Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Słynne pary PRL
Jędrusik i Dygat, Komedowie, Holoubkowie i inni
Losy sławnych par PRL – aktorów, muzyków, polityków, artystów, literatów – z zapartym tchem śledziła niemal cała Polska. O ich szalonym życiu, romansach i skandalach, ślubach i rozwodach, podróżach, strojach oraz samochodach szeptano w kawiarniach, plotkowano w biurach. Otwarty związek bezpruderyjnej Kaliny Jędrusik i Stanisława Dygata wzbudzał niemałą sensację. Kompozytora Krzysztofa Komedę przytłaczała zaborcza miłość Zofii – jego żony, menedżerki, muzy i opiekunki. Tajemnicą udanego małżeństwa Magdaleny Zawadzkiej i Gustawa Holoubka była wzajemna umiejętność kompromisu, zaś Maryla Rodowicz wprawdzie często zmieniała partnerów, ale każdego z nich szczerze kochała. Barwne opowieści o peerelowskich celebrytach, wspomnienia, nieznane ciekawostki i anegdoty – Sławomir Koper, autor bestsellerów, zabiera nas w podróż do czasów PRL-u.
Sławomir Koper
Najpopularniejszy pisarz historyczny w Polsce. Autor setek artykułów i ponad siedemdziesięciu książek, m.in. Kobiety w życiu Mickiewicza, Tajemnice marszałka Śmigłego-Rydza, Miłość w Powstaniu Warszawskim, Polscy terroryści i zamachowcy (w sumie ponad milion sprzedanych egzemplarzy!). Jego książki wielokrotnie trafiały na listy bestsellerów (Życie artystek w PRL – nominacja do Bestsellerów Empiku, Chorwacja. Przewodnik historyczny – książka miesiąca „Magazynu Literackiego KSIĄŻKI”). Ekspert radiowy i telewizyjny, autor scenariuszy seriali dokumentalnych (Polscy szpiedzy), konsultant historyczny (musical Piloci). Za popularyzację historii w społeczeństwie otrzymał Srebrny Krzyż Zasługi i medal Zasłużony dla Kultury Polskiej.
Fragment książki
W latach 60. warszawskie mieszkanie Dygatów przy ulicy Joliot-Curie stało się jednym z najpopularniejszych miejsc spotkań towarzyskich. Ściągała tam (codziennie!) niemal cała śmietanka artystyczna miasta, a Stanisław i Kalina prowadzili z gośćmi subtelną grę. (...)
Kalina lubiła jednak czasami gotować, szczególnie spaghetti, a Dygat „był żarłokiem, więc to pałaszował”. I chociaż „pochodził z eleganckiego domu” i nikt nie mógł mu zarzucić nieznajomości zasad savoir-vivre’u, to na Joliot-Curie „niektóre potrawy jedzono palcami”, a często „jeden brał z talerza drugiego”.
Pani domu nie uznawała za stosowne, aby na czas pobytu gości zmieniać swoje erotyczne obyczaje. Często leżała w łóżku z aktualnym partnerem, nie przejmując się zupełnie otoczeniem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 350
Od autora
Jako historyk mający już pewien dorobek coraz częściej muszę tłumaczyć się przed czytelnikami ze swoich subiektywnych wyborów. Nie inaczej jest z książką, którą mają Państwo przed sobą. O znanych parach epoki PRL-u można bowiem napisać kilka takich pozycji i nie wyczerpać tematu, zatem z konieczności byłem zmuszony do pewnej selekcji. A chcąc być uczciwy wobec czytelników, odrzuciłem osoby, o których pisałem już w Żonach i kochankach władzy PRL i Życiu artystek w PRL. Nie znajdą zatem Państwo Agnieszki Osieckiej i jej partnerów czy też Niny Andrycz i Józefa Cyrankiewicza. Wyczerpałem również temat Stanisławy i Edwarda Gierków oraz Mieczysława Rakowskiego i jego żon. Jedyny wyjątek zrobiłem dla Kaliny Jędrusik, ale głównym bohaterem rozdziału, w którym się ona pojawia, jest Stanisław Dygat. Starałem się jednak wykorzystać materiał wcześniej niepublikowany w moich pracach.
Słynne pary PRL różnią się od innych moich książek pod względem materiału źródłowego. Więcej jest tu dokumentów archiwalnych, korzystałem również z zasobów Instytutu Pamięci Narodowej. To bardzo ważne źródło, aczkolwiek nie ukrywam, że potraktowałem je wybiórczo. W materiałach Służby Bezpieczeństwa znajduje się bowiem wiele dokumentów, których wiarygodność uważam za mocno podejrzaną, często też świadczą one o poważnych dewiacjach psychicznych ich autorów. Ja natomiast nie jestem zwolennikiem publikowania bez krytycznej analizy wszystkiego, co znajduje się w archiwach. Uważam, że taka selekcja to konieczność, gdyż poziom zakłamania, jaki odnajdujemy w zasobach IPN, jest wręcz zatrważający. A pogoń za sensacją wśród wielu historyków czy dziennikarzy dawno już przekroczyła granice dobrego smaku. Osobiście zresztą przyznam, że skala obrzydliwości części archiwaliów była dla mnie dużym zaskoczeniem.
Dlatego też wykorzystałem materiały, które wydały mi się wiarygodne, a poza tym wnosiły coś nowego do opowieści. Czasami są to informacje rzucające nowe światło na pewne wydarzenia, a czasami tylko stanowią tło narracji lub są źródłem dobrej anegdoty.
Przy okazji poświęciłem nieco miejsca wyjaśnieniu pewnych mitów, jakie narosły wokół niektórych moich bohaterów. Nie jest prawdą, że wszyscy artyści byli zawsze w opozycji wobec „jedynego, słusznego ustroju”, ani też, że z odrazą przyjmowali wyróżnienia i zaszczyty, jakimi obsypywali ich władcy PRL. Sprostowałem również niektóre informacje o pochodzeniu bohaterów tej książki, szczególnie w przypadku Zofii Komedowej-Trzcińskiej i Piotra Jaroszewicza. Obiegowe opinie pojawiające się w różnych publikacjach nie mają bowiem wiele wspólnego z rzeczywistością.
Dla wielu czytelników dużym zaskoczeniem będzie obraz postaci, jaki wyłania się z kart tej książki. Jako historyk mam bowiem prawo do przedstawienia własnego zdania, nawet gdy znacznie odbiega ono od stereotypów. I gdy analizowałem kolejne źródła, to często widziałem, jak bezkrytycznie powtarzano relacje, które pojawiły się w materiałach prasowych czy biografiach. A częstym powodem przeinaczania faktów były opinie samych zainteresowanych niedokładnie po latach pamiętających wydarzenia lub usiłujących wręcz ukryć niewygodne fakty. Pamięć ludzka ma bowiem to do siebie, że jest bardzo wybiórcza.
W książce, którą mają Państwo przed sobą, starałem się przedstawić pary reprezentujące różne środowiska PRL. Jest zatem małżeństwo genialnego kompozytora i muzyka, Krzysztofa Komedy, a także związki ze światka artystycznego: małżeństwa Stanisława Dygata, Maryla Rodowicz i jej partnerzy czy Magdalena Zawadzka i Gustaw Holoubek. Kręgi opozycyjne reprezentują zapomniani już nieco Halina Mikołajska i Marian Brandys, natomiast sfery partyjno-rządowe – Piotr Jaroszewicz i Alicja Solska. Razem (jak mam nadzieję) daje to całkiem interesujący przegląd najważniejszych środowisk PRL.
Niestety, nie udało mi się porozmawiać z niektórymi bohaterami tej książki. Antonina Krzysztoń w ogóle nie odpowiedziała na propozycję rozmowy (o Mikołajskiej i Brandysie), natomiast Andrzej Jaroszewicz skutecznie unikał odpowiedzi na zadane pytania. W kilku przypadkach zaś uznałem, że dostępny materiał jest na tyle bogaty, iż nie ma potrzeby rozmawiać z bohaterami czy ich potomkami. Za sukces uważam natomiast dotarcie do źródeł prasowych w USA (dotyczących Ilony Cooper, ostatniej miłości Krzysztofa Komedy) i Czechach (na temat praskiego epizodu w życiu Maryli Rodowicz).
Zawsze twierdziłem, że epoka PRL stanowi prawdziwą kopalnię tematów, i mam nadzieję, że ta książka to potwierdzi. Te nieodległe czasy są bowiem wyjątkowo niedoceniane, a przecież były niezwykle ciekawe i do tego są znakomicie udokumentowane. Nawet jeżeli autor czasami musi zamienić się w detektywa…
Na koniec chciałbym bardzo podziękować pani Marcie Czerwieniec za pomoc w badaniach genealogicznych nad pochodzeniem niektórych bohaterów tej pracy. Dzięki temu czasami udało się rzucić nowe światło na pewne wydarzenia, co dodatkowo wzbogaciło tę książkę.
Sławomir Koper
Rozdział 1
Stanisław Dygat i jego żony
Zapomniany obecnie już nieco Stanisław Dygat w czasach PRL-u uchodził za jednego z najpopularniejszych pisarzy. Jego powieści cieszyły się uznaniem czytelników, regularnie przenoszono je na ekran (Jezioro Bodeńskie, Dworzec w Monachium, Disneyland, Pożegnania), a ich autora zaliczano do elity intelektualnej kraju. Pisarz przyciągał uwagę również z powodu niekonwencjonalnego stylu życia, miał zresztą opinię „wiecznego chłopca” zakochanego w Hollywood i filmach zza oceanu. A jego życie prywatne było przedłużeniem filmowych fascynacji. Dwukrotnie poślubiał aktorki – szczególnie małżeństwo z seksowną Kaliną Jędrusik wzbudzało powszechne zainteresowanie. I chociaż w czasach Polski Ludowej nie było paparazzich czy tabloidów, to jednak plotki ze świata artystycznego przenikały do społeczeństwa. W biurach i kawiarniach opowiadano o niecodziennych zasadach obowiązujących w tym związku, a także o fobiach i dziwactwach samego pisarza. Dygat był bowiem osobą wyjątkowo chimeryczną, ale ci, którzy go dobrze poznali, uważali, że dla jego przyjaźni „warto było się urodzić”.
Prapradziadkiem Stanisława był oficer armii francuskiej, François Digat, który zakochał się w urodziwej Polce i po klęsce Napoleona osiedlił się nad Wisłą. Jego syn, Antoni, był urzędnikiem Najwyższej Izby Obrachunkowej, natomiast wnuk, Ludwik, walczył w powstaniu styczniowym. Po jego klęsce wyemigrował do Paryża, gdzie został jednym z założycieli Towarzystwa Bratniej Pomocy, a do jego podopiecznych należał Cyprian Kamil Norwid. Dygat umieścił poetę w Domu Świętego Kazimierza (przytułku zajmującym się polskimi emigrantami) i według rodzinnej tradycji jego żona osobiście opiekowała się Norwidem, „zawożąc mu tam przysmaki”, a on w zamian ją „po rękach całował”. I nikomu nie przychodziło na myśl, że „ten Norwid mógł być kimś więcej niż zwykłym, emigracyjnym, na pół zdziecinniałym staruszkiem, gryzmolącym, podobno, jakieś dla nikogo niezrozumiałe wiersze”.
Stanisław Dygat był wnukiem Ludwika, urodził się w grudniu 1914 roku, już po powrocie rodziny do Polski. Podobnie jak jego rodzice zachował jednak francuskie obywatelstwo, co podczas II wojny światowej miało mieć swoje konsekwencje.
Przyszły pisarz dorastał w zamożnym domu. Jego ojciec, Antoni, był cenionym architektem, zaprojektował gmachy Wytwórni Papierów Wartościowych i Wojskowego Instytutu Geograficznego w Warszawie, a także budynki radiostacji w Raszynie i we Lwowie. W domu Dygatów panowała atmosfera „artystycznego cygaństwa”, co oznaczało, że artystów goszczono chętnie i bezterminowo. Podczas wakacji rodzina zawsze wyjeżdżała nad morze, na zmianę na wybrzeże francuskie i polskie. Państwo Dygatowie uważali bowiem, że dzieci powinny dorastać w kulturze swoich obu ojczyzn.
Stanisław uczęszczał do jednego z najbardziej prestiżowych gimnazjów w stolicy (Szkoły Ziemi Mazowieckiej), miał jednak poważne kłopoty z nauką. Systematycznie wagarował, bardziej interesował się sportem niż szkołą, a największe problemy sprawiały mu lekcje języka polskiego. Nie narzekał przy tym na brak powodzenia u dziewcząt, co zdecydowanie utrudniało mu koncentrację.
„Gdy tak się przechadzałem z najnowszym tomem Edgara Wallace’a w ręku – wspominał Janusz Minkiewicz – uwagę moją przykuła para uczniaków składająca się z ferdydurkowatej blond-pensjonarki i sztubaka w czapce z tej samej co i ja szkoły. Choć czapki mieliśmy takie same – nie znaliśmy się. Za późno już było na udawanie, że się nie widzimy, a czapki z tymi samymi oznakami zobowiązywały, jak mundur wojskowy, do ukłonów. On był z damą, wypadało mi się ukłonić pierwszemu.
– Kolega z jakiej klasy? – zagaił nieznajomy.
– Z szóstej. Minkiewicz się nazywam.
– Dygat jestem – odrzekł tamten, wyraźnie »grasejując«, choć w słowach, które dotąd wypowiedział, nie było litery »r« – ja także z szóstej, to dziwne, żeśmy się dotychczas nie spotkali w szkole.
Słowo do słowa, okazało się, żeśmy dotąd wagarowali na przemian. W tych dniach, kiedy on był w klasie, ja spacerowałem po parku – i odwrotnie”1.
Wprawdzie nie wiadomo, kim była ta „blond-pensjonarka”, stała się jednak powodem miłosnej rywalizacji obu chłopców.
„Odtąd przyjaźń została zawarta – kontynuował Janusz Minkiewicz. – Mieliśmy wspólne zainteresowania, jak mecze piłki nożnej, gra w tenisa, a przede wszystkim owa blond-pensjonarka, w której i ja zakochałem się nie na żarty. Kobieta w tym wieku zmienna jest jak puch marny, toteż obaj z Dygatem przeżywaliśmy na przemian okresy triumfów i dumy lub zazdrości i poniżenia. Rywalizacja ta nie zrobiła z nas nieprzyjaciół, lecz przeciwnie – wzbudzała w nas obu uczucia wzajemnej szlachetności i dżentelmenerii. Jak się skończyła – obaj dziś nie pamiętamy, może przypomniałaby nam to owa panienka, ale jest to niełatwe, gdyż obecnie znajduje się ona gdzieś na terenie Australii i dotąd nie przysłała żadnemu z nas swego adresu. Zresztą, tamtą historię przyćmiły nam inne, o podobnym charakterze, ale już znacznie poważniejsze. Kochaliśmy się w tych samych osobach przez następne lat kilkanaście, szczęście sprzyjało nam na przemian, raz mnie, raz jemu. (…) W każdym razie nasze wspólne gusta romantyczne z Dygatem zakończyły się wreszcie tym, żeśmy się ostatecznie pożenili, każdy z narzeczoną drugiego”2.
Kiedy Dygat nie otrzymał promocji do następnej klasy, to w obawie przed reakcją ojca uciekł z domu. Dotarł do Gdyni, gdzie zaciągnął się na statek odbywający rejsy po Bałtyku, lecz nie nacieszył się specjalnie wolnością. Zdążył odbyć tylko jedną krótką podróż, kiedy odnalazł go ojciec. Ale i tak po latach uznał, że „był to najszczęśliwszy okres w jego życiu”. Rodzina miała jednak inne zdanie i krnąbrnego chłopaka odesłano do konwiktu pijarów w Rakowicach pod Krakowem. Szkoła znana była z surowej dyscypliny, która w przypadku Stanisława przyniosła pozytywne efekty.
„To pociągnięcie okazało się ze wszech miar udane – wspominał pisarz. – Ku zdumieniu mojemu, rodziny, krewnych i znajomych awansowałem niespodziewanie na najlepszego ucznia w klasie, dystansując w nauce nawet gorliwych i pilnych kolegów kleryków. (…) W owym czasie po uporczywych i nieudanych bojach ze szkołą dobiegałem już osiemnastu lat i zacząłem zastanawiać się nad sobą. Znudziła mi się ta sytuacja tumana i nieuka, przekonałem się, że nauka może być miła i dawać wiele satysfakcji. Być może była w tym zasługa wyjątkowo szczęśliwie dobranego u pijarów grona profesorskiego, składającego się wyłącznie z profesorów świeckich, którzy potrafili jakoś umiejętnie skierować mój umysł na właściwą drogę”3.
Dawały jednak znać o sobie lata zaniedbań i Dygat uzyskał świadectwo dojrzałości dopiero w wieku 21 lat. Rozczarowanie przyniósł mu zresztą egzamin z języka polskiego, młodzieniec interesował się bowiem już wówczas literaturą i miał ambicje otrzymania jak najlepszej oceny. Jego wysiłki oceniono jednak zaledwie na „dobrze”, wobec czego po latach wysłał swojemu poloniście egzemplarz debiutanckiego Jeziora Bodeńskiego z dedykacją: „To jest moja poprawka z języka polskiego”.
Czas spędzony w konwikcie pijarów nie był jednak beztroski, chociaż uwalniał młodzieńca od „rodzinnych problemów, melancholii matki i karcącego wzroku ojca”. Chłopak nie unikał też życia towarzyskiego, chociaż ze względu na charakter placówki było ono jednak dość ograniczone.
„Staszek na pewno nie należał do przeciętniaków – uważał jego kolega z konwiktu. – Miał duże poczucie humoru, bardzo lubił opowiadać kawały. Potrafił błyskawicznie i błyskotliwie spointować sytuację. Miał też mnóstwo wdzięku. Na wieczorkach tanecznych, na które przyjeżdżały do naszego kolegium dziewczęta uczące się u sióstr urszulanek w Krakowie, bardzo łatwo zdobywał ich sympatię”4.
Po maturze Stanisław powrócił do stolicy i rozpoczął studia w Wyższej Szkole Handlowej. Nauka go jednak zupełnie nie interesowała, a uczelnię wybrał wyłącznie dlatego, że tam „poszło najwięcej najweselszych i najmilszych” kolegów. Zamiast uczestniczyć w wykładach, wolał chodzić na koncerty do filharmonii i nadrabiać zaległości z literatury polskiej. Na efekty nie trzeba było długo czekać – został relegowany z uczelni, wobec czego niebawem rozpoczął studia architektoniczne. Ten kierunek również okazał się pomyłką, a po latach Dygat przyznawał, że naukę uniemożliwiła mu „zupełna nieporadność techniczna, której poczucie pogłębiało zapewne mistrzostwo ojca”. Ale nie poddawał się i tym razem zapisał się na filozofię. Nie zmienił jednak swojego postępowania i „nad wykłady profesora Tatarkiewicza przedkładał dansingi (…), gdzie brylował jako znakomity tancerz”. Upodobanie do tańca miało mu zresztą pozostać na długie lata, podobnie jak zamiłowanie do życia towarzyskiego.
„Dobił mnie jednak finał jednego z programów – wspominał pewną zabawę karnawałową Jerzy Broszkiewicz. – Był to mianowicie taniec hiszpański w wykonaniu Otwinowskiego i Dygata. Mniejsza o szczegóły. Wystarczy finał, kiedy to Dygat, grający cały czas rolę wiotkiej choć ognistej partnerki, wynosił swego partnera ze sceny na rękach”5.
Rodzina Dygatów z niepokojem obserwowała wyczyny młodzieńca. W zapomnienie odeszły nadzieje z czasu pobytu Stanisława w konwikcie pijarów, młodzieniec lubił się bawić i w ogóle nie myślał o przyszłości.
„Rodzice moi bardzo się niepokoili tym niezbyt poważnym stosunkiem do życia – przyznawał po latach. – A mnie naprawdę nic właściwie nie interesowało. Zdawałem sobie jednak sprawę, że coś trzeba przecież w końcu robić, gdyż stanę się wykolejeńcem. Sztuka wydawała mi się piekielnie trudna. W ogóle bardzo mało miałem pewności siebie, wiary w swoje możliwości. Słyszałem jedynie swój własny głos, który wszystko, co zdarzyło się wokół mnie, komentował. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że to jakaś skłonność do literatury. Notowałem jednak coś zawsze na kartkach…”6.
Nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy Stanisława, gdyby nie fakt, że w Warszawie ponownie spotkał Janusza Minkiewicza. Dzięki niemu wszedł w środowisko literackie, a największe wrażenie zrobił na nim Witold Gombrowicz. Grywał z nim regularnie w tenisa i chłonął jego twórczość.
„Ogromny wpływ wywarły na mnie Ferdydurke i autor tej powieści – wspominał. – Coś się we mnie otwarło. Właściwie dopiero od tej chwili zainteresowałem się literaturą – zobaczyłem pewne możliwości. Wręcz naśladowałem twórczość autora Ferdydurke. W Jeziorze Bodeńskim jest dużo takich zapożyczonych scen czy sposobów widzenia, o których, jeśli ich nawet nie zauważyła krytyka, wiem sam najlepiej”7.
Dużo czasu spędzał w kawiarniach, ze słynną Ziemiańską na czele. Uwielbiał długie dyskusje o literaturze, sam miał zresztą wówczas okazję do debiutu.
„Jako pisarza odkrył mnie Stanisław Piętak [jeden z najwybitniejszych literatów młodego pokolenia II Rzeczypospolitej – S.K.]. Poznałem go przez Minkiewicza i zaprzyjaźniłem się. Kiedyś nieoczekiwanie wpadł do mnie. Miałem na biurku jakieś zapisane kartki. Zajrzał, przeczytał i powiedział: »Skończ i daj mi za 3 dni«. Cóż miałem robić? Skończyłem. Tydzień później ukazało się to w »Apelu«”8.
Publikacja noweli w dodatku literackim do „Kuriera Porannego” była sukcesem, ale przyjaciele Dygata nie widzieli w tym niczego wyjątkowego.
„Niby zapisał się na architekturę – wspominał Janusz Minkiewicz – ale wiedzieliśmy wszyscy, że jest rzadkim gościem na tym wydziale. Znacznie częściej można go było spotkać przy stoliku w literackiej kawiarni czy w knajpie, gdzie kibicował naszemu towarzystwu, zajmującemu już jaką taką pozycję w świecie artystycznym. O każdym z nas, Karpińskim, Gombrowiczu, Uniłowskim, Mostowiczu czy kimkolwiek innym, wiadomo było, że zajmuje się jakąś konkretną pracą, że drukuje, zarabia. Po Dygacie nie było tego widać. Wydawało się nam tajemnicą, skąd i kiedy, przy tym wszystkim, posiadł tak głęboko i dokładnie wiedzę muzyczną.
– Szkoda chłopaka – mówiliśmy – nic nie robi, marnuje się. Nic z niego nie będzie.
Nawet te dwie nowelki, które zdążył napisać przed wojną, nie zrobiły na nas wrażenia.
– Jak ktoś całymi miesiącami nic nie robi, może mu się czasem wypsnąć i nowelka…”9.
Tryb życia Stanisława nie był jedynym problemem rodziny Dygatów w tych latach. Znacznie większy skandal obyczajowy wywołał bowiem ojciec Stanisława, który z dnia na dzień porzucił żonę i dom, aby zamieszkać z inną kobietą. Jego nowa partnerka musiała również całkowicie stracić głowę, albowiem odchodząc od swojej rodziny, opuściła dwie córki. Ze zdradą męża natomiast nie mogła pogodzić się prawowita małżonka architekta, Jadwiga, która przez długi czas wierzyła, że mąż jeszcze do niej powróci.
Tymczasem zbliżała się wojna i o „złotym młodzieńcu” przypomniała sobie armia francuska.
„Ogłoszona mobilizacja nie dotyczyła Stasia, bo jak wszyscy w naszej rodzinie miał obywatelstwo francuskie – opowiadała Danuta, siostra pisarza. – Ale dostał wezwanie do armii francuskiej. Nigdy wcześniej nie widziałam go tak poirytowanego i zbuntowanego. Powiedział kategorycznie, że nie pojedzie służyć w obcej armii, bo tu jest jego miejsce. Miał też wzgląd na mamę, która po rozwodzie, mimo że utrzymywali z ojcem nadal przyjazne kontakty, nie czuła się najlepiej. Chyba wtedy właśnie uświadomiłam sobie pierwszy raz, że mój brat jest już dorosłym mężczyzną”10.
Posiadane obywatelstwo zadecydowało, że po upadku Warszawy Antoni i Stanisław zostali internowani w Schule Petershausen w Konstancji nad Jeziorem Bodeńskim. Ich los podzielił zięć architekta, Jan Bogusławski, a cała trójka przebywała w obozie przez kilka miesięcy. Zwolniono ich dopiero po najeździe hitlerowców na Francję.
Wspólny pobyt w Konstancji wywarł zbawienny wpływ na wzajemne relacje ojca z synem i Stanisław zaczął okazywać więcej tolerancji dla postępowania Antoniego. Zdecydowanie mniej powodów do radości miał natomiast jego szwagier, albowiem po powrocie do Warszawy przekonał się, że porzuciła go żona, która wybrała życie u boku mało znanego wówczas pianisty i kompozytora, Witolda Lutosławskiego. Członkowie rodziny Dygatów uwielbiali jednak komplikować sobie życie…
Niebawem po powrocie internowanych do domu Niemcy wkroczyli do Paryża i przy tej okazji Stanisław stał się świadkiem sceny, której miał nigdy nie zapomnieć. Siedział właśnie w domu matki, rozmawiając z Lutosławskim, gdy w radiu podano wiadomość o kapitulacji francuskiej stolicy.
„Nagle informacja, że padł Paryż. I jednocześnie pukanie do drzwi. Otwierają, a tu stoi były prezydent Wojciechowski, zresztą sąsiad. Dygat opowiadał potem, że poczuł się, jakby sam majestat Rzeczypospolitej stanął na progu jego domu. Wojciechowski pyta, czy może zadzwonić. – Oczywiście, oczywiście – obaj panowie skwapliwie go zapraszają. Jest dla nich naturalne, że w tak dramatycznym momencie jak upadek Paryża prezydent musi gdzieś zadzwonić. Ale co słyszą?
– Zośka, Zośka, czemu was jeszcze nie ma? Przychodźcie, mama upiekła szarlotkę”11.
Lata okupacji Dygat spędził w stolicy, często cierpiąc niedostatek. Czasami przychodził wraz z siostrą do ojca, prosząc go o coś do jedzenia, i pan Antoni wynosił dzieciom z domu jakieś resztki. Robił to jednak w taki sposób, aby jego nowa żona niczego nie zauważyła…
Stanisław wznowił natomiast kontakty ze światem literackim Warszawy i właśnie wówczas napisał powieść Jezioro Bodeńskie, w której zawarł przeżycia z obozu internowania. Fragmenty utworu odczytywał na tajnych spotkaniach literackich.
„Pierwsza wizyta zapowiadała się kłopotliwie – wspominał Janusz Minkiewicz. – Dygat wyjął bowiem manuskrypt i zaczął czytać początkowe rozdziały swojej powieści. W miarę słuchania zakłopotanie mijało. Te rozdziały okazały się porywające, brawurowe. Poszczególni słuchacze czytanek Dygata, niepewni własnego sądu, telefonowaliśmy jeden do drugiego, sprawdzaliśmy swoje wrażenia. Wszystkie były zgodne. Młodzieńcza świeżość powstającej powieści była jasnym promieniem na ponurym tle okupacyjnej rzeczywistości. Buńczucznie rozpoczętą powieść potrafił Dygat doprowadzić do końca na tej samej wyżynie, na jakiej ją zaczął”12.
Jeszcze podczas wojny utwór zakupił Władysław Ryńca, okupacyjny dorobkiewicz, który lokował nadwyżki finansowe w rękopisach. Na umowie sprzedaży Stanisław Dygat figurował jako Wacław Kurowski, a Jezioro Bodeńskie nosiło tytuł Łabędź. Na szczęście Ryńca mieszkał w Piastowie pod Warszawą i dlatego zakupione przez niego materiały przetrwały Powstanie Warszawskie. Powieść ostatecznie ukazała się w 1946 roku nakładem wydawnictwa Wiedza i szybko stała się bestsellerem.
„Dzisiaj patrzę na tę powieść jak na fragment utrwalonego życia – mówił Dygat w 1965 roku. – Jezioro Bodeńskie to powieść granicząca prawie że z pamiętnikiem. Tak jak by komuś śniły się przeżycia. Niedawno z pewnym Polakiem odwiedziłem te powieściowe okolice. Nic się nie zmieniło. »O, tam było gestapo« – powiedziałem. »Tak, masz rację, bo teraz jest tam policja« – odparł mój znajomy”13.
Jezioro Bodeńskie przyniosło autorowi całkiem wymierne efekty finansowe. Autor otrzymał bowiem 100 tysięcy złotych nagrody za najlepszą książkę 1945–1946, ufundowanej przez czasopismo „Tydzień” (razem z Dwoma teatrami Jerzego Szaniawskiego). Finanse miały tym większe znaczenie, że Stanisław był już wówczas żonaty.
Nie wiadomo, w jakich okolicznościach Dygat poznał aktorkę Władysławę Nawrocką ani kiedy się z nią ożenił. Przyjmuje się, że wzięli ślub około 1940 roku w okupowanej Warszawie, bliższych szczegółów tego wydarzenia jednak nie znamy, możliwe zresztą, że uroczystość odbyła się później.
Wybranka pisarza urodziła się we Lwowie 14 lipca 1917 roku, a jej matka była suflerką teatralną. Podobno podczas wojny Władysława grała na scenach teatralnych Wilna, zapewne było to w początkowym okresie wojny, podczas litewskiej okupacji miasta. Dlatego nie można wykluczyć, że Nawrocka przyjechała do Warszawy dopiero po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, czyli latem 1941 roku.
Pewne wiadomości posiadamy dopiero ze schyłkowego okresu wojny, kiedy to Dygatowie wraz z przyjaciółmi założyli lokal Pod Parasolem w Podkowie Leśnej. Sprzedawano tam „wódkę i jakieś mało poważne zakąski”, co nie było najlepszym pomysłem, albowiem nikt z właścicieli knajpy kompletnie nie nadawał się na restauratora. A gdy pewnego dnia okazało się, że zużycie alkoholu nie znajduje pokrycia w rachunkach firmy, Stanisław wziął inicjatywę w swoje ręce.
„(…) czując się najbardziej z całej czwórki odpowiedzialny, na znak protestu wykończył resztę wódki i krzycząc: »Szczupak w pomidorach«, rzucił się w sąsiadujący z Parasolem ogródek. Zanim udało się go stamtąd wyciągnąć, pojawił się właściciel, który zażądał zwrotu pieniędzy za szkody wyrządzone pomidorom”14.
Lokal szybko zbankrutował i niedoszli restauratorzy przenieśli się do Krakowa. Tam Dygat próbował założyć teatr literacko-artystyczny, chcąc wypromować żonę – aktorkę. Z planów nic nie wyszło, ale za to rodzina powiększyła się o córkę, Magdę.
W 1947 roku Stanisław zrzekł się obywatelstwa francuskiego, nie interesowała go bowiem emigracja (wariant ten wybrał jego ojciec, który osiadł w Brazylii). Odczuwał zresztą osobistą awersję do Francji, którą dodatkowo pogłębiła przedwojenna znajomość z Gombrowiczem. Pan Witold bowiem zawsze sprzeciwiał się nieuzasadnionemu „uwielbieniu francuskiej kultury, języka i obyczajów”, co uważał za „niechlubne świadectwo kompleksu Polaków wobec narodów zachodnioeuropejskich”.
Dużą rolę w decyzji Stanisława odegrały również przeżycia z okresu internowania. Przebywając bowiem w odosobnieniu, miał dużo czasu na osobiste refleksje, a przymusowe kontakty z Francuzami spowodowały, że szczególnie mocno odczuwał przynależność do narodu polskiego. Opis dojrzewania tych uczuć zawarł w Jeziorze Bodeńskim.
Natomiast bezpośrednio po wojnie, podobnie jak wielu intelektualistów, uwierzył w komunistyczną propagandę.
„(…) był on »na serio« – wspominała Irena Szymańska – w sposób przewrotny, gdyż była to powaga Dygatowa, zupełnie odmienna niż u innych. Kiedy na przykład na początku lat pięćdziesiątych rzucono hasło pisania powieści o robotnikach i wielu pisarzy podjęło to zadanie, Staś zabrał się do tego z całą powagą. Mieszkał wówczas na Wybrzeżu i postanowił poznać życie marynarzy. Odwiedzał portowe knajpy i toczył w nich z marynarzami długie rozmowy, by w końcu stwierdzić, że powieści napisać nie może, bo marynarze okazali się zbyt inteligentni, a i tak już zaopatrzono go w etykietkę pisarza od »inteligenckich obrachunków«. Zawarł mnóstwo przyjaźni, ale powieści w duchu tamtych lat nie napisał właśnie dlatego, że program, w imię którego chciał działać, traktował serio”15.
Po odwilży październikowej wzbudzał powszechne niedowierzanie, gdy przyznawał się publicznie, że „naprawdę chciał napisać” powieść socrealistyczną, jednak niestety „nie umiał”. Ale czy rzeczywiście mówił to serio? On, taki mistrz słowa, nie napisałby socrealistycznego czytadła?
Rok po zakończeniu wojny Dygatowie przenieśli się do Wrocławia, gdzie Stanisław dostał etat dyrektora miejscowego oddziału Związku Literatów Polskich. Dawało to nadzieję na stabilizację finansową, niestety, Dygat po prostu nie lubił pracować. W efekcie dostał naganę od zarządu Związku i w 1948 roku zrzekł się funkcji. Opóźniał też ukończenie kolejnej powieści.
„Pożegnania Staś napisał pod terrorem – kontynuowała Szymańska. – Była to książka dla Klubu Odrodzenia, przyrzeczona subskrybentom i zapowiedziana na określony termin, a terminy subskrypcyjne traktowano jeszcze wtedy w wydawnictwach serio. Przerażeni, że Staszek nie zabrał się do roboty, po prostu porwaliśmy go, zamknęli w domu »Czytelnika« w Bierutowicach i tam, trzymając co prawda nie o chlebie i wodzie, ale odciętego od znajomych i przyjaciół, zmusiliśmy go – my to znaczy ówczesny dział wydawniczy »Czytelnika« z Zofią Dembińską na czele – do napisania w sześć tygodni książki”16.
Podobno w niemal identyczny sposób została napisana jeszcze jedna powieść Dygata. Lenistwo pana Stanisława przybierało bowiem wręcz patologiczne cechy.
„Bodaj Podróż powstała w ten sposób, że ówczesny redaktor naczelny »Przeglądu Kulturalnego« zwabił go do hotelu, zamknął w pokoju na klucz i wypuścił, gdy napisał tę książkę. Trwało to dwa tygodnie”17.
Stanisław zawsze uważał pisanie „za coś wstydliwego”, ale ze smutkiem uznał, że „nie nadaje się do innego zawodu”. Natomiast nie miał jednak oporów w „podśmiewaniu się z tych, którzy uważali się za zawodowych pisarzy”, gdyż „dla niego było to męczące zajęcie”.
A gdy sam zajął się pisaniem, to przestał lubić rozmowy o literaturze. Czasami zresztą wpadał w paniczny lęk na spotkaniach autorskich, bał się bowiem pytań czytelników.
„Kiedy pojawił się nagle we Wrocławiu, zmusił mnie, abym poszedł z nim na rozmowę z czytelnikami w Klubie Dziennikarzy i zabrał ze sobą ręcznik. W odpowiednim momencie, na jego znak – jak to jest przyjęte na meczu bokserskim – miałem rzucić ręcznik i poddać go. I tak się stało. Zwaliła się chmura docentów z uniwersytetu, którzy stoczyli uczone wywody na temat jego książek, a potem stawiali zaskakujące pytania. On sterczał na środku sali zażenowany, trzymał się krzesła i kiwał się jak łodyga na wietrze. Odpowiadał krótko: »tak« lub »nie«, »może«, »nie wiem«. Kiedy go w końcu zapytano, co sądzi o filmach Bergmana, rzekł: »Dobrze sądzę«. I dał mi rozpaczliwy znak. Rzuciłem ręcznik. Poddałem go”18.
Przy okazji stawał się coraz bardziej kapryśny i złośliwy. We Wrocławiu dzielił dom z Wojciechem Żukrowskim, a panowie zdecydowanie nie przepadali za sobą. I gdy Dygat po dwóch latach wyprowadzał się do Trójmiasta, to wynajął swoją część podwórka blacharzowi, który odtąd zakłócał spokój Żukrowskiemu. Córka pisarza zapamiętała jednak trochę inaczej to wydarzenie:
„Mieszkaliśmy na górze, a Żukrowski na dole. Kiedy ojciec pracował, Żukrowski włączał silnik samochodu. Kiedy pracować zaczynał Żukrowski – ojciec włączał na cały regulator muzykę. Po prostu »Paweł i Gaweł«”19.
Według relacji Magdy Dygat w związku jej rodziców to ojciec „jednak był bardziej odpowiedzialny”, gdyż matka zupełnie „nie kojarzyła sobie wydawania z zarabianiem”. Nic zatem dziwnego, że rodzina cierpiała na chroniczny brak gotówki, a pisarz zwracał się do wydawców z ciągłymi prośbami o pożyczki i zaliczki. Narzekania na brak pieniędzy stale przewijały się przez jego korespondencję, często zresztą w desperacji wysyłał do wydawców córkę, licząc, że widok dziecka skruszy ich opory.
„Władysława Nawrocka, moja przyjaciółka – wspominała Ewa Otwinowska – tworzyła ze Stasiem parę, rzec można, całkowicie jednolitą. Tak zaraźliwy mieli na siebie wpływ, że trzeba było doprawdy zastanawiać się, kto tu z kogo robi swojego brata bliźniaka. Solidarni nędzarze i rozrzutnicy, stale knujący coś po kątach, nieodzowni w każdej zabawie i w każdym skandalu, pełni zaskakujących pomysłów i ripost, bezwzględni dla przyjaciół i absolutnie znudzeni. A tak mocni, że Dziunia potrafiła skłonić biologicznie milczącego samotnika, jakim był Jerzy Szaniawski, do całonocnej gawędy przy wódce. Kiedy przyjechali po wyzwoleniu do Krakowa, Dziunia spodziewała się dziecka i na wszelki wypadek całymi tygodniami mieszkała w luksusowej separatce jeszcze wówczas prywatnej lecznicy pp. Sędzimirów, gościnnie i gratisowo podejmowana przez gospodarzy. Każdego dnia opuszczała zakład, by na mieście odprężać się po wojennej grozie, aż tu pewnego razu nie ma Dziuni. W czasie stołówkowego obiadu Staś telefonował do mnie:
– Dziunia przed kwadransem urodziła Magdusię, biegnij do niej, bo się potwornie nudzi”20.
Narodziny córki Stanisław Dygat przyjął z radością. Wprawdzie „był przez chwilę” zawiedziony, że to nie syn, ale szybko zaakceptował Magdę i już „niczego by nie zamienił”. Inne zdanie na ten temat miała natomiast jego małżonka.
„Macierzyństwo ją nudziło – żaliła się po latach Magda Dygat. – Interesowała ją jedynie sztuka. (…) Kiedy przestała grać, mając pięćdziesiąt lat, zawsze artystka, bez względu na sytuację, zaczęła malować obrazy. (…) Byłam w jej życiu czymś, co istniało, i trzeba było się z tym faktem pogodzić. Nie znaczyło to, że trzeba było się temu poświęcać. (…) Jej zainteresowanie mną ograniczało się do sporadycznych interwencji. Na ogół jednak starała się trzymać ode mnie z daleka. W atakach gniewu mówiła, że jestem zła, a kiedy pytałam, dlaczego, odpowiadała: »Bo taka się urodziłaś«. Było w tym coś z dziecięcej przekomarzanki, w której ostatecznym argumentem jest stwierdzenie: »Sama głupia!«. Kiedyś obiecała mi, że zabierze mnie do cyrku, a na moje pytanie, dlaczego nie dotrzymuje słowa, odpowiedziała: »Tylko krowy nie zmieniają zdania«. Siedzieliśmy wtedy w kawiarni Związku Literatów, w dużej grupie przyjaciół moich rodziców. »Ale świnie tak!« – odpowiedziałam. Dostałam wtedy ciastko, które się nazywało »język literacki«. Innym razem wylała całą miskę owsianki na mnie i na pluszowego misia, tej samej wielkości co ja, i natychmiast rzuciła się do czyszczenia misia. (…) Była wesoła, wrażliwa, dobra i całkowicie pozbawiona odpowiedzialności. Kariera, problemy emocjonalne, towarzyskie i… »Tak. Oczywiście. Jeszcze mamy dziecko. Gdzie ono jest? Zdaje się, że w Zakopanem«”21.
Magda Dygat, spisując po latach wspomnienia, więcej empatii znalazła jednak dla ojca. O matce wypowiadała się z reguły źle lub bardzo źle. I upływ lat niewiele w tej kwestii zmieniał.
„Dlaczego mam na imię Magda? Zadzwoniłam do niej [matki – S.K.], podejrzewając, że nie będzie wiedziała.
– Nie wiem – odparła. – To ojciec wybrał ci to imię. Trzeba było zapytać ojca, kiedy jeszcze żył.
– A dlaczego mam na drugie imię Małgorzata? – zapytałam już tylko z rozpędu.
– To ty masz na drugie imię Małgorzata? Bardzo ładnie. To też na pewno ojca pomysł”22.
Wydaje się jednak, że tak naprawdę Dygatowie niewiele różnili się od siebie. Wychodząc bowiem kiedyś z restauracji, zapomnieli o pozostawionym w szatni niemowlęciu i odzyskali córkę, dopiero gdy powrócili po parasol…
Inna sprawa, że zachowanie Władysławy wobec Magdy pogarszało się z upływem lat. „Uwielbiała stwarzać dramatyczne sytuacje – skarżyła się córka – i przy okazji wpajała mi poczucie winy. Siedząc w wannie, wołała mnie cichym głosem, pod byle jakim pretekstem: która jest godzina albo czy zadzwonił telefon. Kiedy przychodziłam, mówiła, że długo musiała czekać, że mogła się utopić i miałabym ją wtedy na sumieniu. (…) Śmiało można powiedzieć, że nie lubiłyśmy się specjalnie, szczególnie kiedy z latami ja stawałam się doroślejsza, a ona coraz bardziej niepoważna w swoich pretensjach i zazdrości o ojca. Kiedyś w ataku złości rzuciła we mnie żelazkiem, co prawda zimnym, i nie trafiła. I tylko wrodzony wstręt do przemocy powstrzymał mnie od jakiejkolwiek reakcji, jak również fakt, że była ode mnie dużo niższa i słabsza. To, że była moją matką, dawno już przestało mieć znaczenie”23.
Pierwsze symptomy rozpadu małżeństwa pojawiły się jeszcze podczas pobytu we Wrocławiu. Dygat sprawiał wrażenie człowieka znużonego żoną, dbał jednak o to, aby partnerka czerpała pewne radości z życia. I robił to w bardzo niekonwencjonalny sposób.
Interesujące światło na relacje pisarza z żoną rzucają wspomnienia jego asystenta, Edwarda Kurowskiego. Był on wówczas studentem psychologii pedagogicznej na Uniwersytecie Wrocławskim, uprawiał boks i marzył o karierze literackiej. Przy Dygacie odgrywał rolę sekretarza, mieszkał zresztą razem z jego rodziną. Relacja Kurowskiego jest tak ciekawa, że warto ją przytoczyć w dłuższych fragmentach.
„Od pewnego czasu pisarz przekonywał żonę – wspominał Kurowski – że powinna schudnąć, jeżeli chce wystąpić w jakimś filmie, a najlepszym sposobem byłaby gimnastyka i ewentualnie masaże, od tych spraw mamy w domu specjalistę, wykorzystajmy to, bo chyba nie chcesz, żeby jakiś obcy człowiek cię tu poklepywał, pan Edward na pewno ci nie odmówi, zresztą rozmawiałem z nim na ten temat. Specjalnego kostiumu nie masz – mówił pisarz – ale to nie szwarcparada… no to włóż suknię balową!
Pierwszy raz zobaczyłem aktorkę w takim ciasnym stroju kąpielowym, który nie tylko mnie krępował, ale również ją. Żeby ukryć podniecenie, szybko zacząłem pokazywać pani Dziuni podstawowe, umacniające mięśnie ćwiczenia, które starała się w miarę dokładnie wykonywać. Dziwiłem się trochę pisarzowi, ale nie za bardzo, że w takim stroju pokazuje mi żonę, sam nie biorąc udziału w gimnastyce. (…)
Kiedy ukończyliśmy kilka podstawowych ćwiczeń, spocona aktorka położyła się na tapczanie, a uwierający ją kostium pozostawił na wypukłościach jej ciała czerwone ślady.
– A masaż? – zapytał pisarz, wychodząc ze swojego pokoju.
– Musimy odpocząć – odpowiedziała aktorka, wciąż leżąc na tapczanie. (…)
– Dziunia, na co czekasz?… aż pan Edward się rozmyśli?
Aktorka zdjąwszy szlafrok, wróciła do sypialni, w jej ciasnym staniku nie mieściły się piersi, pisarz stwierdził, że za dużo w nich tłuszczu, który trzeba rozsmarować, obwisłe modne w Afryce. Nie bez skrępowania aktorka rozpięła stanik i położyła się na tapczanie”24.
Nie był to wyjątek. Dygat prowokował dwuznaczne sytuacje, doskonale wiedząc, jaki będzie finał całej sprawy. Kurowski miał bowiem zaledwie 20 lat, a starsza od niego o 10 lat Władysława była atrakcyjną kobietą. I miała też swoje potrzeby erotyczne.
„Aktorka wyszła z łazienki we flanelowym szlafroku – kontynuował Kurowski – i położyła się na moim łóżku, mówiąc, że bardzo dobrze się czuje, choć woda była ledwie ciepła. Przekonana, że mój masaż ją rozgrzeje, odsłoniła do połowy ciało, zacząłem więc swoje zajęcia od szyi, mówiąc, że piersi aktorki już po kilku masażach stały się bardziej jędrne, co stwierdziła z zadowoleniem. Zapytałem, czy chodzący po sąsiednim pokoju pisarz nie zajrzy do nas, aktorka odpowiedziała »na pewno nie, krążąc za szybą, układa powieściowe dialogi, które podobno dobrze mu idą«. (…)
– Idźcie wreszcie gdzieś, bo mi przeszkadzacie – wtrącił pisarz, jakby nas podsłuchiwał.
– Przecież cicho leżymy.
– Ale łóżko skrzypi”25.
Małżonkowie sypiali w oddzielnych pokojach, co sprzyjało planom Kurowskiego. Student nie ukrywał bowiem fascynacji żoną pryncypała, a ta nie miała większych oporów. I skończyło się tak, jak musiało się skończyć, przy pełnej zresztą aprobacie Dygata.
„(…) zgasiła w swoim pokoju światło – kontynuował Kurowski – uczyniłem to samo w dużym pokoju i zauważyłem, że noc jest dziś jasna, pewnie księżyc świeci, którego wybitny pisarz [Dygat – S.K.] bardzo nie lubi, bo wtedy nie może spać. Mnie nie przeszkadza, zwykle zasypiam bez trudu, ale dziś sen nie przychodzi, pewnie dlatego, że drzwi do pokoju znanej aktorki są uchylone, słychać skrzypienie tapczanu, czyżby myślała o Stasiu? Co robi? Znany pisarz zwykle sypialnię na noc zamykał, Dziunia zostawiła drzwi półotwarte, przez pomyłkę czy specjalnie? Leży w piżamie czy zdjęła ją? (…) Czy możesz tam wejść? Nie wypada do sypialni damy, chyba że cichutko, na palcach, może jej nie obudzisz, a jednak…
– Panie Edwardzie – szepnęła – co się stało?
– Nic – przyłożyłem palec do ust.
– Czego pan szuka, termometru?
Zatoczyłem się, widząc wyciągniętą ku mnie rękę, usiadłem na tapczanie, aktorka odsunęła się z pościelą, nie wiesz, czy chce być dalej od ciebie, czy robi ci miejsce, leżysz na kołdrze, nie wiedząc, czy się nią przykryć, jak się aktorka zachowa, jeżeli się do niej przysuniesz… gdy uczyni jakiś nieprzyjazny gest, natychmiast wyjdziesz, nic nie mówi, choć dotykasz ją kolanem, czujesz, że jest bez dolnej części piżamy, pyta, co ci jest, nadciśnienie? Możliwe – odpowiadasz – chyba tak, damska ręka dotyka twoich spodenek, chce ci je zdjąć? Próbujesz dotknąć jej biodra, nie pozwala, odruch, czy naprawdę nie wolno, kolanem można, niczym więcej…
Leżysz niby spokojnie, ale coś w tobie kipi, słyszysz własny oddech i aktorki, chcesz coś powiedzieć, czujesz pustkę w głowie i suchość w ustach, co robić? Do odważnych świat należy – to głupie, żadna odwaga, odważniej byłoby odejść teraz, nie potrafisz… musisz być zdecydowany, ale od decyzji do jej wykonania mijają długie chwile, w czasie których czujesz jej palce na swoim biodrze, całą delikatną dłoń, podsuwa się pod gumkę twoich spodenek i wtedy nagle decydujesz się wejść na jej ciepłe, prawie gorące ciało, które nie uczyniło żadnego ruchu, żeby cię zrzucić, napięte damskie nogi jakby sflaczały, uda trochę się rozeszły, więc dalsze działanie było już niezależne od ciebie, pewnie krótko trwało, po czym wasze ciała zlepiły się i ponownie znieruchomiały.
– Niech pan już idzie – szepnęła aktorka jakby resztkami sił”26.
Sytuacja opisana przez Kurowskiego do złudzenia przypomina późniejsze relacje Dygata z Kaliną Jędrusik. Ale wówczas pisarz oficjalnie ogłosił, że ze względu na kłopoty ze zdrowiem odchodzi na „erotyczną emeryturę”, natomiast podczas pobytu we Wrocławiu liczył sobie niewiele ponad 30 lat i był w pełni męskich sił. Wydaje się jednak, że Dygat bardzo lubił flirtować, ale niekoniecznie interesowało go seksualne zbliżenie. A już regularne kontakty erotyczne z jedną partnerką śmiertelnie go nudziły. Nawet gdy miała nią być seksowna Kalina Jędrusik…
Potwierdza to wyznanie blisko zaprzyjaźnionego z pisarzem Kazimierza Kutza, który twierdził, że Dygat „wszystkie zajęcia uważał za męczące, łącznie z erotyką [podkreślenie – S.K.], był bowiem niecierpliwy jak sam najbardziej niecierpliwy diabeł”.
Na domiar złego Dygatowie często się kłócili, a po przeprowadzce do Trójmiasta awantury domowe stały się codziennością. I chociaż często miały dramatyczny przebieg, to zdarzały się również akcenty humorystyczne.
„Któregoś zimowego wieczoru w Domu Aktora w Sopocie – wspominała Magda Dygat – siedzieliśmy w pokoju, w którym palił się ogień w kominku. Było to w okresie, kiedy ojcu znudziło się zbieranie fajek i przerzucił się na pudełka po papierosach »Grunwald«. Trzymał w nich różne swoje skarby i nikt właściwie nie wiedział, co w nich jest. Po krótkiej wymianie [zdań], które mogły się kojarzyć z falami uderzającymi o brzeg podczas sztormu, matka złapała nagle kilka pudełek i wrzuciła je do ognia. Niektóre, o czym w chwilowym zapamiętaniu nie pomyślała, miały rysunki na wieczkach, zrobione przez znajomych artystów.
Nastąpiła chwila ciszy, jak w filmie, kiedy akcja zamiera, bo główny bohater zastanawia się, czy zrezygnować ze wszystkiego i wyjść na zawsze, czy jeszcze podjąć walkę i wtedy dopiero wyjść na zawsze.
Po upływie może trzech sekund ojciec rzucił się do kominka, wyciągając pudełka gołymi rękami, z okrzykiem: »Jezus Maria, moja sztuczna szczęka!«”27.
Sprawa rzeczywiście wyglądała dramatycznie, zęby Dygata były w fatalnym stanie, a on wręcz histerycznie bał się dentystów. I gdy dowiedział się, że w Gdańsku praktykuje pewien specjalista, który z zagranicy przywiózł sprzęt wykorzystywany przy leczeniu dzieci, niezwłocznie go odwiedził. Tym specjalistycznym wyposażeniem okazały się zabawki, którymi stomatolog odwracał uwagę małych pacjentów, aby dyskretnie zająć się ich zębami. Dygat był zachwycony, pobawił się kolejką elektryczną i misiami, po czym wyszedł bez żadnego zabiegu…
Natomiast atmosferę w domu Dygatów najlepiej chyba podsumowuje rozmowa ojca z córką po wspólnej wizycie w kinie na Summertime:
„Płakałam, kiedy pociąg z Katharine [Hepburn – S.K.] odjeżdżał – wspominała Magda Dygat – a na peronie został zakochany w niej Włoch. Ojciec pocieszał mnie, że gdyby ona została i gdyby się pobrali, toby się kłócili tak jak mamusia z tatusiem”28.
Pan Stanisław od młodych lat był wielbicielem sportu, ze szczególnym uwzględnieniem boksu, piłki nożnej i tenisa. Dobry mecz piłkarski potrafił porównać do inscenizacji dramatu Szekspira i często można go było spotkać na stadionach sportowych. W młodości sam uprawiał boks (pozostał mu po tym złamany nos) i grał w tenisa, a pierwsza wzmianka prasowa na jego temat pojawiła się na łamach „Przeglądu Sportowego”. Był z tego powodu niezwykle dumny i zawsze powtarzał, że już nigdy żadna inna opinia nie sprawiła mu tyle przyjemności. Motyw sportu pojawiał się zresztą w jego twórczości i nie bez powodu główny bohater Disneylandu, Marek Arens, był biegaczem nazywanym „kameleonem bieżni”.
„Bardzo pasjonował się sportem – wspominał Jan Koprowski. – Poszliśmy kiedyś na zawody lekkoatletyczne przy Racławickiej. Była piękna słoneczna pogoda, miało się już pod wieczór. Jak się przekonaliśmy, zebrało się tam kilku pisarzy, którzy, podobnie jak my, również interesowali się sportem. Dygat cieszył się jak dziecko. Przejmował się konkurencjami, zwłaszcza biegowymi, komentował żywo i z przejęciem to, czego byliśmy świadkami”29.
Z drugiej strony trudno jednak wyobrazić sobie Dygata w roli czynnego sportowca (a szczególnie boksera), panicznie lękał się bowiem kontuzji i widoku krwi.
„Na widok krwi mój ojciec mdlał – twierdziła Magda Dygat. – W trakcie jakiejś awantury małżeńskiej, w mieszkaniu, w którym były szklane drzwi, jego druga żona trzasnęła pięścią w szybę, przecinając sobie rękę. Trysnęła krew, ojciec zemdlał, a ja stałam pośrodku, nie wiedząc, kogo mam ratować.
Doceniam to, że przyszedł odwiedzić mnie w szpitalu, kiedy miałam wycięte migdałki. Przyniósł mi chińskiego ptaszka z prawdziwych piórek, ale przyszedł w momencie, kiedy mnie wywożono z sali operacyjnej, i potem już go nie widziałam, bo lekarze musieli się nim zająć”30.
Być może jednak po prostu nie mógł oglądać krwi osób sobie bliskich. Nie mdlał bowiem, siedząc w pobliżu bokserskiego ringu, a upodobanie do tej dyscypliny spowodowało, że zatrudnił Kurowskiego. Student zapowiadał się bowiem na dobrego zawodnika, a Dygat potrzebował kierowcy i ochroniarza. Wysłał wprawdzie chłopaka na kurs maszynopisania, ale „wybitnemu pisarzowi zabrakło na drugą ratę”. W zamian Kurowski sprawdzał się w nietypowych sytuacjach, a gdy asystował Dygatowi podczas audiencji u wiceministra kultury, spotkanie miało niecodzienny przebieg. Dostojnik był bowiem także wielbicielem boksu i w swoim gabinecie (!) zaproponował mały sparing:
„– Chodzi mi o to – rzekł wiceminister – żebyśmy tak lekko.
– Tylko lekko. I technicznie. Rękawic nie ma?
– Po co?
– Wobec tego pięści powinniśmy owinąć ręcznikami.
– Po co? – odpowiedział wiceminister. Przecież lekko. Stanęliśmy naprzeciw siebie z uniesionymi pięściami, czekając na komendę.
– Start! – powiedział Stanisław Dygat.
Uczyniłem ruch taki, jakim rozpoczynam walkę w ringu, czyli zwód lewym prostym i lewy sierpowy, wiceminister jako bokser-amator uchylił się przed zwodem w prawo, wpadł na mój sierpowy i nawet nie wiedziałem, że sprawa skończona. Z prawej brwi wiceministra Kołka ciurkiem polała się krew. (…) Wybitny pisarz wziął mnie pod rękę i poprowadził do drzwi. Na korytarzu rzekł »dobrze, że ja nie jestem wiceministrem«. Nie pojmowałem, o co naprawdę pisarzowi chodziło, żeby do takiej konfrontacji doprowadzić, nie ulega dla mnie wątpliwości, że Stanisław Dygat przy pomocy mojej pięści chciał jakąś sprawę załatwić. Często mówił o kimś »dałbym mu w pysk«, ale tego nie robił, bo nie umiał, a może chodziło mu o sprawdzenie mnie, czy ja nie przestraszę się człowieka na wysokim stanowisku, od którego przecież zależy wydawanie książek”31.
Sportowe pasje Dygata były powszechnie znane i z czasem zaczęto uznawać go za autorytet w dziedzinie sportu. Po ważnych zawodach dziennikarze często pytali go o opinię, a pisarz nie byłby sobą, gdyby nie kpił również i z tego tematu.
„Przyrzekłem sobie, że za najbliższym razem, kiedy ktoś zwróci się do mnie o wypowiedź na temat sportowy, wyznam wreszcie tajemnicę, którą od lat ukrywam: ja w ogóle i po prostu nie znam się na sporcie. Ja, poza jednym może tenisem, nie znam się na sporcie fachowo i z tego, co na przykład dzieje się na boiskach piłkarskich, rozumiem najwyżej jedną czwartą”32.
I chyba w polskiej piłce niewiele się od tego czasu zmieniło, albowiem przeciętny kibic dalej niewiele rozumie z tego, co ogląda. A czasami w ogóle nic…
Małżeństwo Dygatów nie było udane, ale zapewne przetrwałoby, gdyby nie Kalina Jędrusik. Młoda aktorka (była młodsza od Dygata o 16 lat) grała razem z Władysławą na scenie Teatru Wybrzeże, a Stanisław pełnił tam funkcję kierownika literackiego. Do ich pierwszego spotkania doszło jednak przypadkowo na ulicy, a potem mieli okazję poznać się bliżej podczas imprezy sylwestrowej. I stało się to, co musiało się stać.
Dygat sprawiał wrażenie zakochanego, przychodził na jej przedstawienia z kwiatami, towarzyszył dziewczynie podczas plażowych spacerów. A Kalina w pełni go akceptowała, zawsze zresztą miała skłonność do mężczyzn starszych od siebie.
Wprawdzie Stanisław nie byłby sobą, gdyby nie narzekał, że „aby się ożenić, trzeba najpierw się rozwieść”, to jednak z rozwodem nie było większych problemów. Gorzej natomiast przedstawiały się sprawy lokalowe i w efekcie cała gromadka (z Magdą i matką Władysławy!) zamieszkała w jednym, dwupokojowym mieszkaniu. Epoka PRL prowokowała jednak czasami nieprawdopodobne sytuacje.
Początkowo wśród lokatorów panowała jednak nie najgorsza atmosfera. Wszyscy cierpieli bowiem na chroniczny brak gotówki, co zgodnie uznawano za największy problem.
„Co rano wszyscy w domu wywracali kieszenie w poszukiwaniu drobnych, żeby kupić coś na śniadanie – wspominała Magda Dygat. – Potem każdy wychodził na miasto w poszukiwaniu pieniędzy. Macocha [Kalina Jędrusik – S.K.] i ja wyłączone byłyśmy z obowiązku aprowizacji domu, ja musiałam iść do szkoły, a ona na ogół leżała na kanapie z powodu jakichś dolegliwości”33.
Sytuacja jak w rodzinie z marginesu społecznego, ale czy mieszkanie pod wspólnym dachem z byłą i aktualną żoną nie nosi cech patologii? A przynajmniej solidnej perwersji? Tym bardziej że jeden pokój zajmowały Magda z babcią, a Dygat z obiema żonami mieszkał w drugim…
„Atmosfera była przyjazna i serdeczna do momentu – kontynuowała Magda – kiedy okazało się, że druga żona ojca przez cały ten czas ukrywała swój stan posiadania. Pech chciał, że stało się to w dniu, w którym matka, w desperacji spowodowanej brakiem innych możliwości, poszła sprzedać butelki. Scena, w której z rąk macochy wyślizguje się torebka i wylatują z niej banknoty różnej wielkości, była dramatyczna, żenująca i filmowa, szczególnie że brały w niej udział dwie aktorki. Ojciec przepraszał w imieniu swoim i nowej żony, było nawet jakieś wiarygodne tłumaczenie, ale nie udało się przywrócić beztroskiej idylli, i tak dobrze zapowiadające się życie rodzinne szóstki [dokładnie nie wiadomo, kto był szóstym lokatorem – S.K.] osób na czterdziestometrowej powierzchni musiało się skończyć”34.
Warto przy okazji zauważyć, że sprzedaż butelek w czasach PRL nie oznaczała wcale zachowań właściwych dla ludzi z marginesu społecznego. Była to normalna praktyka, albowiem kaucja za opakowania szklane była dość wysoka. Osobiście pamiętam, że gdy w czasach Edwarda Gierka pojawiła się coca-cola, to butelka napoju (0,25 l) kosztowała 8 złotych, z czego aż 3 złote stanowiło kaucję. A za słynne szklane syfony z wodą sodową (cena 2,10 zł) należało uiścić dodatkową opłatę w wysokości 45 złotych. Nic zatem dziwnego, że puste opakowania szklane zwracali praktycznie wszyscy.
Trudno natomiast zrozumieć ukrywanie przez Kalinę pieniędzy, o których nie wiedział nawet Dygat. Ale z drugiej strony Jędrusik również miała swoje potrzeby. A czy kiedykolwiek młoda i atrakcyjna kobieta (a do tego aktorka z zawodu!) byłaby zadowolona z posiadania wystarczającej liczby strojów czy kosmetyków? Nawet w zgrzebnym i szarym świecie PRL?
Ostatecznie Stanisław z Kaliną wyprowadzili się na sąsiednią ulicę, a potem przenieśli do Warszawy. Trójmiasto było jednak dla nich zbyt małe, Dygatowi dokuczał brak życia towarzyskiego, natomiast Kalina uważała, że praca w Teatrze Wybrzeże nie rokuje perspektyw.
Władysława Nawrocka nie zrobiła w Polsce większej kariery aktorskiej i podobnie jak jej córka w latach 70. wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych. Zmarła za oceanem w 2007 roku.
„(…) łączyła ich więź szczególnie silna – opowiadał o małżeństwie Kaliny i Stanisława Kazimierz Kutz. – Metafizyczna poniekąd. Tworzyli niezwykłą parę. Ich związek odcinał się wyraźnie od ogólnie dostrzegalnych stereotypów małżeńskich, a niektóre jego przejawy były dla wielu szokujące. Najoryginalniej ułożyli swój consensus w sferze uczuć. Ponieważ miłość stanowiła dla nich wartość ponad wszelkie inne, mieli do niej stosunek pryncypialny. Kiedy wygasło Stasiowi – był przecież od Kaliny znacznie starszy – i wspólne łóżko przestało być dla nich nieodzownym rekwizytem, dali sobie wolność w miłości i ustalili, że wspólny dom jest najlepszym dla niej siedliskiem”35.
Właściwie można zaryzykować stwierdzenie, że Kalina nigdy chyba specjalnie nie pociągała fizycznie męża. Pisarz uwielbiał piękne kobiety, ale raczej nie był zainteresowany erotyką i chyba faktycznie nie lubił współżycia seksualnego. W Kalinie natomiast pociągało go zupełnie coś innego, dostrzegł w niej materiał na gwiazdę. I to taką gwiazdę, o jakiej sam marzył.
„[Była] arcydziełem Stasia i niewątpliwie najlepszą postacią, jaką napisał – kontynuował Kutz. – Tyle że żywą. Była jego zrealizowanym snem o Hollywoodzie, snem o zniewalającym, amerykańskim fenomenie banału. Była tym samym idealnym przykładem nieograniczonego wpływu mężczyzny na ciało i duszę kobiety. Mitem Hollywoodu fascynował się Stasio od wczesnej młodości. Już pod koniec lat dwudziestych słał miłosne listy do gwiazd amerykańskiego kina. Kalina była niewątpliwie ucieleśnieniem tamtych fascynacji”36.
Z upływem czasu natomiast coraz gorzej układały się stosunki pomiędzy Kaliną i jej pasierbicą. Po latach, pisząc swoje wspomnienia, Magda nie szczędziła macosze gorzkich słów, a jej relacja rzuca zupełnie inne światło na osobę drugiej pani Dygat.
„Ojciec zabierał mnie też na wakacje razem z macochą. Nie są to moje najprzyjemniejsze wspomnienia. Kpiła ze mnie nieustannie, poświęciła kiedyś cały dzień na przekonywanie mnie, że jestem niedorozwinięta, bo nie znam przekleństw, a potem wyparła się przed ojcem, twierdząc, że jestem nienormalna, bo zmyślam takie rzeczy.
– Magda! Na litość Boską, skąd ty znasz takie słowa! – wykrzyknął ojciec, gdy zapytałam, co to znaczy.
Nie miała instynktów opiekuńczych i nie można było zwrócić się do niej o żadną poradę, odwrotnie, starałam się ukrywać wszystkie moje problemy, słabości i niedomagania. Ponieważ wiedziała, że boję się duchów, opowiadała wieczorami o zamordowanych przez ubeków młodych akowcach, pochowanych w piwnicy domu, w którym mieszkaliśmy. Jakby chciała zemścić się na ojcu za to, że zabierał mnie z nimi na wakacje. Bałam się okropnie i nie mogłam zasnąć, mimo że w tym domu nie było piwnic, więc może miała rację, mówiąc, że jestem niedorozwinięta”37.
Podobno Kalina miała zwyczaj patrzeć na pasierbicę „wzrokiem, który mówił, że nie bierze jeńców” i często skarżyła się mężowi na jej wyimaginowane przewinienia. A chociaż Dygat zdawał sobie sprawę z tej wzajemnej niechęci obu pań, to jednak był w sytuacji nie do pozazdroszczenia. I chyba sam nie potrafił znaleźć właściwego rozwiązania.
„Jakiś czas potem – kontynuowała Magda – byłam świadkiem awantury między nimi, w wyniku której ona wyszła, trzaskając drzwiami. Kiedy zostaliśmy sami z ojcem, chcąc rozładować sytuację, stanęłam w jej obronie. Było to coś w rodzaju: »Zrozum ją, ona ma różne problemy«. Powiedział, że jestem naiwna, jeśli myślę, że podlizywanie się zmieni jej stosunek do mnie: »Ona cię nienawidzi, zawsze cię nienawidziła i robiła wszystko, żeby mnie do ciebie zrazić«. W chwilę potem trzasnął drzwiami swojego pokoju i nie odzywał się do mnie przez następnych parę tygodni”38.
Nienawiść Kaliny do Magdy przybierała najrozmaitsze formy, macocha zresztą szybko odkryła słaby punkt dziewczyny. I dlatego ze szczególną złośliwością mówiła o jej matce, dobrze bowiem wiedziała, jak dotknąć Magdę.
„Któregoś dnia zapędziła się tak daleko – narzekała pasierbica – że przy mnie usiłowała opisać życie seksualne moich rodziców. Pamiętam, że sama zdziwiłam się krzykiem, jaki wydałam z siebie, chcąc prawdopodobnie zagłuszyć jej słowa. Urągało to wszystkiemu, co dotyczyło przeszłości ojca z moją matką i ze mną”39.
Czy w rzeczywistości tak się działo? Wprawdzie relacja Magdy Dygat zdecydowanie odbiega od innych opinii na temat Kaliny Jędrusik, ale powszechnie było wiadomo, że aktorka pozwalała sobie na wyrafinowane złośliwości. Dziewczyna była przecież córką jej ukochanego Stasia, podczas gdy ona sama nie mogła urodzić mężowi dziecka. Wprawdzie niebawem po ślubie zaszła w ciążę, poród był jednak bardzo ciężki i dziecko zmarło. Ucierpiała również Kalina, przeszła ciężką operację, po której na zawsze pozostała bezpłodna. I do końca życia to przeżywała, wielokrotnie mówiąc, że czuje się jak pularda (wysterylizowana kura). Czy przypadkiem właśnie to nie było głównym powodem jej niechęci do Magdy? Inne bowiem relacje zgodnie podkreślają dobry charakter Kaliny.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
J. Minkiewicz, Pamiętniki. Rozdział X, „Nowiny Literackie” 1947, nr 5, s. 6–7. [wróć]
Ibidem, s. 7. [wróć]
S. Dygat, Jak zdałem maturę, [w:] Utwory rozproszone, Warszawa 1991, t. I, s. 62–63. [wróć]
Za: R. Wąsowska, Kawaler z kolonii Staszica, „Rzeczpospolita”, 24/1998. [wróć]
J. Broszkiewicz, Spotkania ze Stefanem, [w:] Sceptyk pełen wiary. Wspomnienia o Stefanie Otwinowskim, Kraków 1979, s. 166. [wróć]
P.W. Szymański, Rozmowa ze Stanisławem Dygatem, „Tygodnik Powszechny” 1965, nr 28, s. 4. [wróć]
Ibidem. [wróć]
Ibidem. [wróć]
J. Minkiewicz, op. cit., s. 7. [wróć]
Za: R. Wąsowska, op. cit. [wróć]
Za: http://kisiel.salon24.pl/19887,kocham-ludzi-z-poczuciem-humoru. [wróć]
J. Minkiewicz, op. cit. [wróć]
P.W. Szymański, op. cit. [wróć]
M. Dygat, Rozstania, Kraków 2001, s. 16. [wróć]
I. Szymańska, Czego wtedy nie powiedziałam…, „Polityka” 1978, nr 6, s. 9. [wróć]
I. Szymańska, op. cit.[wróć]
K. Kutz, Portrety godziwe, Kraków 2004, s. 58. [wróć]
K. Kutz, Klapsy i ścinki. Mój alfabet filmowy i nie tylko, Kraków 1999, s. 70. [wróć]
Kocham ludzi z poczuciem humoru, http://kisiel.salon24.pl/19887, kocham-ludzi-z-poczuciem-humoru. [wróć]
E. Otwinowska, Staś Dygat, „Przekrój”, 9/1978. [wróć]
M. Dygat, op. cit., s. 42–46. [wróć]
Ibidem, s. 45. [wróć]
Ibidem, s. 49–50. [wróć]
E. Kurowski, Moje życie ze Stanisławem Dygatem, Toruń 2004, s. 47–48. [wróć]
Ibidem, s. 90–91. [wróć]
Ibidem, s. 57–58. [wróć]
M. Dygat, op. cit., s. 82–83. [wróć]
Ibidem, s. 179. [wróć]
J. Koprowski, Portret z okruchów, „Literatura”, 10/1978. [wróć]
M. Dygat, op. cit., s. 140. [wróć]
E. Kurowski, op. cit., s. 120–121. [wróć]
http://dygat.pl/biografia/wiecej/. [wróć]
M. Dygat, op. cit., s. 76. [wróć]
Ibidem, s. 77. [wróć]
K. Kutz, Klapsy i ścinki…, s. 135–136. [wróć]
K. Kutz, Portrety godziwe, s. 70. [wróć]
M. Dygat, op. cit., s. 206–207. [wróć]
Ibidem, s. 216–217. [wróć]
Ibidem, s. 222. [wróć]