteru, mieściny nieledwie, ale ze stromiznami na schwał, z deniwelacją ludowi nizinnemu sen spędzającą z powiek, z serpentynami rozrastającymi się niczym macki kapitalizmu? Na BMX-ie, podstawówkowym upominku, który podstępnie wyorał ci w skroni bruzdę na wieki, rzucając się na ciebie z zębatkami na stacji kolejowej Brzesko Okocim? E, duby smalone, panie, androny i dziecinada, nawet ten komunijny romet czerwony, co ci go wykradli z piwnicy wąsaci sprzedawcy dywanów, cichaczem wymietli, gdyś zupkę chlipał dobrodusznie, nie był rowerem par excellence, co najwyżej jakąś nędzną atrapą rowerowości, którą usunęły w niepamięć dopiero kolejne pojazdy, colnago włoski z piastami ozdobnymi, giant tajwański skrzypiący wniebogłosy, imperialistyczny GT zalecający się błyskiem amerykańskich szpryszek, no, bez pucu, dopiero te sprzęciory uświadomiły ci, dzielny absolwencie sportowej podstawówki na Olszy, że to wcale nie pływanie stylem grzbietowym, nie unihokejowe robinsonady, a nawet nie król sportów wszelakich, curling dech zapierający, staną się twym przeznaczeniem, że nie one pieczęcią odcisną się na śródmózgowiu, tylko kolarstwo, bracie, kolarstwo, ot co, szarpanina z wiatrem, deszczem i asfaltową mazią wciskającą ci się do gardła w upalne popołudnia.

Patrzysz teraz na zdjęcia z tamtego wieku, który dawno odszedł w zapomnienie, wieku pozbawionego szczęścia karbonowych ram i hamulców tarczowych, na welozdjęcia z wycieczek z tatusiem i jego legendarną białą damką z Indii, o dzwonku grawerowanym, z tychże eskapad inicjacyjnych po zakamarkach Krakowszczyzny, eskapad, które rozwarły ci oczęta, ancymonku: oto między jednym a drugim biegiem, między dużą a małą koronką, twój przez całe lata szczenięce wsysany mit metropolitalnego nudziarstwa geologicznego, owa kultem obrosła płaskowyżowość dumnej eksstolicy, wszystko to pryska w milisekundzie. Ewaporuje, powiedziałbyś, do imentu. Krakowskie wzgórza, wyłaniające się zza mgieł niepewności niczym miejscowi kuzyni diabelskich przełęczy Stelvio i Pordoi, krakowskie premie górskie najwyższej kategorii, z impetem tracą swą oksymoroniczną naturę, stają przed tobą pękate jak tułowia brontozaurów, nagle wyrastają jak monstrualne grzyby z kiełkami lasów. Nie jest źle, przypominasz sobie dziarskie śmigania z tatusiem, rowerowe inicjacje za pacholęcia, i wszystko znów jest jak dawniej, znów wraca do miar właściwych, znów podnosi poziom krakauerstwa o paręnaście metrów z okładem.

Tatuś, tata! On ci to, gdyś Krakowem gardził jak paprykarzem zjełczałym, pokazał wygniecioną płachtę z planem miasta i wykrzyknął tryumfalnie: bądź miasto twoje, jako u siebie, tak i na dzielni. Niechaj żadna ulica nie będzie ci obca, żaden plac – nieznany, niech park najwątlejszy nie śmie skrywać przed tobą krzty tajemnicy! Taksówkarza rowerowego los niech będzie ci bliski, sieć tras i połączeń w głowinie zbuduj, baczenie miej na pokątne gościńce i dukty ledwo wiążące koniec z końcem, po mieście, z którym łączy cię pępowina alej i zaułków, jeźdź bez strachu, penetruj najdziksze ostępy administracyjnej pieczęci powiatu grodzkiego, i tylko pamiętaj, chłopaku: tam, gdzie wyniuchasz choćby pół ścianki stromej, a, dajmy na to, nawet ćwierć garbu pnącego się pod niebiosa, tam forsuj te wzniesienia cyklicznie, tam gramol się bez chwili zastanowienia, nogami młócąc, jakbyś kapustę kisił w bece, a szczęście odnajdziesz i życia sens!

No i kornieś posłuchał głosu tatusia, bo co, tatusia niby nie posłuchasz, mamusi, co tatusia wsparła była w tych poradach mądrych a aktywizujących ciałko młodziaka? Nic to, kochasiu, przyszło ci zatem życie spędzić krakowskie na jeździe w poszukiwaniu granic miasta. A gdyś już w licealnych czasach przełomu wieków ów rekonesans miał za sobą i gdyś zakreślił sobie terytorium aktywności wszelakich, gdyś obadał, co powoli, co szybko, co na małej tarczy, co na większej, co, panie, na szosowych oponach, a co na crossowych, toś wziął szturmem te uliczki nachylone, te odstające od płaszczkowej normy nadwiślańskiego grodu zakrętasy, te z asfaltu wysprzedające się drożyny, które całe tygodnie spędzają na wiciu się na pagóry niedostępne, gdzie nieomal sam Zeus rezyduje gromowładny. Oj, to żeś się najeździł, Jasiu Wędrowniczku, żachnąłby się ten Zeus, bóg dróg i nóg, gdyby śledził twoje welocypedowe poczynania wczoraj, dziś i na wieki, gdyby wiedzę posiadał niczym przewodniczący komisji, jakieś przełączki czy inne siodełka zdobył jednym ze swych wozów mocą ud i łydek napędzanych. Toś poznał ten krakowskich rubieży splin jeszcze u schyłku stulecia, zanim dorosłość wzięła cię w studenckie obroty, toś obracał korbą w krakoznawczym galopie, a kiedyś już poznał tych ustroni dziewiczych najtajniejsze wdzięki, toś wracał tam raz po raz z przekonaniem z kwartału na kwartał rosnącym, że oto twa karma, oto twój los.

Do tej pory nic innego chętniej nie robisz, kręcisz z sentymentem u bagażnika ku tym łąk zielonych wyżynom, ku tamtym pól umajonych zboczom, za nic mając tygodnia pracy obostrzenia, wszak i to praca, praca pamięci i obserwacji, muskułów naprężonych i wyostrzonych oczu. Na Siarczaną Górę się wybierasz i do Rajska górzystego, startując z Piasków Wielkich, gdzie przy ulicy Kanarkowej stoi zielony drewniany dom, co pod bluszczem konsekwentnie znika, rozpływa się w zieloności, taki jego wybór, a wyborem twoim odwiedzać go równie konsekwentnie, rozmyślając nad cechem wędliniarzy i rzeźników, co niegdyś upatrzyli sobie tereny przy Kijankach i Gwarnej na interesów siedzibę. A wcześniej jeszcze, bo i wcześniej masz czas, to i na Kliniec zaglądniesz, gdzie ulicowość umowna jest raczej, domeczki z belek błękitnych malutkie jak te dla lalek, a każdy kolejny mniejszy jeszcze od poprzedniego i zwijający się w kłębek, i ziewający jak kot przeciągle, i zapadający w sen zimowy nad strumykiem cichszym od wody.

Ale wiesz dobrze, że to rozgrzewka dopiero, podjazdy lekkie jak beza, uśmiech budzące w twej kolarzówki biegach, bo prawdziwa wspinaczka zaczyna się na ulicy Do Luboni, za cmentarzem na Piaskach, tam gdzie dzierzby urządziły sobie spiżarnię z gryzoniami, nabiwszy od niechcenia ich włochate truchełka na kolce sterczące z krzaków, tak by te mogły się wdzięczyć wszem wobec, a w pierwszej kolejności zalecać się wiecznie czczym ptasim żołądkom, no i przy okazji zdobić wspaniałe okoliczności przyrody, bo ni stąd, ni zowąd znalazłeś się już na malowniczej ulicy Szczawnickiej, która sinusoidalnym kaprysem, duszyczką całkiem rollercoasterową, skacze to w górę, to w dół, by smugą wąskiego wspomnienia po asfalcie, między zagajnikami i domkami, które zapomniały, po co stoją na tym stoczysku wrogim niczym ściana Rupal na Nanga Parbat, wznieść się straszliwym podejściem do Rajska, gdzie pod szkołą wita cię Pan Jezus posągowy, wynajmujący kwaterę do spółki ze świętym Walantym w udrapowanej szatce, tak jest, Walantym, z przyczyny drobnego strajku samogłosek legitymującym się imieniem ociupinkę niestereotypowym. Kraków to jeszcze, choć więzi słabną z każdym metrem, ale takie Krakowy to wolisz, Krakowy oddalone, spokojne, zamazujące swą przynależność do przestrzeni spod znaku konika zwierzynieckiego.

Ha, górę pokonałeś sztywnawą, ciało wciąż drży w serotoninowej ekstazie, to i na premię liczysz, choćby trzeciej, czwartej kategorii może. Mówisz – masz, panorama, jak się mawia, niezmącona, z Drogi Rokadowej, spod starego fortu, Kraków otwiera ci się na wszystkie strony deweloperskiego świata, od eleganckich superbrył kościoła na Bielanach po hity architektury współczesnej przyobleczone w kształty nowohucko-metalurgicznego kolosa. No i ten pejzaż tuż zza zakręconej baranim rogiem kierownicy, te widoki, te wąwozy i trawersy, aleje kasztanowców pełne i drożynki wiewiórcze, wspomnienia cię gonią tędy z pacholęctwa, duszy odkrywcy okruszki, na mapie odfajkowywanie: tu byłem, tu też byłem, tu jadę jutro, tu pojutrze, dobranoc, cześć pieśni.

Teraz jużeś na dwa metry wyrósł i ciało chudzielca łacnie kombinuje się z cienkim jak komar dziadkiem szosowych rowerów, z którym za pan brat przemierzasz sobie okolice Siarczanej Góry, zjeżdżasz ulicą Kuryłowicza, bacząc przez ramię jedno i przez drugie ramię, czy aby nie wychyną z trawska relikty szybów niegdysiejszych, długaśnymi szyjami siarkę czerpiących od stuleci, najwięcej i najlepiej, ku zazdrosnym spojrzeniom możnych Europejczyków, ale i ku radości okolicznych mieszkańców, którzy arendowali swe ziemie, nie dziwota więc, że chyłkiem stworzono tu, na dole, w Swoszowicach, gdzieś się przeniósł teraz z bicyklem, krakowski zdrój, z siarczaną wodą, parkiem co się zowie, kąpiele urządzono, sanatorium uszykowano lilipucie, domy wyrychtowano schludne w widłach ulic Moczydło, Szybisko i Topiarnia, a przy Lusińskiej zadbano o piękne dęby i buki, gdzie rozsiadły się dzięcioły zielone i zielonosiwe.

Patrz pan, i to Kraków wszystko, dziesięć kilometrów od straganów kwiaciarskich na Rynku, a nikt tu za gołębiami nie tęskni ani za fontanną z demobilu, tu się przyroda ma zdrowiej jakoś, oddycha się swobodniej, jakoś się nie pamięta o morderczym benzo[a]pirenie i jego zmutowanych koleżkach. Ale przecież równie ci dobrze na innych wybrzuszeniach krakowskich peryferii, po drugiej stronie mapy, za stalowymi włościami imć Lakshmiego Mittala i jego nowej Nowej Huty, gdzie życie się rozrzedza, rozszczelnia, rozbraja i niknie w mgiełce wiejskości sielskiej, daje ci tę odrobinę jaskółczych kwileń, buczeń trzmielich i zapachów ziołowych tak intensywnych, że nawet ty, ucieleśnienie ideału beznosego człowieka przyszłości z opowiadań Itala Calvina, w okolicach Górki Kościelnickiej, na ulicy Podbiałowej, przy kościółku drewnianym i cmentarzu na zboczu pagórka, w morzu zbożowych łanów, z wąwozem, w którym świątki na pieńkach pilnują poletka metalowych krzyży, wjeżdżasz sobie ziołowo-zalesionym parowem niczym do jakiego aromatycznego opactwa w dębowym lesie, czujesz, że wracają do ciebie ulubione chwile, podobnie jak na łuczanowickim wzniesieniu, gdzie na premii górskiej przy ulicy Orłowskiego inny cmentarzyk, ariański, z kurhanem i widokiem na Beskidy, gdzie maki, osty, osy, sarny i obrusy w biało-czerwoną kratkę, herbata z termosu i wafelki orzechowe, gdzie się siedzi i rower aż skrzypieć zaczyna z zachwytu, a może raczej byłby już rad wrócić na trasę, jak to krążowniki szos mają w zwyczaju.

Albo też w innym kątku królewskiego imperium ukrywać się ważysz wraz z rowerem dyszącym i kaszlącym posępnie podczas wspinaczki ulicami Zolla i Pronia, a dalej paroma przecinkami leśnymi, na wzgórzu mianowicie kaimskim, pod obeliskiem z herbem Habsburgów w roli głównej, gdzie wygrzewasz się w milczącym towarzystwie jaszczurek ciepłolubnych, energicznych piesiów, co szturmem biorą pagór, by na szczycie zastygnąć niczym wilczyce kapitolińskie, a może raczej mężny Dżok, który psom krakowskim stróżem aniołem i guru, zastygnąć i wbić wzrok w popołudniowe niebo. I niby się ten Kraków kończy na górze, niby już wielickiej ziemi się spłachcie zielenią, żółcą i brązowią, a ty wciąż nie porzucasz karty pobytu w tym przeklętym mieście, wciąż śledzą cię kominy Łęgu i wszystkie odmiany pastelozy. Nawet klimaty pobliskiej drożdżowni, kładki nad stacją Kraków Bieżanów w kilometrach liczonej, osiedla Złocień z chaszczy powołanego do życia, ulicy Potrzask, na której schronił się nie tak dawno ów ciekawski łoś, co wyściubił nozdrza z Puszczy Niepołomickiej i żal mu było wracać, a strażacy w sile dwudziestu chłopa nie umieli go znaleźć w kępie rachitycznych drzewek, nic tu nie zmienią, nie zetrą, nie zgonią, nie zmącą słów tatusia ani wspomnień o jaśku, który amortyzował atrakcje twardego siodełka w damce z Indii.

Nawet te wszystkie zakątki opuszczone, acz jędrne, odległe, acz swojskie, nie są w stanie wymazać z ciebie choćby cząsteczki ojczystej ziemi, do którejś od dziecięcia przyczepiony startym bieżnikiem roweru, co najlepsze lata oddaje tobie i Krakowowi, Krakowowi i tobie, w szaleńczym tańcu obwożąc was nawzajem po rogatkach tej waszości, po ogródkach działkowych w drodze z Mydlnik na Pasternik, po witkowickich serpentynach między doliną Bibiczanki a Górką Narodową, no i w pionowo pnącej się trasie do sławetnego przystanku Sidzina Las, ostatniego przyczółku władzy prezydenta, który ulicę Żyzną wysyła na przeszpiegi, by pogubić zuchwalców w typie Fausta Coppiego, co jak ty pożerają niknące zasieki jednym dotknięciem manetki, suną po urodzajnych krańcach, po ustroniach granicznych, patrząc z góry na rozrastający się twór jak z korporacyjnego pudła wycięty, nawet jeśli tą górą nie jest Marmolada, lecz zwyczajne Grodzisko, sterczące jak guz grubiutki, kosmaty nad perłą w cekańskiej koronie, gdzie na kolarzówce przyjechało ci żyć.

MAPA I TERYTORIUM

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
PREMIE GÓRSKIE NAJWYŻSZEJ KATEGORII
MAPA I TERYTORIUM
KAWA I WUZETKA SĄ OBOWIĄZKOWE DLA KAŻDEGO
SPOZA DRZEW GĘSTWY GORYL KOSMATY
CZY PANI MARTAJEST GRZECHU WARTA?
APRIL SKIES
WAVE OF MUTILATION
PARĘ OSÓB, MAŁY CZAS
POD MOCNYM ANIOŁEM
ICH BIN IMMER TRAURIG, WENN ICH GLÜCKLICH BIN!
PERMANENT VACATION
NINE MILLION RAINY DAYS

Redakcja: Maciej Robert, Olga Czernikow

Korekta: Eliza Perkowska, Anna Gądek

Projekt okładki i układu typograficznego: Mimi Wasilewska

Copyright for the text and photographs © by Jakub Kornhauser, 2020

Copyright © by Książkowe Klimaty, 2020

ISBN 978-83-66505-11-7

Książkowe Klimaty

www.ksiazkoweklimaty.pl

Redakcja: [email protected]

Promocja: [email protected]

Sprzedaż: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek