Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kim naprawdę były partnerki Gomułki, Gierka czy Rakowskiego?
Może czasy PRL wydawały się bezbarwne i wyblakłe. Ale przy bliższym przyjrzeniu się okazuje się, że nawet ówczesna szarość miała kolory i odcienie. A wiele wydarzeń, spraw i ludzi wymyka się jednoznacznej ocenie.
Autor najpopularniejszych w Polsce książek o historii tym razem zajmuje się kobietami władzy tamtej epoki. Kreśli portrety tak barwnych postaci jak Zofia Gomułkowa czy Nina Andrycz. Nie zabraknie flirtujących z polityką wielkich twórców literatury, a więc i ich kobiet - Zofii Nałkowskiej, Marii Dąbrowskiej czy Anny Iwaszkiewicz. Nie zabraknie oczywiście Stanisławy Gierek. Czy żona I sekretarza PZPR naprawdę latała do Paryża, żeby układać sobie włosy?
Sławomir Koper nie zostawi nas bez odpowiedzi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 325
Rozdział I
Zamiast wstępu
Zbigniew Brzeziński zauważył kiedyś, że różnica pomiędzy demokracją ludową a rzeczywistą jest taka, jak między krzesłem elektrycznym a zwyczajnym. Faktycznie, ustrój komunistyczny ludowładztwa nie przypominał w ogóle, a obowiązujący system monopartyjny powodował mało zrozumiałą hierarchię władzy.
W krajach bloku wschodniego najważniejsze było ścisłe kierownictwo partii komunistycznej. To właśnie na posiedzeniach biur politycznych zapadały najważniejsze decyzje, a szefowie ugrupowania posiadali wręcz dyktatorski zakres władzy. Czasami piastowali dodatkowe funkcje, w niektórych państwach modne stało się łączenie stanowisk partyjnych z rządowymi. W Polsce podobne rozwiązania stosowano wyłącznie na początku i u schyłku PRL, natomiast Władysław Gomułka i Edward Gierek zadowolili się wyłącznie pozycją I sekretarza KC PZPR.
Prowadziło to czasami do nieporozumień i Gerald Ford, odwiedzając Polskę w 1975 roku, tytułował Gierka „panem prezydentem”. Dla ludzi Zachodu szefostwo partii nie oznaczało bowiem realnej władzy, a humorystycznym akcentem sytuacji pozostał fakt, iż w PRL nie istniało stanowisko prezydenta. Funkcjonował wprawdzie kolegialny najwyższy urząd państwowy (Rada Państwa), ale jej członkowie byli figurantami bez większego znaczenia. Do składu Rady odsyłano często polityków odsuniętych od rzeczywistej władzy, inna sprawa, że organ ten firmował decyzje podjęte w partyjnych gabinetach. I to właśnie dekretem Rady Państwa wprowadzono w grudniu 1981 roku stan wojenny.
Dominacja władz partyjnych w życiu politycznym była tak wyraźna, że nawet historycy podzielili dzieje PRL na epoki kolejnych przywódców PZPR. A z powszechnej świadomości zniknęły postacie urzędujących premierów i właściwie tylko nazwiska Józefa Cyrankiewicza i Piotra Jaroszewicza coś społeczeństwu mówią. Natomiast osoby Janusza Pińkowskiego czy Zbigniewa Messnera pozostają praktycznie anonimowe.
Podobny los spotkał polityków pełniących funkcję przewodniczącego Rady Państwa. Pozostający na tym stanowisku przez dwanaście lat Aleksander Zawadzki został kompletnie zapomniany, natomiast Mariana Spychalskiego zapamiętano głównie z powodu jego konfliktów z ekipą Bolesława Bieruta.
Zresztą system władzy w obrębie partii komunistycznej otaczała zmowa milczenia, a wszelkie zmiany sprawiały wrażenie mafijnych rozgrywek. Narodzinom Polskiej Partii Robotniczej (poprzednika PZPR) towarzyszyły krwawe gry, zakończone zabójstwami jej pierwszych liderów. Marceli Nowotko zginął na polecenie (lub za wiedzą) Bolesława Mołojca, ten natomiast został zlikwidowany przez swoich partyjnych kolegów. Paweł Finder trafił w ręce gestapo, a dziwnym przypadkiem w zasadzkę nie wpadł zaproszony na to samo spotkanie Władysław Gomułka. Potem już przeciwników nie likwidowano, ale walka o władzę miała niewiele wspólnego z demokracją.
„[…] Gierek poczyna sobie nader żwawo – zanotował Stefan Kisielewski we wrześniu 1971 roku. – W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych aresztowano chyba kupę facetów z samej góry, mówi się o nadużyciach dewizowych, ale przecież chodzi o politykę – tylko jaką? Czyżby odwieczna walka partia – tajna policja?! Nic się dokładnego nie wie, bo wiadomości są z »Wolnej Europy«, a tę źle słychać. To typowe dla komunizmu: toczy się jakaś ważna walka o władzę, a społeczeństwo, niby stado baranów, o niczym nie jest informowane. Niebywały ustrój, domena mafijnych, tajnych elit – czy coś takiego zawsze wyniknąć musi z rewolucji?!”1.
Nic dziwnego, że Gierek, dokonując okresowych badań lekarskich, osobiście dobierał sobie lekarzy. Regularnie pojawiał się w szpitalu w Katowicach-Ligocie, ale partyjnych medyków do siebie nie dopuszczał. A na pytanie o powód takiego postępowania z rozbrajającą szczerością odparł, że „boi się ludzi, którzy wykonują partyjne zadania”.
W krajach bloku wschodniego charakterystyczną cechą była faktyczna dożywotniość najwyższych stanowisk partyjnych. Przykład szedł z Kremla, gdzie właściwie tylko Nikitę Chruszczowa usunięto w efekcie puczu, natomiast pozostali sekretarze generalni (Józef Stalin, Leonid Breżniew, Jurij Andropow, Konstantin Czernienko) utrzymywali się przy władzy aż do śmierci. Kremlowskie elity opracowały nawet specyficzny rytuał „następstwa tronu”. Po śmierci genseka jego sukcesor zostawał szefem komisji zarządzającej pogrzebem poprzednika, a osoba zgłaszająca go na stanowisko sekretarza generalnego w przyszłości miała zarządzać jego pogrzebem, a następnie zostać kolejnym liderem partii…
Polska jednak od innych wasali Kremla się odróżniała. Nad Wisłą tylko Bierut sprawował władzę do śmierci, a kolejne zmiany partyjnych liderów były efektem cyklicznych kryzysów społeczno-politycznych. Krwawe wypadki czerwcowe w Poznaniu obaliły Edwarda Ochaba, grudzień 1970 roku pozbawił władzy Gomułkę, natomiast Gierka odsunięto w efekcie sierpniowych strajków w 1980 roku. A dalej był już tylko stan wojenny i upadek PRL.
Specyfiką obyczajową życia politycznego krajów bloku sowieckiego była nieobecność żon przywódców partyjnych w życiu publicznym. Kobieta mogła być działaczką (jak Nadieżda Krupska czy Róża Luksemburg), ale praktycznie aż do czasów Michaiła Gorbaczowa dla małżonki polityka nie było miejsca. Właściwie nikt nie wiedział, jak wygląda żona Breżniewa (dopóki nie pojawiła się na jego pogrzebie), gdyż nigdy nie występowała publicznie. Pewien wyjątek uczyniła Elena Ceauçescu, ale małżonka „geniusza Karpat” piastowała oficjalne stanowiska. Zbliżoną do zachodnich standardów pozycję posiadała Jovanka Broz, ale Jugosławia od pozostałych państw komunistycznych odstawała.
Małżonki działaczy nie mogły zajmować się działalnością charytatywną, albowiem w „przodującym ustroju” nie mogło być biednych i potrzebujących. Nie istniały wolne wybory, zatem niepotrzebny był ich udział w kampaniach politycznych. Żon partyjnych liderów brakowało podczas oficjalnych uroczystości, nie towarzyszyły również mężom w zagranicznych podróżach. A ich nieobecność w życiu towarzyskim elity władzy wpływała na poziom rozrywek dygnitarzy.
„Tańczyłem z Mołotowem – opowiadał Jakub Berman – chyba walca, coś bardzo prostego, bo ja przecież nie mam pojęcia o tańcu, więc ruszałem tylko nogami do rytmu […] prowadził Mołotow, ja bym nie potrafił. On zresztą nieźle tańczył, próbowałem dotrzymać mu kroku. Było to jednak z mojej strony błazeństwo nie taniec […]. Stalin nie tańczył. Stalin kręcił patefon, traktując to jako swój obywatelski obowiązek. Nigdy od niego nie odstępował. Nastawiał płyty i patrzył”.
Męskie wieczory uzupełniano pokaźnymi dawkami alkoholu, komunistyczni liderzy nie wyobrażali sobie udanej imprezy bez solidnej porcji mocnych trunków. Obyczaje liderów naśladowano na niższym szczeblu, czego osobiście doświadczył Mieczysław Rakowski (ówczesny naczelny tygodnika „Polityka”) podczas wizyty w Kazachstanie w lipcu 1969 roku:
„Pierwszy punkt programu – obiad. Gospodarzy było aż dwunastu. […] Każdy z uczestników obiadu uważał za konieczne wzniesienie toastu na cześć towarzysza Gomułki i polskogo rukowadstwa, za zdrowie towarzysza Breżniewa, polskich dziennikarzy, przyjaźń polsko-radziecką itp. Głowę mam mocną jak, nie przymierzając Cyrankiewicz, ale takiej ilości wódy dotąd nie wlałem w siebie. Wstałem od stołu kompletnie pijany. Najgorsze było jeszcze przede mną. Okazało się, że za dwie godziny gospodarze wydają kolację na cześć »naszego drogiego przyjaciela, towarzysza Rakowskiego«. Wyszedłem z mojego apartamentu do parku zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Nic to nie pomogło, więc chwytając się jakiejś rachitycznej brzózki, zmusiłem się do torsji. Trochę mi ulżyło. Kolacja była obfita, znowu nie kończące się toasty. […] I tyle widziałem z Kazachstanu”.
Czasy prawdziwego alkoholowego rozpasania pojawiły się wraz z epoką Breżniewa. Przykład dawał sam sowiecki przywódca, „ciągnąc wódę jak pompa strażacka wodę”. Miał również zwyczaj pokazywania się publicznie w stanie nietrzeźwym, co wzbudzało konsternację. A już zachowanie genseka podczas VII Zjazdu PZPR w Warszawie przekroczyło wszelkie normy cywilizowanego świata.
„Zjazd rozpoczął się od rewelacyjnego popisu […] Breżniewa – zanotował Rakowski. – A było to tak: kiedy Gierek stał za stołem prezydialnym i wygłaszał przemówienie powitalne, z pierwszego rzędu poderwał się Breżniew, wszedł na mównicę ustawioną dwa metry przed prezydium i zaczął stukać w mikrofony. Zwracając się do Gierka, powiedział: nie rabotajut. Co było zgodne z prawdą, ponieważ w tym czasie nie były jeszcze włączone. Gierek kontynuował mowę powitalną, przerywaną okrzykami sali i oklaskami. Breżniew nadal mocował się z mikrofonami na mównicy. Gdy Gierek skończył, orkiestra zaczęła grać Międzynarodówkę, którą podchwyciła sala. Ku zdumieniu wszystkich, Breżniew pozostał na mównicy i… zaczął dyrygować, wymachując rękami. Żenujące widowisko, które mogło jednak skłonić do różnych refleksji”.
To jednak nie wszystko, następnie działacz wyciągnął z kieszeni nowy zegarek i demonstrował go z dumą sąsiadom z „bratnich partii”, zakłócając zupełnie przemówienie towarzysza Edwarda.
Nie wszyscy jednak komunistyczni liderzy tarzali się w oparach alkoholu. Gomułka pił niewiele i nadużywał trunków praktycznie tylko podczas imprez sylwestrowych (zawsze czysta Wyborowa). Zadeklarowanym abstynentem pozostał generał Wojciech Jaruzelski, co jak na człowieka, który życie spędził w mundurze, było prawdziwym wyjątkiem. Wielbicielem wykwintnych alkoholi i potraw był natomiast Cyrankiewicz, a u schyłku życia nadużywał napojów wyskokowych również Bierut. Nie unikał alkoholu Rakowski.
Pewne zmiany w obyczajowości polskich polityków zanotowano w epoce propagandy sukcesu. Stanisława Gierek towarzyszyła mężowi w zagranicznych podróżach, pojawiała się także u jego boku na trybunie podczas pierwszomajowych obchodów. Prasa publikowała ich wspólne fotografie, a stałym elementem posiedzeń Biura Politycznego było utyskiwanie towarzysza Edwarda, że Stasia już dłużej nie wytrzyma takiego życia i będzie musiał podać się do dymisji.
Komuniści, obejmując rządy z mandatu Kremla, byli dla polskiego społeczeństwa ludźmi zupełnie anonimowymi. Nie mieli znanych nazwisk, przed wojną nie należeli do osób liczących się w polityce. Właściwie tylko nazwisko Wandy Wasilewskiej mogło coś Polakom powiedzieć, ale aktywistka rozgłos zawdzięczała ojcu, jednemu z liderów Polskiej Partii Socjalistycznej. Zresztą pozostała w Związku Radzieckim i w skład nowych władz nie weszła.
W okresie międzywojennym Komunistyczna Partia Polski działała nielegalnie, a jej członków uważano za sowieckich agentów. Uczciwie zresztą na taką opinię zapracowali, widząc przyszłość Polski jako integralnej części Związku Radzieckiego. Armia Czerwona miała zapewnić zwycięstwo rewolucji w Europie, a Polska Republika Rad zrezygnować z Górnego Śląska, Pomorza oraz Kresów. Członkowie KPP uważali Związek Sowiecki za swoją ojczyznę, a próbkę możliwości dali podczas wojny 1920 roku. Nie bez powodu białostocki Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski z Feliksem Dzierżyńskim i Julianem Marchlewskim na czele do dzisiaj uznawany jest za synonim zdrady narodowej.
W KPP działali doświadczeni komuniści, ale liderzy partii jednak nie doczekali powstania PRL. U schyłku lat 30. wymordowano ich w ramach stalinowskich czystek. Po rozprawie z opozycją i krwawej jatce w armii przyszedł czas na eliminację przywódców „bratnich” partii. Kolejno wzywano do Moskwy i rozstrzeliwano komunistów z Jugosławii, Rumunii, Finlandii, Węgier, a nawet z Korei, Meksyku czy Iranu. Podobny los spotkał działaczy KPP (Adolf Warski, Julian Leszczyński „Leński”, Józef Unszlicht, Maria Koszutska „Kostrzewa”), partia została rozwiązana pod zarzutem współpracy z polskim wywiadem.
„Stalin był parszywy i obłudny – mówił Roman Werfel – a jak – podam przykład. Pod Moskwą było osiedle starych bolszewików, każdy miał tak swój własny fiński domek. Stalin miał też, wtedy jeszcze skromny, i obok niego miała Kostrzewa. Wera właśnie stała w ogrodzie i obcinała róże. Stalin podszedł do niej i powiedział: kakije priekrasnyje rozy. Tego samego wieczora ją zabrali i potem rozstrzelali, Stalin o tym wiedział. A jednak, kiedy w 1944 roku była u niego nasza delegacja, nagle zapytał: U was byli takije umnyje ludi, takaja Wera Kostrzewa, wy nie znajetie czto s niej”.
Przetrwali wyłącznie działacze młodszego pokolenia KPP, odsiadujący wyroki w polskich więzieniach (Alfred Lampe, Bierut, Paweł Finder, Gomułka). Włodzimierz Sokorski sam zgłosił się na policję, uważając, że zasądzony wyrok uchroni go od śmierci. Przeżyli również ci, którzy walczyli w wojnie domowej w Hiszpanii (Bolesław Mołojec) lub dyskretnie omijali terytorium „ojczyzny proletariatu” (Berman). Jednak żaden z nich nie przestał być komunistą. To ludzie popełniali błędy, ale sprawa zwycięstwa światowej rewolucji była jak najbardziej słuszna. I wymagała ofiar…
Aż do czasów Gierka biografie działaczy najwyższego szczebla partyjnego były do siebie bliźniaczo podobne. Członkostwo w KPP, pobyt w sanacyjnych więzieniach, ucieczka do Sowietów, komunistyczny ruch oporu lub członkostwo w Związku Patriotów Polskich. Wysoko ceniono również udział w czerwonej partyzantce, co doskonale ilustruje kariera Mieczysława Moczara. Zresztą już sama przynależność do „ludzi z lasu” zapewniała profity.
„Jeden ze współpracowników Szlachcica – zauważył z ironią Józef Tejchma – wiceminister spraw wewnętrznych, został przesunięty do resortu leśnictwa – był partyzantem, więc ma kwalifikacje”.
Po powstaniu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej bez problemu można było jednak odróżnić dawnych członków PPS od działaczy PPR. Inna sprawa, że kariery socjalistów nigdy nie dorównały osiągnięciom ich nowych partyjnych kolegów.
„[Pepesowcy] wywodzą się z rodzin inteligenckich bądź drobnomieszczańskich – pisał Rakowski – w których dzieci znały to, co się nazywa kindersztubą. Działacze peperowcy z reguły pochodzą z nizin społecznych. […] Stefan Żółkiewski, który wcale nie był, ale pochodzi z tzw. dobrej rodziny, w wieku sześciu lat miał bonę, zaś ja, gdy ukończyłem siódmy rok życia, to ojciec wziął mnie za rękę i poszliśmy paść krowy”.
Chociaż w PPR również zdarzali się ludzie z wyższym wykształceniem (Finder, Berman, Hilary Minc, Julia Brystygier), to jednak przeważali towarzysze z „awansu społecznego”. Doskonałymi przykładami były kariery Bieruta i Gomułki, którzy jako nieliczni w tym gronie wywodzili się z polskich rodzin. Żydowskie pochodzenie zamykało bowiem drogę do najwyższych oficjalnych stanowisk.
Długoletni pobyt w sowieckim raju wyrobił u większości polskich komunistów specyficzne odruchy. Żona Minca, Julia, jako redaktor naczelny Polskiej Agencji Prasowej wprowadziła tam obyczaje wzorowane na stosunkach w partii bolszewików.
„[…] to nie byli komuniści – uważał Samuel Sandler. – To byli radzieccy ludzie. Oni przyjechali z Rosji zdemoralizowani, zepsuci. […] Oni w Związku Radzieckim przekonali się, że jeśli chce się przeżyć, trzeba być w gangu. Nie uważałem ich za komunistów”.
Po latach Julia Minc nie ukrywała metod zarządzania agencją:
„Na początku zresztą pytałam każdego: czy zgadzacie się z nami i czy chcecie, by Polska była socjalistyczna. Kiedy odpowiadali: tak, mogli zostać. […] Miałam takiego jednego, który bez przerwy pytał, co to za plan, który się ciągle przekracza. Znudziło mnie to i go wyrzuciłam, bo co to za redaktor, który nie rozumie idei współzawodnictwa pracy”.
Zapis rozmowy towarzyszki Julii z Teresą Torańską jest przerażającym dokumentem. Po kilkudziesięciu latach aktywistka nie widziała w swoim postępowaniu żadnych błędów. A już jej poglądy na miejsce jednostki w historii mogły wzbudzić grozę:
„[…] w bankowości jest debet i kredyt. Była więc zwycięska wojna z faszyzmem i były złe rzeczy. Zwycięska wojna jednak pokryła całe zło. Zresztą, jak trzeba wybierać między człowiekiem a partią, to wybiera się partię, bo partia ma ogólny cel – dobro wielu ludzi, a człowiek jest tylko człowiekiem. […] Partia to nie sekta chrześcijańska litująca się nad każda jednostką, zapatrzona w carstwo niebieskie. Partia walczy o lepsze życie dla całej ludzkości”.
Komuniści wprowadzili własny ceremoniał, wzorowany na rozwiązaniach radzieckich. Należały do nich zasady powitań i pożegnań delegacji partyjnych, oficjalnych wystąpień, a nawet wypoczynku wakacyjnego. Ludzie pamiętający czasy Polski Ludowej zapewne nigdy nie zapomną fotosu przedstawiającego namiętny pocałunek Breżniewa z Erichem Honeckerem. Powitania działaczy „bratnich partii” stały się symbolem epoki na równi z długimi jesionkami i czapkami (oczywiście sowieckiego wzoru). Tejchma, wicepremier i minister w rządach PRL, miał na ten temat własne zdanie:
„Ostatnio, jak byłem w Moskwie z Babiuchem, sympatyczny, inteligentny Katuszew nie inicjował całowania. Najobrzydliwiej całują Mongołowie, ślinią. Najdyskretniej całują Francuzi. Nie zauważyłem nigdy, by Gomułka całował z przekonaniem. Śmieszny szczególnie wydawał mi się Cyrankiewicz w objęciach Breżniewa. Kliszko informował kiedyś, że on jako jedyny został ucałowany przez Breżniewa na naradzie międzynarodowej w Moskwie”.
Członkowie komunistycznego dworu potrafili doskonale „czytać” informacje z sytuacji pozornie bez większego znaczenia.
„Ukształtował się w tej dziedzinie bogaty dworski rytuał – uważał Tejchma. – Liczy się kto żegna i wita, liczy sie ilu przychodzi na lotnisko. Przychodzą ci, którzy muszą i ci, którzy chcą się pokazać, przypomnieć, podkreślić swoje przywiązanie do członka kierownictwa. Oznacza to, że na lotnisku można się częściowo zorientować w różnych sympatiach, wpływach, układach ludzi, na których się liczy i którzy chcą, aby na nich liczono”.
Niezwykle ważne informacje przynosiła obserwacja warunków letniego wypoczynku w ośrodkach rządowych. Panowała ścisła hierarchia, a największy luksus przypadał aktualnym ulubieńcom władz.
„W Łańsku wszystko oceniało się po zakwaterowaniu – uważała Karyna Andrzejewska, druga żona Jerzego Urbana – czy miał apartament, czy tylko pokój z łazienką, czyli rybaczówkę, czy apartament w domu nad samym jeziorem”.
Gorsza kwatera niż w poprzednim sezonie oznaczała niełaskę. Bez problemu lokalizowano upadające gwiazdy i nowych wybrańców fortuny.
„To były naprawdę dobre ośrodki – wspominał Urban. – Były, jak wszystkie przywileje, zhierarchizowane, ale ja korzystałem z najwyższego standardu, dla samej góry. Mieszkałem na przykład w apartamentach w Łańsku, podczas gdy jako zwykły wiceminister powinienem dostać miejsce w położonym dwanaście kilometrów dalej hotelu. Płaciło się za to wcale nie symbolicznie, ale porównując standard – względnie mało”.
Rakowski po raz pierwszy pojawił się w Łańsku u boku Cyrankiewicza. Panujący tam komfort wprawił go w osłupienie:
„Gierek rozszerzył grono osób, które mogą z tego ośrodka korzystać. Byłem tam po raz pierwszy. Zobaczyłem niemal oazę, przedsionek bądź też pełny raj. JC [Józef Cyrankiewicz – S.K.] mieszka w willi, taras wychodzi na przepiękne jezioro. Willa jest superluksusowa. Jedzenie jest niesłychanie obfite i wytworne, usługują dwie kelnerki. Artek [syn Rakowskiego – S.K], który był ze mną, poszedł kąpać się do basenu. Obsługiwano go jak panicza z najlepszego domu. Zdumiony pytałem JC, kto za to wszystko płaci? Państwo? Odpowiedział, że Łańsk. Nie jestem przeciwnikiem takich ośrodków dla rządzących, ale uważam, że luksus, jaki tam panuje jest stanowczo za duży. Teraz rozumiem, dlaczego członkowie Biura Politycznego, którzy z niego korzystają, tak bardzo dbają o swoje stołki w Biurze. Inaczej mówiąc, cały system przywilejów przykuwa towarzyszy do foteli”.
Opinia polityka odbiega od książkowej relacji Ariadny Gierek, która bagatelizuje luksus otaczający prominentów. Była synowa I sekretarza zdecydowanie mija się z prawdą, opisując tamtejszy ośrodek:
„Luksus? Jak w starej leśniczówce. W drzwiach nie ma złotych klamek, nie podają tu krewetek ani kawioru, raczej ryby łowione z jeziora. Cisza i spokój. Nuda. Spacery pod okiem ochrony, sztywne podwieczorki, kolacje, pokazy zachodnich filmów”.
W rzeczywistości członkowie elity władzy, aby zachować przywileje, godzili się ze wszystkimi niedogodnościami. Nawet z ograniczeniami tak bardzo ważnymi dla każdego mężczyzny.
„Zobaczyłem się w Aninie – zanotował Tejchma – z byłym ministrem zdrowia, Ś. [Marianem Śliwińskim – S.K.]. Oświadcza: jak opuściłem rząd, to mi, k…, znowu staje! Stałem się normalnym człowiekiem […]”.
Stosunek prominentów PRL do dóbr materialnych przypominał sinusoidę. Po okresie rozpasania przychodził czas ascezy, a następnie epoka konsumpcji. Ekipa Bieruta zachowywała się jak stado parweniuszy wkraczających po raz pierwszy do eleganckiego świata. Korzystano z wszelkich przywilejów władzy, a partyjnych notabli tej epoki otaczał nieprawdopodobny blichtr. Bierut osobiście miał do swojej dyspozycji aż dziesięć (!) komfortowych rezydencji, a jego najbliżsi współpracownicy także nie odmawiali sobie niczego. To wówczas powstało strzeżone osiedle w Konstancinie pod Warszawą, gdzie liderzy PZPR odpoczywali po trudach pracy. Julia Minc nie ukrywała, że każdy z towarzyszy miał do dyspozycji własną willę, a na zamkniętym partyjnym osiedlu był „klub, stołówka i kucharz”. Kiedy chciało się obejrzeć film (niekoniecznie radziecki), po prostu „dzwoniło się i przyjeżdżali. Zawieszali ekran i się oglądało”. Na wszelki wypadek, gdyby wystąpiły różnice zdań w doborze repertuaru, drugie kino „było w klubie”. O takich dodatkach jak własne krawcowe, fryzjerzy czy lekarze nie warto było nawet wspominać. Podobnie jak o pełnym utrzymaniu na koszt państwa.
Po śmierci Bieruta przyszły czasy ascetycznego Gomułki, gdzie właściwie tylko Cyrankiewicz z przywilejów swojego stanowiska korzystał w pełni. Ale nawet on musiał się kamuflować przed towarzyszem Wiesławem, który potrafił go publicznie wyzywać od „łysych chujów”. Po oszczędnym aż do śmieszności I sekretarzu nastąpiła epoka propagandy sukcesu i nieskrępowanej konsumpcji. Towarzysz Edward rozszerzył dostępność przywilejów, uważając, że zapewni mu to szersze poparcie aparatu partyjnego. Ale kryzys schyłku lat 70. i upadek ekipy Gierka wymusiły oszczędności. A generał Jaruzelski był człowiekiem bez większych potrzeb materialnych.
Elitę władzy PRL łączyło upodobanie do polowań. Zapalonym myśliwym był Bierut, korzystający głównie z terenów w okolicach Łańska. Towarzysz Tomasz lubił przy tym pozować na wielbiciela natury i fotografował się z ulubioną sarenką. Jednak prawdziwą modę na łowiectwo w bloku wschodnim wprowadził dopiero Breżniew, ale polscy gospodarze za wizytami sowieckich notabli nie przepadali. Obyczaje panujące za wschodnią granicą nie miały wiele wspólnego z etyką łowiectwa, ale gościom trudno było coś narzucić, a o ich wyproszeniu w ogóle nie było mowy.
U schyłku lat 60. w Bieszczadach rozpoczęto budowę Ośrodka Wypoczynkowego Rady Ministrów w Arłamowie. Inwestycję nazwano W-2 (W-1 oznaczał Łańsk). Obiekt obejmował ogrodzony obszar o powierzchni trzydziestu tysięcy hektarów, a przylegało do niego następne czterdzieści tysięcy. To dwukrotna powierzchnia Malty i o połowę więcej niż teren dzisiejszej Warszawy!
Ośrodek otoczono płotem o długości stu dwudziestu kilometrów, w którym zlokalizowano pochylnie umożliwiające dostęp zwierzyny. Oczywiście teren był pilnie strzeżony, nikt nie mógł się tam pojawić bez specjalnego zezwolenia, a ochronę zapewniały jednostki MSW.
Na terenie kompleksu powstał luksusowy hotel dla partyjnych notabli, niebawem zresztą uznano, że Arłamów jest jednak zbyt… mały i w 1973 roku dołączono do niego ośrodek w pobliskiej Trójcy. W ekspresowym tempie zbudowano drewniane wille w zakopiańskim stylu, a inwestycję prowadzono metodami charakterystycznymi dla epoki.
„W Trójcy – wspominał kierownik budowy Witold Augustyn – od początku prowadzono budowlaną partyzantkę. Wszystko musiało być zrobione na wczoraj. […] Dowożone świerki, z których ciekła woda, natychmiast przecierano i stawiano z nich ściany, co było kardynalnym błędem. Skutkiem tego wysychające płazy ścienne wykręcało w różne strony. Kosztowało to masę pieniędzy, lecz kto wtedy z decydentów liczył się z publicznymi pieniędzmi?”.
Stropy układano ze specjalnie dobieranych desek modrzewiowych, gdyż „premier Jaroszewicz uwielbiał modrzew, ale bez sęków”. Aby zapewnić stałe dostawy prądu (ze względu na warunki pogodowe w Bieszczadach często zdarzały się awarie), zbudowano elektrownię o mocy stu pięćdziesięciu kilowatów, a na terenie dawnej wsi Krajna powstało betonowe lotnisko.
Arłamów stał się dla komunistycznych notabli prawdziwym myśliwskim eldorado. Nie tylko zresztą dla nich, polowali tam również szach Iranu, król Belgii oraz prezydent Francji.
Pobyt umilała gościom góralska kapela, tańczył zespół ośmiu dziewcząt z Podhala. Niestety, popisy taneczne nie trwały długo, tancerki za bardzo podobały się młodym funkcjonariuszom Biura Ochrony Rządu. W efekcie cała ósemka niemal jednocześnie zaszła w ciążę i na tym zakończyła podhalańskie tańce w Arłamowie…
Za największego miłośnika bieszczadzkich łowów uchodził Jaroszewicz. Zawsze wychwalał wyższość miejscowego jelenia nad mazurskim, ale prawdziwą ambicją premiera stało się upolowanie niedźwiedzia. Gatunek był w Polsce prawnie chroniony, jednak wydawano zezwolenia na odstrzał pojedynczych osobników, powodujących szkody w gospodarstwach. Oczywiście zdarzały się nadużycia i przepisy naginano, aby partyjnym bonzom zapewnić rozrywkę.
Szef rządu na niedźwiedzia zasadzał się trzykrotnie. Jeszcze jako wicepremier postrzelił potężnego misia w łapę, ale ranne zwierzę wymknęło się tropiącym, przechodząc na sowiecką stronę. Trzy lata później padło ofiarą miejscowych myśliwych, a rozpoznano je po niemal urwanej przedniej kończynie. Wiosną 1967 roku Jaroszewicz zasadził się na niedźwiedzia wspólnie z nadleśniczym Władysławem Peperą. Panowie strzelili równocześnie, niedźwiedź padł, ale okazało się, że zwierzę powalił pocisk leśnika. Sukces przyniosło dopiero trzecie polowanie, kiedy premierowi towarzyszył zarządca Arłamowa, pułkownik Kazimierz Doskoczyński. Niedźwiedź ważył niemal czterysta kilogramów.
Łowieckie ambicje komunistycznych prominentów wywoływały najdziwniejsze plotki, niemające nic wspólnego z rzeczywistością. Wprawdzie polowano dużo i często, ale nie masakrowano zwierzyny ze śmigłowców za pomocą broni maszynowej, jak szeptano w kraju. Bardziej prawdopodobna jest historia opowiadająca o sposobach rozładowywania chandry przez pułkownika Doskoczyńskiego:
„Lubił zwłaszcza [polowania] na lisy – opowiadał Zdzisław Cichowski – ale był zbyt otyły i leniwy, żeby wysiadać z auta. Służyłem mu za podpórkę. Uchylałem szybę, kładłem głowę na kierownicy, a on opierał lufę o mój kark i strzelał. I jeszcze się przy tym śmiał, ostrzegając, bym się nie ruszał, bo może spudłować i ustrzelić mi mój łeb. A pod siedzeniem leżała metalowa rurka. Jak stary zranił lisa i ten nie mógł uciekać, to miałem iść z tą rurką i wprawnym uderzeniem skrócić zwierzęciu męki. Potem te lisy trafiały do garbarni w Arłamowie”.
Doskoczyński był dawnym ochroniarzem Bieruta, ciężko rannym podczas zamachu na pryncypała (rany głowy i podbrzusza, prawdopodobnie ucierpiała męskość oficera). Za zasługi został szefem ośrodka w Łańsku, a następnie przeniesiono go do Arłamowa. W Bieszczadach zachowywał się jak udzielny książę, to on nadzorował rozrywki prominentów. Bywał agresywny, nie liczył się z podwładnymi, ale dbał o powierzony mu teren.
A na brak partyjnych gości zarządca nigdy nie narzekał. I chociaż w epoce Gierka notable spędzali święta na ogół w Łańsku, to raz na Boże Narodzenie pojawili się w Bieszczadach. Jak przysięgali naoczni świadkowie, Gierek i Jaroszewicz podzielili się z rodzinami opłatkiem, a potem wspólnie kolędowali (chociaż na co dzień deklarowali ateizm). Ale jak zauważył z nostalgią Tejchma, wśród partyjnych dygnitarzy nie był to wcale wyjątek:
„Po zjeździe są święta. Po świętach Nowy Rok. Po Nowym Roku Trzech Króli. Lubimy to wszystko, choć jesteśmy tak zwanymi komunistami”.
Zresztą Gierek i jego ekipa daleko odeszli od walki z religią, a szukając popularności, pogodzili się z dominującą pozycją Kościoła katolickiego. Władze konfliktów z duchowieństwem zdecydowanie unikały, chociaż zderzenie odmiennych światopoglądów przynosiło czasami humorystyczne efekty. Tejchma jako minister kultury zamówił kiedyś u sędziwej artystki wiejskiej obraz przedstawiający Włodzimierza Lenina. Twórczość ludową władza musiała przecież popierać:
„Jedna ze starych malarek poproszona została o namalowanie czegoś na temat Lenina. Nie wiedziała, o co chodzi. Po wyjaśnieniu zrozumiała, że chodzi o dobrego człowieka, i namalowała Lenina modlącego się do Matki Boskiej”.
Wszystkie cytaty źródłowe w książce przytaczane są w brzmieniu oryginalnym. Zachowano ich pierwotną interpunkcję oraz stylistykę, nawet kosztem poprawności w zapisie. W niektórych fragmentach dokonano jedynie skrótów i wstawiono objaśnienia odautorskie (– S.K.), rzadziej odredaktorskie (– red.). [wróć]
Rozdział II
Ulubienica Stalina
Zapewne o żadnej kobiecie zaliczanej do elity władzy wczesnego PRL nie krążyło tyle sprzecznych informacji, co o Wandzie Wasilewskiej. Opowiadano o niej różne historie, a rzeczywiste wydarzenia mieszały się z propagandą i pomówieniami. Zawsze miała i do dzisiaj ma zajadłych przeciwników, zarzucających jej zdradę i reprezentowanie sowieckiej racji stanu. Prawda jest jednak bardziej skomplikowana, a rolą historyka jest przedstawianie faktów. Ocena natomiast należy wyłącznie do czytelników.
Jej biografia zawiera przekłamania, których autorami byli zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy przewodniczącej Związku Patriotów Polskich. Nie bez winy pozostawała również sama zainteresowana, bez skrupułów ubarwiająca własny życiorys. Zmiany w nim miały jednak podobny cel, bez względu na orientację polityczną autorów. Miały ją przedstawić jako osobę, która sprawie komunizmu i sowietyzacji Polski poświęciła życie. Historii nie można jednak opisywać wyłącznie w skrajnych barwach, a ta działaczka wymyka się jednoznacznej ocenie.
Urodziła się w styczniu 1905 roku w Krakowie, była córką Leona Wasilewskiego i Wandy Zieleniewskiej. Wbrew obiegowej opinii jej ojcem chrzestnym nie był Józef Piłsudski, a do chrztu podawał ją Andrzej Strug. Uroczystość odbyła się zresztą dopiero w 1918 roku, kiedy Wanda miała trzynaście lat. Rodzice należeli do Polskiej Partii Socjalistycznej, a w pierwszym rządzie odrodzonej Polski Leon Wasilewski otrzymał tekę ministra spraw zagranicznych. Następnie pełnił funkcję posła w Estonii, wziął również udział w rokowaniach w Rydze kończących wojnę polsko-bolszewicką. Jako zwolennik federacyjnych koncepcji Piłsudskiego proponował wówczas włączenie w granice Polski Mińska.
Drogi Wasilewskiego i Komendanta rozeszły się po przewrocie majowym – ojciec Wandy pozostał wierny PPS i lewicowej ideologii. Na zawsze jednak zachował dla Marszałka podziw i uznanie, czego dowodem była książka Piłsudski jakim go znałem.
Intrygującym epizodem biografii Wasilewskiego jest jego zaangażowanie w działalność prometejczyków. Ten zapomniany już ruch intelektualny i polityczny stawiał sobie za cel destrukcję ZSRR od wewnątrz. Komunistyczne imperium miało ulec zagładzie wtedy, gdy narody zniewolone przez bolszewików ogłosiłyby niepodległość. Historia bywa jednak przewrotna, Leon Wasilewski dążył do zniszczenia ZSRR, natomiast jego córka stała się z czasem gorliwą zwolenniczką włączenia Polski w skład sowieckiego imperium.
Wanda rozpoczęła działalność w PPS wcześnie, w rodzinnym domu poznała zresztą najważniejszych liderów partii. Była ona stronnictwem lewicowym, jednak w czasach II Rzeczypospolitej nie miała nic wspólnego z komunizmem czy Związkiem Radzieckim. Liderzy partii stali na gruncie polskiego patriotyzmu, uważając Sowietów za największych wrogów niepodległości kraju.
Podobne poglądy reprezentowała młoda Wasilewska, chociaż jej radzieccy biografowie bez skrupułów fałszowali jej życiorys. Z lubością opisywano niedolę dziewczynki podczas I wojny światowej, kiedy to wraz z babką musiała, rzekomo z głodu, opuścić rodzinny Kraków. Dziesięcioletnia dziewczynka uciekła na wieś i tam „pracowała w polu i w ogrodzie, pasała bydło”. Polskie opisy nie zawierały podobnych rewelacji, zbyt wielu ludzi pamiętało rodzinę Wasilewskich.
Nie wytrzymuje również krytyki rzekome rozczarowanie Wasilewskiej odrodzoną ojczyzną. W 1918 roku liczyła niewiele ponad trzynaście lat i trudno uwierzyć, aby na stosunki społeczno-polityczne w kraju patrzyła realnie. Przez długie lata zresztą nic nie wskazywało na to, że zbliży się do komunistów. Komunistyczna Partia Polski wegetowała na obrzeżach polityki, a po wojnie z bolszewikami jej członków uznawano za agentów Kremla. Co było zgodne z prawdą, albowiem działacze KPP marzyli nie tylko o rewolucji społecznej, lecz także o włączeniu naszego kraju do Republiki Rad.
W 1923 roku Wanda rozpoczęła studia na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Kilka lat później obroniła doktorat, a podczas nauki wstąpiła w szeregi Sekcji Akademickiej PPS.
„Żadnych inklinacji – pisał Adam Ciołkosz – w kierunku komunizmu czy Rosji Sowieckiej młoda Wasilewska nie miała. Gdy w 1923 roku na zjeździe Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej komuniści dokonali rozłamu i założyli »Życie« – nie miała wątpliwości. Trzymała się PPS-owców”.
W tym czasie poznała studenta matematyki, Romana Szymańskiego. Był synem robotnika kolejowego z Tuchowa. Uważano go za „człowieka przemiłego, o niewyczerpanych zasobach pogody i wesołości”. Posiadał również bardzo ważną dla działalności partyjnej cechę – był niezwykle towarzyski i komunikatywny, dysponował także „nieprzebraną znajomością różnych pieśni ludowych, robotniczych, żołnierskich”.
Szymański studiował z problemami, musiał bowiem jednocześnie zarabiać na życie. Nie przeszkadzało mu to jednak w działalności w PPS, uznawano go za „dobrego mówcę, mającego wielki wpływ na młodzież”.
Wasilewska wyszła za niego, małżeństwo uchodziło za udane, a Roman był chyba jedynym mężem dorównującym jej intelektualnie. Na świat przyszła córka, Ewa. Niestety w 1931 roku wydarzyło się nieszczęście. Mąż zachorował na tyfus i zmarł, a jego następcy byli już ludźmi zupełnie innej kategorii.
W późniejszych latach pierwszego męża Wanda wykreśliła z życiorysu niemal całkowicie. Uznała go za kogoś zbędnego, zapewne ze względu na jego socjalistyczną działalność. Człowiek, który nie zdążył nawrócić się na komunizm, nie był jej potrzebny, i nawet córka używała nazwiska matki.
Po jego śmierci zmieniła oczekiwania wobec mężczyzn, szukała partnerów, nad którymi mogła górować umysłowo.
„Było coś nienormalnego w jej dobieraniu sobie mężczyzn – uważał Adam Ciołkosz – musiała mieć mężczyzn niedorastających do niej intelektualnie. Sama zwierzała się, że potrafi kochać tylko mężczyzn niżej od niej stojących. Była do nich przywiązana i o nich zazdrosna, miała w tym zakresie »instynkt posiadacza«. Kochała ich na swój sposób. Byli nieodzowni, ale nie byli najważniejsi w jej życiu”.
Inna sprawa, że nigdy właściwie nie była sama, zawsze był ktoś u jej boku. Zapewne nie bez powodu określano ją jako kobietę „łasą na mężczyzn”…
Kolejny partner również pochodził ze środowisk PPS, ale zdecydowanie odróżniał się od poprzednika. Marian Bogatko był robotnikiem murarskim, a w partii przepowiadano mu poważną karierę. Poznali się w romantycznych okolicznościach: podczas spływu kajakowego Bogatko uratował Wandzie życie.
„Było to jesienią 1931 roku – wspominała Zofia Woźnicka, młodsza siostra aktywistki. – Dostali się w niebezpieczne miejsce pod Tyńcem, kajak się przewrócił i Wanda, dość słabo pływająca, zaczęła tonąć. Marian z narażeniem własnego życia wyratował ją z opresji. Było to dla nich wielkie przeżycie”.
Zamieszkali razem, ale nie wzięli ślubu, uważając formalne więzy za „tchórzowskie ustępstwo plotkarzom”. Wasilewska sportretowała partnera w swojej pierwszej powieści (Oblicze dnia), przyznając, że Anatol, główny bohater utworu, był „bezwstydnie wzorowany na Marianie”.
„[…] fantastyczny atleta, piękny rzeczywiście chłopak – opisywał Bogatkę Aleksander Wat – do tańca i do różańca. Bardzo inteligentny, bystry, z poczuciem humoru, szalenie wesoły, silny chłop”.
Krytycy przyjęli powieść z mieszanymi uczuciami, autorce zarzucono spłaszczanie psychologii postaci. Bojownicy o wolność społeczną byli piękni i szlachetni, natomiast ich antagoniści reprezentowali najgorsze cechy. To miało zresztą pozostać charakterystyczną cechą jej twórczości: na kartach swoich utworów przedstawiała świat wyłącznie w czarno-białych barwach.
Powieściowy debiut działaczki wzbudził czujność cenzury, wprawdzie wcześniej Oblicze dnia drukowano bez skreśleń w lewicowym piśmie „Naprzód”, ale edycja książkowa była czymś znacznie poważniejszym. Wstrzymano druk utworu, ale przydatne okazały się znajomości ojca Wandy. Towarzysz Leon miał swoje wpływy i kontakty, w efekcie okrojona o zakwestionowane fragmenty powieść ukazała się na rynku. A niebawem jej przekład wydano w ZSRR (w nakładzie dziesięciu tysięcy egzemplarzy) i władze sowieckie zwróciły na pisarkę uwagę.
Wykorzystywała wpływy ojca, ale coraz bardziej różnili się poglądami. Podobno, aby ostatecznie nie zrywać kontaktów, zaprzestali dyskusji politycznych, chociaż należeli do tej samej partii! Podczas posiedzeń Rady Naczelnej PPS zwracała się do ojca „towarzyszu Wasilewski”, a w trakcie publicznych spotkań nie odzywali się do siebie. Leon otaczał ją jednak dyskretną ochroną; powszechnie znana była jako córka zasłużonego działacza PPS.
Mimo to ojciec nie wszystko mógł załatwić. Wanda pracowała w krakowskiej szkole średniej, ale władze placówki uznały, że lewicująca nauczycielka jest osobą niepożądaną. Nie przedłużono umowy na kolejny rok i znalazła się bez pracy.
Problemy miał również Bogatko. Trwał wielki kryzys, a on był jednym z organizatorów strajku krakowskich robotników budowlanych. A kto w trudnych czasach chciałby zatrudniać kłopotliwego pracownika? W efekcie oboje przenieśli się do Warszawy.
Po raz kolejny przydały się koneksje towarzysza Leona i Wasilewska znalazła zatrudnienie w Dziale Wydawniczym Związku Nauczycielstwa Polskiego. Pracowała w redakcji „Płomyka” i „Płomyczka”, nazwisko ojca otwierało jednak wiele drzwi, a Wanda nie miała skrupułów, żeby to wykorzystywać.
Poznała wówczas kobietę, która z czasem stała się jej najbliższą przyjaciółką. Janina Broniewska, żona rewolucyjnego poety, również pracowała w ZNP i panie wyjątkowo przypadły sobie do gustu. Broniewska miała od Wandy radykalniejsze poglądy i wywierała na koleżankę znaczny wpływ.
Tymczasem Bogatko, zamieszkawszy w stolicy, nie powrócił już do zawodu, odnajdując się w roli mężczyzny lewicowej pisarki i publicystki.
„Bogatko zdeklasował się – wspominał Ciołkosz – i w ogóle przestał pracować. Zajmował się domem, asystował swej żonie w środowiskach lewicy literackiej, w pochodach 1 Maja chodził z grupą literatów i dziennikarzy, nie z robotnikami budowlanymi; przeszedł na mieszczański sposób życia i w niczym już nie zapowiadał sobą Anatola – płomień i miecz rewolucji”.
Wasilewska została członkiem Międzynarodowej Organizacji Pomocy Rewolucjonistom i rozpoczęła współpracę z pisemkami komunistycznymi. Jedno z nich („Oblicze dnia”) wzięło nawet nazwę od jej powieści. W marcu 1936 roku wywołała głośny skandal związany z wydaniem numeru „Płomyka” poświęconego Związkowi Radzieckiemu. W kolejnych numerach przedstawiano różne kraje świata, ale tym razem tematyka okazała się wyjątkowo kontrowersyjna. Wandzie zarzucono agitację komunistyczną, w Sejmie zaatakował ją premier Felicjan Sławoj Składkowski, krytykowała endecka prasa. Wydanie skonfiskowano, a działalność zarządu ZNP zawieszono, wprowadzając kuratora. Nauczyciele odpowiedzieli jednodniowym strajkiem, urządzono również pochód na Belweder, wręczając petycję wdowie po Piłsudskim. Ale Wanda straciła pracę.
W tym okresie nie była to jej jedyna ekstrawagancja. Dwa miesiące później współorganizowała Kongres Pracowników Kultury we Lwowie. Założenia były szlachetne – walka intelektualistów z narastającym zagrożeniem ze strony faszyzmu, ale w praktyce organizatorzy realizowali polecenia z Moskwy. Nie wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, bowiem obok zadeklarowanych zwolenników Kremla w obradach wzięli udział inteligenci niezwiązani z komunistami, a Maria Dąbrowska i Leon Schiller przysłali listy. Nie zaproszono jednak Juliana Tuwima, Antoniego Słonimskiego czy Tadeusza Boya-Żeleńskiego.
Organizatorzy miejsce obrad wybrali dobrze. Lwów był silnym ośrodkiem agitacji komunistycznej, niebawem zresztą posiedzenia zdominowali agenci moskiewscy. Wznoszono okrzyki na cześć „czerwonego Lwowa”, na zakończenie odśpiewano Międzynarodówkę i zapowiedziano bliskie spotkanie w „czerwonej Warszawie”.
„Można więc – ironizował Słonimski – w gmachu teatru miejskiego we Lwowie, za pozwoleniem władz polskich, protestować przeciw »obozom koncentracyjnym« i »brutalnemu terrorowi politycznemu«, ale nie warto nawet wspomnieć, że w Sowietach są też »obozy koncentracyjne« i »brutalny terror polityczny«. Jeśli jedną z zasadniczych postaw kultury ma być tolerancja i wolność, zjazd lwowski był dość lichą i przykrą parodią”.
W tym czasie Wanda była już żoną Bogatki, małżeństwo zawarli, starając się o wizę na wyjazd do ZSRR. Pobrali się w obrządku kalwińskim, nie ukrywając przed pastorem, że to wyłącznie formalność.
„Gdy poprosił o jakieś oświadczenie charakteru religijnego – wspominała Wasilewska – a nam bardzo się spieszyło, rozłościł się i w końcu zirytowany zapytał: nie rozumiem, o co państwu chodzi – o ślub czy o papiery? Odpowiedziałam, że o papierek. Wtedy zrezygnował ze wszystkiego, był na nas śmiertelnie obrażony, ale dokument ślubu nam wydał, a całą ceremonię ograniczył do jakichś skróconych obrzędów”.
Starania o wizę popierał Leon Wasilewski, uważając, że podróż po kraju realnego komunizmu pozbawi córkę złudzeń. Niestety, tym razem jego wpływy nie wystarczyły, chociaż z perspektywy lat wydaje się, że jej nic już nie mogło zatrzymać. Pozostawała odporna na argumenty, usuwając ze świadomości wszystko, co do jej wizji świata nie pasowało. Nawet jeżeli oznaczało to ignorowanie zbrodni na milionach ludzi. A ojciec niebawem zmarł i nie było już żadnego człowieka, z którego zdaniem się liczyła.
Do Komunistycznej Partii Polski wprawdzie nie wstąpiła, ale nawiązała bliżej nieokreślone kontakty z ambasadą radziecką.
„W 1936 roku – wspominała po latach – było u mnie krucho z forsą, kilka razy ambasada pomagała mi. To się nazywało, że dają honoraria za przekłady moich książek”.
Sowieci nie zwykli przejmować się takimi drobiazgami jak prawa autorskie, ale Wanda nie przeszła jeszcze na żołd moskiewski. Starała się wierzyć, że Rosjanie wypłacają jej honoraria, chociaż w rzeczywistości powoli przygotowywali sobie grunt na przyszłość.
Pieniądze od Sowietów były tym ważniejsze, że w ostatnich latach przed wybuchem wojny Wasilewska utrzymywała się wyłącznie z pióra. Polskie nakłady jej książek były jednak niewielkie, powszechnie oceniano, że nie ma większego talentu. Natomiast edycje za wschodnią granicą robiły wrażenie.
Realizowała się również w pracy społecznej i na tym polu miała faktyczne osiągnięcia. Była pedagogiem z zamiłowania, a pomoc potrzebującym wpisywała się w jej lewicową ideologię. Poza tym naprawdę lubiła dzieci.
„Przyjechała z Aleksandrem Fordem do Miedzeszyna – opowiadał Marek Edelman – do sanatorium imienia Medema, żeby kręcić film o sanatorium. Były tam dzieci strajkujących górników i ona nadzwyczajnie potrafiła się nimi zająć. Była naprawdę znakomita, nikt, kto miał z nią styczność, zwłaszcza z jej działalnością społeczną, nie mówił o niej źle”.
Zdecydowanie gorsze zdanie mieli o niej natomiast koledzy z PPS. Przepadła w kolejnych wyborach do Rady Naczelnej i nie mogła odnaleźć własnej drogi. Do KPP nie mogła już wstąpić – na polecenie Kremla partia komunistyczna została rozwiązana, a jej przywódcy rozstrzelani w ZSRR. Niebawem jednak wszystko zmienić miała wojna.
Po niemieckiej agresji Wasilewska, podobnie jak setki tysięcy Polaków, ruszyła na wschód. Zarzucano jej, że planowała ucieczkę do Związku Radzieckiego, chociaż zapewne po prostu nie chciała wpaść w ręce Niemców. Osobiście jednak na oskarżenia zasłużyła, pisząc, że pragnęła się schronić w „ojczyźnie proletariatu”, ale to Związek Radziecki sam przyszedł do niej. W ten sposób skwitowała sowiecką agresję z 17 września 1939 roku.
Znajdowała się zresztą na specjalnych listach NKWD, wobec „czołowej pisarki lewicowej” Sowieci mieli sprecyzowane plany. Jej nazwisko figurowało obok innych literatów uznanych za przydatnych, wśród których byli również Julian Tuwim i Władysław Broniewski. Kremlowscy decydenci nie czekali bezczynnie, radio sowieckie ogłaszało apele, wytypowane osoby wzywając po nazwisku. Do Wasilewskiej dotarło wezwanie i zdecydowała się na wyjazd do Lwowa.
W komunistycznej ideologii ostatecznie utwierdziła ją katastrofa wrześniowa. Uznała, że pomyślność Polakom może zapewnić wyłącznie „ojczyzna proletariatu”, łącząc społeczne i narodowe wyzwolenie. Od tej pory miała związać się na dobre i złe ze Związkiem Radzieckim, nie zwracając uwagi na reakcje otoczenia. A swoim zachowaniem potrafiła wzburzyć nawet starych komunistów.
Krakowski poeta Jan Kurek znalazł się w grupie literatów udających się wraz z Wasilewską i Bogatką do Lwowa. Na dworcu w Chełmie Lubelskim był świadkiem wstrząsającej sceny:
„Otoczona ścisłą strażą żołnierzy radzieckich z karabinami stała w gorącym słońcu września wielka grupa oficerów polskich z rozpiętymi bluzami, bez pasów, bez dystynkcji, ze zdartymi wyłogami; było ich, jak pamiętam – chyba z dwustu ludzi. Próbowali się oni porozumieć z obserwatorami z zewnątrz wykrzykując w głos adresy, nazwiska, prośby o wodę, apele o zawiadomienie najbliższych itd.”.
W pobliżu oczekiwali na pociąg literaci, a wszystkim zarządzała Wanda. To ona rozmawiała z miejscową delegaturą Armii Czerwonej w Chełmie, przejmując na siebie rolę nieformalnego przewodnika.
„Słysząc i widząc – kontynuował Kurek – prośby o wodę ze strony aresztowanych oficerów padających ze zmęczenia – jak dowiedzieliśmy się, stali oni na dworcu od rana przez kilka godzin w oczekiwaniu na transport, który miał ich zawieźć w głąb Rosji – poprosiliśmy wspólnie […] Wasilewską, aby porozumiała się z komendantem eskorty radzieckiej celem podania wody spragnionym aresztantom. […] na naszą prośbę Wanda […] – koleżanka nasza przecież – uniosła się gniewem, jej długa, pociągła twarz skrzywiła się z zaciętym grymasem; wskazując na aresztowanych oficerów wykrzyknęła: – Wody dla nich? Nigdy nie posunę się do tego. To swołocz! I z nienawiścią w oczach odmówiła interwencji u radzieckiego komendanta. Ten incydent wzbudził u nas wszystkich odruch niesmaku; nawet nie kryli się z oburzeniem ci z nas, którzy byli komunistami od lat”.
We Lwowie Sowieci rozgrywali swoją partię umiejętnie. Wypłacili Wasilewskiej tantiemy za książki wydane w ZSRR, a każdy pisarz lubi być doceniany. W sowieckiej prasie widziała pochlebne recenzje swoich publikacji, dowiedziała się, że jej twórczość wysoko cenił Stalin. Zrobiło to na niej kolosalne wrażenie.
Uznała, że znalazła się w odpowiednim miejscu we właściwym czasie. Nigdy nie potrafiła działać bez osobistego zaangażowania, we wszystko, co robiła, wkładała całą duszę. Niebawem Sowietom za ich zaufanie odpłaciła.
„Czekałem – wspominał Nikita Chruszczow – by wraz z nią rozpocząć pracę nad zorganizowaniem polskiej inteligencji, którą chcieliśmy powstrzymać od działalności antysowieckiej, uczynić z niej sojuszników. O pakcie Ribbentrop–Mołotow rozmawiałem z nią nie ja, lecz Korniejczuk i Mykoła Bażan. Przez nich tworzyłem przyczółki naszej propagandy. Z łatwością porozumieliśmy się we wszystkich kwestiach. Zrozumiała, w jakich warunkach podpisaliśmy pakt z Niemcami i dlaczego nasze wojska zajęły wschodnie rejony Polski”.
Pisała do „Czerwonego Sztandaru” (polskojęzycznej gazety wydawanej przez Sowietów we Lwowie), przemawiała na wiecach, a jej entuzjazm porównywano do egzaltacji świętej Teresy. Obserwatorzy zauważali, iż wprawdzie „trudno było o niej powiedzieć, że była ładna”, ale podczas publicznych wystąpień „cudownie lśniły jej oczy” i „piękniała pod wpływem zapału, uniesienia, natchnienia”. Było już zbyt późno, aby wykorzystać jej osobę w wyborach do nowych władz, ale Wasilewska agitowała i zbierała podpisy pod petycją w sprawie przyłączenia Ukrainy Zachodniej do Związku Radzieckiego. Przestała uważać się za Polkę, teraz czuła się obywatelką ojczyzny proletariatu.
„Nasz ZSRR to prawdziwy kraj młodości – mówiła na spotkaniu z robotnikami. – W przełomowym dniu 17 września najwięcej zyskała młodzież, której teraz dane jest przeżywać młodość w radzieckich warunkach”.
Zachowywała się jak rasowa kolaborantka, ale warto pamiętać, że to jej interwencja zadecydowała o zaniechaniu całkowitej ukrainizacji lwowskiego uniwersytetu. Chociaż zmieniono patrona i program, to część przedwojennej kadry pozostała na uczelni. Na kilku katedrach utrzymano również polski język wykładowy.
Wanda nie odmówiła oczywiście podpisu pod oświadczeniem Pisarze polscy witają zjednoczenie Ukrainy, opublikowanym w „Czerwonym Sztandarze”. Jego autorzy ogłosili, że dzięki wcieleniu polskich Kresów do ZSRR otworzyły się dla polskich literatów „podwoje wielkiej sztuki socjalistycznej, sztuki szczerze służącej kulturalnym i moralnym ideałom ludzkości”. Podpisali je także: Władysław Broniewski, Tadeusz Boy-Żeleński, Stanisław Jerzy Lec, Jerzy Borejsza, Leon Pasternak, Aleksander Wat i Adam Ważyk. Strach przed NKWD zrobił swoje, brakowało chętnych do odmowy.
Sześćdziesięciopięcioletni Boy-Żeleński tłumaczył, „że niczego już nie oczekuje, ale wie, co to są Sowiety”. Miał jednak nadzieję, iż dzięki podpisowi „dadzą mu spokojnie żyć tu, w tym Lwowie”. Niebawem doszedł jednak do wniosku, że to, co dzieje się nad Pełtwią, to „najstraszliwsza niewola myśli, jaką znają dzieje”.
Wasilewska nie miała podobnych wątpliwości i na co dzień przejawiała zapał godny neofity. Odbyła podróż po radzieckiej Ukrainie, co wprawiło ją w prawdziwą ekstazę. Szczególny zaś zachwyt wzbudziła w niej wizyta w Kijowie.
„Opowiadała – wspominał Ciołkosz – że miała możność swobodnego poruszania się po mieście, wchodziła niezapowiadana do mieszkań, rozmawiała bez przeszkód z ludźmi – wszyscy są szczęśliwi, wdzięczni za lepsze, piękniejsze życie. […] Na zakończenie rozmowy zapewniła mnie, że Armia Czerwona na wiosnę wejdzie do Warszawy. Obecny przy rozmowie Bogatko poprawił żonę: »Może nie na wiosnę, ale na przyszłą jesień – na pewno«. Nie wypytywałem skąd ta pewność. Wystarczyło mi stwierdzenie, że mam do czynienia z człowiekiem, który znalazł swe miejsce w rzeczywistości sowieckiej i był z tego powodu szczęśliwy. Wasilewska rzeczywiście promieniowała zadowoleniem i radością. Cała też była przejęta swym nowym życiem”.
„Czerwony Sztandar” to było jednak dla Wandy zbyt mało. Pod jej redakcją zadebiutowały „Nowe Widnokręgi” – oficjalny organ Związku Pisarzy Radzieckich. Do współpracy zaproszono nawet Brunona Schulza, chociaż jego proza daleko odbiegała od standardów socrealizmu. I faktycznie, opowiadanie o synu szewca, który zamienił się w taboret, zostało przez redakcję odrzucone…
Wasilewska promieniała zapałem, natomiast coraz większe obiekcje miał jej małżonek. Co prawda intelektem Wandzie nie dorównywał, ale nie był równie łatwowierny. Widział, jak podczas podróży po Ukrainie Sowieci żoną manipulowali, odpowiednio dobierając ludzi i miejsca. A radzieckie metody zraziły go całkowicie do „kraju sprawiedliwości społecznej”. Podobne zdanie miał Broniewski, który nigdy nie zapomniał, że jest Polakiem. Poeta odmówił wejścia w skład redakcji „Czerwonego Sztandaru” i obaj panowie spędzali razem czas przy wódce. Pod wpływem procentów Broniewski recytował swoje wiersze, nie zawsze prawomyślne wobec nowego ustroju. Nic dziwnego, że szybko znaleźli się pod ścisłą inwigilacją NKWD.
Bogatko i Broniewski mogli nadużywać alkoholu, ale wódka nie przesłaniała im zdolności realnego widzenia. Sowieci, szermując hasłami ideologicznymi, przystąpili do brutalnego wyniszczania polskiego żywiołu na Kresach. Jeszcze w listopadzie 1939 roku mieszkańcom okupowanych terenów przymusowo nadano obywatelstwo ZSRR i przystąpiono do parcelacji ziemi uprawnej. Ale głównym zadaniem bolszewików stała się eksterminacja polskich elit. Aresztowano członków władz, w więzieniach znaleźli się byli premierzy (Aleksander Prystor, Leon Kozłowski i Leopold Skulski), ministrowie, wielu posłów i senatorów. Oskarżono ich o kontrrewolucję, a nawet o udział w wojnie z 1920 roku! Następnie przystąpiono do systematycznego wyniszczania polskiego żywiołu. W czterech turach deportowano około trzystu pięćdziesięciu tysięcy osób, osadzając ich w północnej Rosji i w Kazachstanie. Wywożono całe rodziny urzędników państwowych (do szczebla referenta), ziemian, kupców, dziennikarzy, harcerzy, studentów, członków różnych partii, a nawet filatelistów i znających esperanto.
Tymczasem Wasilewska zamieszkała w luksusowej willi, a dzięki rozmowom na szczeblu dyplomatycznym Niemcy zgodzili się na przyjazd do Lwowa jej najbliższej rodziny. Matka Wandy jednak odmówiła, stara pani Wasilewska nie miała zaufania do sowieckich porządków. W jej ślady poszedł również brat męża, a w tej sytuacji wolne miejsca zajęły Maria Zarębińska (ówczesna partnerka Broniewskiego) z córką.
Wbrew krążącym przez lata pogłoskom Wasilewska nie przyjechała osobiście po rodzinę do Warszawy i nie pokazywała się w stolicy w samochodzie gestapo. Nieprawdziwa jest również informacja, iż jej rodzina przyjechała do Lwowa specjalnym pociągiem wraz z wyposażeniem warszawskiego mieszkania. Rzeczywistość była bardziej prozaiczna: za pięcioro Polaków Sowieci wydali taką samą liczbę Niemców, a wymiana odbyła się na ówczesnej granicy. Wanda nie musiała zresztą ściągać mebli z Warszawy, we Lwowie żyła w zdecydowanie lepszych warunkach niż przed wojną.
Przyjazd najbliższych niewiele natomiast zmienił w życiu Broniewskiego. Nadal wlewał w siebie ogromne ilości trunków i sprawiał kłopoty. Najbliżsi obawiali się o niego, chociaż jego problemy z alkoholem trwały już od lat. Zarębińska mawiała jeszcze przed wojną, że przegrywa rywalizację o miejsce w jego sercu z „madame czystą wyborową”. NKWD nie znało się jednak na żartach i we Lwowie dojrzewał plan pozbycia się wszystkich niewygodnych literatów, z Broniewskim na czele.
W styczniu 1940 roku Sowieci starannie przygotowali prowokację. Po wieczorze autorskim Leona Pasternaka kilkanaście osób udało się do restauracji Aronsona, inni pojawili się tam na specjalne zaproszenie. Sprowokowano awanturę, natychmiast interweniowali żołnierze NKWD i uczestnicy burdy zostali zatrzymani. Wśród aresztowanych byli: Broniewski, Wat, Tadeusz Peiper i Anatol Stern. Kolejnych kilku pisarzy zatrzymano w domach, w tym Teodora Parnickiego.
Wasilewska dowiedziała się o całej sprawie z opóźnieniem, przebywała poza Lwowem, zresztą zapewne NKWD specjalnie wybrało termin prowokacji. Uznała jednak, że to zwykła pijacka awantura, i rozpoczęła starania o zwolnienie aresztowanych.
„Wiem z całą pewnością – wspominała Ola Watowa – że poszła do Chruszczowa, który wtedy był we Lwowie, i – najprawdopodobniej – sprawą tą się zajmował. Poradził jej w dosadnym języku, aby nie wsadzała nosa między drzwi. Gdy zaraz następnego dnia po aresztowaniu Putrament zwołał zebranie, aby potępić aresztowanych i odciąć się od nich, już mając przygotowane odpowiednie pismo z podpisami niektórych zostawionych na wolności pisarzy, sprzeciwiła się temu Wanda […], tłumacząc, że to za wcześnie, że trzeba poczekać na sąd, na ujawnienie prawdy. Nie podpisała tego oświadczenia Putramenta. Nie podpisali go też Ważyk, Lec, Szemplińska”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki