PRL Życie towarzyskie elit. Bale, bankiety, prywatki - Sławomir Koper - ebook + audiobook

PRL Życie towarzyskie elit. Bale, bankiety, prywatki ebook

Sławomir Koper

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

PRL Życie towarzyskie elit. Bale, bankiety, prywatki.

Kolejny z serii tytuł autora bestsellerów historycznych, sprzedanych łącznie w milionie egzemplarzy. W swoim cyklu o peerelowskiej rzeczywistości tym razem zajmuje się celebrytami epoki. Sprawdza, gdzie i z kim bywali, co dokładnie robili, i dlaczego - choć nie wpisywali się z jedyną słuszną linię, linię partii – także jej notable chcieli być jak oni. Temat modny, więc to nie tylko gratka dla miłośników literatury faktu spod pióra Sławomira Kopra, ale i wszystkich zainteresowanych poznaniem epoki, o której dzisiaj krążą legendy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 284

Oceny
4,4 (34 oceny)
18
13
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rafinat

Całkiem niezła

Zbiór ciekawych historii z dawnych lat.
00
elpe_fb

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawie się słucha
00
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Fajne czytadło o ludziach ze świecznika z czasów minionych-wspominki, anegdoty.
00

Popularność




Od autora

Od autora

Stwier­dze­nie, że czło­wiek to istota spo­łeczna, nie grze­szy nad­mierną ory­gi­nal­no­ścią, gdyż potrzeba utrzy­my­wa­nia więzi z innymi jest jedną z naj­sil­niej­szych potrzeb psy­chicz­nych jed­nostki ludz­kiej. Funk­cjo­no­wa­nie w śro­do­wi­sku rodzin­nym i zawo­do­wym na ogół nie zaspo­kaja tej potrzeby w stop­niu dosta­tecz­nym, toteż ludzie nawią­zują i utrzy­mują róż­no­ra­kie rela­cje towa­rzy­skie w celu wymiany myśli i doświad­czeń, reali­za­cji zain­te­re­so­wań albo po pro­stu wspól­nej, dobrej zabawy.

Nie spo­sób zaprze­czyć, że pod­czas spo­tkań towa­rzy­skich – przy­naj­mniej w naszym kręgu kul­tu­ro­wym – czę­sto kon­su­muje się napoje alko­ho­lowe. W cza­sach PRL życie towa­rzy­skie bez wódki prak­tycz­nie nie ist­niało, dla­tego też alko­hol poja­wia się na wielu stro­nach tej książki. Pili prak­tycz­nie wszy­scy: lite­raci, akto­rzy, pla­stycy, spor­towcy, a także człon­ko­wie władz par­tyj­nych i pań­stwo­wych. Spe­cy­fika epoki powo­do­wała, że naj­czę­ściej pito czy­stą wódkę, a inne napoje alko­ho­lowe odgry­wały mar­gi­nalną rolę. Z dostę­pem do piwa bywały pro­blemy (szcze­gól­nie jeśli cho­dzi o piwo przy­zwo­itej jako­ści), wino dobrej klasy było bar­dzo dro­gie, a spro­wa­dzone z Zachodu whi­sky czy koniak ucho­dziły za wyjąt­kowy rary­tas.

Istot­nym ele­men­tem peere­low­skiego życia towa­rzy­skiego była rów­nież kawiar­nia, w któ­rej przy małej czar­nej i w kłę­bach papie­ro­so­wego dymu dys­ku­to­wano o sztuce, oce­niano aktu­alne wyda­rze­nia i poli­ty­ko­wano. A cho­ciaż wła­dze gło­siły, że „kawiar­niani poli­tycy” nie są groźni dla przo­du­ją­cego ustroju, to jed­nak uważ­nie obser­wo­wały lumi­na­rzy naszej kul­tury. I cał­kiem słusz­nie, albo­wiem wła­śnie pod­czas takich dys­ku­sji powsta­wały pro­te­sty inte­lek­tu­ali­stów (List 34) i two­rzyły się zręby demo­kra­tycz­nej opo­zy­cji.

Życie towa­rzy­skie epoki PRL to rów­nież wza­jemne prze­ni­ka­nie się róż­nych śro­do­wisk. Ówcze­śni lite­raci, spor­towcy, dzien­ni­ka­rze i akto­rzy mieli zwy­czaj wspól­nego spę­dza­nia wol­nego czasu. Temu zja­wi­sku sprzy­jał pewien spe­cy­ficzny sno­bizm – w całej War­sza­wie było zale­d­wie kilka lokali, któ­rych odwie­dza­nie nale­żało do dobrego tonu. I wła­śnie tam bywali prak­tycz­nie wszy­scy, któ­rzy wyra­stali ponad szarą, socja­li­styczną prze­cięt­ność.

Inte­gra­cja śro­do­wisk przy­bie­rała naj­róż­niej­sze formy. Zda­rzały się międzyśro­do­wiskowe mał­żeń­stwa, inte­lek­tu­ali­ści przy­jaź­nili się ze spor­tow­cami, a ludzie wła­dzy z opo­zy­cjo­ni­stami. Przed­sta­wi­ciele poszcze­gól­nych branż mie­szali się w jed­nym tyglu, co spra­wiało, że w krę­gach elit PRL wła­ści­wie wszy­scy dobrze się znali. Wspólna zabawa łączyła ludzi o róż­nych świa­to­po­glą­dach i doświad­cze­niu życio­wym, pre­zen­tu­ją­cych odmienne sta­no­wi­ska wobec ota­cza­ją­cej ich rze­czy­wi­sto­ści. Naj­traf­niej ujął to chyba Janusz Gło­wacki, wspo­mi­na­jąc pewien wie­czór w war­szaw­skim SPA­TiF-ie:

„Tań­czyli wszy­scy, aktu­alny kie­row­nik wydziału kul­tury KC Alek­san­der Syczew­ski i polu­jący na każdą moż­li­wość wywo­ła­nia bójki mło­dzi lirycy z pisma »Współ­cze­sność«. Andrzej Brycht, przed ucieczką na Zachód ulu­bie­niec wła­dzy, i auto­rzy ostro cen­zu­ro­wani. Tań­czył mar­cowy reży­ser Boh­dan Poręba i pobity w marcu przez tak zwany aktyw Ste­fan Kisie­lew­ski. Wscho­dzące gwiazdy reży­serii Janusz Kon­dra­tiuk i Janusz Zaor­ski oraz wszyst­kie kel­nerki. (…) A obok, wywra­ca­jąc się na sto­liki, w zawią­za­nej na gło­wie chu­stce wywi­jał swoją polkę-tre­blinkę Janek Himils­bach”1.

Czasy PRL były tak bogate w cie­kawe wyda­rze­nia i posta­cie, że jak zwy­kle mia­łem pro­blemy z wybo­rem mate­riału. Z jed­nej strony pró­bo­wa­łem przed­sta­wić naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­styczne śro­do­wi­ska, a z dru­giej – chcia­łem, aby książka była jak naj­bar­dziej spójna. Sta­ra­łem się rów­nież uni­kać powtó­rzeń z moich poprzed­nich publi­ka­cji o eli­tach Pol­ski Ludo­wej, co jed­nak nie do końca było moż­liwe. O nie­któ­rych spra­wach pisa­łem już wcze­śniej, ale w tej książce nie mogłem ich pomi­nąć. W takich sytu­acjach przed­sta­wiam je z innej strony albo za pomocą innych źró­deł i dla­tego mam nadzieję, że czy­tel­nicy okażą wyro­zu­mia­łość.

Jak zawsze w swo­ich książ­kach sta­ra­łem się opi­sać osoby powszech­nie znane obok tych już nieco zapo­mnia­nych, a prze­cież zasłu­gu­ją­cych na przy­po­mnie­nie. Odwie­dzamy zatem Dom Pracy Twór­czej w Obo­rach, w któ­rym powsta­wały naj­waż­niej­sze dzieła lite­rac­kie tej epoki, zaglą­damy do salonu Ireny Krzy­wic­kiej, przy­glą­damy się muzy­kom pod­czas efe­me­rycz­nego Jazz Cam­pingu na Kala­tów­kach. Nie zapo­mnia­łem też o sto­łecz­nych klu­bach stu­denc­kich, słyn­nym base­nie Legii czy nad­bał­tyc­kich Cha­łu­pach, gdzie wypo­czy­wali wybitni ludzie filmu i lite­ra­tury.

W książce poświę­co­nej życiu towa­rzy­skiemu nie mogło – oczy­wi­ście – zabrak­nąć sto­łecz­nych kawiarń i naj­waż­niej­szych lokali z wyszyn­kiem. Oprócz tych naj­słyn­niej­szych (Kame­ralna, SPA­TiF, Ściek) przed­sta­wi­łem rów­nież te mniej znane, a prze­cież odgry­wa­jące zna­czącą rolę w życiu elit tam­tej epoki. Więk­szość z nich już nie ist­nieje, a te, które prze­trwały, naj­czę­ściej zupeł­nie zmie­niły cha­rak­ter i w niczym nie przy­po­mi­nają daw­nych kul­to­wych miejsc spo­tkań lumi­na­rzy naszej kul­tury.

Dużo miej­sca poświę­ci­łem rów­nież życiu towa­rzy­skiemu spor­tow­ców, albo­wiem w cza­sach PRL uwa­żano ich za praw­dziwą elitę spo­łe­czeń­stwa. I mam prawo przy­pusz­czać, że obraz przeze mnie nakre­ślony może być dla czy­tel­ni­ków dużym zasko­cze­niem, ponie­waż bio­gra­fie więk­szo­ści naszych mistrzów nie miały wiele wspól­nego ze spor­to­wym try­bem życia.

Nie chcąc zamy­kać się wyłącz­nie w opłot­kach War­szawy, zają­łem się rów­nież śro­do­wi­skiem gdań­skiego kaba­retu Bim-Bom. Ta legen­darna for­ma­cja, która na stałe zapi­sała się w dzie­jach pol­skiej kul­tury, obec­nie wydaje się już nieco zapo­mniana. A wystar­czy prze­cież wymie­nić nazwi­ska głów­nych ani­ma­to­rów tej sceny, czyli Zbi­gniewa Cybul­skiego, Bogu­miła Kobieli czy Jacka Fedo­ro­wi­cza. Życie towa­rzy­skie ówcze­snych elit Trój­mia­sta jest zresztą tema­tem zasłu­gu­ją­cym na oddzielne opra­co­wa­nie.

Po Bim-Bomie przed­sta­wi­łem war­szaw­ski Stu­dencki Teatr Saty­ry­ków, z któ­rym zwią­zana była eks­tra­klasa pol­skich akto­rów i lite­ra­tów. Śro­do­wi­sko to postrze­gane jest obec­nie nie­mal wyłącz­nie w kate­go­riach osią­gnięć sce­nicz­nych, a prze­cież jego przed­sta­wi­ciele two­rzyli też zwartą grupę przy­ja­ciół, któ­rzy przez nie­mal 20 lat nie roz­sta­wali się ze sobą, spę­dza­jąc nawet wspól­nie waka­cje. Nie bez powodu mawiano, że w mazur­skich Krzy­żach na jeden metr kwa­dra­towy przy­pa­dała więk­sza liczba arty­stów niż w jakim­kol­wiek innym miej­scu w Euro­pie.

Po dłuż­szym namy­śle zre­zy­gno­wa­łem z opi­sy­wa­nia w tej książce kra­kow­skiej Piw­nicy pod Bara­nami, dosze­dłem bowiem do wnio­sku, że próba wtło­cze­nia całego bogac­twa tej ekipy w ramy jed­nego roz­działu nie ma więk­szego sensu. Śro­do­wi­sko two­rzone przez tak wielu ory­gi­nal­nych arty­stów zde­cy­do­wa­nie zasłu­guje na to, by zapre­zen­to­wać je bar­dziej szcze­gó­łowo i obszer­nie, co zamie­rzam uczy­nić przy oka­zji jed­nej z moich następ­nych publi­ka­cji.

Niniej­szą książkę zamyka roz­dział poświę­cony życiu towa­rzy­skiemu elit wła­dzy schyłku epoki komu­ni­zmu. Oto­cze­nie gen. Jaru­zel­skiego jest bowiem jedyną ekipą rzą­dzącą, o któ­rej jesz­cze nie pisa­łem. W poprzed­nich książ­kach mojego cyklu o eli­tach PRL zaj­mo­wa­łem się już współ­pra­cow­ni­kami Bie­ruta, Gomułki i Gierka, nato­miast ludzi gene­rała pomi­ja­łem. Tym­cza­sem z pew­no­ścią warto ich bli­żej przed­sta­wić, tym bar­dziej że ode­grali oni klu­czową rolę w ostat­nich latach Pol­ski Ludo­wej, gdy wła­dza komu­ni­stów osta­tecz­nie odcho­dziła w prze­szłość.

Jak zwy­kle sta­ra­łem się nie oce­niać swo­ich boha­te­rów. Moim zada­niem, jako histo­ryka, jest wyłącz­nie przed­sta­wie­nie fak­tów, któ­rych inter­pre­ta­cja należy do czy­tel­nika. Tej zasa­dzie pozo­staję wierny i mam nadzieję, że odbiorcy moich ksią­żek na­dal będą to akcep­to­wali. Ni­gdy nie chcia­łem wcie­lać się w rolę sędziego feru­ją­cego wyroki w spra­wach decy­zji i wybo­rów ludzi, któ­rzy żyli w zupeł­nie innych cza­sach. Łatwo się bowiem oce­nia bliź­nich, jed­nak rzadko kto zadaje sobie trud, aby wczuć się w spe­cy­fikę tam­tej epoki, tak prze­cież odmien­nej od cza­sów dzi­siej­szych. A że ludzie mają skłon­ność do cho­dze­nia na łatwi­znę, to – jak mi się zdaje – w ostat­nich latach przy­bywa samo­zwań­czych sędziów, a ubywa rze­tel­nych histo­ry­ków.

Sła­wo­mir Koper

Taras Domu Pracy Twór­czej w Obo­rach, paź­dzier­nik 1959 roku. Pierw­sza od lewej Irena Krzy­wicka, skan­da­listka i woju­jąca femi­nistka.

Rozdział 1. Zamiast wstępu

Roz­dział 1

Zamiast wstępu

W pałacu w Oborach

W pałacu w Obo­rach

Wpraw­dzie epoka PRL ni­gdy nie dorów­nała ele­gan­cją cza­som II Rze­czy­po­spo­li­tej, to jed­nak na towa­rzy­skiej mapie Pol­ski rów­nież ist­niały sno­bi­styczne miej­sca, w któ­rych wypa­dało się poka­zy­wać. W gro­nie arty­stów za takie ucho­dziły domy pracy twór­czej, a szcze­gól­nie pla­cówki prze­zna­czone dla lite­ra­tów. Powsta­wały one naj­czę­ściej w atrak­cyj­nych tury­stycz­nie miej­sco­wo­ściach: Sopo­cie, Kazi­mie­rzu Dol­nym, Zako­pa­nem czy Jele­niej Górze, naj­więk­szą jed­nak sławą cie­szył się Dom Pracy Twór­czej w Obo­rach pod War­szawą. Mie­ścił się on w daw­nym pałacu Potu­lic­kich, a roz­po­czął swoją dzia­łal­ność we wrze­śniu 1948 roku. Podob­nie jak inne tego rodzaju pla­cówki był doto­wany przez wła­dze, ceny noc­le­gów usta­lono na niskim pozio­mie, a miej­scowa kuch­nia ucho­dziła za dość przy­zwo­itą. Pewne pro­blemy stwa­rzali nato­miast miej­scowi kie­row­nicy, któ­rzy zanim poznali sta­łych bywal­ców, popeł­niali pewne gafy. Nie zna­jąc towa­rzy­skich i rodzin­nych realiów życia gości, potra­fili wyzna­czyć roz­wie­dzio­nym mał­żon­kom sąsied­nie miej­sca w jadalni albo też posa­dzić przy jed­nym stole reżi­mo­wego autora i opo­zy­cjo­ni­stę. W efek­cie w sali jadal­nej pano­wała cza­sem gro­bowa cisza albo zda­rzały się osten­ta­cyjne zamiany miejsc.

Śro­do­wi­sko lite­rac­kie Pol­ski Ludo­wej było zresztą wyjąt­kowo zróż­ni­co­wane, nale­żeli bowiem do niego ludzie o róż­nych poglą­dach i pocho­dze­niu. Wywo­ły­wało to cza­sami humo­ry­styczne sytu­acje, jak ta mająca miej­sce w kra­kow­skiej sto­łówce Związku Lite­ra­tów tuż po zakoń­cze­niu wojny. Przy jed­nym stole jedli tam wów­czas obiad nie­dawny wię­zień Auschwitz, pisarz Tade­usz Hołuj, i tłu­macz Goethego, hra­bia Feliks Konopka. Ary­sto­krata, jak przy­stało na dobrze wycho­wa­nego czło­wieka, zagaił kon­wer­sa­cję, pyta­jąc Hołuja: „A długo to, jeśli wolno zapy­tać, bawił pan w Oświę­ci­miu?”.

W Obo­rach bywała śmie­tanka sto­łecz­nych lite­ra­tów, a uni­kali tego miej­sca tylko Mel­chior Wań­ko­wicz i Paweł Jasie­nica. Pamię­ta­jąc bowiem, że pałac ode­brano Potu­lic­kim, twier­dzili, iż nie mają zwy­czaju odwie­dzać cudzego „domu pod nie­obec­ność gospo­da­rzy”.

Inni nie odczu­wali podob­nych skru­pu­łów i pla­cówka nie­mal zawsze była pełna gości, tym bar­dziej że Obory chęt­nie odwie­dzali rów­nież fil­mowcy, któ­rzy pisali tam sce­na­riu­sze i adap­to­wali utwory lite­rac­kie na potrzeby kine­ma­to­gra­fii. A cho­ciaż śred­nia wieku bywal­ców Obór była z reguły dość wysoka, tra­fiali tam rów­nież ludzie mło­dzi, dopiero zaczy­na­jący karierę. I cza­sami potra­fili wywo­łać pewne zamie­sza­nie.

„(…) Jerzy Andrze­jew­ski miesz­kał zawsze w apar­ta­men­cie na par­te­rze – wspo­mi­nał Janusz Gło­wacki – z wido­kiem na klomb, koło któ­rego miał zwy­czaj jog­gin­go­wać w samych kąpie­lów­kach Jerzy Sko­li­mow­ski – wów­czas mło­dziutki poeta. I raz po pokoju wiel­kiego pisa­rza jakby wicher prze­szedł, firanki zafa­lo­wały i następ­nego dnia zaczęli pisać razem piękny, liryczny sce­na­riusz Nie­win­nych cza­ro­dziei, filmu, który wyre­ży­se­ro­wał potem Andrzej Wajda”2.

Atmos­fera pod­war­szaw­skiej miej­sco­wo­ści pozy­tyw­nie wpły­wała na auto­rów – kiedy w ciągu dnia cho­dziło się po kory­ta­rzach pałacu, można było usły­szeć cią­gły stu­kot maszyn do pisa­nia. Dzia­łało to mobi­li­zu­jąco na pisa­rzy prze­ży­wa­ją­cych aku­rat nie­moc twór­czą, stali bywalcy wie­dzieli zresztą dobrze, w jakich mie­sią­cach naj­le­piej im się w Obo­rach pra­cuje.

„Dużo tu jest powtór­ko­wi­czów, czyli tych ludzi, któ­rzy byli ze mną w zeszłym roku – noto­wał Miron Bia­ło­szew­ski. – Jadwiga powie­działa, że to widocz­nie paź­dzier­ni­kowcy. Jest prze­cież pani Julia Har­twig-Mię­dzy­rzecka, jest mał­żeń­stwo, które lubi muzykę, jest pani, która nie cierpi muzyki i pisze cią­gle na maszy­nie (…). Jest mał­żeń­stwo, on, stary pan, zdaje się histo­ryk, (…) i jego żona o wiele lat młod­sza od niego, wciąż obli­czam o ile i wycho­dzi mi, że o trzy­dzie­ści lat, roz­ma­wiają przez ścianę, sły­szę i potem tro­chę mnie to krę­puje, że mnie sły­chać w moich róż­nych czyn­no­ściach. Ale w końcu macham ręką i się nie przej­muję niczym, cho­dzi mi o to tylko, żeby ich nie budzić, po to, żeby oni mnie nie budzili, z początku za gło­śno nasta­wiali radio, przy­pią­łem im ano­ni­mową kartkę z prośbą o przy­ci­sze­nie, na drugi dzień było ciszej, teraz od dwóch dni jest dość bez­ra­diowo. (…) Jest jedna pani star­sza, która chęt­nie roz­ma­wia o każ­dej spra­wie w każ­dym miej­scu, chyba jest z mężem, cho­ciaż wygląda na samotną. Uka­zała się para mło­dych, która tak samo w zeszłym roku uka­zała się o tej samej porze, on mi się ulot­nił. Wyli­czy­łem, że razem ze mną jest dwa­na­ście tych samych osób. A wszyst­kich nas jest w tej chwili dwa­dzie­ścia osób”3.

Jedną z ulu­bio­nych roz­ry­wek gości był brydż, dobie­rały się stałe pary spę­dza­jące dłu­gie wie­czory przy sto­li­kach. Inni pre­fe­ro­wali spa­cery, poga­wędki na ganku, ewen­tu­al­nie wizyty w kawiarni w pobli­skim Kon­stan­ci­nie. Nato­miast mło­dzi arty­ści naj­czę­ściej gusto­wali w alko­holu, co cza­sami wywo­ły­wało skan­dale. Praw­dziwą grozę wzbu­dzały wizyty Ire­ne­usza Ire­dyń­skiego, któ­remu zda­rzało się tłuc pała­cowe lustra. Podob­nie potra­fił zacho­wy­wać się rów­nież Marek Hła­sko.

„Obory były mocno zhie­rar­chi­zo­wane – tłu­ma­czył Gło­wacki. – (…) Ja, zanim zaczą­łem być zapra­szany do bry­dża, tłu­kłem się po obrze­żach w towa­rzy­stwie, ow­szem, uta­len­to­wa­nym, ale obdar­tym, prze­kli­na­ją­cym i ostro piją­cym. Jako debiu­tant nosi­łem za Stasz­kiem Gro­cho­wia­kiem walizkę z naby­wa­nymi w skle­pie alko­ho­lo­wym w Jezior­nie rów­niutko uło­żo­nymi butel­kami czy­stej, soplicy, jarzę­biaku i winiaku, które, zamiast two­rzyć arcy­dzieła, opróż­nia­łem potem naj­czę­ściej ze Stasz­kiem, Krzy­siem Mętra­kiem, Jur­kiem Górzań­skim i reży­se­rem Janu­szem Kon­dra­tiu­kiem”4.

Wpraw­dzie nie wszy­scy mło­dzi arty­ści byli rów­nie hała­śliwi, jak Ire­dyń­ski, ale co pewien czas w Obo­rach docho­dziło do noc­nych eks­ce­sów zakłó­ca­ją­cych spo­kój tego miej­sca. Świad­kiem jed­nego z nich był stały bywa­lec pałacu, Marian Bran­dys:

„Wczo­raj w nocy nowy skan­da­liczny występ mło­dych. Koń­czono wła­śnie bry­dża (ja byłem wycho­dzący, więc nie było mnie przy tym), gdy zaje­chała przed pałac tak­sówka. Wysia­dło czte­rech pija­nych. Trzej obcy cią­gnęli naszego mło­dego poetę, [Zbi­gniewa] Jerzynę. Jerzyna padł na kolana i bła­gał, żeby go rato­wać. Wresz­cie udało się tam­tych zmu­sić do odjazdu, a Jerzynę zame­li­no­wano na noc w któ­rymś z poko­jów. W nocy wlazł do kie­row­niczki: »Chciał­bym się tylko dowie­dzieć, gdzie jestem«. »W Obo­rach«. Ode­tchnął z głę­boką ulgą: »O, jak to dobrze!«. Znik­nął skoro świt, więc sprawa pozo­stała nie wyja­śniona. I podobno ten Jerzyna dobrze się zapo­wia­dał. I wygląda przy­jem­nie. Ale nic z niego nie będzie. Ofiara Putra­menta z jed­nej strony, Gro­cho­wiaka – z dru­giej. Ile jest takich zmar­no­wa­nych jeży­nek!”5.

Popłoch wzbu­dzały rów­nież odwie­dziny arty­stów nie­ucho­dzą­cych już wpraw­dzie za „mło­dych”, ale zna­nych ze swo­ich alko­ho­lo­wych upodo­bań. Po pre­mie­rze Rejsu twór­ców filmu odwie­dzili w Obo­rach jego główni boha­te­ro­wie – Zdzi­sław Makla­kie­wicz i Jan Himils­bach.

„I kiedy cała ary­sto­kra­cja Obór poszła spać – rela­cjo­no­wał Gło­wacki – wyda­li­śmy na cześć naszych gości w pięk­nej sali pała­co­wej ban­kiet, w któ­rym zgo­dziły się uczest­ni­czyć poko­jowe i kucharki. Prze­ra­ża­ją­cych szcze­gó­łów przy­ję­cia wolę nie wspo­mi­nać”6.

Nic zatem dziw­nego, że gdy Gło­wacki z Piwow­skim szu­kali miej­sca w parku, aby popra­co­wać na świe­żym powie­trzu, to z krza­ków obser­wo­wał ich „redak­tor naczelny mocza­row­skiego pisma »Barwy«”, pra­gnący donieść sto­sow­nym czyn­ni­kom, że mło­dzi arty­ści znów „gorzał­kują”.

„Mło­dzi bywali nie­sforni – przy­zna­wała Julia Har­twig – ale w Obo­rach to rozu­miano i wybryki pusz­czano im pła­zem. Pisa­rze mojego poko­le­nia przy­jeż­dżali do pałacu, by przez dwa, trzy mie­siące, przez nikogo nie nie­po­ko­jeni, popra­co­wać nad książką. Na ogół uda­wało się to nam nie­źle”7.

Pro­blemy stwa­rzali jed­nak nie tylko mło­dzi. Także arty­ści star­szej daty zma­gali się z róż­nego rodzaju sła­bo­ściami, które cza­sami obja­wiały się w ostrej for­mie.

„Przy­je­chała Irena Tuwi­mówna z mężem Julia­nem Sta­wiń­skim – noto­wał Bran­dys. – Dobry nie­gdyś tłu­macz i publi­cy­sta. Obec­nie leko­man w ostat­nim sta­dium. Wie­czo­rem odwio­zło go pogo­to­wie”8.

Jed­nakże pomimo tych roz­ma­itych atrak­cji towa­rzy­skich stali bywalcy wysoko cenili sobie pobyt w Obo­rach. Dużym plu­sem była bli­skość War­szawy – goście pałacu mogli w każ­dej chwili udać się do sto­licy, aby poza­ła­twiać pilne sprawy, i wró­cić na noc. Marian Bran­dys każ­dego roku spę­dzał w pałacu dłu­gie tygo­dnie i nie wyobra­żał sobie pracy lite­rac­kiej bez regu­lar­nych poby­tów w Obo­rach. Były one dla niego azy­lem i miej­scem, w któ­rym czuł się jak rezy­dent „sta­rego, zban­kru­to­wa­nego dworu”.

„Tak, polu­bi­łem te Obory – przy­zna­wał. – Tak bar­dzo chciał­bym spę­dzić tu w przy­szłym sezo­nie całe pół roku. (…) Tu, w Obo­rach, dosze­dłem do wnio­sku, że bar­dzo jed­nak lubię towa­rzy­stwo i że bar­dzo ono jest mi potrzebne”9.

W daw­nym pałacu Potu­lic­kich powstała znaczna część pol­skiej lite­ra­tury powo­jen­nej – Bran­dys pisał tu Koniec świata szwo­le­że­rów, Andrze­jew­ski Mia­zgę, a Mag­da­lena Samo­zwa­niec Zalot­nicę nie­bie­ską. Urok Obór doce­niał nawet puł­kow­nik Janusz Przy­ma­now­ski, który natych­miast po przy­jeź­dzie prze­sta­wał pić i zapo­wia­dał, że nie wyj­dzie z pokoju, dopóki nie dokoń­czy kolej­nego frag­mentu epo­pei o dziel­nych czoł­gi­stach i walecz­nym psie…

Księstwo warszawskie

Księ­stwo war­szaw­skie

Nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo cie­kawe rze­czy działy się w Trój­mie­ście albo w Kra­ko­wie, to wła­śnie sto­łeczne elity nada­wały ton życiu towa­rzy­skiemu kraju. Arty­ści pocho­dzący z innych rejo­nów Pol­ski ścią­gali do War­szawy, sto­lica ofe­ro­wała im bowiem naj­więk­sze moż­li­wo­ści zro­bie­nia kariery.

Lite­raci, reży­se­rzy i pla­stycy two­rzyli jedno śro­do­wi­sko towa­rzy­skie, dość her­me­tyczne i trudno dostępne dla osób z zewnątrz. Nie wystar­czał tutaj sam talent, a przy­jezd­nym nie­zna­ją­cym miej­sco­wych ukła­dów trudno było się prze­bić.

Cza­sami wystar­czała jed­nak zwy­kła, pry­watna nie­chęć. Bole­śnie prze­ko­nał się o tym Zby­szek Cybul­ski, któ­rego talentu ni­gdy do końca nie wyko­rzy­stano. To wła­śnie on jako pierw­szy nazwał sto­łeczne elity księ­stwem war­szaw­skim.

„On nie rozu­miał, co takiego zro­bił, że się od niego odwró­cono – opo­wia­dał Wła­dy­sław Kowal­ski. – Miał żal do paru reży­se­rów, ale nie nada­wał na nich. Był po pro­stu dobry, nie lubił mówić źle o ludziach. Uży­wał ter­minu »księ­stwo war­szaw­skie«. Że księ­stwu się coś nie podo­bało”10.

Była to grupa 30-40 osób połą­czona wię­zami towa­rzy­skimi. Ludzie ci mogli zade­cy­do­wać o czy­jejś karie­rze albo upadku, o dobrych recen­zjach lub kom­plet­nej kla­pie. Siła tej grupy była wręcz nie­praw­do­po­dobna.

„W SPA­TiF-ie nie­któ­rzy mieli swoje stałe sto­liki – rela­cjo­no­wał Kutz. – Na przy­kład Dygat. Kel­ne­rzy pil­no­wali, by o sta­łej porze sto­lik był wolny. Dygat zasia­dał i się zaczy­nało. Przy­sia­dy­wali się zna­jomi, zaczy­nała się roz­mowa. Zawsze cie­kawa, zawsze dow­cipna. Tym cie­kaw­sza, że to była roz­mowa ludzi wol­nych. My wie­dzie­li­śmy, że jeste­śmy szpie­go­wani, pod­słu­chi­wani, więc niczego się nie bali­śmy. To był ten sznyt. Wielu chciało się przy­siąść, ale to nie było pro­ste. Śmie­szył mnie ten cere­mo­niał. Zawsze gdy ktoś chciał się przy­siąść, musiał zapy­tać – grzecz­nie, jakby wcho­dził do salonu. Dygat przyj­mo­wał albo odrzu­cał. Potra­fił odrzu­cić bar­dzo bru­tal­nie. (…) Wie­czo­rami to już cały SPA­TiF był nasz. Przy każ­dym sto­liku sie­dział ktoś z księ­stwa, ktoś zna­ko­mity. Zaczy­nały się wędrówki od sto­lika do sto­lika. Luźne poga­wędki, zabawa”11.

Aby uzy­skać apro­batę księ­stwa, trzeba było „być dopusz­czo­nym”. Uzna­nie mogły zapew­nić tylko rze­czy­wi­ste osią­gnię­cia, „ina­czej nie było mowy o zapro­sze­niu”.

Pomimo wszel­kiego rodzaju opo­zy­cyj­nych cią­got udzia­łow­cami księ­stwa war­szaw­skiego byli ludzie „sku­pieni wokół wła­dzy, pie­nię­dzy, wpły­wów, wsze­la­kiego roz­daw­nic­twa”. Była to oczy­wi­ście „struk­tura nie­for­malna”, rodzaj „kote­rii podej­mu­ją­cej prze­różne nie­ujaw­nione sze­rzej decy­zje, w tym per­so­nalne”. I łatwo można było z jej łask wypaść.

„[Całe to] towa­rzy­stwo brało czynny udział w życiu kul­tu­ral­nym – kon­ty­nu­ował Kutz – czy­tało wszystko, oglą­dało wszystko i miało na ten temat okre­ślone zda­nie. Jeśli ktoś się zeszma­cił, wypu­ścił knota, był odsta­wiany”12.

I cho­ciaż w rze­czy­wi­sto­ści księ­stwo war­szaw­skie two­rzyła nie­wielka grupa ludzi, to jed­nak ode­grali oni ogromną rolę w arty­styczno-inte­lek­tu­al­nych dzie­jach PRL. Były to osoby, które „poiły się w tym samym miej­scu, jadły w tym samym miej­scu, spa­ce­ro­wały po tych samych uli­cach”. Ludzie ci mieli ogromne, cho­ciaż ukryte wpływy.

„[Roz­ma­wiano] dużo i chęt­nie – tłu­ma­czył Andrzej Żuław­ski – bo księ­stwo war­szaw­skie to głów­nie czas i obszar roz­mów. Myśmy z tych roz­mów wszy­scy wie­dzieli, co w danym momen­cie pisze Tadzio Kon­wicki, co powie­dział Sło­nim­ski, a co Wil­helm Mach. I ta grupka gada­ją­cych inte­lek­tu­ali­stów, zwi­ja­ją­cych się w róż­nych mean­drach komu­ni­stycz­nej rze­czy­wi­sto­ści, roz­py­cha­ją­cych łok­ciami gra­nice tego, co moż­liwe – dla­czego na to pozwo­lono, to inna roz­mowa – oka­zała się miej­scem nie­zmier­nie waż­nym. Księ­stwo war­szaw­skie oka­zało się jed­nym z powo­dów, dla któ­rych pol­skość inte­lek­tu­alna się nie zgu­biła. Powstała lite­ra­tura, poezja, powstały Nagrody Nobla…, ist­niały kon­takty pomię­dzy księ­ciem Gie­droy­ciem, czyli Maisons-Laf­fitte, a księ­stwem war­szaw­skim”13.

Ni­gdy w pełni nie wyko­rzy­stano ogrom­nego talentu Zbyszka Cybul­skiego i Bogu­miła Kobieli, nato­miast Andrzej Żuław­ski na dłu­gie lata popadł w nie­ła­skę. Rów­nież wielu innych przy­pad­ków nie można tłu­ma­czyć wyłącz­nie wzglę­dami poli­tycz­nymi czy też loso­wymi. Nie bez powodu prze­cież mówiono, że gdy księ­stwo war­szaw­skie zechce kogoś znisz­czyć, to zrobi to bez więk­szych pro­ble­mów. Wystar­czyło wygło­sić parę nega­tyw­nych opi­nii w kawiarni Czy­tel­nika czy w SPA­TiF-ie albo prze­pro­wa­dzić kilka roz­mów tele­fo­nicz­nych ze zna­jo­mymi. Infor­ma­cja „szła w mia­sto” i pro­wo­ko­wała odpo­wied­nie skutki…

Salon Ireny Krzywickiej

Salon Ireny Krzy­wic­kiej

Przed II wojną świa­tową w War­sza­wie funk­cjo­no­wało kilka salo­nów lite­rac­kich, w któ­rych cyklicz­nie spo­ty­kali się lumi­na­rze pol­skiej kul­tury. Zasłu­żoną sławą cie­szyły się wizyty u Zofii Nał­kow­skiej w jej miesz­ka­niu przy Mar­szał­kow­skiej 4, do któ­rego pisarka zapra­szała lite­ra­tów, akto­rów i muzy­ków. A cho­ciaż Witold Gom­bro­wicz uwa­żał, że wie­czory u Nał­kow­skiej przy­po­mi­nały fajfy u jego matki albo her­batki u zakon­nic, to jed­nak udział w tych spo­tka­niach ozna­czał nobi­li­ta­cję towa­rzy­ską i zawo­dową.

W każdą sobotę dobrane grono zna­jo­mych odwie­dzało zaś miesz­ka­nie Żeleń­skich przy ulicy Smol­nej. Wpraw­dzie spo­tka­nia u Boyów odby­wały się pod pre­tek­stem mod­nych wów­czas her­ba­tek de 5 á 7, to jed­nak kil­ka­na­ście wybra­nych osób zosta­wało na kola­cji, a ich roz­mowa scho­dziła na tematy kul­tury. Bry­lo­wali oczy­wi­ście gospo­da­rze, a pozo­sta­jąca zwy­kle w cie­niu męża Zofia Żeleń­ska udo­wad­niała, że wcale nie ustę­puje mu pod wzglę­dem atrak­cyj­no­ści towa­rzy­skiej.

W salo­nie Anieli Zagór­skiej nie poda­wano pod­czas spo­tkań nic do jedze­nia, co wcale nie prze­szka­dzało, by na sto­jąco tło­czyła się tam „cała War­szawa”. Arty­styczne cią­goty mie­wał nawet pre­zy­dent Sta­ni­sław Woj­cie­chow­ski, który raz w tygo­dniu zapra­szał do sie­bie do Bel­we­deru na her­batę i cia­steczka, po czym zanu­dzał gości lek­turą dzieł Mic­kie­wi­cza…

Razem z II Rze­czą­po­spo­litą znik­nęły salony lite­rac­kie, a jedyną próbę reak­ty­wa­cji tego zja­wi­ska pod­jęła w poło­wie lat 50. Irena Krzy­wicka. Dawna skan­da­listka i woju­jąca femi­nistka narze­kała, że po woj­nie zani­kły zupeł­nie umie­jęt­no­ści przyj­mo­wa­nia gości i pro­wa­dze­nia roz­mowy, a spo­tka­nia towa­rzy­skie spro­wa­dzają się głów­nie do spo­ży­wa­nia alko­holu.

Pro­wa­dze­nie salonu lite­rac­kiego w cza­sach PRL było jed­nak pomy­słem wyjąt­kowo trud­nym do reali­za­cji. Komu­ni­styczna gospo­darka per­ma­nent­nego nie­do­boru powo­do­wała, że nie można było nabyć nawet dobrej kawy czy her­baty, nie wcho­dziło rów­nież w rachubę przy­go­to­wa­nie bar­dziej wyra­fi­no­wa­nych wypie­ków domo­wej pro­duk­cji. W efek­cie u Krzy­wic­kiej ofe­ro­wano wyłącz­nie kanapki i parówki z fasolą w sosie pomi­do­ro­wym, a pod­łej jako­ści wino z pla­ster­kami cytryny imi­to­wało kru­szon.

Pani Irena była jed­nak uparta i kon­se­kwentna. Dostrze­gła, że w sto­łecz­nym śro­do­wi­sku ist­niała „nie­zre­ali­zo­wana potrzeba wza­jem­nych kon­tak­tów”, i posta­no­wiła tę lukę wypeł­nić. W każdy czwar­tek mie­siąca zapra­szała do swo­jego miesz­ka­nia przy ulicy Lan­gie­wi­cza.

„Z góry przy­go­to­wy­wała dyżurne tematy – opi­suje Agata Tuszyń­ska – by w razie potrzeby pod­su­nąć je gościom. Sta­ranną kom­po­zy­cję towa­rzy­skiego spo­tka­nia trak­to­wała jak sztukę i z upodo­ba­niem ją upra­wiała. Ważne, by goście byli sie­bie cie­kawi. Naj­cen­niej­szy był nastrój”14.

Mimo że zapro­szone osoby przy­no­siły z sobą wódkę, gospo­dyni uwa­żała, iż jej spo­ży­cie jest roz­rywką dla ludzi bez polotu, gdyż zabija inte­li­gentną roz­mowę. Alko­hol mógł dla niej w ogóle nie ist­nieć, twier­dziła bowiem, że mocne trunki są odpo­wied­nie na spo­tka­nia osób, które na trzeźwo nie mają nic do powie­dze­nia. A u niej ozdobą wie­czo­rów miała być bły­sko­tliwa roz­mowa.

„Z war­szaw­skiej elity inte­lek­tu­al­nej znała wszyst­kich – wspo­mi­nał Andrzej Krzy­wicki, syn Ireny – przy­cho­dzili więc do nas naj­cie­kawsi ludzie sto­licy. Atrak­cję sta­no­wiła roz­mowa, którą matka dys­kret­nie kie­ro­wała, nie pozwa­la­jąc jej ni­gdy przy­ga­snąć. To śmieszne, ale bywa­nie na tych coty­go­dnio­wych spo­tka­niach stało się pew­nego rodzaju sno­bi­zmem. Ludzie się zabi­jali, żeby uzy­skać zapro­sze­nie, a matka zapra­szała selek­tyw­nie”15.

W gro­nie sta­łych bywal­ców byli: Sło­nim­scy, Paran­dow­scy, Szyf­ma­no­wie, Hen­ryk Bereza, Marian i Kazi­mierz Bran­dy­so­wie, Maria Dąbrow­ska z Anną Kowal­ską. Poja­wiali się rów­nież Karol Estre­icher oraz fizycy: Woj­ciech Kró­li­kow­ski, Józef Werle, Jerzy Ple­bań­ski. Nie mogło tam też zabrak­nąć: Julii Har­twig, Ireny Szy­mań­skiej, Miry Micha­łow­skiej czy Ste­fa­nii Gro­dzień­skiej.

„Byli­śmy tak zapa­leni – przy­zna­wała Micha­łow­ska – że poja­wia­li­śmy się tam w każdy czwar­tek, docze­kać się nie mogli­śmy kolej­nego. Dla­czego było to tak atrak­cyjne miej­sce? Bo jedyne! Nikt nie robił wów­czas w War­sza­wie takich spę­dów. (…) Zbie­rała się sama war­szaw­ska śmie­tanka. Zawsze się kogoś spo­tkało – przy­ja­ciół, zna­jo­mych albo kogoś zupeł­nie nowego. Cza­sami było tak cia­sno, że nie można było stać (…). Roz­ma­wiało się o bie­żą­cych spra­wach – o książ­kach, pre­mie­rach, o czym mówią inte­li­genci, plot­ko­wało się też oczy­wi­ście, zała­twiało inte­resy”16.

Choć Krzy­wicka czu­wała nad cało­ścią i wręcz reży­se­ro­wała prze­bieg spo­tkań, to zda­rzało się jej popeł­niać nie­za­mie­rzone gafy towa­rzy­skie, o któ­rych opo­wia­dano potem w sto­licy. Naj­gło­śniej­szą z nich była sprawa Zyg­munta Kału­żyń­skiego porzu­co­nego wła­śnie przez żonę, Ele­onorę Gri­swold. Ame­ry­kanka wybrała reży­sera Alek­san­dra Forda – gor­li­wie plot­ko­wała o tym cała War­szawa. Coś na ten temat dotarło do pani Ireny, która jed­nak uznała, że cały hałas spo­wo­do­wany jest przy­zna­niem Kału­żyń­skiemu sty­pen­dium Fun­da­cji Forda na wyjazd na Zachód. I kiedy kry­tyk poja­wił się w jej salo­nie, to pogra­tu­lo­wała mu „otrzy­ma­nia Forda”…

„Dosko­nale pamię­tam jedną aneg­dotę zwią­zaną z Andrze­jem Szczep­kow­skim, któ­rej byłem świad­kiem – wspo­mi­nał Erwin Axer. – Szczep­kow­ski nie wymy­ślał dow­ci­pów, ale miał wielki dar ogrom­nej goto­wo­ści do żartu – zwłasz­cza gdy był młody. Jedna z tych histo­ry­jek zda­rzyła się u Krzy­wic­kiej, gdzie wła­śnie go przed­sta­wiono jako narze­czo­nego panny Paran­dow­skiej. Miał wów­czas dłu­gie włosy, był mło­dzień­cem o szla­chet­nie brzmią­cym gło­sie, wyglą­dał roman­tycz­nie i gry­wał rów­nież w tym okre­sie takie role. Był tro­chę onie­śmie­lony tym towa­rzy­stwem. Panie natych­miast go obstą­piły i zarzu­ciły pyta­niami. »Panie Andrzeju, takie piękne włosy, czym je pan myje? Jaj­kami?«. »Nie, ręcami« – odpo­wie­dział Szczep­kow­ski”17.

Opi­nie na temat salonu Krzy­wic­kiej były bar­dzo podzie­lone. Nie­któ­rzy uzna­wali go za „tar­go­wi­sko próż­no­ści”, inni za jedyny praw­dziwy salon lite­racki w dzie­jach powo­jen­nej War­szawy. Nato­miast w wyjąt­kowo zło­śliwy spo­sób przed­sta­wił spo­tka­nia na Lan­gie­wi­cza Leopold Tyr­mand w powie­ści Życie towa­rzy­skie i uczu­ciowe. Krzy­wicka została tam opi­sana jako pani Stoll.

„Duży pokój wypchany był meblami i ludźmi, cia­sno jak zawsze, gdy kil­ka­na­ście osób zbie­rze się w zbu­do­wa­nym po woj­nie war­szaw­skim miesz­ka­niu. W powie­trzu uno­sił się zapach paró­wek w sosie pomi­do­ro­wym i nie­złej wody koloń­skiej. Na ścia­nach wisiał zbity tłum obra­zów: od sym­bo­li­stycz­nych, ostrych w kon­tu­rach sza­rad, poprzez por­trety róż­nych szkół i zie­lono-fio­le­towy gulasz pol­skiego post­im­pre­sjo­ni­zmu (…). Parę lat temu zauwa­żało się tu jesz­cze krzep­kie posta­cie hut­ni­ków o nabrzmia­łych mię­śniach i dum­nym spoj­rze­niu, wrzu­ca­ją­cych coś do pieca, z któ­rego buchał żar, teraz zni­kły, a na ich miej­scu poja­wiły się taszy­stow­skie i abs­trak­cyjne kom­po­zy­cje, wyra­ża­jące dra­ma­tyzm zma­gań kolo­rów mię­dzy sobą: nale­żało przy­pusz­czać, że kom­po­zy­cje i hut­nicy były owo­cem natchnień tych samych arty­stów, albo­wiem współ­cze­sna kolek­cja pani Stoll skła­dała się z aktów wdzięcz­no­ści za wyrzą­dzone przy­sługi, zaś jej ulu­bieńcy i dłuż­nicy nie zmie­niali się ni­gdy: zmie­niały się tylko ich prze­ko­na­nia, poglądy i wiary”18.

Irena Krzy­wicka ni­gdy nie zapro­siła do sie­bie Leopolda Tyr­manda i zapewne stąd wła­śnie wzięły się jego zło­śli­wo­ści. Salon i zacho­wa­nie bywa­ją­cych w nim gości znał jedy­nie z opi­sów, dla­tego też dia­logi w swo­jej książce zbu­do­wał ze słów, które raczej na Lan­gie­wi­cza nie padały. Krzy­wicka bowiem dbała o to, by pod­czas spo­tkań nie dys­ku­to­wano o poli­tyce.

„Roz­ma­wia­jący zbici byli wokoło w bez­kształtną, zawie­si­stą pulpę. W cia­snym pomiesz­cze­niu słowa odbi­jały się od obwie­szo­nych obra­zami ścian i wię­zły w kre­to­no­wych, wzo­rzy­stych zasło­nach okien. Sły­chać było: Socja­lizm!… Wol­ność słowa!… Praw­dziwa sztuka!… Demo­kra­cja!… Kłam­stwo!… Paryż!… Fał­szywa poezja!… Wło­skie obu­wie!… Pol­ski film!…”19.

Dostało się rów­nież samej Krzy­wic­kiej, wów­czas już pani 60-let­niej. Dawna uko­chana Boya-Żeleń­skiego po cięż­kich doświad­cze­niach wojen­nych nie miała już nic z wampa epoki II Rze­czy­po­spo­li­tej. Wpraw­dzie Tyr­mand nie mógł jej odmó­wić inte­li­gen­cji, ale w zamian zło­śli­wie odma­lo­wał cha­rak­ter i apa­ry­cję pani Ireny.

„(…) Stała (…) we wła­ści­wej sobie posta­wie, zro­śnię­tej z nią jak to, co różni wygląd odchy­lo­nego od pionu drzewa od innych drzew: dolna połowa jej cało­ści, mniej wię­cej do pasa, utrzy­my­wała się pro­sto­pa­dle do pod­łogi, górna, wraz z pojem­nym biu­stem i zło­żo­nymi pod nim rękoma, odgięta była do tyłu i jakby zdaw­kowo uśmiech­nięta. Nosiła bino­kle, dawały jej apa­ry­cję sufra­żystki, zgod­nie z cenio­nymi ostat­nio akce­so­riami sece­sji i lat dwu­dzie­stych. Nie była zresztą wcale cie­kawa, jak tam było, gdyż wie­działa wszystko i zawsze lepiej”20.

Salon Ireny Krzy­wic­kiej prze­stał ist­nieć wraz z jej wyjaz­dem z kraju pod koniec 1962 roku. Andrzej, uta­len­to­wany fizyk, dostał sty­pen­dium Forda (tym razem auten­tyczne!), w efek­cie Irena razem z synem wyje­chała do Fran­cji, by wię­cej już do kraju nie powró­cić. Inte­lek­tu­alne dys­ku­sje prze­nio­sły się do kawiarń, w któ­rych już od pew­nego czasu funk­cjo­no­wały sto­liki sta­łych bywal­ców.

„Jaka była Krzy­wicka? – zasta­na­wiała się Mira Micha­łow­ska. – Czy miła? I tak, i nie. Nie budziła cie­płych uczuć, choć była sza­no­wana. Nie­sły­cha­nie bez­po­śred­nia, narzu­ca­jąca się wręcz, jakby o głowę wyżej od wszyst­kich. Do salonu przy­cho­dziło się ze względu na salon, czyli na innych – na gości, nie na gospo­dy­nię. Przy­cho­dzi­łoby się wtedy i do kogo­kol­wiek innego, gdyby wpadł na pomysł przyj­mo­wa­nia. Ale do tego trzeba było mieć, prócz chęci, także lokal i parę gro­szy na poczę­stu­nek.

Uda­wało mi się, zawsze mia­łam jakiś salon, jakichś ludzi wokół. W Lon­dy­nie rów­nież. Ale takiego ładunku inte­lek­tu­al­nego ni­gdzie nie było. Zresztą jestem pewna, że to było moż­liwe tylko w pro­win­cjo­nal­nym kraju”21.

Jazz na Kalatówkach

Jazz na Kala­tów­kach

Krzy­wicka pró­bo­wała reak­ty­wo­wać tra­dy­cję salo­nów lite­rac­kich, nato­miast mło­dzież w tych latach poszu­ki­wała innych spo­so­bów inte­gra­cji. Powsta­wały pierw­sze stu­denc­kie kaba­rety, był to rów­nież czas gwał­tow­nego wzro­stu popu­lar­no­ści jazzu, który po wyj­ściu z pod­zie­mia znaj­do­wał rze­sze fanów.

Jaz­zowe jam ses­sion sta­no­wiły oka­zję do wspól­nego muzy­ko­wa­nia, ale odwie­dzali je rów­nież ludzie nie­zwią­zani zawo­dowo z muzyką. Były to imprezy dla osób chcą­cych się bawić w inny spo­sób niż ten pro­po­no­wany przez par­tię i orga­ni­za­cje mło­dzie­żowe.

W 1959 roku per­ku­si­sta zespołu Krzysz­tofa Komedy, Jan Zyl­ber, rzu­cił pomysł orga­ni­za­cji cyklicz­nej imprezy jaz­zo­wej w Zako­pa­nem. Dość szybko doszedł do poro­zu­mie­nia z wła­dzami mia­sta i w schro­ni­sku na Kala­tów­kach poja­wili się muzycy z całego kraju.

„(…) zjeż­dżało się tam mnó­stwo ludzi – wspo­mi­nała Zofia Kome­dowa – nie­ko­niecz­nie zwią­za­nych z muzyką. Całość miała cha­rak­ter raczej spo­tka­nia towa­rzy­skiego, nie­koń­czą­cego się hap­pe­ningu, trwa­ją­cego bodajże przez dwa tygo­dnie. Byli tam muzycy z żonami, narze­czo­nymi, jaz­z­fani i sym­pa­tycy jazzu.

Byli ludzie kul­tury i filmu, przy­jeż­dżali: Marian Eile, Skar­żyń­scy i Tyr­mand, pamię­tam, jak wspa­niale bawił się Andrzej Munk. Był tam też Romek Polań­ski z Basią Kwiat­kow­ską, Maja Wacho­wiak, póź­niej­sza żona Gustawa Holo­ubka i wiele, wiele innych postaci, któ­rych nie jestem w sta­nie wyli­czyć”22.

Więk­szość uczest­ni­ków Jazz Cam­pingu na Kala­tów­kach miała nie­wiele ponad 20 lat, kró­lo­wały tam mło­dość i radość życia. Uczest­nicy imprezy prze­ści­gali się w zwa­rio­wa­nych pomy­słach. Pano­wała piękna, zimowa pogoda, a humory dopi­sy­wały.

„W dzień jakieś sza­lone zabawy, kon­kursy – opo­wia­dała Kome­dowa – jazda we dwójkę na jed­nej parze nart – pan z panią, kon­kurs dla pań w zjeż­dża­niu w mied­nicy, gdzie zde­cy­do­wa­nie naj­lep­sza była Basia Kwiat­kow­ska, budo­wa­nie olbrzy­mich twierdz ze śniegu, a potem wojna. Przez trzy dni wcze­śniej lepi­li­śmy kule śnieżne i for­ty­fi­ka­cję obronną, w któ­rej potem dowódcą oblę­żo­nych był Duduś Matusz­kie­wicz. A Sła­wek Szaybo (…) znany i uznany na całym świe­cie pla­styk i ilu­stra­tor (…) z deską sede­sową na gło­wie, jako przy­wódca ata­ku­ją­cych, pod­no­szący tę klapę i ryczący: »Do ataku!«”23.

To wła­śnie wów­czas Woj­ciech Ple­wiń­ski (foto­graf „Prze­kroju”) wyko­nał serię zdjęć Zofii i Krzysz­tofa Kome­dów. Sie­dzący na łóżku muzyk z sak­so­fo­nem w rękach i naga Zofia leżąca obok niego pod koł­drą. Muzyka, mło­dość i miłość, chwile oso­bi­stego szczę­ścia na zawsze utrwa­lone na kli­szy foto­graficznej.

Wpraw­dzie impreza na Kala­tów­kach była świę­tem muzyki, to jed­nak ogromną rolę odgry­wał tam Roman Polań­ski. Sto­jący dopiero u progu kariery reży­ser zna­ko­mi­cie czuł się w śro­do­wi­sku jazz­ma­nów, był to także naj­lep­szy okres jego mał­żeń­stwa z Basią Kwiat­kow­ską. Pod Gie­won­tem Polań­ski zasły­nął jako pomy­sło­dawca dzi­wacz­nych kon­kur­sów towa­rzy­skich, cza­sami też zamie­niał się w dyry­genta, pro­wa­dząc impro­wi­zo­wane kon­certy na sto­łówce. I nikomu nie prze­szka­dzało, że zamiast batuty uży­wał sztuć­ców…

„Były huczne imie­niny Romka Polań­skiego – kon­ty­nu­owała pani Zofia – któ­rego o 6 rano obu­dzi­li­śmy strasz­liwą kocią muzyką. Tu zresztą Romek nas zasko­czył, bo otwo­rzył drzwi, trzy­ma­jąc w rękach dwie pół­li­trówki i wmu­sza­jąc w każ­dego z nas pięć­dzie­siątkę, co powszech­nie wia­domo, jak się koń­czy… Za to na przy­ję­ciu śnia­da­nio­wym była owsianka z mle­kiem, którą ze sma­kiem pała­szo­wał sole­ni­zant, nie musząc przed­tem wytrą­bić tej wódki”24.

Kró­lo­wała jed­nak głów­nie muzyka, trwało nie­ustanne jam ses­sion w róż­nych skła­dach. A gdy w Doli­nie Strą­ży­skiej poja­wiła się cygań­ska kapela, to natych­miast dołą­czyli do niej jazz­mani. I dzień zamknął się muzycz­nym kuli­giem przy bla­skach pochodni.

„W atmos­fe­rze zna­ko­mi­tej zabawy trwały nie­koń­czące się dys­ku­sje nad spo­so­bami impro­wi­za­cji, pozo­sta­niem czy odej­ściem od zna­nych sty­lów, poszu­ki­wa­niem wła­snych dróg. Kształ­to­wały się zręby pol­skiego ruchu i śro­do­wi­ska jaz­zo­wego, co w nie­da­le­kiej przy­szło­ści zaowo­co­wało jego wiel­kimi, w skali euro­pej­skiej, suk­ce­sami. Czu­li­śmy, że jeste­śmy razem, silną i zwartą grupą dążącą do wspól­nego celu”25.

Nie­stety, impreza na Kala­tów­kach oka­zała się zbyt udana, aby wła­dze mogły ją tole­ro­wać. Bez­tro­ska zabawa muzy­ków i ich wiel­bi­cieli przy dźwię­kach podej­rza­nej muzyki rodem z USA oka­zała się nie­wy­godna dla par­tyj­nych decy­den­tów. Cam­ping odbył się jesz­cze tylko raz (w 1960 roku), po czym znik­nął z kalen­da­rza imprez jaz­zo­wych. A jego eli­mi­na­cja została prze­pro­wa­dzona w typowy dla komu­ni­stów spo­sób – stwo­rzono wokół imprezy podej­rzaną atmos­ferę, prasa suge­ro­wała, że na Kala­tów­kach odby­wają się orgie alko­ho­lowo-sek­su­alne. A następ­nie meto­dami admi­ni­stra­cyj­nymi unie­moż­li­wiono orga­ni­za­cję kolej­nej edy­cji.

W sprawę zdys­kre­dy­to­wa­nia imprezy zaan­ga­żo­wał się jeden z jej uczest­ni­ków, dzien­ni­karz Woj­ciech Gieł­żyń­ski. Nie znał się spe­cjal­nie na jaz­zie, ale to nie było konieczne, by napi­sać nega­tywną rela­cję. Na łamach „Dookoła Świata” poja­wił się arty­kuł Dzie­sięć dób w stylu jaz­zo­wym, w któ­rym Gieł­żyń­ski dał do zro­zu­mie­nia, że tatrzań­ska impreza to spo­tka­nie alko­ho­li­ków i dege­ne­ra­tów. Nato­miast jej głów­nym celem nie jest wspólne muzy­ko­wa­nie, lecz depra­wa­cja dziew­cząt przez jazz­ma­nów. Arty­kuł był utrzy­many w kpiąco-iro­nicz­nym tonie, a sam autor nie mógł się osta­tecz­nie zde­cy­do­wać, czy to muzyka jaz­zowa zagraża socja­li­stycz­nemu spo­łe­czeń­stwu, czy tylko jej wiel­bi­ciele.

„Jazz­ma­nów nacja i ich nie­od­stępna dam­sko-męska asy­sta wielce wesoła jest i kro­to­chwilna. Petardy, świece dymne owa­do­bój­cze i różne takie czę­sto gęsto pusz­czali; śmier­działo. Na fote­lach wyście­ła­nych po scho­dach gonili się w uciesz­nych wyści­gach, co słab­sze sztuki leciały w drza­zgi z tych igra­szek. Służba – która naj­pierw – o Jezu, co się tu dzieje – rwała włosy, póź­niej – nie­chżesz to wszystko cho­lera bie­rze – mach­nęła ręką”26.

Gieł­żyń­ski nie mógł oczy­wi­ście prze­pu­ścić oka­zji, aby nie wyśmiać zacho­wa­nia impro­wi­zu­ją­cych muzy­ków. Chwile natchnie­nia pod­czas wspól­nego jamu były dla niego kom­plet­nie nie­zro­zu­miałe.

„Jazz, ow­szem, grano nie­kiedy, i to na róż­nych pozio­mach. Raz wszy­scy leżeli na brzu­chach, z pia­ni­stą włącz­nie, który klapę for­te­pianu obło­żył. Innym razem wznie­siono się na same szczyty: kon­kret­nie na szczyt Kaspro­wego. Jest to zapewne spe­cy­ficzna pol­ska droga na wyżyny świa­to­wego jazzu”27.

W podob­nym arty­kule nie mogło oczy­wi­ście zabrak­nąć opi­sów upadku moral­nego uczest­ni­ków imprezy. Jazz­mani inte­re­so­wali się głów­nie dziew­czę­tami, które – według Gieł­żyń­skiego – poja­wiły się w Tatrach wyłącz­nie w celu obda­rza­nia muzy­ków swo­imi wdzię­kami.

„Panienki szczycą się nato­miast intym­no­ściami z jakimś »Zbysz­kiem«, pew­nym »Bob­kiem« i nie­ja­kim »Dudu­siem«, aż dziw bie­rze, skąd u tych chło­pa­ków krzepa. (…) Te wiel­kie syn­ko­po­wa­nej muzyki miło­śnice naj­czę­ściej z jedną w kie­szeni sty­pen­dialną stu­zło­tówką na Kala­tówki ścią­gnęły, na Fart licząc, z braku Mamony. Bóg Fart kapry­śny jed­nak, cza­sem bry­zol jakiś posta­wił, cza­sem tylko zsia­dłe mleczko z ziem­niacz­kami, cza­sem i tego nie, a już naj­go­rzej ze spa­niem. Więc plą­tały się po scho­dach i kory­ta­rzach, chło­paczki bar­dzo uprzejme – z kim dzi­siaj śpisz, mała? – pytali i pół łóżka ofe­ro­wali: korzy­stały z tych szans skwa­pli­wie.

Wiel­kie siłą rze­czy wyni­kały stąd miło­ści.

– Wiesz – zwie­rzała się jedna – mam narze­czo­nego.

– Co ty mówisz, a który to?

– Ten Zby­szek, co gra na klar­ne­cie od wpół do szó­stej, zapo­mnia­łam, jak się nazywa”28.

Gieł­żyń­ski, pisząc ten pasz­kwil, nie mógł nie zwró­cić uwagi na wpływy zachod­niej „zgni­li­zny” moral­nej na śro­do­wi­sko jaz­zowe. Muzycy uży­wali angiel­skich okre­śleń, czy­ty­wali Faulk­nera i „sia­dy­wali na pod­ło­dze ze skrzy­żo­wa­nymi nogami” (!). Ubie­rali się w zachod­nie stroje, a ich świa­to­po­gląd nie miał nic wspól­nego z nor­mami etycz­nymi spo­łe­czeń­stwa socja­li­stycz­nego.

„Jazz w ciągu kilku ostat­nich lat wytwo­rzył psy­chozę nie­sa­mo­witą. Jazz­mani nie tylko ura­biali gusty muzyczne, to byłoby naj­mniej groźne, ale dyk­to­wali swój typ ubio­rów (dżinsy!), wyra­ża­nia się (cizia!), zacho­wa­nia (spleen!), ba! narzu­cali swym wyznaw­com nie­skom­pli­ko­wany pogląd na świat (tu mi wisi!). Słowo daję, takiego jaz­zo­błędu nie noto­wały kro­niki żad­nego z kra­jów cywi­li­zo­wa­nych. We Fran­cji, we Wło­szech, w Austrii, w Egip­cie nawet jazz to jest jazz, gatu­nek muzyczny, bar­dzo lubiany, chęt­nie słu­chany i tań­czony. To u nas dopiero posta­wiono znak rów­no­ści mię­dzy sak­so­fo­nem a kul­turą, mię­dzy per­ku­sją a inte­lek­tem”29.

Do nagonki na imprezę przy­łą­czyli się inni, w efek­cie Cam­ping znik­nął z kalen­da­rza muzycz­nego. Pozo­stały tylko wspo­mnie­nia uczest­ni­ków i zdję­cia, które potwier­dzają, że fak­tycz­nie było to wyda­rze­nie bez pre­ce­densu w towa­rzy­skich dzie­jach tych lat. Jam ses­sion na śniegu na tle gór, Polań­ski dyry­gu­jący jazz­ma­nami na zatło­czo­nej sto­łówce, Krzysz­tof Komeda, Zbi­gniew Namy­słow­ski, „Duduś” Matusz­kie­wicz, Andrzej Trza­skow­ski, Witold Sobo­ciń­ski, Andrzej Kury­le­wicz, Woj­ciech Karo­lak. Wszy­scy mło­dzi, pełni ener­gii i rado­ści, szczę­śliwi, że mogą ze sobą prze­by­wać, wspól­nie grać, cie­szyć się życiem i muzyką…

Basen Legii

Basen Legii

Pod­czas gdy sta­teczni człon­ko­wie sto­łecz­nych elit kul­tu­ral­nych kon­cen­tro­wali się na dys­ku­sjach w kawiar­niach, ich młodsi kole­dzy pre­fe­ro­wali miej­sca, w któ­rych mogli uwo­dzić dziew­częta i popi­sy­wać się swoją spraw­no­ścią fizyczną. Takim let­nim salo­nem War­szawy był basen Legii (oddany do użytku po remon­cie w 1956 roku), który szybko stał się obiek­tem kul­to­wym.

„Basen Legii otwie­rano 1 maja, zaraz po pocho­dzie – wspo­mi­nał Jerzy Gruza. – Uro­czy­stość zaczy­nała się sko­kiem z wieży basenu »Gru­bego Kazia«, base­no­wego, który ważył sto pięć­dzie­siąt kilo, a może wię­cej. Woda wystę­po­wała wtedy z brze­gów i orkie­stra sie­dząca na szczy­cie wieży zaczy­nała grać dixie­land. Kazio był typem nie­ro­ze­rwal­nie zwią­za­nym z życiem basenu na Łazien­kow­skiej. Można go też było oglą­dać w wielu pol­skich fil­mach fabu­lar­nych tego okresu. Ze względu na olbrzymi brzuch i wagę był uoso­bie­niem krwio­pijcy, kapi­ta­li­sty, impe­ria­li­sty i wroga ludu.

W rze­czy­wi­sto­ści był prze­mi­łym, sym­pa­tycz­nym i jowial­nym face­tem, odda­nym porząd­kowi i spraw­nemu funk­cjo­no­wa­niu basenu od rana do nocy. Nie wia­domo było, jak i z czego żyje po sezo­nie”30.

Bywali tu lite­raci, fil­mowcy, stu­denci i przed­sta­wi­ciele pry­wat­nej ini­cja­tywy. Przy­cho­dziły war­szaw­skie pro­sty­tutki i poszu­ku­jące wra­żeń dora­sta­jące uczen­nice. Były tu „łączka” z ugnie­cioną trawą, kilka rzę­dów leża­ków i pły­nąca z mega­fo­nów muzyka.

„Naj­mniej cho­dziło się tam po to, żeby popły­wać w base­nie czy opa­lić się na słońcu – tłu­ma­czył dzien­ni­karz Jerzy Bek­ker. – Raczej po to, żeby zoba­czyć panienki w kostiu­mach kąpie­lo­wych. Kie­row­nik dla nie­któ­rych trzy­mał leżaki, reszta ich nie miała. Zdo­by­cie leżaka ozna­czało wyż­szy sta­tus”31.

To wła­śnie tutaj Roman Polań­ski wypa­trzył Jolantę Umecką, która póź­niej zagrała w Nożu w wodzie. Wpraw­dzie reży­ser nie miał z nią romansu, to jed­nak inni fil­mowcy wyko­rzy­sty­wali swój zawód, aby zro­bić odpo­wied­nie wra­że­nie na dziew­czy­nach. Ludzie spoza branży fil­mo­wej ich naśla­do­wali, w efek­cie czego Janusz Kon­dra­tiuk wolał ukry­wać swoją praw­dziwą pro­fe­sję:

„Ni­gdy nie przy­zna­wa­łem się, że jestem reży­se­rem. Nie opła­cało się. Tak mówił każdy, więc pani mogła cię wziąć za hochsz­ta­plera. Uda­wa­łem inży­niera drze­wia­rza, ale naj­le­piej pod­ry­wało się na gine­ko­loga. Trzeba było uda­wać prze­syt kobie­co­ścią i znie­chę­ce­nie: »Prze­pra­szam cię, jestem po dyżu­rze«. Na taką gadkę same się pchały”32.

Więk­szość przed­sta­wi­cie­lek płci pięk­nej trak­to­wała basen Legii jak okno wysta­wowe. Było to wła­ściwe miej­sce do pozna­nia kogoś zna­czą­cego, kogoś, z kim można było się zwią­zać. Obo­wią­zy­wała tam jed­nak spe­cy­ficzna hie­rar­chia i nie każda dziew­czyna mogła opa­lać się w naj­waż­niej­szych miej­scach tego obiektu.

„W naj­taj­niej­szym zakątku trawy – wspo­mi­nała Agnieszka Osiecka – w cie­niu pod siatką (to zna­czy – pod par­ka­nem) roz­ło­żyły się naj­waż­niej­sze dziew­czyny całego zgro­ma­dze­nia: pół­bo­ginki, pięk­no­ści i samot­nice. Były wśród nich te, które chcą być same, te, które chcą prze­czy­tać cie­kawą książkę, a także te, które wie­dzą, że i tak będą pode­rwane, cho­ciaż skryły się w cie­niu. (…) Tra­fiały się rzeź­biarki z dobrych rodzin, bez żad­nego maki­jażu, otu­lone w starą suk­manę stan­greta, malarki uszmin­ko­wane od rana na Kle­opa­trę (…) i stu­dentki szkoły teatral­nej, śliczne i zdrowe, pro­sto z malut­kiego mia­steczka”33.

Były to czasy rewo­lu­cji oby­cza­jo­wej, seks upra­wiano czę­sto i chęt­nie. Z reguły nie zabez­pie­czano się przed cho­ro­bami wene­rycz­nymi, gdyż „pre­zer­wa­tywy kosz­to­wały, a lecze­nie było bez­płatne”. Pano­wała moda na przy­gody bez żad­nych zobo­wią­zań, co cza­sami miało fatalne następ­stwa.

„Na base­nie Legii każdy z chło­pa­ków chciał, i mógł, mieć Kry­się M. – opo­wia­dał Gruza. – Pod­nie­cała, ule­gała z łatwo­ścią i była tą swoją łatwo­ścią sza­le­nie eks­cy­tu­jąca. Zgrabna, opa­lona na brąz, wesoła, z dobrej rodziny, zachłanna na seks… a może było jej wszystko jedno. Zara­ziła syfem pew­nie dwa tysiące chło­pa­ków, męż­czyzn w wieku od sie­dem­na­stu do sie­dem­dzie­się­ciu lat. W przy­chodni »W« w Śród­mie­ściu miała swoje akta w kilku sza­fach”34.

Stali bywalcy na ogół nie mieli wyso­kiego mnie­ma­nia o inte­li­gen­cji miej­sco­wych dziew­cząt. Jerzy Cukrow­ski („Cukier”) twier­dził nawet, że wystar­czy „podać tylko oko­licz­nik czasu i miej­sce spo­tka­nia”, albo­wiem nie zro­zu­mieją bar­dziej skom­pli­ko­wa­nych okre­śleń. Nie prze­szka­dzało mu to jed­nak w poka­zy­wa­niu się z 13-let­nią lolitką i tłu­ma­cze­niu zna­jo­mym, że prze­cież „nie jest prze­sądny”.

„Ja nie pły­wa­łam, więc cho­dzi­łam tylko do sola­rium – wspo­mi­nała Ewa Fry­kow­ska. – Na beto­nie leża­ły­śmy nago na ręcz­ni­kach: wyspor­to­wana Ula Gałecka o uro­dzie Szwedki, Iza Dra­bina, Ania Golde, Monika Dzie­ni­sie­wicz, pani Wasch­kowa (…). To chyba nagość powo­do­wała, że żadna z nas w gło­śnej roz­mo­wie nic nie ukry­wała: jaki dany pan ma roz­miar, kto kogo zdra­dza, kto kogo na tym przy­ła­pał itd.”35.

Na Legii nastę­po­wało cał­ko­wite wymie­sza­nie róż­nych śro­do­wisk – obok zamoż­nych pry­wa­cia­rzy bywali tutaj lite­raci i fil­mowcy. Pano­wała abso­lutna sym­bioza towa­rzy­ska, a obec­ność arty­stów nobi­li­to­wała ludzi z więk­szą gotówką. Cza­sami trudno się było domy­ślić, czym w rze­czy­wi­sto­ści zaj­mują się nie­któ­rzy bywalcy, gdyż ich ofi­cjalne zarobki raczej nie pozwa­la­łyby na podobny tryb życia.

„»Nale­śnik« – przy­stojny, umię­śniony, ale nie napa­ko­wany, typ skan­dy­naw­skiego żegla­rza, marze­nie wszyst­kich kobiet basenu Legia – opo­wia­dał Gruza. – (…) Chło­pak z Czer­nia­kowa. Od naj­młod­szych lat nad Wisłą. Pły­wał, wio­sło­wał na ski­fach (takich nie­sły­cha­nie wąskich łód­kach, z rucho­mym sio­deł­kiem). Piękny chło­pak. Nie wia­domo, czy skoń­czył pod­sta­wówkę, ale pra­co­wał jako zecer (!). W nocy był w pracy, a w dzień odsy­piał na base­nie. Nie wia­domo, kiedy zaczął pić. Naj­pierw mu sta­wiano, póź­niej pił za wła­sne pie­nią­dze. Miał ich sporo – han­dlo­wał ruskim kawio­rem i austriac­kim zło­tem. Wpadka, wyrok. Zanim go wsa­dzili, już bez pie­nię­dzy, poży­czał od kole­gów na wódkę, mar­niał, zdzia­dział (…)”36.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

J. Gło­wacki, Z głowy, War­szawa 2004, s. 124. [wróć]

J. Gło­wacki, Z głowy, War­szawa 2004, s. 199. [wróć]

Za: H.Z. Ete­madi, Obory – mekka pisa­rzy, http://www.muzeum­kon­stan­cina.pl/810_obory_mekka_pisa­rzy. [wróć]

J. Gło­wacki, op. cit., s. 198. [wróć]

M. Bran­dys, Dzien­nik 1972, War­szawa 1996, s. 31. [wróć]

J. Gło­wacki, op. cit., s. 198–199. [wróć]

J. Kuciel-Fry­dry­szak, Sło­nim­ski. Here­tyk na ambo­nie, War­szawa 2012, s. 278. [wróć]

M. Bran­dys, op. cit., s. 23. [wróć]

Ibi­dem, s. 34. [wróć]

Za: O Zbyszku Cybul­skim w 42. rocz­nicę śmierci, roz­mowa Jacka Szczerby z Wła­dy­sła­wem Kowal­skim, „Gazeta Wybor­cza”, 8.01.2009. [wróć]

Za: Księ­stwo war­szaw­skie, roz­mowa Toma­sza Kwa­śniew­skiego z Kazi­mie­rzem Kut­zem, „Gazeta Wybor­cza”, 06.11.2003. [wróć]

Za: Ibi­dem. [wróć]

Za: Żuław­ski: od nie­na­wi­ści, poprzez roz­pacz, plu­cie totalne, egzal­ta­cje, roz­mowa Ceza­rego Michal­skiego z Andrze­jem Żuław­skim, http://www.kry­ty­ka­po­li­tyczna.pl/Wywiady/Zulaw­ski-Od-nie­na­wi­sci-poprzez-roz­pacz-plu­cie-totalne-egzal­ta­cje/menu-id-77.html. [wróć]

A. Tuszyń­ska, Krzy­wicka. Dłu­gie życie gor­szy­cielki, Kra­ków 2011, s. 296. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 296–297. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 302–303. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 310. [wróć]

L. Tyr­mand, Życie towa­rzy­skie i uczu­ciowe, War­szawa 1990, s. 27. [wróć]

Ibi­dem, s. 33. [wróć]

Ibi­dem, s. 25–26. [wróć]

Za: A. Tuszyń­ska, op. cit., s. 315. [wróć]

Z. Komeda-Trzciń­ska, Komeda, Zośka i inni, War­szawa 1996, s. 65. [wróć]

Ibi­dem, s. 66. [wróć]

Ibi­dem. [wróć]

Ibi­dem. [wróć]

W. Gieł­żyń­ski, 10 dób w stylu jaz­zo­wym, „Dookoła Świata” 12/1960. [wróć]

Ibi­dem. [wróć]

Ibi­dem. [wróć]

Ibi­dem. [wróć]

J. Gruza, Pasaże war­szaw­skie, War­szawa 2004, s. 17. [wróć]

Za: J. Szczerba, Gwiazdy i gwiazdki PRL-u, „Ale Histo­ria”, 12/2014. [wróć]

Za: ibi­dem. [wróć]

A. Osiecka, Szpetni czter­dzie­sto­letni¸ Łódź 1985, s. 42. [wróć]

Za: Upał, http://www.zw.com.pl/arty­kul/166329.html?print. [wróć]

Za: J. Szczerba, op. cit. [wróć]

Za: Upał… [wróć]