PRL Kartki z kalendarza - Sławomir Koper - ebook + audiobook + książka

PRL Kartki z kalendarza ebook

Sławomir Koper

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

PRL Kartki z kalendarza

Sławomir Koper

Subiektywny wybór prasowych felietonów Sławomira Kopra pisanych w latach 2013–2023. Przyporządkowując do konkretnych dat dziennych rozmaite wydarzenia z epoki PRL-u – a przede wszystkim związane z nimi anegdoty, fakty i plotki – najpoczytniejszy współczesny autor historyczny odsłania przed czytelnikami zaskakujący i wcale nie szary świat obyczajów Polski Ludowej. Z każdą kartką zerwaną z kalendarza bliżej poznajemy ówczesnych polityków i celebrytów, wraz z ich zawodowymi i osobistymi perypetiami, okoliczności powstania kultowych filmów i piosenek, a także realia i absurdy tamtej epoki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 259

Oceny
4,5 (44 oceny)
27
14
1
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Hedgetrader47

Dobrze spędzony czas

polecam dla osób po 40 , czyli takich którzy pamiętają chociaż część tamtego okresu
00
jupan

Nie oderwiesz się od lektury

Dla mojego pokolenia 60+ wspomnienie młodości, dla dzieci 40+ uzupełnienie uwielbianych przez nie filmów Barei, dla wnuków 10+ kompletna egzotyka i prehistoria. Z utęsknieniem czekam na kolejne pozycje.
00
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Krótko, zwieźle, historie mniej lub bardziej znane, czytało się przyjemnie
00
fryzuryn

Nie oderwiesz się od lektury

dobra pozycja
00
DarekMBP

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze ciekawie napisane i świetnie przeczytane. Choć często występują powtórzenia z innych książek auta, to warto.
00

Popularność




Od autora

Ni­gdy nie ukry­wa­łem, że pisa­nie wstę­pów nie należy do moich ulu­bio­nych zajęć. Szcze­gól­nie w przy­padku, gdy cho­dzi o książki nie­ty­powe, wykra­cza­jące poza ramy mojej stan­dar­do­wej twór­czo­ści. A wła­śnie taka jest niniej­sza pozy­cja – składa się bowiem z felie­to­nów doty­czą­cych Pol­ski Ludo­wej. Pisa­łem je przez ostat­nie 10 lat i z powodu przy­ję­tej kon­wen­cji poszcze­gólne tek­sty nie prze­kra­czają 2,6 tys. zna­ków. Począt­kowo ogra­ni­czona obję­tość sta­no­wiła dla mnie ogromne wyzwa­nie, ale z cza­sem nawet polu­bi­łem tę formę. Wyma­gała bowiem bar­dzo skon­den­so­wa­nego tek­stu, gdzie nie tylko nie mogły się poja­wić zbędne słowo czy lite­racki ozdob­nik, ale nawet dodat­kowy znak inter­punk­cyjny. Nie były to jed­nak tek­sty suche czy lako­niczne, musiały speł­niać wymogi formy lite­rackiej z obo­wiąz­kową puentą na zakoń­cze­nie.

Pod­sta­wową zasadą, jaką przy­ją­łem, było zwią­za­nie felie­tonu z kon­kretną datą dzienną. W ten spo­sób powstał rodzaj kalen­da­rium, które nieco przy­po­mina słynne w cza­sach Pol­ski Ludo­wej zdzie­raki, czyli kalen­da­rze z codzien­nie zry­wa­nymi kart­kami. Tam bowiem obok pod­sta­wo­wych wia­do­mo­ści na rewer­sie dru­ko­wano także infor­ma­cje róż­nego rodzaju: kul­tu­ralne, histo­ryczne lub kuli­narne. A cza­sami zwy­kłe aneg­doty (oczy­wi­ście na bez­pieczne tematy, gdyż w tam­tej epoce żarty poli­tyczne sta­no­wiły tabu).

Moje felie­tony także z natury omi­jają poli­tykę, gdyż ni­gdy spe­cjal­nie się nią nie inte­re­so­wa­łem. Zawsze bar­dziej pocią­gali mnie ludzie, a szcze­gól­nie doty­czące ich życia cie­ka­wostki i aneg­doty. Chcia­łem zatem stwo­rzyć rodzaj kalen­da­rza histo­rycz­nego uka­zu­ją­cego naj­róż­niej­sze aspekty życia PRL-u – zarówno te mało zna­czące, jak i bar­dziej poważne. Daleki jestem też od depre­cjo­no­wa­nia tam­tej epoki, tym bar­dziej że dosko­nale ją pamię­tam. Osta­tecz­nie gdy nad Wisłą zawa­lił się komu­nizm, mia­łem już 26 lat i stu­dio­wa­łem na Wydziale Histo­rycz­nym Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego. Przy­znaję – było wpraw­dzie szaro i bied­nie, ale nawet sza­rość ma różne odcie­nie (cho­ciaż z biedą muszę się zgo­dzić). Mimo to było też jed­nak dość wesoło (szcze­gól­nie na stu­diach), gdyż Pola­kom nawet w naj­trud­niej­szych cza­sach ni­gdy nie bra­ko­wało humoru. A słynna pol­ska zarad­ność zawsze była w cenie, nawet jeżeli czę­sto wyma­gało to od roda­ków wiel­kich poświę­ceń.

Daleki jestem jed­nak od mito­lo­gi­zo­wa­nia Pol­ski Ludo­wej, cho­ciaż w ostat­nich latach można zaob­ser­wo­wać coraz więk­szą modę na tamte czasy. Z jed­nej strony docho­dzi do głosu nostal­gia tych, któ­rzy prze­ży­wali wów­czas swoją mło­dość, a z dru­giej – zain­te­re­so­wa­nie mło­dego poko­le­nia zna­ją­cego ówcze­sne realia nie­mal wyłącz­nie z fil­mów Sta­ni­sława Barei. Sta­ram się zaj­mo­wać pozy­cję pośred­nią – nie potę­piam total­nie wszyst­kiego jak niektó­rzy orto­dok­syjni histo­rycy i publi­cy­ści, ale też nie uwa­żam, że była to epoka pełna szczę­ścia, kom­fortu i sło­dy­czy. Prawda jak zwy­kle leży pośrodku. Prze­cież nie można zaprze­czyć, że takiej eks­plo­zji talen­tów z dzie­dziny kul­tury czy nauki nie było ni­gdy w dzie­jach naszego kraju. Do tego docho­dzą jesz­cze suk­cesy spor­tow­ców z pił­ka­rzami na czele, o któ­rych nasi współ­cze­śni kopa­cze mogą tylko poma­rzyć.

Zauwa­żam jed­nak, że w ogól­nej wie­dzy o tam­tych latach zda­rzają się coraz więk­sze luki, szcze­gól­nie w kwe­stii chro­no­lo­gii i usys­te­ma­ty­zo­wa­nia fak­tów – i wła­śnie temu ma słu­żyć niniej­sza książka. Jako histo­ryk ni­gdy nie przy­wią­zy­wa­łem więk­szej wagi do dat, jed­nak cza­sami warto o nich pamię­tać, a poza tym wła­śnie daty sta­no­wią klucz do kon­struk­cji mojego subiek­tyw­nego kalen­da­rium. Każda jego kartka – tak jak w zdzie­raku – nie­sie ze sobą fascy­nu­jącą opo­wieść o cza­sach PRL-u.

Sła­wo­mir Koper

1 stycznia 1960 roku. Biskupin i propaganda

Gdy na początku lat 70. powstała Pol­sko-Nie­miecka Komi­sja Pod­ręcz­ni­kowa mająca uzgod­nić wza­jemne sta­no­wi­sko w spra­wie nauki histo­rii i geo­gra­fii w PRL-u oraz RFN-ie, oka­zało się, że to nie wyda­rze­nia z histo­rii naj­now­szej sta­no­wią naj­więk­szy pro­blem. Ogromne emo­cje wzbu­dziła także kwe­stia oceny dzia­łal­no­ści zakonu krzy­żac­kiego w Pru­sach. Niemcy pod­no­sili sprawę jego misji cywi­li­za­cyj­nej, nato­miast dla Pola­ków Krzy­żacy zawsze sta­no­wili awan­gardę bru­tal­nej eks­pan­sji ger­mań­skiej na wschód. Niemcy uwa­żali, że pod Grun­wal­dem zwy­cię­żyła pół­po­gań­ska armia wschod­niego bar­ba­rzyńcy Jagiełły, nato­miast dla Pola­ków był to spra­wiedliwy triumf nad ger­mań­ską butą. Inna sprawa, że histo­rycy litew­scy do dzi­siaj uwa­żają za wła­ści­wego trium­fa­tora spod Grun­waldu księ­cia Witolda, nato­miast w histo­rio­gra­fii radziec­kiej i rosyj­skiej można zna­leźć infor­ma­cje, że bitwę wygrały pułki smo­leń­skie…

Nie tylko wyda­rze­nia histo­ryczne wzbu­dzały (i wzbu­dzają do dzi­siaj) liczne spory. Jak wia­domo, odkry­cia arche­olo­giczne można róż­nie inter­pre­to­wać i wyko­rzy­stać do doraź­nych celów poli­tycz­nych. Dosko­na­łym przy­kła­dem takich dzia­łań jest sprawa osady w Bisku­pi­nie, któ­rej pozo­sta­ło­ści odkrył 31 sierp­nia 1933 roku miej­scowy nauczy­ciel Walenty Szwaj­cer. Arche­olo­dzy zali­czyli zna­le­zi­sko do kul­tury łużyc­kiej, która swoją nazwę zawdzię­cza odkry­ciom doko­na­nym we wschod­nich lan­dach Nie­miec. Pozo­sta­ło­ści w Bisku­pi­nie są jed­nak naj­le­piej zacho­wa­nym obiek­tem tego rodzaju, gdyż szczątki przez 2,5 tysiąca lat pozo­sta­wały w bagni­sku, co dosko­nale zakon­ser­wo­wało drew­niane budowle.

Pol­scy naukowcy nie­zwłocz­nie uznali, że mają do czy­nie­nia z pra­sło­wiań­ską osadą, co oczy­wi­ście zakwe­stio­no­wali bada­cze nie­mieccy. Pod­czas II wojny świa­to­wej usi­ło­wano zna­leźć potwier­dze­nie na pra­ger­mań­skie pocho­dze­nie osady – ale bez skutku. W cza­sach PRL-u pol­skie wła­dze gło­siły tezę o sło­wiań­skim pocho­dze­niu Bisku­pina, co potwier­dzał też Paweł Jasie­nica w swo­jej zna­ko­mi­tej Pol­sce Pia­stów (pierw­sze wyda­nie 1 stycz­nia 1960 roku). Miało to dowo­dzić, że Sło­wia­nie żyli na naszych zie­miach prak­tycz­nie od zawsze i wszel­kie nie­miec­kie pre­ten­sje nie mają racji bytu. Nie było ważne, że Sło­wia­nie tak naprawdę poja­wili się w Euro­pie Środ­ko­wej dopiero w VI wieku, a osada w Bisku­pi­nie powstała ponad tysiąc lat wcze­śniej.

Dzi­siaj emo­cje nieco opa­dły, a bada­cze wolą ostroż­nie twier­dzić, że osadę zbu­do­wał lud nie­wia­do­mego pocho­dze­nia. Potęga mitu i pro­pa­gandy jest jed­nak ogromna – dla nie­mal każ­dego Polaka Bisku­pin to osie­dle pra­sło­wiań­skie…

1 stycznia 1967 roku. Ostre tempo Elżbiety Czyżewskiej

Z per­spek­tywy lat trudno wręcz uwie­rzyć, jak wielką gwiazdą była w poło­wie lat 60. Elż­bieta Czy­żew­ska. Zda­rzyło się, że w ciągu trzech lat zagrała w 10 (!) fil­mach, a do tego docho­dziło jesz­cze 18 (!) spek­ta­kli tele­wi­zyj­nych. Miarą jej popu­lar­no­ści było popro­wa­dze­nie sopoc­kiego festi­walu w 1964 roku.

Publicz­ność uwiel­biała panią Elż­bietę, a ona dawała z sie­bie wszystko. W Domu bez okien zagrała akro­batkę, przy czym więk­szość scen na tra­pe­zie wyko­nała oso­bi­ście, budząc prze­ra­że­nie u kole­gów z planu. Męską część widowni ocza­ro­wała w kome­dii Giu­seppe w War­sza­wie, gdzie wcie­liła się w rolę zwa­rio­wa­nej (ale nie­zwy­kle sek­sow­nej) dzia­łaczki pod­zie­mia. Part­ne­ro­wał jej Zby­szek Cybul­ski, a samą Czy­żew­ską nie­ba­wem zaczęto uwa­żać za jego żeń­ski odpo­wied­nik.

„Mówiło się, że Czy­żew­ska to taki Cybul­ski w spód­nicy – wspo­mi­nał Wła­dy­sław Kowal­ski. – Ona nie miała takiej roli jak Zby­szek w Popiele i dia­men­cie, ale w życiu była jego kalką – to samo ostre tempo. Przyj­mo­wała każdą pro­po­zy­cję, kie­row­nicy pro­duk­cji ją sobie rano spod domu wyry­wali, do któ­rego poje­dzie. »To może do mnie, to może do mnie!« – wołali”1.

Naj­więk­sze uzna­nie przy­nio­sły jej prze­boje tam­tych lat. Zagrała w Ręko­pi­sie zna­le­zio­nym w Sara­gos­sie, Godzi­nie pąso­wej róży, Żonie dla Austra­lij­czyka. Docho­dziło do tego, że obsadę filmu zaczy­nano wła­śnie od niej, cho­ciaż począt­kowo reży­se­rzy uty­ski­wali, że zbyt czę­sto poja­wia się na ekra­nie. Jed­nak w końcu oka­zy­wało się, że bez udziału Czy­żew­skiej nie spo­sób nakrę­cić kaso­wego obrazu.

Nie stwa­rzało jej róż­nicy, czy gra w fil­mie histo­rycz­nym, czy współ­cze­snym, w dra­ma­cie czy kome­dii. Jeden z wcze­snych fil­mów Sta­ni­sława Barei Mał­żeń­stwo z roz­sądku (pre­miera 1 stycz­nia 1967 roku) można dzi­siaj oglą­dać tylko dla­tego, że Czy­żew­ska tam gra, śpiewa i tań­czy.

Nie­stety, po wyj­ściu za mąż za ame­ry­kań­skiego dzien­ni­ka­rza Davida Hal­ber­stama i wyemi­gro­wa­niu do Sta­nów Zjed­no­czo­nych jej kariera zała­mała się. Cho­ciaż bie­gle poznała angiel­ski, to ni­gdy nie pozbyła się fatal­nego akcentu, a jej wymowę przy­rów­ny­wano do „tar­cia paznok­ciem o szybę”. W efek­cie za oce­anem grała spo­ra­dycz­nie, nie powio­dły się także jej próby powrotu na kra­jowe podwórko.

Aktorka jed­nak nie pod­da­wała się i do końca życia pró­bo­wała zro­bić karierę w USA. W jej słow­niku hasło „klę­ska” w ogóle nie ist­niało – nie zamie­rzała rezy­gno­wać ze swo­jego zawodu. Gdy zmarła w czerwcu 2010 roku, na jej pogrzeb na Powąz­kach Woj­sko­wych nie przy­szło zbyt wiele osób. Ode­szła tak, jak żyła – igno­ro­wana przez ludzi, któ­rzy wiele jej zawdzię­czali. Wielka postać naszego kina, wybitna oso­bo­wość, kobieta, która do końca pozo­stała sobie wierna.

2 stycznia 1957 roku. Początki „Polityki” i pech Mieczysława F. Rakowskiego

Mie­czy­sław Rakow­ski zapi­sał się w dzie­jach Pol­ski jako czło­wiek, który zakoń­czył histo­rię komu­ni­zmu nad Wisłą. To wła­śnie on na ostat­nim zjeź­dzie par­tii wypo­wie­dział słynne słowa: „Sztan­dar PZPR wypro­wa­dzić”. Towa­rzysz Mie­czy­sław oka­zał się nie tylko ostat­nim, lecz rów­nież naj­kró­cej spra­wu­ją­cym funk­cję pierw­szym sekre­ta­rzem KC PZPR.

Tygo­dnik „Poli­tyka” słusz­nie ucho­dził za naj­waż­niej­sze cza­so­pi­smo epoki PRL-u. Wpraw­dzie ofi­cjal­nie popie­rano linię PZPR, ale z odcie­niem pole­miki. Bywały też sytu­acje, gdy pismo prze­cho­dziło do nie­mal jaw­nej opo­zy­cji, co redak­cji gro­ziło nie­obli­czal­nymi kon­se­kwen­cjami. Jego dzien­ni­ka­rze potra­fili zacho­wać się z god­no­ścią nawet w naj­trud­niej­szych chwi­lach PRL-u – nie przy­łą­czyli się do anty­se­mic­kiej kam­pa­nii w 1968 roku.

Decy­zję o powsta­niu tygo­dnika pod­jęto 2 stycz­nia 1957 roku. Począt­kowo na jego czele stał Ste­fan Żół­kiew­ski, ale szybko dodano mu komi­sa­rza w oso­bie Mie­czy­sława Rakow­skiego, który nie­ba­wem został redak­to­rem naczel­nym. Utrzy­mał się na sta­no­wi­sku przez ponad ćwierć wieku, co nazy­wano erą MFR. Tak bowiem jej szef uwiel­biał się pod­pi­sy­wać, czy­tel­nie nawią­zu­jąc do zachod­nich wzor­ców.

Rakow­ski oka­zał się zresztą zna­ko­mi­tym redak­to­rem naczel­nym, sta­ran­nie dobrał zespół redak­cyjny i spe­cjal­nie nie inge­ro­wał w jego pracę. Wpraw­dzie oso­bi­ście pisy­wał tek­sty gor­szej jako­ści, ale nie wpły­wało to na jakość tygo­dnika.

MFR przez dłu­gie lata łączył dwie postawy: wier­nego apa­rat­czyka i dzien­ni­ka­rza zespołu redak­cyj­nego. Ste­fan Kisie­lew­ski uwa­żał go wpraw­dzie za „franta” i „miglanca”, ale przy­zna­wał, że był on „ostat­nim komu­ni­stą nie­ty­po­wym”. Cza­sami zresztą zarzuty wobec Rakow­skiego były zwy­czaj­nymi pomó­wie­niami, jak w przy­padku genezy imie­nia jego pier­wo­rod­nego syna. Opo­wia­dano, że nadał imię chłopcu na cześć Lenina, pod­czas gdy żona Rakow­skiego, skrzy­paczka Wanda Wił­ko­mir­ska, wyja­śniała, iż cho­dziło o pia­ni­stę Wło­dzi­mie­rza Horo­witza.

„Kie­dyś »Poli­tyka« urzą­dzała syl­we­stra w jakiejś leśni­czówce w środku lasu – wspo­mi­nał Jerzy Urban. – Zimno było tam nie­sły­cha­nie, spa­li­śmy poko­tem na sło­mie. Rakow­ski zaje­chał przed samą pół­nocą, widocz­nie wcze­śniej musiał się bawić na jakimś waż­niej­szym przy­ję­ciu w War­sza­wie. Ogromną weso­łość zespołu redak­cyj­nego wzbu­dził jego strój – ubrany był w smo­king i koszulę z żabo­tami, pli­sami i koron­kami, co w leśni­czówce wyglą­dało śmiesz­nie. Wygło­sił wtedy jedno z jego typo­wych, sen­ty­men­tal­nych prze­mó­wień”2.

Mał­żeń­stwo z Wił­ko­mir­ską ozna­czało dla MFR nie­zwy­kły awans towa­rzy­ski. Skrzy­paczka nadała mu szlif kul­tu­ralny, dzięki niej poznał sfery arty­styczne sto­licy, nabrał ogłady towa­rzy­skiej. Pod wpły­wem żony nauczył się nawet śmiać. Dotych­czas bowiem uwa­żano go za „postać cokol­wiek drę­twą, nie­oszli­fo­waną, pozba­wioną zna­jo­mo­ści szer­szego świata i poczu­cia humoru”.

Na eme­ry­tu­rze zro­bił chyba naj­lep­szą rzecz w swoim życiu: opu­bli­ko­wał 10 tomów Dzien­ni­ków poli­tycz­nych obej­mu­ją­cych lata 1958–1990. To kapi­talne źró­dło infor­ma­cji, gdyż poza poli­tyką MFR poru­szał rów­nież wiele tema­tów towa­rzy­skich i oby­cza­jo­wych obser­wo­wa­nych z pozy­cji szefa naj­po­czyt­niej­szego tygo­dnika tam­tej epoki. Zmarł w 2007 roku.

7 stycznia 1967 roku. Śmierć Zbyszka Cybulskiego

Zby­szek Cybul­ski zagrał wła­ści­wie tylko trzy role na miarę swo­jego talentu (Popiół i dia­ment, Do widze­nia, do jutra i Giu­seppe w War­sza­wie). Był ido­lem, ale kre­ował nie­mal wyłącz­nie posta­cie dru­go­pla­nowe.

Uczci­wie trzeba jed­nak przy­znać, że fil­mowcy mieli prawo zra­zić się do Cybul­skiego. Znik­nęła gdzieś jego dawna obo­wiąz­ko­wość, górę wzięły nałogi i upodo­ba­nie do noc­nego życia. Nie poja­wiał się na spo­tka­niach o umó­wio­nej godzi­nie, cza­sami były pro­blemy z usta­le­niem miej­sca jego pobytu. A gdy nawet noco­wał w domu, i tak z tru­dem docie­rał na plan. Nie pamię­tał tek­stu, wtrą­cał się do sce­na­riu­sza, a co gor­sza, gra­jąc epi­zod, potra­fił przy­ćmić głów­nych boha­te­rów.

„Lepiej było zgi­nąć mło­dym tak jak Dean, niż docze­kać tuszy, oczu jesz­cze mniej­szych, niż były… – mówił Cybul­ski z gory­czą. – Wła­ści­wie z mło­do­ścią skoń­czyło się wszystko. Gdy mia­łem 25 lat, gra­łem Maćka Cheł­mic­kiego, robi­łem Bim-Bom, obje­cha­łem całą Europę, teraz już mnie to nie bawi. Cóż z tego, że gram, obo­jętne, co to będzie, jeśli wszystko skoń­czyło się z mło­do­ścią”3.

Jego ostat­nim mia­stem był Wro­cław, krę­cił tam film Mor­derca zosta­wia ślad. Nie opusz­czały go złe prze­czu­cia. Choć miał dopiero 39 lat, powta­rzał, że „ulu­bieńcy bogów umie­rają młodo”.

Ostatni wie­czór (7 stycz­nia 1967 roku) spę­dził w klu­bie U Twór­ców, następ­nie impreza prze­nio­sła się do pry­wat­nego miesz­ka­nia. Zby­szek przed połu­dniem musiał być w War­sza­wie, w nocy kilka razy prze­kła­dał wyjazd. Ostat­nią szansą był pociąg odcho­dzący o 4 rano.

„Kiedy wbie­gli­śmy na peron, pociąg powoli ruszał – opo­wia­dał jego przy­ja­ciel Alfred Andrys. – Poga­niany przez Zbyszka – wsko­czy­łem. Zby­szek zsu­nął się mię­dzy sto­pień wagonu a peron. Zerwany przeze mnie hamu­lec za późno zatrzy­mał pociąg. Wycią­gnięty na peron Zby­szek powta­rzał: »Alfa, nie zosta­wiaj mnie samego«. W szoku odpo­wia­da­łem: »Benio, nie jesteś sam«”4.

Jego śmierć była wstrzą­sem dla milio­nów Pola­ków, nasz kraj po raz pierw­szy pogrą­żył się w auten­tycz­nej żało­bie po śmierci aktora. Ludzie roz­ma­wiali na ten temat w zakła­dach pracy, kawiar­niach, biu­rach. Wielu pła­kało, odszedł bowiem auten­tyczny idol i sym­bol poko­le­nia.

„Rano w dniu pogrzebu, jesz­cze w War­sza­wie, spie­szy­łam się na pociąg do Kato­wic – wspo­mi­nała Zofia Czer­wiń­ska. – Zatrzy­ma­łam tak­sówkę i mówię: »Pro­szę pana, niech się pan spie­szy. Muszę zdą­żyć na pociąg. Jadę na pogrzeb Zbyszka Cybul­skiego«. Jecha­li­śmy starą war­szawą po oblo­dzo­nej szo­sie. Przed dwor­cem szu­kam pie­nię­dzy, a tak­sów­karz mówi: »Nie, pro­szę pani, za ten kurs nic nie poli­czę«”5.

11 stycznia 1958 roku. Miłość grecka nad Wisłą

Marek Hła­sko ni­gdy nie zade­biu­to­wałby na rynku wydaw­ni­czym, gdyby nie pomoc star­szych pisa­rzy o homo­sek­su­al­nej orien­ta­cji. O względy 20-let­niego mło­dzieńca rywa­li­zo­wali Jerzy Andrze­jew­ski, Jaro­sław Iwasz­kie­wicz, Wil­helm Mach, Hen­ryk Bereza, Julian Stryj­kow­ski – elita pol­skiej lite­ra­tury tego okresu, ludzie bar­dzo wpły­wowi. Marek pro­wa­dził sub­telną grę, wie­dząc, że jego wiel­bi­ciele sporo mu wyba­czą. Ich ado­ra­cja była mu potrzebna do pro­mo­cji wła­snej osoby. Zresztą chyba naprawdę potrze­bo­wał wów­czas akcep­ta­cji i przy­jaźni.

Ado­ra­to­rzy pisy­wali do niego gorące listy, a szcze­gól­nie celo­wał w tym Iwasz­kie­wicz, który nie mógł dopu­ścić, by o względy obie­cu­ją­cego mło­dzieńca sta­rali się wyłącz­nie kole­dzy po pió­rze. I cho­ciaż zazna­czał, że nie inte­re­suje go sek­su­alna strona zna­jo­mo­ści, to jed­nak dekla­ro­wał uczu­cie:

„Drogi mój Maru­niu! (…) Serce mi zawsze mięk­nie jak masło, gdy Cie­bie zoba­czę. Bar­dzo to dziwne uczu­cie, bo w żad­nym stop­niu nie ero­tyczne, tylko tak ubó­stwiam Cię jako sym­bol, bo jesteś młody, ładny, zdolny (…). Całuję Cię bar­dzo mocno, jak kocham”6.

W poło­wie lat 50. naj­waż­niej­szymi pol­skimi pismami lite­rac­kimi kie­ro­wali homo­sek­su­ali­ści. Iwasz­kie­wicz wyda­wał „Twór­czość”, gdzie dzia­łem prozy zarzą­dzał Stryj­kow­ski (a potem Bereza), Andrze­jew­ski był redak­to­rem naczel­nym „Prze­glądu Kul­tu­ral­nego”, nato­miast Mach sekre­ta­rzem „Nowej Kul­tury”. Byli to zna­ko­mici fachowcy, ale na ich decy­zje wpływ miały cza­sami upodo­ba­nia sek­su­alne. Podobno kan­dy­dat na pisa­rza powi­nien zapre­zen­to­wać się oso­bi­ście w redak­cji, a dopiero potem decy­do­wano, czy dru­ko­wać jego utwory, czy też nie…

„Rzu­ciło się na niego całe śro­do­wi­sko lite­rac­kie i dookołalite­rac­kie – twier­dził Jerzy Putra­ment. – Pierw­sze, cóż, poba­wiło się, poba­wiło. Jeden pan pod­rzu­cał mło­dzieńca innemu. Prze­wró­cili mu w gło­wie, ow­szem, ale każdy pisarz w końcu odkry­wał w nim jego moż­li­wo­ści i zaty­kało go tym sil­niej, im sam wię­cej był wart. Dostrze­gał bowiem tempo, w któ­rym ten mło­dzie­nia­szek będzie go dopę­dzać. Wtedy zachwyty tra­ciły jed­no­rod­ność, spła­wiało się gościa następ­nemu. Kry­tycy byli »wier­niejsi«, pocią­gała ich szansa wylan­so­wa­nia gościa na niebo lite­rac­kiej sławy, gra­nia przy tym roli usłu­go­wej”7.

W 1956 roku na rynku wydaw­ni­czym uka­zał się debiut Hła­ski, Pierw­szy krok w chmu­rach. Zbiór 16 opo­wia­dań wzbu­dził zachwyt czy­tel­ni­ków i cały nakład został z miej­sca wyku­piony. Nic zatem dziw­nego, że 11 stycz­nia 1958 roku tom wyróż­niono nagrodą Pol­skiego Towa­rzy­stwa Wydaw­ców Ksią­żek, a Hła­sko poko­nał dwóch swo­ich pro­mo­to­rów: Andrze­jew­skiego i Stryj­kow­skiego…

12 stycznia 1949 roku. Wszechstronność Andrzeja Zauchy

Gdyby prze­pro­wa­dzić gło­so­wa­nie na naj­bar­dziej uta­len­to­wa­nego pol­skiego muzyka, Andrzej Zaucha (ur. 12 stycz­nia 1949 roku) zapewne zająłby wyso­kie miej­sce. Grał wła­ści­wie „na każ­dym instru­men­cie, jaki wziął do ręki”, do tego dys­po­no­wał pięk­nym bary­to­nem i ze słu­chu potra­fił zaśpie­wać wszystko. Ni­gdy też nie musiał spe­cjal­nie ćwi­czyć, wła­ściwe efekty osią­gał nie­mal natych­miast. Zna­jomi i współ­pra­cow­nicy zarzu­cali mu nawet cza­sami, że nie należy do spe­cjal­nie pra­co­wi­tych, ale on fak­tycz­nie nie musiał się prze­mę­czać. W karie­rze woka­li­sty nie prze­szka­dzał mu też niski wzrost – braki fizyczne nad­ra­biał nie­zwy­kłą oso­bo­wo­ścią estra­dową i zna­ko­mi­tym kon­tak­tem z widow­nią.

„Ten talent nie był szli­fo­wany – oce­niał Andrzej Siko­row­ski – nie był prze­cież wykształ­co­nym muzy­kiem. Nato­miast jego talent był rodem gdzieś z Har­lemu, miał taki feeling, takie poczu­cie rytmu i taką [wręcz] mał­pią umie­jęt­ność imi­to­wa­nia, przy­swa­ja­nia wszyst­kiego”8.

Pro­ble­mem Zauchy był fakt, że sam nie­wiele kom­po­no­wał. To uza­leż­niało go od innych. A nawet naj­lep­szy pio­sen­karz ni­gdy nie zrobi kariery bez odpo­wied­niego reper­tu­aru. Na domiar złego Andrzej raczej nie miał szczę­ścia do kom­po­zy­to­rów, pre­fe­ro­wał też reper­tuar mało komer­cyjny. I ni­gdy nie zna­lazł twórcy, „który pisałby i dla ludzi, i dla niego”.

Poza tym Zaucha nie potra­fił odma­wiać. Ten w grun­cie rze­czy dobry i miły czło­wiek prze­no­sił te cechy cha­rak­teru na grunt zawo­dowy, co nie było naj­lep­szym roz­wią­za­niem. Jak wia­domo, w inte­re­sach nie ma sen­ty­men­tów, a show-biz­nes jest jedną z naj­bar­dziej bez­względ­nych dzie­dzin dzia­łal­no­ści.

Przy­ja­ciele uwa­żali, że został w „wiele pio­se­nek wro­biony”. Wszy­scy wie­dzieli, jak zna­ko­mi­tym jest woka­li­stą, wobec tego czę­sto pro­po­no­wano mu nie do końca udane utwory, by Zaucha „zamie­nił je w złoto”. Było w tym jed­nak też tro­chę winy arty­sty, który nie tylko nie potra­fił odma­wiać, ale cza­sami wręcz zanie­dby­wał swoje inte­resy.

Spraw­dzał się jako woka­li­sta popowy i jaz­zowy, nagry­wał pio­senki do pro­gra­mów tele­wi­zyj­nych i seriali, wystę­po­wał jako śpie­wa­jący aktor w insce­ni­za­cjach kra­kow­skiego Teatru Stu. Jego wszech­stron­ność zaczęła się obra­cać prze­ciwko niemu. Gdyby skon­cen­tro­wał się na jed­nej, wybra­nej dzie­dzi­nie, być może odniósłby znacz­nie więk­szy suk­ces. Ale arty­stę inte­re­so­wało zbyt wiele tema­tów, by poświę­cić się wyłącz­nie jaz­zowi czy pio­sence. W efek­cie za jego życia uka­zały się zale­d­wie dwie (!) solowe płyty, a to bar­dzo nie­wiele jak na 25 lat kariery naj­lep­szego pol­skiego woka­li­sty…

21 stycznia 1985 roku. Ręce do góry – rekord w półkowaniu

W 1965 roku w reper­tu­arze pol­skich kin poja­wiły się dwa filmy Jerzego Sko­li­mow­skiego. Jako pierw­szy pre­mierę miał Wal­ko­wer, a pół roku póź­niej skie­ro­wano do dys­try­bu­cji Ryso­pis. W obu fil­mach reży­ser wcie­lił się w rolę głów­nego boha­tera, Andrzeja Lesz­czyca – były to dwie opo­wie­ści o „mar­gi­ne­so­wej wege­ta­cji war­to­ścio­wego czło­wieka”, który nie potrafi się odna­leźć w codzien­nym życiu.

Sko­li­mow­skiego okrzyk­nięto „pol­skim Anto­nio­nim”, a jego pozy­cję ugrun­to­wała trze­cia część try­lo­gii, Bariera. Tym razem reży­ser nie poja­wił się przed kamerą, a w głów­nej roli wystą­pił Jan Nowicki. Obraz zdo­był Nagrodę Spe­cjalną Jury na Mię­dzy­na­ro­do­wym Festi­walu Fil­mo­wym w Val­la­do­lid, a reży­ser stał się osobą roz­po­zna­walną na Zacho­dzie.

„Kim jest boha­ter Bariery? – tłu­ma­czył Sko­li­mow­ski. – Czło­wie­kiem, który z walizką w ręku opusz­cza nagle dom aka­de­micki; stu­den­tem podej­mu­ją­cym próbę zna­le­zie­nia sobie nowych warun­ków życia, roz­wa­ża­ją­cym wszyst­kie »za« i »prze­ciw«. Mój boha­ter cze­pia się kur­czowo jakich­kol­wiek nada­ją­cych się do roz­pa­trze­nia pro­po­zy­cji. Spo­tka­nie dziew­czyny, która wie, czego chce i dąży do celu o wła­snych siłach, fascy­nuje go”9.

Podob­nie jak w przy­padku poprzed­nich fil­mów Sko­li­mow­ski oso­bi­ście napi­sał sce­na­riusz, a za zdję­cia odpo­wia­dał Andrzej Kostenko. Bariera była jed­nak tylko eta­pem w dro­dze do celu, jakim miała się stać reali­za­cja kolej­nego filmu (Ręce do góry). Sko­li­mow­ski zapla­no­wał bowiem kon­ty­nu­ację losów Andrzeja Lesz­czyca i roz­li­cze­nie się z epoką sta­li­ni­zmu w Pol­sce. Film nie tra­fił jed­nak na ekrany, a o zatrzy­ma­niu jego dys­try­bu­cji zade­cy­do­wała scena z por­tre­tem Sta­lina o podwój­nych oczach. Reży­se­rowi ode­brano wizę, a obraz został wyco­fany z festi­walu w Wene­cji. Sko­li­mow­ski po latach przy­znał, że gdyby nie ta decy­zja władz, zapewne ni­gdy nie wyje­chałby z Pol­ski. A tak – nie pozo­sta­wiono mu wyboru, wie­dział bowiem, że w kraju nie nakręci już żad­nego war­to­ścio­wego filmu.

„(…) za daleko się posu­ną­łem – tłu­ma­czył. – (…) W cza­sie pię­cio­mi­nu­to­wej audien­cji u Kliszki tłu­ma­czyłem, jąka­jąc się, że robi­li­śmy ten film z Łom­nic­kim, Hanusz­kie­wi­czem, Kobielą i Joanną Szczer­bic z poczu­cia patrio­ty­zmu, z wiarą, że można w Pol­sce coś zmie­nić. »Czy te argu­menty pana prze­ko­nują?« – spy­ta­łem. Kliszko pokrę­cił głową, że nie. Ja but­nie: »W takim razie nie widzę miej­sca dla sie­bie w tej kine­ma­to­gra­fii, nie będę prze­cież robić kome­dii w rodzaju Żona dla Austra­lij­czyka«. On na to: »Sze­ro­kiej drogi«. I wstał. Wyje­cha­łem w 1969 roku”10.

Ręce do góry oka­zały się jed­nym z naj­dłu­żej leża­ku­ją­cych pół­kow­ni­ków pol­skiego kina. Pre­miera odbyła się dopiero 21 stycz­nia 1985 roku.

22 stycznia 1957 roku. Rytualny mord na Bohdanie Piaseckim

22 stycz­nia 1957 roku porwano 16-let­niego syna Bole­sława Pia­sec­kiego, Boh­dana. Chło­pak świet­nie się zapo­wia­dał, był bar­dzo inte­li­gentny, uwa­żano, że ma szansę na arty­styczną karierę. Był uzdol­niony muzycz­nie, kom­po­no­wał nawet swoje pierw­sze utwory.

Jesz­cze tego samego dnia pory­wa­cze skon­tak­to­wali się z sze­fem PAX-u, żąda­jąc pokaź­nego okupu. Pomimo jed­nak kil­ku­dnio­wych prób nie doszło do kon­taktu, cho­ciaż ludzie Pia­sec­kiego wypeł­niali ich pole­ce­nia, wędro­wali nawet po War­sza­wie z oku­pem i jele­nim poro­żem (!) jako zna­kiem roz­po­znaw­czym. Potem zamil­kli, a ciało chłopca odna­le­ziono pra­wie dwa lata póź­niej w jed­nej ze sto­łecz­nych piw­nic. Chło­piec zgi­nął w dniu porwa­nia – został ogłu­szony cio­sem w głowę, a następ­nie dobity szty­le­tem, który pozo­sta­wiono w ciele. Cała histo­ria z oku­pem i wędrów­kami z poro­żem po mie­ście miała wyłącz­nie przy­spo­rzyć jego ojcu jak naj­wię­cej cier­pień.

Funk­cjo­na­riu­sze SB pod­czas śledz­twa popeł­niali zupeł­nie nie­wy­tłu­ma­czalne błędy. Ginęły dowody rze­czowe, źle zapi­sy­wano nazwi­ska, mylono adresy. Wszystko to spra­wiało wra­że­nie roz­myśl­nego zacie­ra­nia śla­dów, tak aby sprawcy nie zostali wykryci.

Od samego początku poszlaki wska­zy­wały na powią­za­nia zbrod­nia­rzy ze śro­do­wi­skami żydow­skimi. Praw­do­po­dob­nie powo­dem mordu była zemsta za przed­wo­jenną i oku­pa­cyjną prze­szłość pre­zesa PAX-u. Ni­gdy jed­nak nie udało się usta­lić, czy Boh­dana samo­wol­nie zamor­do­wali esbecy żydow­skiego pocho­dze­nia, czy też decy­zja zapa­dła na wyż­szym szcze­blu. Ist­nieje zresztą uza­sad­nione podej­rze­nie, że mor­dercy wyje­chali do Izra­ela, gdzie spo­koj­nie dożyli swo­ich dni.

Pia­secki był gotów na wszystko, by wyja­śnić sprawę śmierci pier­wo­rod­nego syna. Wie­dział, że naj­waż­niej­sze osoby w pań­stwie znają prawdę, i dla­tego zga­dzał się na każde upo­ko­rze­nie.

„Współ­czu­łam Pia­sec­kiemu – mówiła Anka Kowal­ska. – On był czło­wie­kiem, po któ­rym nie­ła­two było się zorien­to­wać, jakie uczu­cia ukrywa. Był zama­sko­wany, nie­czy­telny. Nagle widzę na tej nie­na­wy­kłej do oka­zy­wa­nia uczuć twa­rzy skurcz mię­śni i mówi mi, że dziś jest rocz­nica śmierci syna i że on był wła­śnie u Gomułki. (…) On co roku cho­dził gdzieś tam wysoko – jak wyrzut sumie­nia, bo uwa­żał, że to »oni« zro­bili. Sie­dzę i słu­cham tych ury­wa­nych nie­zgrab­nych zdań. Opo­wiada: »Przy­cho­dzę, a oni na tacy podają mi wódkę…«. Był upo­ka­rzany: żądali, żeby z nimi wypił za wykry­cie mor­der­ców syna”11.

Więk­szość naj­waż­niej­szych akt IPN-u doty­czą­cych zabój­stwa Boh­dana Pia­sec­kiego do dzi­siaj pozo­staje w zbio­rze zastrze­żo­nym, nie­do­stęp­nym dla rodziny i bada­czy. Jakie są tego przy­czyny, trudno jed­no­znacz­nie odpo­wie­dzieć…

26 stycznia 1954 roku. Wajda – mistrz pracy zespołowej

Pod­stawą suk­cesu Andrzeja Wajdy zawsze była umie­jęt­ność pracy w gru­pie. Reży­ser chęt­nie słu­chał opi­nii innych osób na pla­nie i gdy je zaak­cep­to­wał, natych­miast wpro­wa­dzał w życie. Pod­czas pracy nad debiu­tanc­kim Poko­le­niem (pre­miera 26 stycz­nia 1954 roku) wiele sko­rzy­stał z doświad­cze­nia Tade­usza Łom­nic­kiego, zgro­ma­dził zresztą wokół sie­bie zna­ko­mitą ekipę. Oprócz Łom­nic­kiego byli to prze­cież: Jerzy Lip­man, Ste­fan Maty­jasz­kie­wicz, Roman Polań­ski, Tade­usz Jan­czar, Zbi­gniew Cybul­ski, Kazi­mierz Kutz. I tak miało już pozo­stać.

Wajda umie­jęt­nie wcią­gał „do two­rze­nia filmu wszyst­kich współ­pra­cow­ni­ków”. Zawsze posia­dał dar wzbu­dza­nia „emo­cji całej ekipy” i w mistrzow­ski spo­sób to wyko­rzy­sty­wał. Oczy­wi­ście brał odpo­wie­dzial­ność za finalny efekt – suk­ces czy klę­ska szły na jego konto.

Ni­gdy jed­nak nie bra­ko­wało opi­nii, że reży­ser czer­pie z pomy­słów innych, by przy­pi­sać sobie wyłączną chwałę. Zarzu­cano mu rów­nież wtór­ność i naśla­dow­nic­two, a co dziw­niej­sze, zarzuty takie padały ze strony jego bli­skich przy­ja­ciół i współ­pra­cow­ni­ków.

„Wajda zapo­ży­cza się z roz­my­słem u innych – twier­dził Tade­usz Kon­wicki. – Nie robi tego ukrad­kiem, wsty­dli­wie, zacie­ra­jąc zręcz­nie swe uczynki. (…) Bie­rze to, co go zachwy­ciło albo wydało się sku­teczne w dzia­ła­niu. Bie­rze osten­ta­cyj­nie, bie­rze nawet z pewną cele­brą, bo to bra­nie jest dla niego jakby (…) odmianą rytu­ału wypa­la­nia fajki pokoju”12.

Jesz­cze dalej poszedł Kazi­mierz Kutz, który był asy­sten­tem Wajdy przy Poko­le­niu i Kanale. Począt­kowo cenił postę­po­wa­nie prze­ło­żo­nego, z cza­sem jed­nak zaczął odczu­wać iry­ta­cję. Zarzu­cał mu nie­lo­jal­ność wobec współ­pra­cow­ni­ków, twier­dząc, że „pla­giat, cytat” albo „nie­do­cho­wa­nie umowy – nie ist­nieją u niego. Jest to u niego tak auten­tyczne, że aż moralne”.

„On się zaraz na początku zała­mał – opo­wia­dał Kutz o kuli­sach powsta­wa­niu słyn­nego Kanału – oka­zało się, że to dla niego za trudne fizycz­nie. Krę­ci­li­śmy w paź­dzier­niku-listo­pa­dzie, kanały wybu­do­wano w wytwórni w Łodzi, na podwó­rzu; codzien­nie trzeba było w to błoto wcho­dzić w majt­kach. (…) A on się tylko od czasu do czasu poja­wiał i mon­to­wał zro­biony mate­riał. (…) A do tego zmon­to­wany już mate­riał oka­zał się »wiel­kim gów­nem«. Dopiero Tade­usz Kon­wicki, kie­row­nik lite­racki w zespole Kadr, opo­wie­dział Waj­dzie jego wła­sny film – tak jak powi­nien wyglą­dać. A Wajda pokor­nie przemon­to­wał, po czym spił śmie­tankę”13.

Każdy arty­sta ma jed­nak wła­sne metody pracy, liczy się tylko efekt koń­cowy. A ten w przy­padku Wajdy z reguły był zna­ko­mity…

28 stycznia 1969 roku. Wszystko na sprzedaż hołdem dla Cybulskiego

Po śmierci Cybul­skiego Andrzej Wajda miał wyrzuty sumie­nia, że nie wyko­rzy­stał w pełni talentu aktora. Fak­tycz­nie, Zby­szek zagrał u niego tylko trzy­krot­nie, a fakt, że jed­nym z tych przy­pad­ków była kul­towa rola w Popiele i dia­men­cie, w niczym nie zmie­niał sprawy. Nie­któ­rzy uwa­żali, że następcą Cybul­skiego dla Wajdy miał zostać Daniel Olbrych­ski, co zresztą reży­ser sam zasu­ge­ro­wał w fil­mie Wszystko na sprze­daż (pre­miera 28 stycz­nia 1969 roku). Olbrych­ski miał zatem sta­no­wić rodzaj kom­pen­sa­cji za utra­co­nego na zawsze aktora. Jed­nak ni­gdy nie ma dwóch iden­tycz­nych arty­stów… Olbrych­ski poszedł wła­sną drogą i trudno go porów­ny­wać z Cybul­skim. Wydaje się zresztą, że pan Daniel był bar­dziej wszech­stronny, dzięki czemu zna­ko­mi­cie odnaj­dy­wał się w każ­dej nie­mal roli, od kome­dii po dra­mat Szek­spira.

Wszystko na sprze­daż było rodza­jem hołdu dla Cybul­skiego, opo­wie­ścią o akto­rze, który nie­spo­dzie­wa­nie odszedł. Obraz zmu­sza do zasta­no­wie­nia się, kim naprawdę był czło­wiek, który znik­nął na zawsze, co zosta­wił po sobie i jak trwała będzie jego legenda. Wajda bowiem dosko­nale pamię­tał wypo­wiedź Cybul­skiego z wywiadu udzie­lo­nego nie­długo przed śmier­cią, gdy pro­sił o prze­ka­za­nie reży­se­rowi, że ten „jesz­cze za nim zatę­skni”. I rze­czy­wi­ście tak się stało.

W fil­mie poświę­co­nym pamięci Cybul­skiego nie mogło zabrak­nąć jego naj­bliż­szego przy­ja­ciela, Bogu­miła Kobieli. Wpraw­dzie Bobek wystą­pił tylko w epi­zo­dzie, ale jego żar­liwy mono­log (zapewne w dużej czę­ści impro­wi­zo­wany) na zawsze zapada w pamięć. To wypo­wiedź przy­ja­ciela, czło­wieka, który nie zga­dza się z kon­cep­cją reży­sera na temat osoby zmar­łego. I przy­po­mina, że arty­sta ni­gdy nie może się ode­rwać od swo­ich korzeni.

„(…) To chyba dosyć jasne – mówił ner­wowo, przy­spie­sza­jąc z każ­dym zda­niem. – Nie ma czło­wieka zni­kąd, [taki] jest tylko w tych waszych fil­mach salo­no­wych. A jak w życiu przy­cho­dzi jakaś auten­tyczna kariera, jakieś festi­wale, jakieś te twoje gar­ni­tury dwu­rzę­dowe, to pro­szę cie­bie, rze­szow­skie i kie­lec­kie trzyma cię za nogi i pozwala stać na tych nogach. (…) I mówią, to jest nasz Bobek, nasz Andrzej, [dla­tego] nie wolno się wygłu­pić, repre­zen­tuje się coś, kawał lasu, jakieś pia­chy! Oni tam wal­czyli, a ty teraz odci­nasz kupony, tak? I dla­tego jak chcesz zacho­wać praw­dziwą twarz, to musisz wie­dzieć, że odpo­wia­dasz za woje­wódz­two swo­jej mło­do­ści!”14.

Kobiela nie wie­dział, że już nie­ba­wem podąży śla­dem przy­ja­ciela. Zmarł po wypadku samo­cho­do­wym pół roku póź­niej…

28 stycznia 1977 roku. Kino moralnego niepokoju

Ten nurt zdo­mi­no­wał kra­jową kine­ma­to­gra­fię w poło­wie dekady Edwarda Gierka, a za jego począ­tek można uznać pre­mierę Barw ochron­nych Krzysz­tofa Zanus­siego (28 stycz­nia 1977 roku). Nowe poko­le­nie twór­ców (Zanussi, Feliks Falk, Filip Bajon, Agnieszka Hol­land, Krzysz­tof Kie­ślow­ski), nowi akto­rzy (Bogu­sław Linda, Jerzy Stuhr, Kry­styna Janda) i nowe dyle­maty. Znik­nął już wątek roz­ra­chunku z wojną i oku­pa­cją, a posta­cie kina moral­nego nie­po­koju zma­gały się przede wszyst­kim z wła­snymi pro­ble­mami egzy­sten­cjal­nymi i pró­bo­wały zna­leźć swoje miej­sce w ota­cza­ją­cej rze­czy­wi­sto­ści.

Boha­te­rem fil­mów tego nurtu z reguły był sfru­stro­wany inte­li­gent, nie­po­tra­fiący pogo­dzić się z codzien­no­ścią epoki PRL-u. W star­ciu z realiami życia na ogół pono­sił klę­skę, naj­czę­ściej nie ukła­dały mu się rów­nież sprawy oso­bi­ste. Cza­sami w ramach życio­wego kon­for­mi­zmu demo­ra­li­zo­wał się w szyb­kim tem­pie, by zagłu­szyć głos wła­snego sumie­nia. To wła­śnie wów­czas powstały takie filmy, jak wspo­mniane Barwy ochronne oraz Wodzi­rej, Przy­pa­dek, Ama­tor, Kobieta samotna.

Zło­śliwi wpraw­dzie twier­dzili, że głów­nym boha­te­rem kina moral­nego nie­po­koju jest snuj, czyli totalny nie­udacz­nik życiowy, któ­rego jedy­nym zaję­ciem było kry­ty­ko­wa­nie ota­cza­ją­cej go rze­czy­wi­sto­ści. Nurt ten jed­nak ode­grał ogromną rolę w naszej kine­ma­to­gra­fii, gdyż było to kino inte­li­genc­kie prze­zna­czone dla ambit­nego odbiorcy. Na doda­tek to wła­śnie wtedy doszło do głosu grono uta­len­to­wa­nych twór­ców, z któ­rych część miała zro­bić karierę rów­nież za żela­zną kur­tyną. Reali­za­cja fil­mów w wol­nym świe­cie była zresztą zawsze marze­niem pol­skich reży­se­rów, a przy­kłady Polań­skiego i Sko­li­mow­skiego wska­zy­wały, że nasi twórcy w niczym nie ustę­pują swoim kole­gom z Zachodu.

„Scena sprzed lat – wspo­mi­nał Jerzy Gruza. – War­szawa roz­grzana lip­co­wym słoń­cem do bia­ło­ści. W Teatrze Współ­cze­snym męcząca próba na sce­nie. Drzwi na ulicę są otwarte. Potrzeba odro­biny powie­trza w dusz­nej sali. W oświe­tlo­nym słoń­cem wej­ściu staje w bia­łych jean­sach i jedwab­nej koszuli młody czło­wiek. To Skoli [Jerzy Sko­li­mow­ski – S.K.], przy­je­chał po festi­walu w Ber­gamo, gdzie zdo­był pierw­szą nagrodę za swój debiut fil­mowy.

Przy­wo­łuje gestem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu Tade­usza Łom­nic­kiego, który zosta­wia próbę i idzie potul­nie do syl­wetki w drzwiach.

Skoli poka­zuje mu swój nowy naby­tek: bia­łego forda mustanga z otwie­ra­nym dachem. Jest sam śro­dek komuny. Ludzie gro­ma­dzą się koło luk­su­so­wego, zagra­nicz­nego samo­chodu. Wła­ści­ciel każe Łom­nic­kiemu schy­lić się, zaj­rzeć pod spód, otwiera bagaż­nik, każe mu podzi­wiać kom­fort deski roz­dziel­czej i skó­rza­nych sie­dzeń.

– Waarto żżyć!… Pra­aawda, Tadziu?… – mówi, uśmie­cha­jąc się trium­fu­jąco”15.

29 stycznia 1978 roku. Nawrócenie gwiazdy

Kalina Jędru­sik i Sta­ni­sław Dygat ucho­dzili za wyjąt­kowo udane mał­żeń­stwo, w czym nie prze­szka­dzał fakt, że przez wiele lat nie było mię­dzy nimi więzi ero­tycz­nej. Gdy bowiem pisarz poważ­nie zacho­ro­wał na serce, leka­rze zale­cili mu wstrze­mięź­li­wość sek­su­alną, wobec czego dał żonie wol­ność ero­tyczną i akcep­to­wał jej kolej­nych part­ne­rów. Jego śmierć (29 stycz­nia 1978 roku) wywarła na Kali­nie wstrzą­sa­jące wra­że­nie. Przy­jęła chrzest i z gor­li­wo­ścią neo­fitki godzi­nami leżała krzy­żem przed ołta­rzem. Została też matką chrzestną Magdy Umer, gdy i ta zde­cy­do­wała się nawró­cić. Przez pewien czas nie uni­kała jed­nak kon­tak­tów towa­rzy­skich w daw­nym stylu, tłum­nie odwie­dzano ją przy ulicy Kochow­skiego na Żoli­bo­rzu, gdzie spę­dzili z Dyga­tem ostat­nie lata jego życia.

„Tam nawet już po śmierci Sta­sia – opo­wia­dała Zuzanna Łapicka-Olbrych­ska – też poja­wiał się zestaw ludzi, któ­rzy by się ni­gdy nie spo­tkali, gdyby nie Kalina. Ona nimi zarzą­dzała, wno­siła dania, robiła atmos­ferę, a ludzie gadali ze sobą. Byli tacy tro­chę prze­trą­ceni, Kalina dawała im kopa ener­ge­tycz­nego. Była jak wło­ska la mamma”16.

W rocz­nicę śmierci męża zama­wiała mszę za pokój jego duszy, po czym urzą­dzała przy­ję­cie dla zna­jo­mych. Poda­wała potrawy, które lubił, oraz jego ulu­bione trunki. Ale prze­strze­gała naka­zów kościel­nych, kie­dyś nawet nie chciała Olbrych­skiemu poży­czyć kor­ko­ciągu. Pan Daniel przy­je­chał pro­sto ze strajku w Stoczni Gdań­skiej i koniecz­nie chciał się napić w nocy wina. A prze­cież sier­pień to w Kościele mie­siąc trzeź­wo­ści.

Cza­sami wra­cała dawna Kalina, co w pew­nych sytu­acjach przy­bie­rało z reguły humo­ry­styczną formę:

„Gdy w 1979 roku papież przy­je­chał do Pol­ski – kon­ty­nu­owała Łapicka – bie­gała na wszyst­kie msze. Jej tem­pe­ra­ment nie wytrzy­my­wał jed­nak śpie­wa­nia pie­śni reli­gij­nych. Na mszy na placu Zwy­cię­stwa przy dru­giej zwrotce »My chcemy Boga« zaczęła syn­ko­po­wać, ruszać bio­drami, bić ryt­micz­nie w dło­nie. Obok niej stała Alek­san­dra Ślą­ska i też koły­sała bio­drami. Jak Kalina znu­dziła się śpie­wem, powie­działa: »Oleśka, idziemy«”17.

Jej kariera zaczęła się zała­my­wać, gry­wała jesz­cze epi­zody w fil­mach oraz dru­go­pla­nowe role na sce­nie Teatru Pol­skiego i Teatru Tele­wi­zji. Zamy­kała się w sobie oto­czona gro­madą ulu­bio­nych zwie­rząt. Miała astmę, uczu­le­nie na sierść gro­ziło jej śmier­cią, ale nie zwra­cała na to uwagi. Zwie­rzęta stały się bowiem tre­ścią jej życia, mówiła nawet, iż jest szczę­śliwa, że „Staś zabrał do sie­bie ich Żab­cię” (ulu­biony pekiń­czyk).

Kalina Jędru­sik zmarła pod­czas ataku astmy w 1991 roku, pocho­wano ją u boku Dygata na Sta­rych Powąz­kach w War­sza­wie.

6 lutego 1947 roku. Pierwszy sybaryta PRL-u

Elita wła­dzy PRL-u ni­gdy nie cie­szyła się popu­lar­no­ścią w spo­łe­czeń­stwie, cho­ciaż był pewien wyją­tek. Józe­fowi Cyran­kie­wi­czowi wyba­czono nawet słynną wypo­wiedź o „odrą­by­wa­niu ręki pod­nie­sio­nej na par­tię”. Inna sprawa, że pre­mier był inte­li­gent­nym czło­wie­kiem i potra­fił dać sobie radę w róż­nych sytu­acjach.

„(…) w Pozna­niu mi opo­wia­dali – pisał Ste­fan Kisie­lew­ski – że on poje­chał kie­dyś do tego samego Cegiel­skiego, gdzie wła­śnie o tej ręce mówił. I tam się szy­ko­wali na niego »my tego tutaj dra­nia splan­tu­jemy«. A on od tego zaczął: »Ja tu na pewno zosta­wi­łem złe wspo­mnie­nie. Powie­dzia­łem o tym obci­na­niu ręki. No ale wie­cie prze­cież, jakie to były czasy. Wie­cie, gdzie żyjemy«. I tu poka­zał ręką na wschód. I wtedy ogromne okla­ski: »Morowy chłop«, »Swój czło­wiek«”18.

Pre­mie­rem rządu został z woli Kremla 6 lutego 1947 roku, co bar­dzo mu odpo­wia­dało, gdyż lubił wystawny tryb życia i piękne kobiety. Co wię­cej, był typem świa­towca i raczej nie zda­rzały mu się takie gafy towa­rzy­skie czy pro­to­ko­larne jak Wła­dy­sła­wowi Gomułce. Gdy w 1960 roku wraz ze swoją drugą żoną, Niną Andrycz, miał odwie­dzić Indie, to o przy­go­to­wa­niach do wizyty roz­pi­sy­wała się prasa, infor­mu­jąc, że kre­acje dla pani pre­mie­ro­wej szyte są przez naj­lep­szych pary­skich kraw­ców. Wzbu­dziło to obu­rze­nie spo­łe­czeń­stwa egzy­stu­ją­cego w skrom­nych warun­kach. Na spo­tka­niach w zakła­dach pracy ostro ata­ko­wano roz­rzut­ność Andrycz, a do histo­rii prze­szła ripo­sta Wła­dy­sława Bień­kow­skiego (byłego mini­stra i posła), który uspo­koił robot­ni­ków stwier­dze­niem, że pary­skie toa­lety pani Niny były tań­szym wyj­ściem z sytu­acji. Albo­wiem „gdyby Cyran­kie­wicz poje­chał sam, to kosz­to­wa­łoby nie mniej, bo kon­takty z paniami na świe­cie drogo kosz­tują”.

Pre­mier był typo­wym syba­rytą, a poli­tyka nie­spe­cjal­nie go inte­re­so­wała. Dbał jed­nak o popu­lar­ność w spo­łe­czeń­stwie i nawet słynny tekst o odrą­by­wa­niu rąk pod­nie­sio­nych na socja­lizm wygło­szony w cza­sie zajść poznań­skich w 1956 roku nie­spe­cjal­nie mu zaszko­dził.

Spo­łe­czeń­stwo darzyło jed­nak pre­miera względną sym­pa­tią, co traf­nie pod­su­mo­wał Kisie­lew­ski:

„Ta postać ma swoje pod­łoże cyniczne, bo poli­tyk tego rodzaju musi być cyni­kiem. Ale stara się jakoś wypły­nąć tak, żeby Polacy go lubili. Nie powiem – kochali – ale żeby go nie powie­sili, jak doj­dzie co do czego”19.

7 lutego 1949 roku. Początki „Świata Młodych”

Naj­słyn­niej­sze pol­skie cza­so­pi­smo dla mło­dzieży powstało z połą­cze­nia dwóch innych tytu­łów: „Świata Przy­gód” i dwu­ty­go­dnika har­cer­skiego „Na Tro­pie”. Nowy tygo­dnik zade­biu­to­wał 7 lutego 1949 roku i od samego początku przez jego redak­cję prze­wi­jały się inte­re­su­jące per­sony. Nale­żeli do nich Jerzy Janicki, póź­niej­szy zna­ko­mity sce­na­rzy­sta seriali tele­wi­zyj­nych (Dom, Pol­skie drogi), oraz Wanda Cho­tom­ska, która zasły­nęła jako popu­larna autorka ksią­żek dla dzieci. W tygo­dniku pra­co­wał też poeta Miron Bia­ło­szew­ski, a redak­to­rem naczel­nym został Janusz Doma­ga­lik. Nato­miast Hen­ryka Chmie­lew­skiego (Pap­cia Chmiela) mia­no­wano kie­row­ni­kiem gra­ficz­nym.

Z per­spek­tywy czasu zadzi­wia inwen­cja ówcze­snych auto­rów. Boha­ter komiksu Ści­śle tajne pocho­dził z Rawy Mazo­wiec­kiej i poko­nał szlak bojowy od Lenino do Ber­lina, co nie prze­szko­dziło mu prze­mie­rzyć wcze­śniej kilku euro­pej­skich państw jako czło­nek Pol­skich Sił Zbroj­nych pod­le­głych rzą­dowi w Lon­dy­nie.

Autor­kami innego cyklu były Maja Bere­zow­ska i Mag­da­lena Samo­zwa­niec, jed­nak wymy­ślona przez nie histo­ria Murzyna i Chiń­czyka prze­śla­do­wa­nych ze wzglę­dów raso­wych w USA nie zdo­była uzna­nia czy­tel­ni­ków. Podob­nie jak powieść o Don Kicho­cie, który pod wpły­wem pol­skich har­ce­rzy porzu­cił zawód błęd­nego ryce­rza i został maszy­ni­stą kole­jo­wym.

Pod naci­skiem władz zaczęto jed­nak ogra­ni­czać dru­ko­wa­nie komik­sów, a nie­liczne, które się poja­wiały, miały nachalny wydźwięk pro­pa­gan­dowy. Oczy­wi­ście nikomu nie przy­szło do głowy, by nazy­wać je komik­sami, gdyż okre­śle­nie to było jesz­cze groź­niej­szym sym­bo­lem impe­ria­li­zmu niż coca-cola. Wobec tego ope­ro­wano nazwą „film obraz­kowy”.

Mimo wszel­kich pro­ble­mów „Świat Mło­dych” zyski­wał coraz więk­szą popu­lar­ność – inna sprawa, że na pol­skim rynku nie miał żad­nej kon­ku­ren­cji. Jego nakład prze­kro­czył 200 tys. egzem­pla­rzy i gazeta zaczęła się uka­zy­wać dwa razy w tygo­dniu. Wpraw­dzie zło­śliwi twier­dzili, że jej powo­dze­nie jest spo­wo­do­wane bra­kami w dosta­wach papieru toa­le­to­wego, ale tytuł szybko wrósł w kra­jo­braz pra­sowy nad Wisłą. I cho­ciaż w każ­dym nume­rze musiały się poja­wiać zachwyty nad osią­gnię­ciami sowiec­kiej kul­tury i nauki, to w zamian można było sobie pozwo­lić na publi­ka­cje o cha­rak­te­rze komik­so­wym.

Nikt jed­nak wtedy nie przy­pusz­czał, że jeden z kolej­nych fil­mów obraz­ko­wych spo­wo­duje, iż „Świat Mło­dych” zyska miano kul­to­wego, a jego kie­row­nik gra­ficzny na stałe zapi­sze się w dzie­jach pol­skiej kul­tury. Wystar­czył pewien szym­pans mówiący po pol­sku i jego dwaj kom­pani – ale na to trzeba było pocze­kać jesz­cze pra­wie 10 lat.

10 lutego 1962 roku. Broniewski: Polak, katolik, komunista

Wła­dy­sław Bro­niew­ski pozo­stał wierny ide­ałom komu­ni­zmu, cho­ciaż pod­czas II wojny świa­to­wej miał oka­zję się prze­ko­nać, jak ten ustrój wygląda w prak­tyce. Wró­cił jed­nak do kraju i gło­śno twier­dził, że jest Pola­kiem, kato­li­kiem i komu­ni­stą, co cza­sami wzbu­dzało popłoch wśród par­tyj­nych decy­den­tów. Podob­nie zresztą jak jego zacho­wa­nie pod­czas wizyt w ZSRS. Gdy na ofi­cjal­nym spo­tka­niu w Moskwie zapro­po­no­wano mu, by usiadł, to z cza­ru­ją­cym uśmie­chem odparł: „Ja już u was sie­dzia­łem”.

Cza­sami też przy­po­mi­nał nie­wy­godne frag­menty swo­jej bio­gra­fii i nie miało dla niego zna­cze­nia, kto słu­cha jego opo­wie­ści. Pisa­rzy sowiec­kich ogrom­nie to szo­ko­wało.

„Utkwił mi w pamięci – wspo­mi­nał Leopold Lewin – wspólny pobyt w Związku Radziec­kim w 1955 roku z oka­zji stu­le­cia śmierci Adama Mic­kie­wi­cza. Byli­śmy razem na uro­czy­sto­ściach w Miń­sku, Nowo­gródku, a potem w Moskwie. W Nowo­gródku wybra­li­śmy się na spa­cer po mie­ście. Towa­rzy­szyli nam poeci ze wszyst­kich repu­blik radziec­kich, któ­rzy przy­je­chali na uro­czy­sto­ści. W pew­nym momen­cie Wła­dy­sław zatrzy­mał się, spoj­rzał na wzgó­rze po lewej stro­nie i powie­dział: »To wzgó­rze zdo­by­łem w 1920 roku na bol­sze­wi­kach«. Zapa­dła cisza”20.

Fak­tycz­nie, Bro­niew­ski zapi­sał piękną kartę pod­czas wojny z Sowie­tami, za co został odzna­czony Orde­rem Vir­tuti Mili­tari. Oso­bi­ście jed­nak żało­wał, że nie brał udziału w odbi­ciu z rąk bol­sze­wi­ków Wilna (19–21 kwiet­nia 1919 roku), cho­ciaż zasłu­żył się pod­czas ope­ra­cji zimo­wej pod Dyne­bur­giem. Nato­miast w cza­sach PRL-u zyskał na tyle silną pozy­cję, że wprost mógł mówić o spra­wach, które mu nie odpo­wia­dały. Kom­plet­nie też nie zga­dzał się z reali­zmem socja­li­stycz­nym, uwa­ża­jąc narzu­ca­nie arty­stom tema­tów za kom­pletną bzdurę.

Janusz Atlas ni­gdy nie zapo­mniał swo­jego pierw­szego kon­taktu z poetą. Miał zale­d­wie kilka lat, gdy razem z ojcem poja­wił się w Domu Pracy Twór­czej w Obo­rach i zoba­czył, co Bro­niew­ski sądzi o ota­cza­ją­cym go świe­cie:

„Przy­je­cha­li­śmy na miej­sce w połu­dnie, było bar­dzo cie­pło i świe­ciło słońce. Przed czwo­ra­kami stało wielu doro­słych z oży­wie­niem coś komen­tu­ją­cych. I wtedy ojciec pod­niósł mnie w górę i kazał patrzeć w wybrane okno na pierw­szym pię­trze. Pamię­tam to okno jak dziś, otwarte na oścież, wypeł­nione czymś, co wydało mi się… dużą pupą. »Tak jest! – przy­kla­snął tatuś. – Zapa­mię­taj synku, to jest pupa naj­więk­szego pol­skiego poety rewo­lu­cyj­nego«”21.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Za: J. Szczerba, Dzika róża, Wybor­cza.pl/duzy­for­mat/1,127291,8076960,Dzika_roza.html?as=1[wróć]

J. Urban, Jaja­ko­były. Spo­wiedź życia Jerzego Urbana, War­szawa 1992, s. 149. [wróć]

Za: „Film” 2/1992. [wróć]

Za: Cześć, sta­re­nia. Wspo­mnie­nia o Zbyszku Cybul­skim, red. M. Pry­zwan, War­szawa 2007, s. 203. [wróć]

Ibi­dem, s. 105–106. [wróć]

Za: A. Fast­nacht-Stup­nicka, Hła­ski droga do raju, Mare­kH­la­sko.repu­blika.pl/03_artykuly/37_text.htm [wróć]

J. Putra­ment, Pół wieku, t. 5. Poślizg, War­szawa 1987, s. 201. [wróć]

Za: Piękne życie i tra­giczna śmierć, Nasza­Hi­sto­ria.pl/piekne-zycie-i-tra­giczna-smierc/ar/9178532 [wróć]

Za: C. Pra­sek, Film i jego obraz w PRL, War­szawa 2011, s. 113. [wróć]

Za: T. Sobo­lew­ski, Bok­ser­ski refleks, „Duży For­mat” 27/2008. [wróć]

Za: J. Kur­ski, Por­tret wodza. Bole­sław Pia­secki, „Gazeta Wybor­cza”, 15.07.1994. [wróć]

T. Kon­wicki, Kalen­darz i klep­sy­dra, War­szawa 1989, s. 215–216. [wróć]

K. Kutz, Klapsy i ścinki. Mój alfa­bet fil­mowy i nie tylko, Kra­ków 1999, s. 326–327. [wróć]

Wszystko na sprze­daż, reż. A. Wajda, ZRF Kamera 1968. [wróć]

J. Gruza, 40 lat minęło jak jeden dzień, War­szawa 1998, s. 420. [wróć]

J. Bie­las, Kalina Jędru­sik. Pierw­sza madonna PRL-u, Pla­ne­ta­Ko­biet.com.pl/arty­kul-3312-kali­na­je­dru­sik­pierw­sza­ma­don­na­prlu.htm [wróć]

Za: Co ja Jezus Chry­stus jestem?, Ency­klo­pe­dia­Te­atru.pl/arty­kuly/77626/co-ja-jezus-chry­stus-jestem [wróć]

S. Kisie­lew­ski, Dzien­niki, War­szawa 2011, e-book. [wróć]

Ibi­dem. [wróć]

Za: W sło­wach jestem wszę­dzie… Wspo­mnie­nia o Wła­dy­sła­wie Bro­niew­skim, red. M. Pry­zwan, War­szawa 2011, s. 119. [wróć]

J. Atlas, Atlas towa­rzy­ski, War­szawa 1991, s. 139. [wróć]