PRL Żony i kochanki władzy - Sławomir Koper - ebook + audiobook + książka

PRL Żony i kochanki władzy ebook

Sławomir Koper

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kim naprawdę były partnerki Gomułki, Gierka czy Rakowskiego?

Może czasy PRL wydawały się bezbarwne i wyblakłe. Ale przy bliższym przyjrzeniu się okazuje się, że nawet ówczesna szarość miała kolory i odcienie. A wiele wydarzeń, spraw i ludzi wymyka się jednoznacznej ocenie.

Autor najpopularniejszych w Polsce książek o historii tym razem zajmuje się kobietami władzy tamtej epoki. Kreśli portrety tak barwnych postaci jak Zofia Gomułkowa czy Nina Andrycz. Nie zabraknie flirtujących z polityką wielkich twórców literatury, a więc i ich kobiet - Zofii Nałkowskiej, Marii Dąbrowskiej czy Anny Iwaszkiewicz. Nie zabraknie oczywiście Stanisławy Gierek. Czy żona I sekretarza PZPR naprawdę latała do Paryża, żeby układać sobie włosy?

Sławomir Koper nie zostawi nas bez odpowiedzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 325

Oceny
4,2 (33 oceny)
15
11
5
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AroGlen

Dobrze spędzony czas

Ciekawa.
00
Jurek1987

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo polecam!
00
Pippin_thebunny

Nie polecam

Suche fakty, zero emocji. Nuda. DNF.
00
MariaWojtkowiak

Dobrze spędzony czas

Ciekawostki na temat kobiet wierchuszki prlowskiej. Polecam. Na jeden dzień czytania z przerwami.
00

Popularność




Roz­dział I. Zamiast wstępu

Roz­dział I

Zamiast wstępu

Hie­rar­chia wła­dzy PRL

Zbi­gniew Brze­ziń­ski zauwa­żył kie­dyś, że róż­nica pomię­dzy demo­kra­cją ludową a rze­czy­wi­stą jest taka, jak mię­dzy krze­słem elek­trycz­nym a zwy­czaj­nym. Fak­tycz­nie, ustrój komu­ni­styczny ludo­władz­twa nie przy­po­mi­nał w ogóle, a obo­wią­zu­jący sys­tem mono­par­tyjny powo­do­wał mało zro­zu­miałą hie­rar­chię wła­dzy.

W kra­jach bloku wschod­niego naj­waż­niej­sze było ści­słe kie­row­nic­two par­tii komu­ni­stycz­nej. To wła­śnie na posie­dze­niach biur poli­tycz­nych zapa­dały naj­waż­niej­sze decy­zje, a sze­fo­wie ugru­po­wa­nia posia­dali wręcz dyk­ta­tor­ski zakres wła­dzy. Cza­sami pia­sto­wali dodat­kowe funk­cje, w nie­któ­rych pań­stwach modne stało się łącze­nie sta­no­wisk par­tyj­nych z rzą­do­wymi. W Pol­sce podobne roz­wią­za­nia sto­so­wano wyłącz­nie na początku i u schyłku PRL, nato­miast Wła­dy­sław Gomułka i Edward Gie­rek zado­wo­lili się wyłącz­nie pozy­cją I sekre­ta­rza KC PZPR.

Pro­wa­dziło to cza­sami do nie­po­ro­zu­mień i Gerald Ford, odwie­dza­jąc Pol­skę w 1975 roku, tytu­ło­wał Gierka „panem pre­zy­den­tem”. Dla ludzi Zachodu sze­fo­stwo par­tii nie ozna­czało bowiem real­nej wła­dzy, a humo­ry­stycz­nym akcen­tem sytu­acji pozo­stał fakt, iż w PRL nie ist­niało sta­no­wi­sko pre­zy­denta. Funk­cjo­no­wał wpraw­dzie kole­gialny naj­wyż­szy urząd pań­stwowy (Rada Pań­stwa), ale jej człon­ko­wie byli figu­ran­tami bez więk­szego zna­cze­nia. Do składu Rady odsy­łano czę­sto poli­ty­ków odsu­nię­tych od rze­czy­wi­stej wła­dzy, inna sprawa, że organ ten fir­mo­wał decy­zje pod­jęte w par­tyj­nych gabi­ne­tach. I to wła­śnie dekre­tem Rady Pań­stwa wpro­wa­dzono w grud­niu 1981 roku stan wojenny.

Domi­na­cja władz par­tyj­nych w życiu poli­tycz­nym była tak wyraźna, że nawet histo­rycy podzie­lili dzieje PRL na epoki kolej­nych przy­wód­ców PZPR. A z powszech­nej świa­do­mo­ści znik­nęły posta­cie urzę­du­ją­cych pre­mie­rów i wła­ści­wie tylko nazwi­ska Józefa Cyran­kie­wi­cza i Pio­tra Jaro­sze­wi­cza coś spo­łe­czeń­stwu mówią. Nato­miast osoby Janu­sza Piń­kow­skiego czy Zbi­gniewa Mes­snera pozo­stają prak­tycz­nie ano­ni­mowe.

Podobny los spo­tkał poli­ty­ków peł­nią­cych funk­cję prze­wod­ni­czą­cego Rady Pań­stwa. Pozo­sta­jący na tym sta­no­wi­sku przez dwa­na­ście lat Alek­san­der Zawadzki został kom­plet­nie zapo­mniany, nato­miast Mariana Spy­chal­skiego zapa­mię­tano głów­nie z powodu jego kon­flik­tów z ekipą Bole­sława Bie­ruta.

Zresztą sys­tem wła­dzy w obrę­bie par­tii komu­ni­stycz­nej ota­czała zmowa mil­cze­nia, a wszel­kie zmiany spra­wiały wra­że­nie mafij­nych roz­gry­wek. Naro­dzi­nom Pol­skiej Par­tii Robot­ni­czej (poprzed­nika PZPR) towa­rzy­szyły krwawe gry, zakoń­czone zabój­stwami jej pierw­szych lide­rów. Mar­celi Nowotko zgi­nął na pole­ce­nie (lub za wie­dzą) Bole­sława Mołojca, ten nato­miast został zli­kwi­do­wany przez swo­ich par­tyj­nych kole­gów. Paweł Fin­der tra­fił w ręce gestapo, a dziw­nym przy­pad­kiem w zasadzkę nie wpadł zapro­szony na to samo spo­tka­nie Wła­dy­sław Gomułka. Potem już prze­ciw­ni­ków nie likwi­do­wano, ale walka o wła­dzę miała nie­wiele wspól­nego z demo­kra­cją.

„[…] Gie­rek poczyna sobie nader żwawo – zano­to­wał Ste­fan Kisie­lew­ski we wrze­śniu 1971 roku. – W Mini­ster­stwie Spraw Wewnętrz­nych aresz­to­wano chyba kupę face­tów z samej góry, mówi się o nad­uży­ciach dewi­zo­wych, ale prze­cież cho­dzi o poli­tykę – tylko jaką? Czyżby odwieczna walka par­tia – tajna poli­cja?! Nic się dokład­nego nie wie, bo wia­do­mo­ści są z »Wol­nej Europy«, a tę źle sły­chać. To typowe dla komu­ni­zmu: toczy się jakaś ważna walka o wła­dzę, a spo­łe­czeń­stwo, niby stado bara­nów, o niczym nie jest infor­mo­wane. Nie­by­wały ustrój, domena mafij­nych, taj­nych elit – czy coś takiego zawsze wynik­nąć musi z rewo­lu­cji?!”1.

Nic dziw­nego, że Gie­rek, doko­nu­jąc okre­so­wych badań lekar­skich, oso­bi­ście dobie­rał sobie leka­rzy. Regu­lar­nie poja­wiał się w szpi­talu w Kato­wi­cach-Ligo­cie, ale par­tyj­nych medy­ków do sie­bie nie dopusz­czał. A na pyta­nie o powód takiego postę­po­wa­nia z roz­bra­ja­jącą szcze­ro­ścią odparł, że „boi się ludzi, któ­rzy wyko­nują par­tyjne zada­nia”.

W kra­jach bloku wschod­niego cha­rak­te­ry­styczną cechą była fak­tyczna doży­wot­niość naj­wyż­szych sta­no­wisk par­tyj­nych. Przy­kład szedł z Kremla, gdzie wła­ści­wie tylko Nikitę Chrusz­czowa usu­nięto w efek­cie puczu, nato­miast pozo­stali sekre­ta­rze gene­ralni (Józef Sta­lin, Leonid Breż­niew, Jurij Andro­pow, Kon­stan­tin Czer­nienko) utrzy­my­wali się przy wła­dzy aż do śmierci. Krem­low­skie elity opra­co­wały nawet spe­cy­ficzny rytuał „następ­stwa tronu”. Po śmierci gen­seka jego suk­ce­sor zosta­wał sze­fem komi­sji zarzą­dza­ją­cej pogrze­bem poprzed­nika, a osoba zgła­sza­jąca go na sta­no­wisko sekre­ta­rza gene­ral­nego w przy­szło­ści miała zarzą­dzać jego pogrze­bem, a następ­nie zostać kolej­nym lide­rem par­tii…

Pol­ska jed­nak od innych wasali Kremla się odróż­niała. Nad Wisłą tylko Bie­rut spra­wo­wał wła­dzę do śmierci, a kolejne zmiany par­tyj­nych lide­rów były efek­tem cyklicz­nych kry­zy­sów spo­łeczno-poli­tycz­nych. Krwawe wypadki czerw­cowe w Pozna­niu oba­liły Edwarda Ochaba, gru­dzień 1970 roku pozba­wił wła­dzy Gomułkę, nato­miast Gierka odsu­nięto w efek­cie sierp­nio­wych straj­ków w 1980 roku. A dalej był już tylko stan wojenny i upa­dek PRL.

W komu­ni­stycz­nym męskim klu­bie

Spe­cy­fiką oby­cza­jową życia poli­tycz­nego kra­jów bloku sowiec­kiego była nie­obec­ność żon przy­wód­ców par­tyj­nych w życiu publicz­nym. Kobieta mogła być dzia­łaczką (jak Nad­ieżda Krup­ska czy Róża Luk­sem­burg), ale prak­tycz­nie aż do cza­sów Micha­iła Gor­ba­czowa dla mał­żonki poli­tyka nie było miej­sca. Wła­ści­wie nikt nie wie­dział, jak wygląda żona Breż­niewa (dopóki nie poja­wiła się na jego pogrze­bie), gdyż ni­gdy nie wystę­po­wała publicz­nie. Pewien wyją­tek uczy­niła Elena Ceauçescu, ale mał­żonka „geniu­sza Kar­pat” pia­sto­wała ofi­cjalne sta­no­wi­ska. Zbli­żoną do zachod­nich stan­dar­dów pozy­cję posia­dała Jovanka Broz, ale Jugo­sła­wia od pozo­sta­łych państw komu­ni­stycz­nych odsta­wała.

Mał­żonki dzia­ła­czy nie mogły zaj­mo­wać się dzia­łal­no­ścią cha­ry­ta­tywną, albo­wiem w „przo­du­ją­cym ustroju” nie mogło być bied­nych i potrze­bu­ją­cych. Nie ist­niały wolne wybory, zatem nie­po­trzebny był ich udział w kam­pa­niach poli­tycz­nych. Żon par­tyj­nych lide­rów bra­ko­wało pod­czas ofi­cjal­nych uro­czy­sto­ści, nie towa­rzy­szyły rów­nież mężom w zagra­nicz­nych podró­żach. A ich nie­obec­ność w życiu towa­rzy­skim elity wła­dzy wpły­wała na poziom roz­ry­wek dygni­ta­rzy.

„Tań­czy­łem z Moło­to­wem – opo­wia­dał Jakub Ber­man – chyba walca, coś bar­dzo pro­stego, bo ja prze­cież nie mam poję­cia o tańcu, więc rusza­łem tylko nogami do rytmu […] pro­wa­dził Moło­tow, ja bym nie potra­fił. On zresztą nie­źle tań­czył, pró­bo­wa­łem dotrzy­mać mu kroku. Było to jed­nak z mojej strony bła­zeń­stwo nie taniec […]. Sta­lin nie tań­czył. Sta­lin krę­cił pate­fon, trak­tu­jąc to jako swój oby­wa­tel­ski obo­wią­zek. Ni­gdy od niego nie odstę­po­wał. Nasta­wiał płyty i patrzył”.

Męskie wie­czory uzu­peł­niano pokaź­nymi daw­kami alko­holu, komu­ni­styczni lide­rzy nie wyobra­żali sobie uda­nej imprezy bez solid­nej por­cji moc­nych trun­ków. Oby­czaje lide­rów naśla­do­wano na niż­szym szcze­blu, czego oso­bi­ście doświad­czył Mie­czy­sław Rakow­ski (ówcze­sny naczelny tygo­dnika „Poli­tyka”) pod­czas wizyty w Kazach­sta­nie w lipcu 1969 roku:

„Pierw­szy punkt pro­gramu – obiad. Gospo­da­rzy było aż dwu­na­stu. […] Każdy z uczest­ni­ków obiadu uwa­żał za konieczne wznie­sie­nie toa­stu na cześć towa­rzy­sza Gomułki i pol­skogo ruko­wad­stwa, za zdro­wie towa­rzy­sza Breż­niewa, pol­skich dzien­ni­ka­rzy, przy­jaźń pol­sko-radziecką itp. Głowę mam mocną jak, nie przy­mie­rza­jąc Cyran­kie­wicz, ale takiej ilo­ści wódy dotąd nie wla­łem w sie­bie. Wsta­łem od stołu kom­plet­nie pijany. Naj­gor­sze było jesz­cze przede mną. Oka­zało się, że za dwie godziny gospo­da­rze wydają kola­cję na cześć »naszego dro­giego przy­ja­ciela, towa­rzy­sza Rakow­skiego«. Wysze­dłem z mojego apar­ta­mentu do parku zaczerp­nąć tro­chę świe­żego powie­trza. Nic to nie pomo­gło, więc chwy­ta­jąc się jakiejś rachi­tycz­nej brzózki, zmu­si­łem się do tor­sji. Tro­chę mi ulżyło. Kola­cja była obfita, znowu nie koń­czące się toa­sty. […] I tyle widzia­łem z Kazach­stanu”.

Czasy praw­dzi­wego alko­ho­lo­wego roz­pa­sa­nia poja­wiły się wraz z epoką Breż­niewa. Przy­kład dawał sam sowiecki przy­wódca, „cią­gnąc wódę jak pompa stra­żacka wodę”. Miał rów­nież zwy­czaj poka­zy­wa­nia się publicz­nie w sta­nie nie­trzeź­wym, co wzbu­dzało kon­ster­na­cję. A już zacho­wa­nie gen­seka pod­czas VII Zjazdu PZPR w War­sza­wie prze­kro­czyło wszel­kie normy cywi­li­zo­wa­nego świata.

„Zjazd roz­po­czął się od rewe­la­cyj­nego popisu […] Breż­niewa – zano­to­wał Rakow­ski. – A było to tak: kiedy Gie­rek stał za sto­łem pre­zy­dial­nym i wygła­szał prze­mó­wie­nie powi­talne, z pierw­szego rzędu pode­rwał się Breż­niew, wszedł na mów­nicę usta­wioną dwa metry przed pre­zy­dium i zaczął stu­kać w mikro­fony. Zwra­ca­jąc się do Gierka, powie­dział: nie rabo­ta­jut. Co było zgodne z prawdą, ponie­waż w tym cza­sie nie były jesz­cze włą­czone. Gie­rek kon­ty­nu­ował mowę powi­talną, prze­ry­waną okrzy­kami sali i okla­skami. Breż­niew na­dal moco­wał się z mikro­fo­nami na mów­nicy. Gdy Gie­rek skoń­czył, orkie­stra zaczęła grać Mię­dzy­na­ro­dówkę, którą pod­chwy­ciła sala. Ku zdu­mie­niu wszyst­kich, Breż­niew pozo­stał na mów­nicy i… zaczął dyry­go­wać, wyma­chu­jąc rękami. Żenu­jące wido­wi­sko, które mogło jed­nak skło­nić do róż­nych reflek­sji”.

To jed­nak nie wszystko, następ­nie dzia­łacz wycią­gnął z kie­szeni nowy zega­rek i demon­stro­wał go z dumą sąsia­dom z „brat­nich par­tii”, zakłó­ca­jąc zupeł­nie prze­mó­wie­nie towa­rzy­sza Edwarda.

Nie wszy­scy jed­nak komu­ni­styczni lide­rzy tarzali się w opa­rach alko­holu. Gomułka pił nie­wiele i nad­uży­wał trun­ków prak­tycz­nie tylko pod­czas imprez syl­we­stro­wych (zawsze czy­sta Wybo­rowa). Zade­kla­ro­wa­nym abs­ty­nen­tem pozo­stał gene­rał Woj­ciech Jaru­zel­ski, co jak na czło­wieka, który życie spę­dził w mun­du­rze, było praw­dzi­wym wyjąt­kiem. Wiel­bi­cie­lem wykwint­nych alko­holi i potraw był nato­miast Cyran­kie­wicz, a u schyłku życia nad­uży­wał napo­jów wysko­ko­wych rów­nież Bie­rut. Nie uni­kał alko­holu Rakow­ski.

Pewne zmiany w oby­cza­jo­wo­ści pol­skich poli­ty­ków zano­to­wano w epoce pro­pa­gandy suk­cesu. Sta­ni­sława Gie­rek towa­rzy­szyła mężowi w zagra­nicz­nych podró­żach, poja­wiała się także u jego boku na try­bu­nie pod­czas pierw­szo­ma­jo­wych obcho­dów. Prasa publi­ko­wała ich wspólne foto­gra­fie, a sta­łym ele­men­tem posie­dzeń Biura Poli­tycz­nego było uty­ski­wa­nie towa­rzy­sza Edwarda, że Sta­sia już dłu­żej nie wytrzyma takiego życia i będzie musiał podać się do dymi­sji.

Czer­wona elita

Komu­ni­ści, obej­mu­jąc rządy z man­datu Kremla, byli dla pol­skiego spo­łe­czeń­stwa ludźmi zupeł­nie ano­ni­mo­wymi. Nie mieli zna­nych nazwisk, przed wojną nie nale­żeli do osób liczą­cych się w poli­tyce. Wła­ści­wie tylko nazwi­sko Wandy Wasi­lew­skiej mogło coś Pola­kom powie­dzieć, ale akty­wistka roz­głos zawdzię­czała ojcu, jed­nemu z lide­rów Pol­skiej Par­tii Socja­li­stycz­nej. Zresztą pozo­stała w Związku Radziec­kim i w skład nowych władz nie weszła.

W okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym Komu­ni­styczna Par­tia Pol­ski dzia­łała nie­le­gal­nie, a jej człon­ków uwa­żano za sowiec­kich agen­tów. Uczci­wie zresztą na taką opi­nię zapra­co­wali, widząc przy­szłość Pol­ski jako inte­gral­nej czę­ści Związku Radziec­kiego. Armia Czer­wona miała zapew­nić zwy­cię­stwo rewo­lu­cji w Euro­pie, a Pol­ska Repu­blika Rad zre­zy­gno­wać z Gór­nego Ślą­ska, Pomo­rza oraz Kre­sów. Człon­ko­wie KPP uwa­żali Zwią­zek Sowiecki za swoją ojczy­znę, a próbkę moż­li­wo­ści dali pod­czas wojny 1920 roku. Nie bez powodu bia­ło­stocki Tym­cza­sowy Komi­tet Rewo­lu­cyjny Pol­ski z Felik­sem Dzier­żyń­skim i Julia­nem Mar­chlew­skim na czele do dzi­siaj uzna­wany jest za syno­nim zdrady naro­do­wej.

W KPP dzia­łali doświad­czeni komu­ni­ści, ale lide­rzy par­tii jed­nak nie docze­kali powsta­nia PRL. U schyłku lat 30. wymor­do­wano ich w ramach sta­li­now­skich czy­stek. Po roz­pra­wie z opo­zy­cją i krwa­wej jatce w armii przy­szedł czas na eli­mi­na­cję przy­wód­ców „brat­nich” par­tii. Kolejno wzy­wano do Moskwy i roz­strze­li­wano komu­ni­stów z Jugo­sła­wii, Rumu­nii, Fin­lan­dii, Węgier, a nawet z Korei, Mek­syku czy Iranu. Podobny los spo­tkał dzia­ła­czy KPP (Adolf War­ski, Julian Lesz­czyń­ski „Leń­ski”, Józef Unsz­licht, Maria Koszut­ska „Kostrzewa”), par­tia została roz­wią­zana pod zarzu­tem współ­pracy z pol­skim wywia­dem.

„Sta­lin był par­szywy i obłudny – mówił Roman Werfel – a jak – podam przy­kład. Pod Moskwą było osie­dle sta­rych bol­sze­wi­ków, każdy miał tak swój wła­sny fiń­ski domek. Sta­lin miał też, wtedy jesz­cze skromny, i obok niego miała Kostrzewa. Wera wła­śnie stała w ogro­dzie i obci­nała róże. Sta­lin pod­szedł do niej i powie­dział: kakije prie­kra­snyje rozy. Tego samego wie­czora ją zabrali i potem roz­strze­lali, Sta­lin o tym wie­dział. A jed­nak, kiedy w 1944 roku była u niego nasza dele­ga­cja, nagle zapy­tał: U was byli takije umnyje ludi, takaja Wera Kostrzewa, wy nie zna­je­tie czto s niej”.

Prze­trwali wyłącz­nie dzia­ła­cze młod­szego poko­le­nia KPP, odsia­du­jący wyroki w pol­skich wię­zie­niach (Alfred Lampe, Bie­rut, Paweł Fin­der, Gomułka). Wło­dzi­mierz Sokor­ski sam zgło­sił się na poli­cję, uwa­ża­jąc, że zasą­dzony wyrok uchroni go od śmierci. Prze­żyli rów­nież ci, któ­rzy wal­czyli w woj­nie domo­wej w Hisz­pa­nii (Bole­sław Moło­jec) lub dys­kret­nie omi­jali tery­to­rium „ojczy­zny pro­le­ta­riatu” (Ber­man). Jed­nak żaden z nich nie prze­stał być komu­ni­stą. To ludzie popeł­niali błędy, ale sprawa zwy­cię­stwa świa­to­wej rewo­lu­cji była jak naj­bar­dziej słuszna. I wyma­gała ofiar…

Desant ze wschodu

Aż do cza­sów Gierka bio­gra­fie dzia­ła­czy naj­wyż­szego szcze­bla par­tyj­nego były do sie­bie bliź­nia­czo podobne. Człon­ko­stwo w KPP, pobyt w sana­cyj­nych wię­zie­niach, ucieczka do Sowie­tów, komu­ni­styczny ruch oporu lub człon­ko­stwo w Związku Patrio­tów Pol­skich. Wysoko ceniono rów­nież udział w czer­wo­nej par­ty­zantce, co dosko­nale ilu­struje kariera Mie­czy­sława Moczara. Zresztą już sama przy­na­leż­ność do „ludzi z lasu” zapew­niała pro­fity.

„Jeden ze współ­pra­cow­ni­ków Szlach­cica – zauwa­żył z iro­nią Józef Tejchma – wice­mi­ni­ster spraw wewnętrz­nych, został prze­su­nięty do resortu leśnic­twa – był par­ty­zan­tem, więc ma kwa­li­fi­ka­cje”.

Po powsta­niu Pol­skiej Zjed­no­czo­nej Par­tii Robot­ni­czej bez pro­blemu można było jed­nak odróż­nić daw­nych człon­ków PPS od dzia­ła­czy PPR. Inna sprawa, że kariery socja­li­stów ni­gdy nie dorów­nały osią­gnię­ciom ich nowych par­tyj­nych kole­gów.

„[Pepe­sowcy] wywo­dzą się z rodzin inte­li­genc­kich bądź drob­no­miesz­czań­skich – pisał Rakow­ski – w któ­rych dzieci znały to, co się nazywa kin­dersz­tubą. Dzia­ła­cze pepe­rowcy z reguły pocho­dzą z nizin spo­łecz­nych. […] Ste­fan Żół­kiew­ski, który wcale nie był, ale pocho­dzi z tzw. dobrej rodziny, w wieku sze­ściu lat miał bonę, zaś ja, gdy ukoń­czy­łem siódmy rok życia, to ojciec wziął mnie za rękę i poszli­śmy paść krowy”.

Cho­ciaż w PPR rów­nież zda­rzali się ludzie z wyż­szym wykształ­ce­niem (Fin­der, Ber­man, Hilary Minc, Julia Bry­sty­gier), to jed­nak prze­wa­żali towa­rzy­sze z „awansu spo­łecz­nego”. Dosko­na­łymi przy­kła­dami były kariery Bie­ruta i Gomułki, któ­rzy jako nie­liczni w tym gro­nie wywo­dzili się z pol­skich rodzin. Żydow­skie pocho­dze­nie zamy­kało bowiem drogę do naj­wyż­szych ofi­cjal­nych sta­no­wisk.

Dłu­go­letni pobyt w sowiec­kim raju wyro­bił u więk­szo­ści pol­skich komu­ni­stów spe­cy­ficzne odru­chy. Żona Minca, Julia, jako redak­tor naczelny Pol­skiej Agen­cji Pra­so­wej wpro­wa­dziła tam oby­czaje wzo­ro­wane na sto­sun­kach w par­tii bol­sze­wi­ków.

„[…] to nie byli komu­ni­ści – uwa­żał Samuel San­dler. – To byli radzieccy ludzie. Oni przy­je­chali z Rosji zde­mo­ra­li­zo­wani, zepsuci. […] Oni w Związku Radziec­kim prze­ko­nali się, że jeśli chce się prze­żyć, trzeba być w gangu. Nie uwa­żałem ich za komu­ni­stów”.

Po latach Julia Minc nie ukry­wała metod zarzą­dza­nia agen­cją:

„Na początku zresztą pyta­łam każ­dego: czy zga­dza­cie się z nami i czy chce­cie, by Pol­ska była socja­li­styczna. Kiedy odpo­wia­dali: tak, mogli zostać. […] Mia­łam takiego jed­nego, który bez prze­rwy pytał, co to za plan, który się cią­gle prze­kra­cza. Znu­dziło mnie to i go wyrzu­ci­łam, bo co to za redak­tor, który nie rozu­mie idei współ­za­wod­nic­twa pracy”.

Zapis roz­mowy towa­rzyszki Julii z Teresą Torań­ską jest prze­ra­ża­ją­cym doku­men­tem. Po kil­ku­dzie­się­ciu latach akty­wistka nie widziała w swoim postę­po­wa­niu żad­nych błę­dów. A już jej poglądy na miej­sce jed­nostki w histo­rii mogły wzbu­dzić grozę:

„[…] w ban­ko­wo­ści jest debet i kre­dyt. Była więc zwy­cię­ska wojna z faszy­zmem i były złe rze­czy. Zwy­cię­ska wojna jed­nak pokryła całe zło. Zresztą, jak trzeba wybie­rać mię­dzy czło­wie­kiem a par­tią, to wybiera się par­tię, bo par­tia ma ogólny cel – dobro wielu ludzi, a czło­wiek jest tylko czło­wie­kiem. […] Par­tia to nie sekta chrze­ści­jań­ska litu­jąca się nad każda jed­nostką, zapa­trzona w car­stwo nie­bie­skie. Par­tia wal­czy o lep­sze życie dla całej ludz­ko­ści”.

Rytu­ały dworu

Komu­ni­ści wpro­wa­dzili wła­sny cere­mo­niał, wzo­ro­wany na roz­wią­za­niach radziec­kich. Nale­żały do nich zasady powi­tań i poże­gnań dele­ga­cji par­tyj­nych, ofi­cjal­nych wystą­pień, a nawet wypo­czynku waka­cyj­nego. Ludzie pamię­ta­jący czasy Pol­ski Ludo­wej zapewne ni­gdy nie zapo­mną fotosu przed­sta­wia­ją­cego namiętny poca­łu­nek Breż­niewa z Eri­chem Honec­ke­rem. Powi­ta­nia dzia­ła­czy „brat­nich par­tii” stały się sym­bo­lem epoki na równi z dłu­gimi jesion­kami i czap­kami (oczy­wi­ście sowiec­kiego wzoru). Tejchma, wice­pre­mier i mini­ster w rzą­dach PRL, miał na ten temat wła­sne zda­nie:

„Ostat­nio, jak byłem w Moskwie z Babiu­chem, sym­pa­tyczny, inte­li­gentny Katu­szew nie ini­cjo­wał cało­wa­nia. Naj­obrzy­dli­wiej całują Mon­go­ło­wie, śli­nią. Naj­dy­skret­niej całują Fran­cuzi. Nie zauwa­ży­łem ni­gdy, by Gomułka cało­wał z prze­ko­na­niem. Śmieszny szcze­gól­nie wyda­wał mi się Cyran­kie­wicz w obję­ciach Breż­niewa. Kliszko infor­mo­wał kie­dyś, że on jako jedyny został uca­ło­wany przez Breż­niewa na nara­dzie mię­dzy­na­ro­do­wej w Moskwie”.

Człon­ko­wie komu­ni­stycz­nego dworu potra­fili dosko­nale „czy­tać” infor­ma­cje z sytu­acji pozor­nie bez więk­szego zna­cze­nia.

„Ukształ­to­wał się w tej dzie­dzi­nie bogaty dwor­ski rytuał – uwa­żał Tejchma. – Liczy się kto żegna i wita, liczy sie ilu przy­cho­dzi na lot­ni­sko. Przy­cho­dzą ci, któ­rzy muszą i ci, któ­rzy chcą się poka­zać, przy­po­mnieć, pod­kre­ślić swoje przy­wią­za­nie do członka kie­row­nic­twa. Ozna­cza to, że na lot­ni­sku można się czę­ściowo zorien­to­wać w róż­nych sym­pa­tiach, wpły­wach, ukła­dach ludzi, na któ­rych się liczy i któ­rzy chcą, aby na nich liczono”.

Nie­zwy­kle ważne infor­ma­cje przy­no­siła obser­wa­cja warun­ków let­niego wypo­czynku w ośrod­kach rzą­do­wych. Pano­wała ści­sła hie­rar­chia, a naj­więk­szy luk­sus przy­pa­dał aktu­al­nym ulu­bień­com władz.

„W Łań­sku wszystko oce­niało się po zakwa­te­ro­wa­niu – uwa­żała Karyna Andrze­jew­ska, druga żona Jerzego Urbana – czy miał apar­ta­ment, czy tylko pokój z łazienką, czyli ryba­czówkę, czy apar­ta­ment w domu nad samym jezio­rem”.

Gor­sza kwa­tera niż w poprzed­nim sezo­nie ozna­czała nie­ła­skę. Bez pro­blemu loka­li­zo­wano upa­da­jące gwiazdy i nowych wybrań­ców for­tuny.

„To były naprawdę dobre ośrodki – wspo­mi­nał Urban. – Były, jak wszyst­kie przy­wi­leje, zhie­rar­chi­zo­wane, ale ja korzy­sta­łem z naj­wyż­szego stan­dardu, dla samej góry. Miesz­ka­łem na przy­kład w apar­ta­men­tach w Łań­sku, pod­czas gdy jako zwy­kły wice­mi­ni­ster powi­nie­nem dostać miej­sce w poło­żo­nym dwa­na­ście kilo­me­trów dalej hotelu. Pła­ciło się za to wcale nie sym­bo­licz­nie, ale porów­nu­jąc stan­dard – względ­nie mało”.

Rakow­ski po raz pierw­szy poja­wił się w Łań­sku u boku Cyran­kie­wi­cza. Panu­jący tam kom­fort wpra­wił go w osłu­pie­nie:

„Gie­rek roz­sze­rzył grono osób, które mogą z tego ośrodka korzy­stać. Byłem tam po raz pierw­szy. Zoba­czy­łem nie­mal oazę, przed­sio­nek bądź też pełny raj. JC [Józef Cyran­kie­wicz – S.K.] mieszka w willi, taras wycho­dzi na prze­piękne jezioro. Willa jest super­luk­su­sowa. Jedze­nie jest nie­sły­cha­nie obfite i wytworne, usłu­gują dwie kel­nerki. Artek [syn Rakow­skiego – S.K], który był ze mną, poszedł kąpać się do basenu. Obsłu­gi­wano go jak pani­cza z naj­lep­szego domu. Zdu­miony pyta­łem JC, kto za to wszystko płaci? Pań­stwo? Odpo­wie­dział, że Łańsk. Nie jestem prze­ciw­ni­kiem takich ośrod­ków dla rzą­dzą­cych, ale uwa­żam, że luk­sus, jaki tam panuje jest sta­now­czo za duży. Teraz rozu­miem, dla­czego człon­ko­wie Biura Poli­tycz­nego, któ­rzy z niego korzy­stają, tak bar­dzo dbają o swoje stołki w Biu­rze. Ina­czej mówiąc, cały sys­tem przy­wi­le­jów przy­kuwa towa­rzy­szy do foteli”.

Opi­nia poli­tyka odbiega od książ­ko­wej rela­cji Ariadny Gie­rek, która baga­te­li­zuje luk­sus ota­cza­jący pro­mi­nen­tów. Była synowa I sekre­ta­rza zde­cy­do­wa­nie mija się z prawdą, opi­su­jąc tam­tej­szy ośro­dek:

„Luk­sus? Jak w sta­rej leśni­czówce. W drzwiach nie ma zło­tych kla­mek, nie podają tu kre­we­tek ani kawioru, raczej ryby łowione z jeziora. Cisza i spo­kój. Nuda. Spa­cery pod okiem ochrony, sztywne pod­wie­czorki, kola­cje, pokazy zachod­nich fil­mów”.

W rze­czy­wi­sto­ści człon­ko­wie elity wła­dzy, aby zacho­wać przy­wi­leje, godzili się ze wszyst­kimi nie­do­god­no­ściami. Nawet z ogra­ni­cze­niami tak bar­dzo waż­nymi dla każ­dego męż­czy­zny.

„Zoba­czy­łem się w Ani­nie – zano­to­wał Tejchma – z byłym mini­strem zdro­wia, Ś. [Maria­nem Śli­wiń­skim – S.K.]. Oświad­cza: jak opu­ści­łem rząd, to mi, k…, znowu staje! Sta­łem się nor­mal­nym czło­wie­kiem […]”.

Biesz­czadz­kie eldo­rado

Sto­su­nek pro­mi­nen­tów PRL do dóbr mate­rial­nych przy­po­mi­nał sinu­so­idę. Po okre­sie roz­pa­sa­nia przy­cho­dził czas ascezy, a następ­nie epoka kon­sump­cji. Ekipa Bie­ruta zacho­wy­wała się jak stado par­we­niu­szy wkra­cza­ją­cych po raz pierw­szy do ele­ganc­kiego świata. Korzy­stano z wszel­kich przy­wi­le­jów wła­dzy, a par­tyj­nych nota­bli tej epoki ota­czał nie­praw­do­po­dobny blichtr. Bie­rut oso­bi­ście miał do swo­jej dys­po­zy­cji aż dzie­sięć (!) kom­for­to­wych rezy­den­cji, a jego naj­bliżsi współ­pra­cow­nicy także nie odma­wiali sobie niczego. To wów­czas powstało strze­żone osie­dle w Kon­stan­ci­nie pod War­szawą, gdzie lide­rzy PZPR odpo­czy­wali po tru­dach pracy. Julia Minc nie ukry­wała, że każdy z towa­rzy­szy miał do dys­po­zy­cji wła­sną willę, a na zamknię­tym par­tyj­nym osie­dlu był „klub, sto­łówka i kucharz”. Kiedy chciało się obej­rzeć film (nie­ko­niecz­nie radziecki), po pro­stu „dzwo­niło się i przy­jeż­dżali. Zawie­szali ekran i się oglą­dało”. Na wszelki wypa­dek, gdyby wystą­piły róż­nice zdań w dobo­rze reper­tu­aru, dru­gie kino „było w klu­bie”. O takich dodat­kach jak wła­sne kraw­cowe, fry­zje­rzy czy leka­rze nie warto było nawet wspo­mi­nać. Podob­nie jak o peł­nym utrzy­ma­niu na koszt pań­stwa.

Po śmierci Bie­ruta przy­szły czasy asce­tycz­nego Gomułki, gdzie wła­ści­wie tylko Cyran­kie­wicz z przy­wi­le­jów swo­jego sta­no­wi­ska korzy­stał w pełni. Ale nawet on musiał się kamu­flo­wać przed towa­rzy­szem Wie­sła­wem, który potra­fił go publicz­nie wyzy­wać od „łysych chu­jów”. Po oszczęd­nym aż do śmiesz­no­ści I sekre­ta­rzu nastą­piła epoka pro­pa­gandy suk­cesu i nie­skrę­po­wa­nej kon­sump­cji. Towa­rzysz Edward roz­sze­rzył dostęp­ność przy­wi­le­jów, uwa­ża­jąc, że zapewni mu to szer­sze popar­cie apa­ratu par­tyj­nego. Ale kry­zys schyłku lat 70. i upa­dek ekipy Gierka wymu­siły oszczęd­no­ści. A gene­rał Jaru­zel­ski był czło­wie­kiem bez więk­szych potrzeb mate­rial­nych.

Elitę wła­dzy PRL łączyło upodo­ba­nie do polo­wań. Zapa­lo­nym myśli­wym był Bie­rut, korzy­sta­jący głów­nie z tere­nów w oko­li­cach Łań­ska. Towa­rzysz Tomasz lubił przy tym pozo­wać na wiel­bi­ciela natury i foto­gra­fo­wał się z ulu­bioną sarenką. Jed­nak praw­dziwą modę na łowiec­two w bloku wschod­nim wpro­wa­dził dopiero Breż­niew, ale pol­scy gospo­da­rze za wizy­tami sowiec­kich nota­bli nie prze­pa­dali. Oby­czaje panu­jące za wschod­nią gra­nicą nie miały wiele wspól­nego z etyką łowiec­twa, ale gościom trudno było coś narzu­cić, a o ich wypro­sze­niu w ogóle nie było mowy.

U schyłku lat 60. w Biesz­cza­dach roz­po­częto budowę Ośrodka Wypo­czyn­ko­wego Rady Mini­strów w Arła­mo­wie. Inwe­sty­cję nazwano W-2 (W-1 ozna­czał Łańsk). Obiekt obej­mo­wał ogro­dzony obszar o powierzchni trzy­dzie­stu tysięcy hek­ta­rów, a przy­le­gało do niego następne czter­dzie­ści tysięcy. To dwu­krotna powierzch­nia Malty i o połowę wię­cej niż teren dzi­siej­szej War­szawy!

Ośro­dek oto­czono pło­tem o dłu­go­ści stu dwu­dzie­stu kilo­me­trów, w któ­rym zlo­ka­li­zo­wano pochyl­nie umoż­li­wia­jące dostęp zwie­rzyny. Oczy­wi­ście teren był pil­nie strze­żony, nikt nie mógł się tam poja­wić bez spe­cjal­nego zezwo­le­nia, a ochronę zapew­niały jed­nostki MSW.

Na tere­nie kom­pleksu powstał luk­su­sowy hotel dla par­tyj­nych nota­bli, nie­ba­wem zresztą uznano, że Arła­mów jest jed­nak zbyt… mały i w 1973 roku dołą­czono do niego ośro­dek w pobli­skiej Trójcy. W eks­pre­so­wym tem­pie zbu­do­wano drew­niane wille w zako­piań­skim stylu, a inwe­sty­cję pro­wa­dzono meto­dami cha­rak­te­ry­stycz­nymi dla epoki.

„W Trójcy – wspo­mi­nał kie­row­nik budowy Witold Augu­styn – od początku pro­wa­dzono budow­laną par­ty­zantkę. Wszystko musiało być zro­bione na wczo­raj. […] Dowo­żone świerki, z któ­rych cie­kła woda, natych­miast prze­cie­rano i sta­wiano z nich ściany, co było kar­dy­nal­nym błę­dem. Skut­kiem tego wysy­cha­jące płazy ścienne wykrę­cało w różne strony. Kosz­to­wało to masę pie­nię­dzy, lecz kto wtedy z decy­den­tów liczył się z publicz­nymi pie­niędzmi?”.

Stropy ukła­dano ze spe­cjal­nie dobie­ra­nych desek modrze­wio­wych, gdyż „pre­mier Jaro­sze­wicz uwiel­biał modrzew, ale bez sęków”. Aby zapew­nić stałe dostawy prądu (ze względu na warunki pogo­dowe w Biesz­cza­dach czę­sto zda­rzały się awa­rie), zbu­do­wano elek­trow­nię o mocy stu pięć­dzie­się­ciu kilo­wa­tów, a na tere­nie daw­nej wsi Krajna powstało beto­nowe lot­ni­sko.

Arła­mów stał się dla komu­ni­stycz­nych nota­bli praw­dzi­wym myśliw­skim eldo­rado. Nie tylko zresztą dla nich, polo­wali tam rów­nież szach Iranu, król Bel­gii oraz pre­zy­dent Fran­cji.

Pobyt umi­lała gościom góral­ska kapela, tań­czył zespół ośmiu dziew­cząt z Pod­hala. Nie­stety, popisy taneczne nie trwały długo, tan­cerki za bar­dzo podo­bały się mło­dym funk­cjo­na­riu­szom Biura Ochrony Rządu. W efek­cie cała ósemka nie­mal jed­no­cze­śnie zaszła w ciążę i na tym zakoń­czyła pod­ha­lań­skie tańce w Arła­mo­wie…

Za naj­więk­szego miło­śnika biesz­czadz­kich łowów ucho­dził Jaro­sze­wicz. Zawsze wychwa­lał wyż­szość miej­sco­wego jele­nia nad mazur­skim, ale praw­dziwą ambi­cją pre­miera stało się upo­lo­wa­nie niedź­wie­dzia. Gatu­nek był w Pol­sce praw­nie chro­niony, jed­nak wyda­wano zezwo­le­nia na odstrzał poje­dyn­czych osob­ni­ków, powo­du­ją­cych szkody w gospo­dar­stwach. Oczy­wi­ście zda­rzały się nad­uży­cia i prze­pisy nagi­nano, aby par­tyj­nym bon­zom zapew­nić roz­rywkę.

Szef rządu na niedź­wie­dzia zasa­dzał się trzy­krot­nie. Jesz­cze jako wice­pre­mier postrze­lił potęż­nego misia w łapę, ale ranne zwie­rzę wymknęło się tro­pią­cym, prze­cho­dząc na sowiecką stronę. Trzy lata póź­niej padło ofiarą miej­sco­wych myśli­wych, a roz­po­znano je po nie­mal urwa­nej przed­niej koń­czy­nie. Wio­sną 1967 roku Jaro­sze­wicz zasa­dził się na niedź­wie­dzia wspól­nie z nad­le­śni­czym Wła­dy­sła­wem Peperą. Pano­wie strze­lili rów­no­cze­śnie, niedź­wiedź padł, ale oka­zało się, że zwie­rzę powa­lił pocisk leśnika. Suk­ces przy­nio­sło dopiero trze­cie polo­wa­nie, kiedy pre­mie­rowi towa­rzy­szył zarządca Arła­mowa, puł­kow­nik Kazi­mierz Dosko­czyń­ski. Niedź­wiedź ważył nie­mal czte­ry­sta kilo­gra­mów.

Łowiec­kie ambi­cje komu­ni­stycz­nych pro­mi­nen­tów wywo­ły­wały naj­dziw­niej­sze plotki, nie­ma­jące nic wspól­nego z rze­czy­wi­sto­ścią. Wpraw­dzie polo­wano dużo i czę­sto, ale nie masa­kro­wano zwie­rzyny ze śmi­głow­ców za pomocą broni maszy­no­wej, jak szep­tano w kraju. Bar­dziej praw­do­po­dobna jest histo­ria opo­wia­da­jąca o spo­so­bach roz­ła­do­wy­wa­nia chan­dry przez puł­kow­nika Dosko­czyń­skiego:

„Lubił zwłasz­cza [polo­wa­nia] na lisy – opo­wia­dał Zdzi­sław Cichow­ski – ale był zbyt otyły i leniwy, żeby wysia­dać z auta. Słu­ży­łem mu za pod­pórkę. Uchy­la­łem szybę, kła­dłem głowę na kie­row­nicy, a on opie­rał lufę o mój kark i strze­lał. I jesz­cze się przy tym śmiał, ostrze­ga­jąc, bym się nie ruszał, bo może spu­dło­wać i ustrze­lić mi mój łeb. A pod sie­dze­niem leżała meta­lowa rurka. Jak stary zra­nił lisa i ten nie mógł ucie­kać, to mia­łem iść z tą rurką i wpraw­nym ude­rze­niem skró­cić zwie­rzę­ciu męki. Potem te lisy tra­fiały do gar­barni w Arła­mo­wie”.

Dosko­czyń­ski był daw­nym ochro­nia­rzem Bie­ruta, ciężko ran­nym pod­czas zama­chu na pryn­cy­pała (rany głowy i pod­brzu­sza, praw­do­po­dob­nie ucier­piała męskość ofi­cera). Za zasługi został sze­fem ośrodka w Łań­sku, a następ­nie prze­nie­siono go do Arła­mowa. W Biesz­cza­dach zacho­wy­wał się jak udzielny książę, to on nad­zo­ro­wał roz­rywki pro­mi­nen­tów. Bywał agre­sywny, nie liczył się z pod­wład­nymi, ale dbał o powie­rzony mu teren.

A na brak par­tyj­nych gości zarządca ni­gdy nie narze­kał. I cho­ciaż w epoce Gierka nota­ble spę­dzali święta na ogół w Łań­sku, to raz na Boże Naro­dze­nie poja­wili się w Biesz­cza­dach. Jak przy­się­gali naoczni świad­ko­wie, Gie­rek i Jaro­sze­wicz podzie­lili się z rodzi­nami opłat­kiem, a potem wspól­nie kolę­do­wali (cho­ciaż na co dzień dekla­ro­wali ate­izm). Ale jak zauwa­żył z nostal­gią Tejchma, wśród par­tyj­nych dygni­ta­rzy nie był to wcale wyją­tek:

„Po zjeź­dzie są święta. Po świę­tach Nowy Rok. Po Nowym Roku Trzech Króli. Lubimy to wszystko, choć jeste­śmy tak zwa­nymi komu­ni­stami”.

Zresztą Gie­rek i jego ekipa daleko ode­szli od walki z reli­gią, a szu­ka­jąc popu­lar­no­ści, pogo­dzili się z domi­nu­jącą pozy­cją Kościoła kato­lic­kiego. Wła­dze kon­flik­tów z ducho­wień­stwem zde­cy­do­wa­nie uni­kały, cho­ciaż zde­rze­nie odmien­nych świa­to­po­glą­dów przy­no­siło cza­sami humo­ry­styczne efekty. Tejchma jako mini­ster kul­tury zamó­wił kie­dyś u sędzi­wej artystki wiej­skiej obraz przed­sta­wia­jący Wło­dzi­mie­rza Lenina. Twór­czość ludową wła­dza musiała prze­cież popie­rać:

„Jedna ze sta­rych mala­rek popro­szona została o nama­lo­wa­nie cze­goś na temat Lenina. Nie wie­działa, o co cho­dzi. Po wyja­śnie­niu zro­zu­miała, że cho­dzi o dobrego czło­wieka, i nama­lo­wała Lenina modlą­cego się do Matki Boskiej”.

Wszyst­kie cytaty źró­dłowe w książce przy­ta­czane są w brzmie­niu ory­gi­nal­nym. Zacho­wano ich pier­wotną inter­punk­cję oraz sty­li­stykę, nawet kosz­tem popraw­no­ści w zapi­sie. W nie­któ­rych frag­men­tach doko­nano jedy­nie skró­tów i wsta­wiono obja­śnie­nia odau­tor­skie (– S.K.), rza­dziej odre­dak­tor­skie (– red.). [wróć]

Roz­dział II. Ulu­bie­nica Sta­lina

Roz­dział II

Ulu­bie­nica Sta­lina

Prawdy i legendy o Wan­dzie Wasi­lew­skiej

Zapewne o żad­nej kobie­cie zali­cza­nej do elity wła­dzy wcze­snego PRL nie krą­żyło tyle sprzecz­nych infor­ma­cji, co o Wan­dzie Wasi­lew­skiej. Opo­wia­dano o niej różne histo­rie, a rze­czy­wi­ste wyda­rze­nia mie­szały się z pro­pa­gandą i pomó­wie­niami. Zawsze miała i do dzi­siaj ma zaja­dłych prze­ciw­ni­ków, zarzu­ca­ją­cych jej zdradę i repre­zen­to­wa­nie sowiec­kiej racji stanu. Prawda jest jed­nak bar­dziej skom­pli­ko­wana, a rolą histo­ryka jest przed­sta­wia­nie fak­tów. Ocena nato­miast należy wyłącz­nie do czy­tel­ni­ków.

Jej bio­gra­fia zawiera prze­kła­ma­nia, któ­rych auto­rami byli zarówno zwo­len­nicy, jak i prze­ciw­nicy prze­wod­ni­czą­cej Związku Patrio­tów Pol­skich. Nie bez winy pozo­sta­wała rów­nież sama zain­te­re­so­wana, bez skru­pu­łów ubar­wia­jąca wła­sny życio­rys. Zmiany w nim miały jed­nak podobny cel, bez względu na orien­ta­cję poli­tyczną auto­rów. Miały ją przed­sta­wić jako osobę, która spra­wie komu­ni­zmu i sowie­ty­za­cji Pol­ski poświę­ciła życie. Histo­rii nie można jed­nak opi­sy­wać wyłącz­nie w skraj­nych bar­wach, a ta dzia­łaczka wymyka się jed­no­znacz­nej oce­nie.

Uro­dziła się w stycz­niu 1905 roku w Kra­ko­wie, była córką Leona Wasi­lew­skiego i Wandy Zie­le­niew­skiej. Wbrew obie­go­wej opi­nii jej ojcem chrzest­nym nie był Józef Pił­sud­ski, a do chrztu poda­wał ją Andrzej Strug. Uro­czy­stość odbyła się zresztą dopiero w 1918 roku, kiedy Wanda miała trzy­na­ście lat. Rodzice nale­żeli do Pol­skiej Par­tii Socja­li­stycz­nej, a w pierw­szym rzą­dzie odro­dzo­nej Pol­ski Leon Wasi­lew­ski otrzy­mał tekę mini­stra spraw zagra­nicz­nych. Następ­nie peł­nił funk­cję posła w Esto­nii, wziął rów­nież udział w roko­wa­niach w Rydze koń­czą­cych wojnę pol­sko-bol­sze­wicką. Jako zwo­len­nik fede­ra­cyj­nych kon­cep­cji Pił­sud­skiego pro­po­no­wał wów­czas włą­cze­nie w gra­nice Pol­ski Miń­ska.

Drogi Wasi­lew­skiego i Komen­danta roze­szły się po prze­wro­cie majo­wym – ojciec Wandy pozo­stał wierny PPS i lewi­co­wej ide­olo­gii. Na zawsze jed­nak zacho­wał dla Mar­szałka podziw i uzna­nie, czego dowo­dem była książka Pił­sud­ski jakim go zna­łem.

Intry­gu­ją­cym epi­zo­dem bio­gra­fii Wasi­lew­skiego jest jego zaan­ga­żo­wa­nie w dzia­łal­ność pro­me­tej­czy­ków. Ten zapo­mniany już ruch inte­lek­tu­alny i poli­tyczny sta­wiał sobie za cel destruk­cję ZSRR od wewnątrz. Komu­ni­styczne impe­rium miało ulec zagła­dzie wtedy, gdy narody znie­wo­lone przez bol­sze­wi­ków ogło­si­łyby nie­pod­le­głość. Histo­ria bywa jed­nak prze­wrotna, Leon Wasi­lew­ski dążył do znisz­cze­nia ZSRR, nato­miast jego córka stała się z cza­sem gor­liwą zwo­len­niczką włą­cze­nia Pol­ski w skład sowiec­kiego impe­rium.

Wanda roz­po­częła dzia­łal­ność w PPS wcze­śnie, w rodzin­nym domu poznała zresztą naj­waż­niej­szych lide­rów par­tii. Była ona stron­nic­twem lewi­co­wym, jed­nak w cza­sach II Rze­czy­po­spo­li­tej nie miała nic wspól­nego z komu­ni­zmem czy Związ­kiem Radziec­kim. Lide­rzy par­tii stali na grun­cie pol­skiego patrio­ty­zmu, uwa­ża­jąc Sowie­tów za naj­więk­szych wro­gów nie­pod­le­gło­ści kraju.

Podobne poglądy repre­zen­to­wała młoda Wasi­lew­ska, cho­ciaż jej radzieccy bio­gra­fo­wie bez skru­pu­łów fał­szo­wali jej życio­rys. Z lubo­ścią opi­sy­wano nie­dolę dziew­czynki pod­czas I wojny świa­to­wej, kiedy to wraz z babką musiała, rze­komo z głodu, opu­ścić rodzinny Kra­ków. Dzie­się­cio­let­nia dziew­czynka ucie­kła na wieś i tam „pra­co­wała w polu i w ogro­dzie, pasała bydło”. Pol­skie opisy nie zawie­rały podob­nych rewe­la­cji, zbyt wielu ludzi pamię­tało rodzinę Wasi­lew­skich.

Nie wytrzy­muje rów­nież kry­tyki rze­kome roz­cza­ro­wa­nie Wasi­lew­skiej odro­dzoną ojczy­zną. W 1918 roku liczyła nie­wiele ponad trzy­na­ście lat i trudno uwie­rzyć, aby na sto­sunki spo­łeczno-poli­tyczne w kraju patrzyła real­nie. Przez dłu­gie lata zresztą nic nie wska­zy­wało na to, że zbliży się do komu­ni­stów. Komu­ni­styczna Par­tia Pol­ski wege­to­wała na obrze­żach poli­tyki, a po woj­nie z bol­sze­wi­kami jej człon­ków uzna­wano za agen­tów Kremla. Co było zgodne z prawdą, albo­wiem dzia­ła­cze KPP marzyli nie tylko o rewo­lu­cji spo­łecz­nej, lecz także o włą­cze­niu naszego kraju do Repu­bliki Rad.

Roman Szy­mań­ski

W 1923 roku Wanda roz­po­częła stu­dia na Wydziale Polo­ni­styki Uni­wer­sy­tetu Jagiel­loń­skiego. Kilka lat póź­niej obro­niła dok­to­rat, a pod­czas nauki wstą­piła w sze­regi Sek­cji Aka­de­mic­kiej PPS.

„Żad­nych inkli­na­cji – pisał Adam Cioł­kosz – w kie­runku komu­ni­zmu czy Rosji Sowiec­kiej młoda Wasi­lew­ska nie miała. Gdy w 1923 roku na zjeź­dzie Związku Nie­za­leż­nej Mło­dzieży Socja­li­stycz­nej komu­ni­ści doko­nali roz­łamu i zało­żyli »Życie« – nie miała wąt­pli­wo­ści. Trzy­mała się PPS-owców”.

W tym cza­sie poznała stu­denta mate­ma­tyki, Romana Szy­mań­skiego. Był synem robot­nika kole­jo­wego z Tuchowa. Uwa­żano go za „czło­wieka prze­mi­łego, o nie­wy­czer­pa­nych zaso­bach pogody i weso­ło­ści”. Posia­dał rów­nież bar­dzo ważną dla dzia­łal­no­ści par­tyj­nej cechę – był nie­zwy­kle towa­rzy­ski i komu­ni­ka­tywny, dys­po­no­wał także „nie­prze­braną zna­jo­mo­ścią róż­nych pie­śni ludo­wych, robot­ni­czych, żoł­nier­skich”.

Szy­mań­ski stu­dio­wał z pro­ble­mami, musiał bowiem jed­no­cze­śnie zara­biać na życie. Nie prze­szka­dzało mu to jed­nak w dzia­łal­no­ści w PPS, uzna­wano go za „dobrego mówcę, mają­cego wielki wpływ na mło­dzież”.

Wasi­lew­ska wyszła za niego, mał­żeń­stwo ucho­dziło za udane, a Roman był chyba jedy­nym mężem dorów­nu­ją­cym jej inte­lek­tu­al­nie. Na świat przy­szła córka, Ewa. Nie­stety w 1931 roku wyda­rzyło się nie­szczę­ście. Mąż zacho­ro­wał na tyfus i zmarł, a jego następcy byli już ludźmi zupeł­nie innej kate­go­rii.

W póź­niej­szych latach pierw­szego męża Wanda wykre­śliła z życio­rysu nie­mal cał­ko­wi­cie. Uznała go za kogoś zbęd­nego, zapewne ze względu na jego socja­li­styczną dzia­łal­ność. Czło­wiek, który nie zdą­żył nawró­cić się na komu­nizm, nie był jej potrzebny, i nawet córka uży­wała nazwi­ska matki.

Po jego śmierci zmie­niła ocze­ki­wa­nia wobec męż­czyzn, szu­kała part­ne­rów, nad któ­rymi mogła góro­wać umy­słowo.

„Było coś nie­nor­mal­nego w jej dobie­ra­niu sobie męż­czyzn – uwa­żał Adam Cioł­kosz – musiała mieć męż­czyzn nie­do­ra­sta­ją­cych do niej inte­lek­tu­al­nie. Sama zwie­rzała się, że potrafi kochać tylko męż­czyzn niżej od niej sto­ją­cych. Była do nich przy­wią­zana i o nich zazdro­sna, miała w tym zakre­sie »instynkt posia­da­cza«. Kochała ich na swój spo­sób. Byli nie­odzowni, ale nie byli naj­waż­niejsi w jej życiu”.

Inna sprawa, że ni­gdy wła­ści­wie nie była sama, zawsze był ktoś u jej boku. Zapewne nie bez powodu okre­ślano ją jako kobietę „łasą na męż­czyzn”…

Obli­cze dnia

Kolejny part­ner rów­nież pocho­dził ze śro­do­wisk PPS, ale zde­cy­do­wa­nie odróż­niał się od poprzed­nika. Marian Bogatko był robot­ni­kiem murar­skim, a w par­tii prze­po­wia­dano mu poważną karierę. Poznali się w roman­tycz­nych oko­licz­no­ściach: pod­czas spływu kaja­ko­wego Bogatko ura­to­wał Wan­dzie życie.

„Było to jesie­nią 1931 roku – wspo­mi­nała Zofia Woź­nicka, młod­sza sio­stra akty­wistki. – Dostali się w nie­bez­pieczne miej­sce pod Tyń­cem, kajak się prze­wró­cił i Wanda, dość słabo pły­wa­jąca, zaczęła tonąć. Marian z nara­że­niem wła­snego życia wyra­to­wał ją z opre­sji. Było to dla nich wiel­kie prze­ży­cie”.

Zamiesz­kali razem, ale nie wzięli ślubu, uwa­ża­jąc for­malne więzy za „tchó­rzow­skie ustęp­stwo plot­ka­rzom”. Wasi­lew­ska spor­tre­to­wała part­nera w swo­jej pierw­szej powie­ści (Obli­cze dnia), przy­zna­jąc, że Ana­tol, główny boha­ter utworu, był „bez­wstyd­nie wzo­ro­wany na Maria­nie”.

„[…] fan­ta­styczny atleta, piękny rze­czy­wi­ście chło­pak – opi­sy­wał Bogatkę Alek­san­der Wat – do tańca i do różańca. Bar­dzo inte­li­gentny, bystry, z poczu­ciem humoru, sza­le­nie wesoły, silny chłop”.

Kry­tycy przy­jęli powieść z mie­sza­nymi uczu­ciami, autorce zarzu­cono spłasz­cza­nie psy­cho­lo­gii postaci. Bojow­nicy o wol­ność spo­łeczną byli piękni i szla­chetni, nato­miast ich anta­go­ni­ści repre­zen­to­wali naj­gor­sze cechy. To miało zresztą pozo­stać cha­rak­te­ry­styczną cechą jej twór­czo­ści: na kar­tach swo­ich utwo­rów przed­sta­wiała świat wyłącz­nie w czarno-bia­łych bar­wach.

Powie­ściowy debiut dzia­łaczki wzbu­dził czuj­ność cen­zury, wpraw­dzie wcze­śniej Obli­cze dnia dru­ko­wano bez skre­śleń w lewi­co­wym piśmie „Naprzód”, ale edy­cja książ­kowa była czymś znacz­nie poważ­niej­szym. Wstrzy­mano druk utworu, ale przy­datne oka­zały się zna­jo­mo­ści ojca Wandy. Towa­rzysz Leon miał swoje wpływy i kon­takty, w efek­cie okro­jona o zakwe­stio­no­wane frag­menty powieść uka­zała się na rynku. A nie­ba­wem jej prze­kład wydano w ZSRR (w nakła­dzie dzie­się­ciu tysięcy egzem­pla­rzy) i wła­dze sowiec­kie zwró­ciły na pisarkę uwagę.

Wyko­rzy­sty­wała wpływy ojca, ale coraz bar­dziej róż­nili się poglą­dami. Podobno, aby osta­tecz­nie nie zry­wać kon­tak­tów, zaprze­stali dys­ku­sji poli­tycz­nych, cho­ciaż nale­żeli do tej samej par­tii! Pod­czas posie­dzeń Rady Naczel­nej PPS zwra­cała się do ojca „towa­rzy­szu Wasi­lew­ski”, a w trak­cie publicz­nych spo­tkań nie odzy­wali się do sie­bie. Leon ota­czał ją jed­nak dys­kretną ochroną; powszech­nie znana była jako córka zasłu­żo­nego dzia­ła­cza PPS.

Mimo to ojciec nie wszystko mógł zała­twić. Wanda pra­co­wała w kra­kow­skiej szkole śred­niej, ale wła­dze pla­cówki uznały, że lewi­cu­jąca nauczy­cielka jest osobą nie­po­żą­daną. Nie prze­dłu­żono umowy na kolejny rok i zna­la­zła się bez pracy.

Pro­blemy miał rów­nież Bogatko. Trwał wielki kry­zys, a on był jed­nym z orga­ni­za­to­rów strajku kra­kow­skich robot­ni­ków budow­la­nych. A kto w trud­nych cza­sach chciałby zatrud­niać kło­po­tli­wego pra­cow­nika? W efek­cie oboje prze­nie­śli się do War­szawy.

Po raz kolejny przy­dały się konek­sje towa­rzy­sza Leona i Wasi­lew­ska zna­la­zła zatrud­nie­nie w Dziale Wydaw­ni­czym Związku Nauczy­ciel­stwa Pol­skiego. Pra­co­wała w redak­cji „Pło­myka” i „Pło­myczka”, nazwi­sko ojca otwie­rało jed­nak wiele drzwi, a Wanda nie miała skru­pu­łów, żeby to wyko­rzy­sty­wać.

Poznała wów­czas kobietę, która z cza­sem stała się jej naj­bliż­szą przy­ja­ciółką. Janina Bro­niew­ska, żona rewo­lu­cyj­nego poety, rów­nież pra­co­wała w ZNP i panie wyjąt­kowo przy­pa­dły sobie do gustu. Bro­niew­ska miała od Wandy rady­kal­niej­sze poglądy i wywie­rała na kole­żankę znaczny wpływ.

Tym­cza­sem Bogatko, zamiesz­kaw­szy w sto­licy, nie powró­cił już do zawodu, odnaj­du­jąc się w roli męż­czy­zny lewi­co­wej pisarki i publi­cystki.

„Bogatko zde­kla­so­wał się – wspo­mi­nał Cioł­kosz – i w ogóle prze­stał pra­co­wać. Zaj­mo­wał się domem, asy­sto­wał swej żonie w śro­do­wi­skach lewicy lite­rac­kiej, w pocho­dach 1 Maja cho­dził z grupą lite­ra­tów i dzien­ni­ka­rzy, nie z robot­ni­kami budow­la­nymi; prze­szedł na miesz­czań­ski spo­sób życia i w niczym już nie zapo­wia­dał sobą Ana­tola – pło­mień i miecz rewo­lu­cji”.

Wasi­lew­ska została człon­kiem Mię­dzy­na­ro­do­wej Orga­ni­za­cji Pomocy Rewo­lu­cjo­ni­stom i roz­po­częła współ­pracę z pisem­kami komu­ni­stycz­nymi. Jedno z nich („Obli­cze dnia”) wzięło nawet nazwę od jej powie­ści. W marcu 1936 roku wywo­łała gło­śny skan­dal zwią­zany z wyda­niem numeru „Pło­myka” poświę­co­nego Związ­kowi Radziec­kiemu. W kolej­nych nume­rach przed­sta­wiano różne kraje świata, ale tym razem tema­tyka oka­zała się wyjąt­kowo kon­tro­wer­syjna. Wan­dzie zarzu­cono agi­ta­cję komu­ni­styczną, w Sej­mie zaata­ko­wał ją pre­mier Feli­cjan Sła­woj Skład­kow­ski, kry­ty­ko­wała endecka prasa. Wyda­nie skon­fi­sko­wano, a dzia­łal­ność zarządu ZNP zawie­szono, wpro­wa­dza­jąc kura­tora. Nauczy­ciele odpo­wie­dzieli jed­no­dnio­wym straj­kiem, urzą­dzono rów­nież pochód na Bel­we­der, wrę­cza­jąc pety­cję wdo­wie po Pił­sud­skim. Ale Wanda stra­ciła pracę.

W tym okre­sie nie była to jej jedyna eks­tra­wa­gan­cja. Dwa mie­siące póź­niej współ­or­ga­ni­zo­wała Kon­gres Pra­cow­ni­ków Kul­tury we Lwo­wie. Zało­że­nia były szla­chetne – walka inte­lek­tu­ali­stów z nara­sta­ją­cym zagro­że­niem ze strony faszy­zmu, ale w prak­tyce orga­ni­za­to­rzy reali­zo­wali pole­ce­nia z Moskwy. Nie wszy­scy zda­wali sobie z tego sprawę, bowiem obok zade­kla­ro­wa­nych zwo­len­ni­ków Kremla w obra­dach wzięli udział inte­li­genci nie­zwią­zani z komu­ni­stami, a Maria Dąbrow­ska i Leon Schil­ler przy­słali listy. Nie zapro­szono jed­nak Juliana Tuwima, Anto­niego Sło­nim­skiego czy Tade­usza Boya-Żeleń­skiego.

Orga­ni­za­to­rzy miej­sce obrad wybrali dobrze. Lwów był sil­nym ośrod­kiem agi­ta­cji komu­ni­stycz­nej, nie­ba­wem zresztą posie­dze­nia zdo­mi­no­wali agenci moskiew­scy. Wzno­szono okrzyki na cześć „czer­wo­nego Lwowa”, na zakoń­cze­nie odśpie­wano Mię­dzy­na­ro­dówkę i zapo­wie­dziano bli­skie spo­tka­nie w „czer­wo­nej War­sza­wie”.

„Można więc – iro­ni­zo­wał Sło­nim­ski – w gma­chu teatru miej­skiego we Lwo­wie, za pozwo­le­niem władz pol­skich, pro­te­sto­wać prze­ciw »obo­zom kon­cen­tra­cyj­nym« i »bru­tal­nemu ter­ro­rowi poli­tycz­nemu«, ale nie warto nawet wspo­mnieć, że w Sowie­tach są też »obozy kon­cen­tra­cyjne« i »bru­talny ter­ror poli­tyczny«. Jeśli jedną z zasad­ni­czych postaw kul­tury ma być tole­ran­cja i wol­ność, zjazd lwow­ski był dość lichą i przy­krą paro­dią”.

W tym cza­sie Wanda była już żoną Bogatki, mał­żeń­stwo zawarli, sta­ra­jąc się o wizę na wyjazd do ZSRR. Pobrali się w obrządku kal­wiń­skim, nie ukry­wa­jąc przed pasto­rem, że to wyłącz­nie for­mal­ność.

„Gdy popro­sił o jakieś oświad­cze­nie cha­rak­teru reli­gij­nego – wspo­mi­nała Wasi­lew­ska – a nam bar­dzo się spie­szyło, roz­ło­ścił się i w końcu ziry­to­wany zapy­tał: nie rozu­miem, o co pań­stwu cho­dzi – o ślub czy o papiery? Odpo­wie­dzia­łam, że o papie­rek. Wtedy zre­zy­gno­wał ze wszyst­kiego, był na nas śmier­tel­nie obra­żony, ale doku­ment ślubu nam wydał, a całą cere­mo­nię ogra­ni­czył do jakichś skró­co­nych obrzę­dów”.

Sta­ra­nia o wizę popie­rał Leon Wasi­lew­ski, uwa­ża­jąc, że podróż po kraju real­nego komu­ni­zmu pozbawi córkę złu­dzeń. Nie­stety, tym razem jego wpływy nie wystar­czyły, cho­ciaż z per­spek­tywy lat wydaje się, że jej nic już nie mogło zatrzy­mać. Pozo­sta­wała odporna na argu­menty, usu­wa­jąc ze świa­do­mo­ści wszystko, co do jej wizji świata nie paso­wało. Nawet jeżeli ozna­czało to igno­ro­wa­nie zbrodni na milio­nach ludzi. A ojciec nie­ba­wem zmarł i nie było już żad­nego czło­wieka, z któ­rego zda­niem się liczyła.

Do Komu­ni­stycz­nej Par­tii Pol­ski wpraw­dzie nie wstą­piła, ale nawią­zała bli­żej nie­okre­ślone kon­takty z amba­sadą radziecką.

„W 1936 roku – wspo­mi­nała po latach – było u mnie kru­cho z forsą, kilka razy amba­sada poma­gała mi. To się nazy­wało, że dają hono­ra­ria za prze­kłady moich ksią­żek”.

Sowieci nie zwy­kli przej­mo­wać się takimi dro­bia­zgami jak prawa autor­skie, ale Wanda nie prze­szła jesz­cze na żołd moskiew­ski. Sta­rała się wie­rzyć, że Rosja­nie wypła­cają jej hono­ra­ria, cho­ciaż w rze­czy­wi­sto­ści powoli przy­go­to­wy­wali sobie grunt na przy­szłość.

Pie­nią­dze od Sowie­tów były tym waż­niej­sze, że w ostat­nich latach przed wybu­chem wojny Wasi­lew­ska utrzy­my­wała się wyłącz­nie z pióra. Pol­skie nakłady jej ksią­żek były jed­nak nie­wiel­kie, powszech­nie oce­niano, że nie ma więk­szego talentu. Nato­miast edy­cje za wschod­nią gra­nicą robiły wra­że­nie.

Reali­zo­wała się rów­nież w pracy spo­łecz­nej i na tym polu miała fak­tyczne osią­gnię­cia. Była peda­go­giem z zami­ło­wa­nia, a pomoc potrze­bu­ją­cym wpi­sy­wała się w jej lewi­cową ide­olo­gię. Poza tym naprawdę lubiła dzieci.

„Przy­je­chała z Alek­san­drem For­dem do Mie­dze­szyna – opo­wia­dał Marek Edel­man – do sana­to­rium imie­nia Medema, żeby krę­cić film o sana­to­rium. Były tam dzieci straj­ku­ją­cych gór­ni­ków i ona nad­zwy­czaj­nie potra­fiła się nimi zająć. Była naprawdę zna­ko­mita, nikt, kto miał z nią stycz­ność, zwłasz­cza z jej dzia­łal­no­ścią spo­łeczną, nie mówił o niej źle”.

Zde­cy­do­wa­nie gor­sze zda­nie mieli o niej nato­miast kole­dzy z PPS. Prze­pa­dła w kolej­nych wybo­rach do Rady Naczel­nej i nie mogła odna­leźć wła­snej drogi. Do KPP nie mogła już wstą­pić – na pole­ce­nie Kremla par­tia komu­ni­styczna została roz­wią­zana, a jej przy­wódcy roz­strze­lani w ZSRR. Nie­ba­wem jed­nak wszystko zmie­nić miała wojna.

W sowiec­kim Lwo­wie

Po nie­miec­kiej agre­sji Wasi­lew­ska, podob­nie jak setki tysięcy Pola­ków, ruszyła na wschód. Zarzu­cano jej, że pla­no­wała ucieczkę do Związku Radziec­kiego, cho­ciaż zapewne po pro­stu nie chciała wpaść w ręce Niem­ców. Oso­bi­ście jed­nak na oskar­że­nia zasłu­żyła, pisząc, że pra­gnęła się schro­nić w „ojczyź­nie pro­le­ta­riatu”, ale to Zwią­zek Radziecki sam przy­szedł do niej. W ten spo­sób skwi­to­wała sowiecką agre­sję z 17 wrze­śnia 1939 roku.

Znaj­do­wała się zresztą na spe­cjal­nych listach NKWD, wobec „czo­ło­wej pisarki lewi­co­wej” Sowieci mieli spre­cy­zo­wane plany. Jej nazwi­sko figu­ro­wało obok innych lite­ra­tów uzna­nych za przy­dat­nych, wśród któ­rych byli rów­nież Julian Tuwim i Wła­dy­sław Bro­niew­ski. Krem­low­scy decy­denci nie cze­kali bez­czyn­nie, radio sowiec­kie ogła­szało apele, wyty­po­wane osoby wzy­wa­jąc po nazwi­sku. Do Wasi­lew­skiej dotarło wezwa­nie i zde­cy­do­wała się na wyjazd do Lwowa.

W komu­ni­stycz­nej ide­olo­gii osta­tecz­nie utwier­dziła ją kata­strofa wrze­śniowa. Uznała, że pomyśl­ność Pola­kom może zapew­nić wyłącz­nie „ojczy­zna pro­le­ta­riatu”, łącząc spo­łeczne i naro­dowe wyzwo­le­nie. Od tej pory miała zwią­zać się na dobre i złe ze Związ­kiem Radziec­kim, nie zwra­ca­jąc uwagi na reak­cje oto­cze­nia. A swoim zacho­wa­niem potra­fiła wzbu­rzyć nawet sta­rych komu­ni­stów.

Kra­kow­ski poeta Jan Kurek zna­lazł się w gru­pie lite­ra­tów uda­ją­cych się wraz z Wasi­lew­ską i Bogatką do Lwowa. Na dworcu w Cheł­mie Lubel­skim był świad­kiem wstrzą­sa­ją­cej sceny:

„Oto­czona ści­słą strażą żoł­nie­rzy radziec­kich z kara­bi­nami stała w gorą­cym słońcu wrze­śnia wielka grupa ofi­ce­rów pol­skich z roz­pię­tymi blu­zami, bez pasów, bez dys­tynk­cji, ze zdar­tymi wyło­gami; było ich, jak pamię­tam – chyba z dwu­stu ludzi. Pró­bo­wali się oni poro­zu­mieć z obser­wa­to­rami z zewnątrz wykrzy­ku­jąc w głos adresy, nazwi­ska, prośby o wodę, apele o zawia­do­mie­nie naj­bliż­szych itd.”.

W pobliżu ocze­ki­wali na pociąg lite­raci, a wszyst­kim zarzą­dzała Wanda. To ona roz­ma­wiała z miej­scową dele­ga­turą Armii Czer­wo­nej w Cheł­mie, przej­mu­jąc na sie­bie rolę nie­for­mal­nego prze­wod­nika.

„Sły­sząc i widząc – kon­ty­nu­ował Kurek – prośby o wodę ze strony aresz­to­wa­nych ofi­ce­rów pada­ją­cych ze zmę­cze­nia – jak dowie­dzie­li­śmy się, stali oni na dworcu od rana przez kilka godzin w ocze­ki­wa­niu na trans­port, który miał ich zawieźć w głąb Rosji – popro­si­li­śmy wspól­nie […] Wasi­lew­ską, aby poro­zu­miała się z komen­dan­tem eskorty radziec­kiej celem poda­nia wody spra­gnio­nym aresz­tan­tom. […] na naszą prośbę Wanda […] – kole­żanka nasza prze­cież – unio­sła się gnie­wem, jej długa, pocią­gła twarz skrzy­wiła się z zacię­tym gry­ma­sem; wska­zu­jąc na aresz­to­wa­nych ofi­ce­rów wykrzyk­nęła: – Wody dla nich? Ni­gdy nie posunę się do tego. To swo­łocz! I z nie­na­wi­ścią w oczach odmó­wiła inter­wen­cji u radziec­kiego komen­danta. Ten incy­dent wzbu­dził u nas wszyst­kich odruch nie­smaku; nawet nie kryli się z obu­rze­niem ci z nas, któ­rzy byli komu­ni­stami od lat”.

We Lwo­wie Sowieci roz­gry­wali swoją par­tię umie­jęt­nie. Wypła­cili Wasi­lew­skiej tan­tiemy za książki wydane w ZSRR, a każdy pisarz lubi być doce­niany. W sowiec­kiej pra­sie widziała pochlebne recen­zje swo­ich publi­ka­cji, dowie­działa się, że jej twór­czość wysoko cenił Sta­lin. Zro­biło to na niej kolo­salne wra­że­nie.

Uznała, że zna­la­zła się w odpo­wied­nim miej­scu we wła­ści­wym cza­sie. Ni­gdy nie potra­fiła dzia­łać bez oso­bi­stego zaan­ga­żo­wa­nia, we wszystko, co robiła, wkła­dała całą duszę. Nie­ba­wem Sowie­tom za ich zaufa­nie odpła­ciła.

„Cze­ka­łem – wspo­mi­nał Nikita Chrusz­czow – by wraz z nią roz­po­cząć pracę nad zor­ga­ni­zo­wa­niem pol­skiej inte­li­gen­cji, którą chcie­li­śmy powstrzy­mać od dzia­łal­no­ści anty­so­wiec­kiej, uczy­nić z niej sojusz­ni­ków. O pak­cie Rib­ben­trop–Moło­tow roz­ma­wia­łem z nią nie ja, lecz Kor­niej­czuk i Mykoła Bażan. Przez nich two­rzy­łem przy­czółki naszej pro­pa­gandy. Z łatwo­ścią poro­zu­mie­li­śmy się we wszyst­kich kwe­stiach. Zro­zu­miała, w jakich warun­kach pod­pi­sa­li­śmy pakt z Niem­cami i dla­czego nasze woj­ska zajęły wschod­nie rejony Pol­ski”.

Pisała do „Czer­wo­nego Sztan­daru” (pol­sko­ję­zycz­nej gazety wyda­wa­nej przez Sowie­tów we Lwo­wie), prze­ma­wiała na wie­cach, a jej entu­zjazm porów­ny­wano do egzal­ta­cji świę­tej Teresy. Obser­wa­to­rzy zauwa­żali, iż wpraw­dzie „trudno było o niej powie­dzieć, że była ładna”, ale pod­czas publicz­nych wystą­pień „cudow­nie lśniły jej oczy” i „pięk­niała pod wpły­wem zapału, unie­sie­nia, natchnie­nia”. Było już zbyt późno, aby wyko­rzy­stać jej osobę w wybo­rach do nowych władz, ale Wasi­lew­ska agi­to­wała i zbie­rała pod­pisy pod pety­cją w spra­wie przy­łą­cze­nia Ukra­iny Zachod­niej do Związku Radziec­kiego. Prze­stała uwa­żać się za Polkę, teraz czuła się oby­wa­telką ojczy­zny pro­le­ta­riatu.

„Nasz ZSRR to praw­dziwy kraj mło­do­ści – mówiła na spo­tka­niu z robot­ni­kami. – W prze­ło­mo­wym dniu 17 wrze­śnia naj­wię­cej zyskała mło­dzież, któ­rej teraz dane jest prze­ży­wać mło­dość w radziec­kich warun­kach”.

Zacho­wy­wała się jak rasowa kola­bo­rantka, ale warto pamię­tać, że to jej inter­wen­cja zade­cy­do­wała o zanie­cha­niu cał­ko­wi­tej ukra­ini­za­cji lwow­skiego uni­wer­sy­tetu. Cho­ciaż zmie­niono patrona i pro­gram, to część przed­wo­jen­nej kadry pozo­stała na uczelni. Na kilku kate­drach utrzy­mano rów­nież pol­ski język wykła­dowy.

Wanda nie odmó­wiła oczy­wi­ście pod­pisu pod oświad­cze­niem Pisa­rze pol­scy witają zjed­no­cze­nie Ukra­iny, opu­bli­ko­wa­nym w „Czer­wo­nym Sztan­da­rze”. Jego auto­rzy ogło­sili, że dzięki wcie­le­niu pol­skich Kre­sów do ZSRR otwo­rzyły się dla pol­skich lite­ra­tów „podwoje wiel­kiej sztuki socja­li­stycz­nej, sztuki szcze­rze słu­żą­cej kul­tu­ral­nym i moral­nym ide­ałom ludz­ko­ści”. Pod­pi­sali je także: Wła­dy­sław Bro­niew­ski, Tade­usz Boy-Żeleń­ski, Sta­ni­sław Jerzy Lec, Jerzy Borej­sza, Leon Paster­nak, Alek­san­der Wat i Adam Ważyk. Strach przed NKWD zro­bił swoje, bra­ko­wało chęt­nych do odmowy.

Sześć­dzie­się­cio­pię­cio­letni Boy-Żeleń­ski tłu­ma­czył, „że niczego już nie ocze­kuje, ale wie, co to są Sowiety”. Miał jed­nak nadzieję, iż dzięki pod­pi­sowi „dadzą mu spo­koj­nie żyć tu, w tym Lwo­wie”. Nie­ba­wem doszedł jed­nak do wnio­sku, że to, co dzieje się nad Peł­twią, to „naj­strasz­liw­sza nie­wola myśli, jaką znają dzieje”.

Wasi­lew­ska nie miała podob­nych wąt­pli­wo­ści i na co dzień prze­ja­wiała zapał godny neo­fity. Odbyła podróż po radziec­kiej Ukra­inie, co wpra­wiło ją w praw­dziwą eks­tazę. Szcze­gólny zaś zachwyt wzbu­dziła w niej wizyta w Kijo­wie.

„Opo­wia­dała – wspo­mi­nał Cioł­kosz – że miała moż­ność swo­bod­nego poru­sza­nia się po mie­ście, wcho­dziła nie­za­po­wia­dana do miesz­kań, roz­ma­wiała bez prze­szkód z ludźmi – wszy­scy są szczę­śliwi, wdzięczni za lep­sze, pięk­niej­sze życie. […] Na zakoń­cze­nie roz­mowy zapew­niła mnie, że Armia Czer­wona na wio­snę wej­dzie do War­szawy. Obecny przy roz­mo­wie Bogatko popra­wił żonę: »Może nie na wio­snę, ale na przy­szłą jesień – na pewno«. Nie wypy­ty­wa­łem skąd ta pew­ność. Wystar­czyło mi stwier­dze­nie, że mam do czy­nie­nia z czło­wie­kiem, który zna­lazł swe miej­sce w rze­czy­wi­sto­ści sowiec­kiej i był z tego powodu szczę­śliwy. Wasi­lew­ska rze­czy­wi­ście pro­mie­nio­wała zado­wo­le­niem i rado­ścią. Cała też była prze­jęta swym nowym życiem”.

„Czer­wony Sztan­dar” to było jed­nak dla Wandy zbyt mało. Pod jej redak­cją zade­biu­to­wały „Nowe Wid­no­kręgi” – ofi­cjalny organ Związku Pisa­rzy Radziec­kich. Do współ­pracy zapro­szono nawet Bru­nona Schulza, cho­ciaż jego proza daleko odbie­gała od stan­dar­dów socre­ali­zmu. I fak­tycz­nie, opo­wia­da­nie o synu szewca, który zamie­nił się w tabo­ret, zostało przez redak­cję odrzu­cone…

Zabój­stwo Mariana Bogatki

Wasi­lew­ska pro­mie­niała zapa­łem, nato­miast coraz więk­sze obiek­cje miał jej mał­żo­nek. Co prawda inte­lek­tem Wan­dzie nie dorów­ny­wał, ale nie był rów­nie łatwo­wierny. Widział, jak pod­czas podróży po Ukra­inie Sowieci żoną mani­pu­lo­wali, odpo­wied­nio dobie­ra­jąc ludzi i miej­sca. A radziec­kie metody zra­ziły go cał­ko­wi­cie do „kraju spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej”. Podobne zda­nie miał Bro­niew­ski, który ni­gdy nie zapo­mniał, że jest Pola­kiem. Poeta odmó­wił wej­ścia w skład redak­cji „Czer­wo­nego Sztan­daru” i obaj pano­wie spę­dzali razem czas przy wódce. Pod wpły­wem pro­cen­tów Bro­niew­ski recy­to­wał swoje wier­sze, nie zawsze pra­wo­myślne wobec nowego ustroju. Nic dziw­nego, że szybko zna­leźli się pod ści­słą inwi­gi­la­cją NKWD.

Bogatko i Bro­niew­ski mogli nad­uży­wać alko­holu, ale wódka nie prze­sła­niała im zdol­no­ści real­nego widze­nia. Sowieci, szer­mu­jąc hasłami ide­olo­gicz­nymi, przy­stą­pili do bru­tal­nego wynisz­cza­nia pol­skiego żywiołu na Kre­sach. Jesz­cze w listo­pa­dzie 1939 roku miesz­kań­com oku­po­wa­nych tere­nów przy­mu­sowo nadano oby­wa­tel­stwo ZSRR i przy­stą­piono do par­ce­la­cji ziemi upraw­nej. Ale głów­nym zada­niem bol­sze­wi­ków stała się eks­ter­mi­na­cja pol­skich elit. Aresz­to­wano człon­ków władz, w wię­zie­niach zna­leźli się byli pre­mie­rzy (Alek­san­der Pry­stor, Leon Kozłow­ski i Leopold Skul­ski), mini­stro­wie, wielu posłów i sena­to­rów. Oskar­żono ich o kontr­re­wo­lu­cję, a nawet o udział w woj­nie z 1920 roku! Następ­nie przy­stą­piono do sys­te­ma­tycz­nego wynisz­cza­nia pol­skiego żywiołu. W czte­rech turach depor­to­wano około trzy­stu pięć­dzie­się­ciu tysięcy osób, osa­dza­jąc ich w pół­noc­nej Rosji i w Kazach­sta­nie. Wywo­żono całe rodziny urzęd­ni­ków pań­stwo­wych (do szcze­bla refe­renta), zie­mian, kup­ców, dzien­ni­ka­rzy, har­ce­rzy, stu­den­tów, człon­ków róż­nych par­tii, a nawet fila­te­li­stów i zna­ją­cych espe­ranto.

Tym­cza­sem Wasi­lew­ska zamiesz­kała w luk­su­so­wej willi, a dzięki roz­mo­wom na szcze­blu dyplo­ma­tycz­nym Niemcy zgo­dzili się na przy­jazd do Lwowa jej naj­bliż­szej rodziny. Matka Wandy jed­nak odmó­wiła, stara pani Wasi­lew­ska nie miała zaufa­nia do sowiec­kich porząd­ków. W jej ślady poszedł rów­nież brat męża, a w tej sytu­acji wolne miej­sca zajęły Maria Zarę­biń­ska (ówcze­sna part­nerka Bro­niew­skiego) z córką.

Wbrew krą­żą­cym przez lata pogło­skom Wasi­lew­ska nie przy­je­chała oso­bi­ście po rodzinę do War­szawy i nie poka­zy­wała się w sto­licy w samo­cho­dzie gestapo. Nie­praw­dziwa jest rów­nież infor­ma­cja, iż jej rodzina przy­je­chała do Lwowa spe­cjal­nym pocią­giem wraz z wypo­sa­że­niem war­szaw­skiego miesz­ka­nia. Rze­czy­wi­stość była bar­dziej pro­za­iczna: za pię­cioro Pola­ków Sowieci wydali taką samą liczbę Niem­ców, a wymiana odbyła się na ówcze­snej gra­nicy. Wanda nie musiała zresztą ścią­gać mebli z War­szawy, we Lwo­wie żyła w zde­cy­do­wa­nie lep­szych warun­kach niż przed wojną.

Przy­jazd naj­bliż­szych nie­wiele nato­miast zmie­nił w życiu Bro­niew­skiego. Na­dal wle­wał w sie­bie ogromne ilo­ści trun­ków i spra­wiał kło­poty. Naj­bliżsi oba­wiali się o niego, cho­ciaż jego pro­blemy z alko­ho­lem trwały już od lat. Zarę­biń­ska mawiała jesz­cze przed wojną, że prze­grywa rywa­li­za­cję o miej­sce w jego sercu z „madame czy­stą wybo­rową”. NKWD nie znało się jed­nak na żar­tach i we Lwo­wie doj­rze­wał plan pozby­cia się wszyst­kich nie­wy­god­nych lite­ra­tów, z Bro­niew­skim na czele.

W stycz­niu 1940 roku Sowieci sta­ran­nie przy­go­to­wali pro­wo­ka­cję. Po wie­czo­rze autor­skim Leona Paster­naka kil­ka­na­ście osób udało się do restau­ra­cji Aron­sona, inni poja­wili się tam na spe­cjalne zapro­sze­nie. Spro­wo­ko­wano awan­turę, natych­miast inter­we­nio­wali żoł­nie­rze NKWD i uczest­nicy burdy zostali zatrzy­mani. Wśród aresz­to­wa­nych byli: Bro­niew­ski, Wat, Tade­usz Peiper i Ana­tol Stern. Kolej­nych kilku pisa­rzy zatrzy­mano w domach, w tym Teo­dora Par­nic­kiego.

Wasi­lew­ska dowie­działa się o całej spra­wie z opóź­nie­niem, prze­by­wała poza Lwo­wem, zresztą zapewne NKWD spe­cjal­nie wybrało ter­min pro­wo­ka­cji. Uznała jed­nak, że to zwy­kła pijacka awan­tura, i roz­po­częła sta­ra­nia o zwol­nie­nie aresz­to­wa­nych.

„Wiem z całą pew­no­ścią – wspo­mi­nała Ola Watowa – że poszła do Chrusz­czowa, który wtedy był we Lwo­wie, i – naj­praw­do­po­dob­niej – sprawą tą się zaj­mo­wał. Pora­dził jej w dosad­nym języku, aby nie wsa­dzała nosa mię­dzy drzwi. Gdy zaraz następ­nego dnia po aresz­to­wa­niu Putra­ment zwo­łał zebra­nie, aby potę­pić aresz­to­wa­nych i odciąć się od nich, już mając przy­go­to­wane odpo­wied­nie pismo z pod­pi­sami nie­któ­rych zosta­wio­nych na wol­no­ści pisa­rzy, sprze­ci­wiła się temu Wanda […], tłu­ma­cząc, że to za wcze­śnie, że trzeba pocze­kać na sąd, na ujaw­nie­nie prawdy. Nie pod­pi­sała tego oświad­cze­nia Putra­menta. Nie pod­pi­sali go też Ważyk, Lec, Szem­pliń­ska”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki