Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bianca przeprowadza się wraz z rodziną do małej miejscowości w Saint Louis. Wkrótce ma zacząć naukę w nowej szkole. Zachowuje się jak córka idealna. I za taką chce Uchodzić. Do czasu, aż uda jej się odnaleźć człowieka, który skrzywdził jej najbliższych.
Alan jest synem lokalnego biznesmena i ulubieńcem nauczycieli. Crushują go wszystkie dziewczyny w szkole. Przypadkowe spotkanie Alana i Bianki wywołuje lawinę zdarzeń. Chłopak zafascynowany dziewczyną jest gotowy poświęcić dla niej wszystko. I wszystkich.
Zemsta, jak miłość, odbiera rozum. A gdy zaczną się ze sobą przeplatać, można spodziewać się jednego – niemożliwego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 228
Autorka: Anna Szafrańska
Redakcja: Ewa Biernacka
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak
Projekt graficzny okładki: Dixie Leota
eBook: Atelier Du Châteaux
Redaktor prowadząca: Agnieszka Górecka
© Copyright by Anna Szafrańska
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2023
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
[email protected], www.pascal.pl
ISBN 978-83-8317-257-6
Dla wszystkich, którzy boją się kochać
***
Przeklinam nas i kocham nas
Nie umiem odejść, nie wiem jak
Więc zabij ją i zabij mnie
To będzie łatwe, nie bój się
Przeklinam się i kocham cię
Z miłości leczy... Tylko śmierć
Ada Szulc, Big love1)
***
1) Autor tekstu: Agnieszka Jastrzębska, kompozytor: Mariusz Szypura.
– Bianco, skarbie. Czy byłabyś tak dobra i dolała mi farby? – spytała Phoebe, bezradnie rozkładając ręce umazane po łokcie białą mazią.
Lubiłam Phoebe, słodką niską blondynkę o szczerym, dobrodusznym uśmiechu, którym potrafiła zjednać sobie nawet największego mruka. Lecz gdy wpatrywała się we mnie z wyraźną nadzieją w błękitnych oczach, czułam presję, a wraz z nią rosnącą pokusę, by ją brutalnie zgasić.
– Jasne, ciociu – odparłam i wstałam z koca, na którym siedziałam z bliźniakami.
Kiedy szłam po stojącą na ganku puszkę z farbą, kątem oka dostrzegłam zawód malujący się na jej twarzy. Zignorowałam go, bo nie miałam sobie nic do zarzucenia. Wiedziałam, na co czekała przed chwilą, i na co cierpliwie czekała od lat, jednak ja… tej jednej rzeczy nie byłam w stanie jej dać.
– Właśnie dlatego powinnaś wkładać rękawiczki – zauważyłam ubawiona, kręcąc głową.
Phoebe rozchmurzyła się w ułamku sekundy. Wydęła usta i zacmokała niepocieszona.
– Ale trudno wtedy wyczuć fakturę farby. Poza tym i tak pobrudziłam się już na etapie otwierania puszki.
– Fakturę farby? – powtórzyłam. – Nie wiedziałam, że nasz płot maluje sam Monet.
– Jestem kobietą wielu talentów… choć w większości ukrytych – odrzekła z autoironią.
– Nie śmiem zaprzeczyć. – Wlałam odrobinę farby do korytka, po czym zerknęłam przez ramię na bliźniaki. – Mia i Leo zaraz skończą szlifowanie stolika. Ja idę do kuchni robić obiad.
Phoebe powiodła wzrokiem w kierunku dzieciaków, a na jej twarzy zagościł matczyny uśmiech. Gdy spojrzała na mnie, był jeszcze cieplejszy, a ponadto pełny dumy, uznania i bezmiernej miłości.
– Jesteś wspaniała, Bianco – wyszeptała i wyciągnąwszy rękę, odgarnęła kosmyk włosów z mojego czoła.
Czułam, że się spinam, i nie był to dobry znak. Chociaż pocieszające było to, że przynajmniej udało mi się zapanować nad odruchem odskoczenia poza zasięg ręki, która wystrzeliła do mnie znienacka.
– Drobiazg – odparłam, siląc się na uśmiech, i czym prędzej zmieniłam temat: – Masz ochotę na coś konkretnie, czy może być zapiekanka?
– Och, Bianco! Twoje zapiekanki są fantastyczne. No i dzieciaki za nimi przepadają.
– Więc zapiekanka – przytaknęłam zdecydowanie. Chciałam się odwrócić, ale Phoebe wykorzystała chwilę mojej nieuwagi.
– Obiecuję ci, kochanie – powiedziała, obejmując mnie w talii i przytulając – że będziemy tu szczęśliwi. To będzie nasze miejsce na ziemi. Nasz dom.
Serce praktycznie wyskoczyło mi z piersi. Albo umarło, opadając na dno żołądka.
Było ciepło, wręcz upalnie, sam środek lata, a ja trzęsłam się pod wpływem trudnych do opanowania emocji. W mgnieniu oka moja koszulka przykleiła się do pokrytej lodowatym potem skóry. Próbowałam rozluźnić zesztywniałe mięśnie, ale bez skutku. Wszystko na nic.
Jakimś cudem udało mi się posłać Phoebe cień uśmiechu, ale chyba nie poszło mi najlepiej, bo z miejsca zauważyłam w jej oczach ból.
– Oj, wybacz, kochanie! To był odruch! – zawołała przepraszającym tonem, który podziałał na mnie jak płachta na byka.
Nie chciałam być żałosna bardziej, niż jestem.
– Nic nie szkodzi. Kiedyś muszę się przyzwyczaić – odparłam, już mniej spięta.
Phoebe przytaknęła odruchowo, ale kiedy zauważyłam, że szykuje się do kolejnych wylewnych przeprosin, czym prędzej czmychnęłam do bliźniaków. Mogłam się założyć, że chciała zaproponować mi kolejny maraton z psychologiem, terapię, która i tak nie przynosiła żadnych efektów. Akceptacja emocji? Próba przeniesienia się w „bezpieczne miejsce”? A czym ono w ogóle było? Czy istniało? Skąd mogłam to wiedzieć, skoro nigdy takiego nie miałam?
I nie chciałam mieć.
Podeszłam do Mii i Leo, by skontrolować ich postępy w pracy. Całkiem nieźle sobie radzili. Byli jota w jotę jak ich mama – niesamowicie uzdolnieni i zafascynowani możliwością odrestaurowania nie tylko domu, ale i mebli, które Phoebe wynajdywała na internetowym targu staroci. Nim poszłam do domu, potargałam jasne włosy dziewczynki i połaskotałam chłopca.
Z kontaktem fizycznym z nimi, z ich bliskością, nie miałam najmniejszego problemu. W sierocińcu było za dużo dzieciaków, które potrzebowały miłego gestu lub chwili rozmowy, by zagłuszyć parszywe myśli. Ale i tak nic nie wymaże wspomnień. To był właśnie taki… „zagłuszacz”. Coś, co sprawi, że na moment poczujesz się lepiej, by w nocy poddać się rozrywającemu duszę smutkowi i poczuciu osamotnienia.
Weszłam do kuchni, która po wielu dniach walki w końcu przestała cuchnąć na kilometr stęchlizną. Była pierwszym pomieszczeniem doprowadzonym do stanu używalności, jednak w jej przypadku nie obeszło się bez wezwania fachowców. Stan instalacji elektrycznej i wodno-kanalizacyjnej przekraczał możliwości Phoebe i Petera.
Jednak gdyby nie ja, nie musielibyśmy się przeprowadzać aż z Seattle. Ale zrobiliby dla mnie wszystko i pewnie to miała na myśli Phoebe, gdy próbowała mnie na swój sposób pocieszyć.
„Miejsce na ziemi”. „Nasz dom”. „Będziemy szczęśliwi”, co?
Nie wierzyłam w żadną z tych rzeczy z prostego powodu – to nie była moja rodzina i to nie był mój dom.
I nie byłam to też ja, bo nie nazywałam się Bianca Attwood. W każdym razie… To nie było moje prawdziwe nazwisko.
***
– Już jestem! – zawołał Peter od progu. Podszedłszy do sofy, na której siedziała Phoebe, przerzucił marynarkę przez oparcie i pochylił się, by pocałować żonę w czoło. – Przepraszam za spóźnienie, w ostatniej chwili wpadł mi klient, którego nie mogłem odprawić z kwitkiem. Co tak niebiańsko pachnie?
– Cóż mam powiedzieć, wszystko wskazuje na to, że nasza córka w przyszłości zostanie fenomenalną szefową kuchni – odparła kobieta i odłożywszy na stolik tablet, za pomocą którego przez ostatnią godzinę wynajdywałyśmy co lepsze eksponaty z internetowego targu staroci, spojrzała na mnie porozumiewawczo.
– Albo malarką. – Peter nie kryjąc zachwytu, obejrzał z bliska stolik. – Phoebe mówiła, że odmalowałaś te wzorki, ale… Wow, jak precyzyjnie! Jesteś pewna, że to twój pierwszy raz z pędzlem?
– Starałam się.
– I wyszło ci to obłędnie, Bianco. Już sam nie wiem, na jaki college odkładać.
– Na najlepszy, kochanie, na najlepszy!
Pojęcia nie miałam, jakim cudem powstrzymałam się od wybuchnięcia śmiechem. Ja i college? Studia? Tylko w wyobraźni Phoebe i Petera.
– Proszę, nie, ja… – zaczęłam nieskładnie. – Nie chcę iść do college’u. Poza tym Mia i Leo bardziej na to zasługują…
Peter stanowczo pokręcił głową.
– Bianco, jesteś naszą córką – zaczął i usiadł obok mnie na sofie, nie zapominając o zachowaniu dystansu. – Naszym obowiązkiem jest dbać o twoją edukację. Jeśli postanowisz dalej się uczyć, pójść na studia, będziemy cię wspierać, choćbyś miała zgłębiać teorie fizyki kwantowej przez kolejne sześć czy dziesięć lat. Jednak jeśli wybierzesz inną drogę i zechcesz znaleźć pracę lub otworzyć własny biznes, zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by ci to ułatwić.
– I to nie z poczucia obowiązku – dodała Phoebe, łypiąc znacząco na męża. – Po prostu chcemy to zrobić dla ciebie.
W takich chwilach czułam, jak wzruszenie łapie mnie za gardło. Oni naprawdę byli mili i mnie kochali. A nie powinni.
– Sama nie wiem, co powiedzieć.
– Po prostu jesteś zbyt skromna – rzucił niby żartem Peter, by rozładować przytłaczającą atmosferę.
– I oczywiście nie musisz teraz o tym decydować ani mówić, co chcesz robić, gdy dorośniesz – dodała pospiesznie Phoebe. – Masz jeszcze dużo czasu.
Przytaknęłam i by uwolnić się od ich ciepłych spojrzeń, wymknęłam się do kuchni pod pretekstem podgrzania kolacji dla Petera. Nie lubiłam okazywania uczuć. Przez nie wszystko stawało się trudniejsze. Wolałabym, by mnie ignorowali, ale trafiłam do rodziny, która akceptowała moje wady, dawała mi przestrzeń i wspierała na każdym kroku. Kogoś takiego jak ja wylewna czułość doprowadzała do białej gorączki.
Jedno było pewne, nie zasłużyli sobie na taką córkę. Nie wiedzieli, że ta „grzeczna dziewczyna”, to w rzeczywistości precyzyjnie wykreowana postać, zamierzająca zaskarbić sobie ich przychylność. I ich wykorzystać. Jeszcze rok czy dwa lata temu było mi znacznie łatwiej nimi manipulować, a teraz… Z dnia na dzień przychodziło mi to z coraz większym trudem.
Nie, nie powinnam tak myśleć – skarciłam się w duchu. Takie rozważania sięgają stanowczo za daleko i stawiają pod znakiem zapytania wszystko, co do tej pory mną kierowało. A nic nie powinno sprawić, że stracę z oczu prawdziwy cel.
Sprzątnęłam ze stołu w jadali projekty wystroju wnętrz i podałam kolację Peterowi. Gdy zajadał z apetytem, zjawiły się bliźniaki, które, przekrzykując się, opowiadały o swoim pełnym wrażeń dniu.
– Czy mogę wyjść na spacer? – spytałam Phoebe, ale to Peter zareagował pierwszy.
– Znowu do lasu?
– Oczywiście, że tak! – powiedziała natychmiast Phoebe i posłała mężowi karcące spojrzenie. – W środku miasta trudno o bliski kontakt z naturą. To niesamowite, że teraz mamy ją dosłownie na wyciągnięcie ręki i możemy z tego korzystać.
Peter, który nie był zwolennikiem wałęsania się bez celu, nieważne, czy po zatłoczonym mieście, czy na odludziu (zawsze raczył mnie wizją niebezpieczeństw, które mogłam napotkać na swojej drodze), tylko ciężko westchnął. Jeszcze się nie zdarzyło, by wygrał walkę z Phoebe.
– Tylko nie odchodź za daleko – upomniał mnie niemrawo. – I wróć przed zmrokiem.
Skwapliwie przytaknęłam. W tej chwili zgodziłabym się na wszystko, byleby jak najszybciej uciec z ich polukrowanego domku. Jednak kiedy Phoebe poradziła mi wziąć bluzę… Obudziła cerbera.
– Bianca idzie na spacer? – zawołała Mia znad rysunku jej nowego pokoju. Tym samym odciągnęła uwagę brata od książki, którą zaczął zaraz po obiedzie i miał niebawem skończyć. Dodam tylko, że to była gruba, ponad trzystustronicowa powieść historyczna. Ten dziesięciolatek mnie przerażał.
– Możemy iść z tobą? – spytał, obracając się na krześle tak szybko, że zaskrzypiało pod jego ciężarem.
– Dzieciaki… – westchnęła Phoebe i zaczęła kręcić głową, ale natychmiast ją powstrzymałam.
– Jasne, czemu nie. Może uda nam się spotkać jakieś zwierzątka w lesie?
– Byłoby super! Na przykład łosia!
Zerknęłam na Petera. Pobladł w mgnieniu oka.
– Wolałabym nie – odparłam, pomagając Mii włożyć bluzę z naszywką z brokatową gwiazdką. – Poza tym łosie chyba nie występują w tych rejonach. Ale sarenkę czy wiewiórkę na pewno spotkamy.
– A pumy? Niedźwiedzie?
Ponownie spojrzałam na Petera, który wyglądał, jakby miał zaraz zsunąć się z krzesła i wyzionąć ducha.
– Nie oddalajcie się, proszę – wymamrotał ledwo słyszalnie.
Phoebe roześmiała się dźwięcznie i podeszła do męża, by go pocieszyć. Albo powstrzymać, żeby w ostatniej chwili nie zamknął nas w domu. Najlepiej do końca życia.
Wyszłam z Mią i Leo za dom, a potem skręciliśmy w stronę rozległej łąki. W ciepłych promieniach zachodzącego słońca znaleźliśmy ścieżkę prowadzącą do niezbyt gęstego lasu.
Lubiłam dać Phoebe i Peterowi przestrzeń do swobodnych rozmów i chwili sam na sam. Wiedziałam, jak bardzo mi są za to wdzięczni, zwłaszcza gdy zabierałam ze sobą dzieciaki. To był rodzaj mojego prezentu dla nich i czegoś na wzór pokuty za rzeczy, które zrobię w przyszłości. Mimo wszystko nie chciałam łamać im serc, a by dobrze wspominali wspólnie spędzony czas. Zasłużyli na to.
Dla Petera, agenta nieruchomości, nietrudno było znaleźć pracę nawet na takim odludziu jak Columbia. Miał wszystko, co jest wymagane w tym zawodzie – dobrą gadkę i urok osobisty. I pomyśleć, że z jego znajomościami moglibyśmy zamieszkać w jakimś supernowoczesnym domu. Jednak Phoebe przyświecała wizja uroczego domku z ogródkiem i ten oto sposób wylądowaliśmy na obrzeżach Saint Louis.
Chociaż trudno było to nazywać domem. W moich oczach była to rudera, która ledwie trzymała się pionu. Attwoodowie wydali setki tysięcy dolarów, by doprowadzić ją do stanu używalności. Z pewnością o wiele taniej byłoby zburzyć i postawić nowy dom, ale… Peter był na każde skinienie Phoebe i bezdyskusyjnie spełniał każdą jej zachciankę. Przymykałam na to oko z dwóch prostych powodów – po pierwsze, bunt zniszczyłoby mój wizerunek, a po drugie… Phoebe była daleka od tego, by nazwać szczwaną lisicą wykorzystującą bogatego męża. Po prostu sama była obrzydliwie bogata. Odziedziczyła spadek po dziadkach ranczerach i chociaż wydawała się naiwna (i głupiutka), z powodzeniem inwestowała na giełdzie. Dlatego stać ich było na remont zdezelowanego domu i zakup rupieci, które w moich oczach miały rangę obiektów muzealnych.
Chyba nigdy nie zrozumiem dorosłych. I może nawet nie będę próbować.
Słuchając szczebiotania Mii, zerkałam ukradkiem na Leo, idącego daleko przed nami, jednak nadal w zasięgu wzroku. Był prawdziwym, zamkniętym w swoim świecie introwertykiem. Każde z nich wdało się w jednego ze swoich rodziców. Byli pomniejszonymi wersjami Phoebe i Petera.
– I jak? Cieszysz się na myśl o nowej szkole? – Zapał Mii wyraźnie przygasł i zauważyłam, że pospiesznie odwraca głowę. – Co jest?
– Mama prosiła… – zaczęła cichutko. – Prosiła, żebyśmy o tym z tobą nie rozmawiali. Żebyś się nie bała – dodała, wlepiając we mnie swoje ogromne niebieskie oczęta.
Phoebe była zapobiegliwa w każdym calu. Zabezpieczyła się na każdą ewentualność, włączając w to dzieciaki i ich naturalną prostolinijność. Mimo to nieprzyjemny dreszcz przebiegł mi po plecach.
– Nie boję się – skłamałam gładko, a całość zamaskowałam pokrzepiającym uśmiechem. – Nie tym razem.
– Na pewno? Nie chcę, żeby było ci przykro.
Przyklęknęłam przy dziewczynce i wzięłam jej chłodne dłonie w swoje.
– To ja miałam problem w poprzedniej szkole, nie ty. Zresztą i tak mi głupio, że przeprowadziliśmy się właśnie z mojego powodu.
– Nieprawda! – zawołała zapalczywie. – Mama zawsze chciała mieszkać poza miastem. No i tata mówił, że tutaj ludzie są inni. Jak pan George ze sklepu. Mili i uśmiechnięci – dodała, jakby to przesądzało dosłownie wszystko.
– Ale i ty, i Leo mieliście przyjaciół, kolegów z klasy, nauczycieli… Nie tęsknisz?
– Trochę tak, ale piszemy do siebie, więc jest okej. No i zawsze mogę poznać nowych przyjaciół.
Mia zaskakiwała mnie na każdym kroku. Chyba nigdy nie spotkałam tak optymistycznej i pozytywne nastawionej osoby, a ta dziewczynka miała dopiero dziesięć lat! Chociaż może właśnie tak wygląda normalność. Dziecko nieskalane widokiem przemocy czy zbrodni rozgrywających się na jego oczach. Koszmarami, powracającymi każdej nocy, zabierającymi je w ciemną otchłań przeszłości.
– Zobaczysz, ty też znajdziesz przyjaciół – powiedziała, jakby czuła, że tonę w czarnych myślach. – A jeśli nie… To zawsze będziesz miała mnie! I Leo. I mamę, i tatę.
Uśmiechnęłam się blado, ale nawet dla mnie to był sztuczny uśmiech, od którego rozbolała mnie cała twarz. Z jednym mogłam się zgodzić – miałam miłość Attwoodów, ale kto wie, na jak długo. Zdawałam sobie sprawę, na jakich warunkach mnie pokochali. Byłam bezproblemową nastolatką, przynajmniej do momentu, w którym musieli zabrać mnie z poprzedniej szkoły. Ale to była placówka dla bogatych snobów, którzy nie akceptowali dzieciaków z szemraną przeszłością – zwłaszcza tych adoptowanych. Nawet nauczyciele odwracali głowę, udając, że niczego nie dostrzegają. Nikt nie chciał ingerować w czyjeś problemy, tym bardziej jeśli ta osoba była „chodzącym problemem”. Przeprowadzając się tutaj, na odludzie, Phoebe zapewniała mnie o nowym początku, o tym, że w Columbii nikt nie będzie mnie osądzał ani wytykał palcami. Wierzyłam w to, przynajmniej do pewnego stopnia, chociaż… Ani Phoebe, ani Peter nie zdawali sobie sprawy, że to właśnie w Columbii chciałam się znaleźć.
Bo tu zaszył się mój cel. Człowiek, do którego musiałam się dostać, za wszelką cenę.
Ktoś, kto został wymazany z mojej przeszłości, a nadal istniał.
– Bianco!
Zaalarmowana okrzykiem Leo, spojrzałam w jego stronę. Stał na skraju stromej skarpy i wskazywał na coś palcem. Zerwałam się na równe nogi i obie z Mią podbiegłyśmy do niego.
– Co się stało? Oj…!
W głębokim dole dostrzegłam ruch. Biała kulka okazała się kilkumiesięcznym szczeniakiem, chyba labradorem. Wpadł do rowu i nie mógł z niego wyjść. Przyciśnięty do ściany trząsł się i skamlał przerażony.
– Zostańcie tu, dobrze?
Bliźniaki przytaknęły, a ja ostrożnie zsunęłam się na dół po skarpie.
– Hej, mały, wszystko w porządku? – wyszeptałam i wyciągnęłam rękę, by maluch ją obwąchał. Gdy trącił mokrym noskiem moje palce, pogłaskałam go po kudłatym, acz przybrudzonym łepku. Musiał spędzić w dole dobrych kilka godzin i sądząc po oblepionych ziemią łapkach, rozpaczliwie starał się wyjść na powierzchnię. – Biedaku, cały się trzęsiesz. No chodź, wskakuj pod bluzę.
Szczeniak zaufał mi bez oporów i umościł się pod moją bluzą. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jakie głupstwo popełniłam. O wiele łatwiej jest zejść, niż wspiąć się na stromą skarpę. Zwłaszcza z tylko jedną jedną wolną ręką, gdyż drugą trzymałam szczeniaka, na wypadek gdyby próbował wyskoczyć. Po kilku próbach Mia była bliska płaczu. Przecież nie mogłam jej odesłać do domu w takim stanie. Peter dostałby zawału.
– Trzymaj mocno!
Przed oczami zadyndał mi rękaw bluzy Leo. Spojrzałam w górę i zobaczyłam, że bliźniaki złączyły swoje bluzy, a rękaw jednej z nich przywiązały do pobliskiego drzewa. Spryciarze.
Nareszcie udało mi się wyjść na powierzchnię.
– Dzięki, Leo. – Potarmosiłam włosy chłopca, wiedząc, kto był autorem tego genialnego pomysłu.
Mia przytuliła się do mojego boku, a wtedy psiak zaczął popiskiwać.
– Ojej, jaki maluszek!
– Nie jest mały – odparł Leo tonem mądrali. – Może to nadal szczeniak, ale ma już kilka miesięcy.
– A ty niby skąd to możesz wiedzieć?
– Trevor miał podobnego.
Czyli kolega z kółka naukowego, na które Leo uczęszczał w poprzedniej szkole. Jednak Mia, jak przystało na siostrę, wywróciła oczami, po czym skupiła całą uwagę na szczeniaczku.
– Zabierzemy go do domu?
– Tu nie możemy go zostawić. W nocy przyjdzie jakieś zwierzę i… – Leo dramatycznie zawiesił głos i zainicjował gest podrzynania gardła, czym jeszcze bardziej nastraszył siostrę.
– Leo – upomniałam go, jednocześnie przytulając do siebie Mię. – Ale masz rację, tu nie może zostać. Tylko obawiam się, że wasi rodzice nie będą nim zachwyceni.
– Poczekajcie! Patrzcie! Ma obrożę!
– Jest tu tylko imię. Milano.
– Obejrzymy dokładnie w domu, może znajdziemy tam numer do właściciela – podpowiedziałam, bo wstyd przyznać, ale kiepsko sobie radziłam z czytaniem w półmroku. – A jeśli nie, to zrobimy mu zdjęcie i rozwiesimy plakaty w miasteczku. Jest mały, więc nie uciekł daleko. Ktoś z pewnością go rozpozna.
– Dobra! – bliźniaki zgodnie przytaknęły.
Jak się spodziewałam, Phoebe i Peter nie byli zachwyceni. Dom w remoncie to nie miejsce dla kilkumiesięcznego szczeniaka, ale udało się nam (właściwie bliźniakom) przekonać Attwoodów, że znalezienie jego właściciela jest lepsze od oddania go do schroniska.
Tym samym dorobiłam się nowego, nawet jeśli tylko tymczasowego, lokatora. Co było raczej oczywiste, gdyż dom, choć duży, w połowie nie nadawał się do użytku. Przykładowo pokój Mii był składowiskiem wszystkich gratów, począwszy od nieskręconych mebli, a skończywszy na sprzęcie sportowym Petera. W sypialni rodziców postawienie swobodnie stopy graniczyło z cudem. W moim nie było lepiej, jednak łatwiej było ominąć piętrzące się kartony niż stosy ubrań, które szczeniak mógłby obsikać.
Leo przeszedł samego siebie, improwizując posłanie dla psiaka z płaskiego wiklinowego kosza i koca. Ale zanim go tam wpuściliśmy, najpierw go wykąpaliśmy, co było jednym z głównych warunków pozostawienia go w domu. Peter wzdrygał się na samą myśl o kleszczu czy innym pasożycie przyniesionym z lasu. Bliźniaki dosłownie oszalały na punkcie psa. Chciały spędzić u mnie tę noc, lecz słabo widziałam możliwość dzielenia pojedynczego łóżka z dwoma dziesięciolatkami. Chociaż i tak tę noc z góry spisałam na straty, skoro musiałam doglądać rozdygotanego psiaka.
– Jak tak na ciebie patrzę, to widzę podobieństwo do mnie– wymruczałam, wychylając się ponad krawędź łóżka, by pogłaskać Milana po puszystej, lekko wilgotnej głowie. – Do mnie.
Wzięłam psiaka na ręce, by przyjrzeć mu się z bliska. Miał piękne szkliste oczy w kolorze kremu nugatowego. Ewidentnie nie był przyzwyczajony do samotności, bo uspokoił się, gdy położyłam go obok siebie. Nawet uraczył mnie mokrym całusem w policzek. Obróciłam się na plecy i po prostu pozwoliłam, by Milano zwinął się w kłębek przy moim boku. Głaskałam go i wspominałam.
– Pierwsza noc w sierocińcu była… czymś, czego nie da się opisać. Nie istnieje słowo, które całkowicie oddałoby to, co czuje pozostawione samemu sobie dziecko. Zwłaszcza takie, które widziało za dużo złych rzeczy. Tyle, że ty wrócisz do domu, do kogoś, kto cię kocha, a ja… Nie ma co, wspaniały z ciebie kompan – zachichotałam cicho, widząc, że szczeniak twardo zasnął.
Chcąc nie chcąc, zamknęłam oczy. Nie łudziłam się, że towarzystwo słodko śpiącego psiaka ześle na mnie spokojny sen.
Odkąd skończyłam osiem lat, czekały na mnie jedynie zimne objęcia koszmarów.
Następnego dnia, tuż po śniadaniu, przystąpiliśmy z bliźniakami do misji szukania właściciela Milana. Na laptopie przygotowałam ogłoszenie z fotografią psiaka i moimi danymi kontaktowymi. Przed zrobieniem zdjęcia celowo ściągnęłam mu obrożę, a w ogłoszeniu nie podałam jego imienia. Nie chciałam, by Milano wpadł w niepowołane ręce. Na samą myśl, co mogłoby się z nim stać, dostawałam gęsiej skórki.
Ponieważ Phoebe czekała na przyjazd zaprzyjaźnionej projektantki wnętrz, z którą od czasu do czasu pracował Peter, zawiozłam dzieciaki (i psa) do miasteczka. Zaparkowałam swoje volvo niedaleko parku i uzbrojeni w plik ogłoszeń i rolkę taśmy klejącej, ruszyliśmy z naszą misją. Obkleiliśmy pół parku oraz słupy naprzeciwko ważniejszych budynków w miasteczku, a mijając sklep wielobranżowy pana George'a, postanowiliśmy wejść do środka. Może i sprowadziliśmy się tu prawie dwa tygodnie temu, ale szybko zauważyłam, że ten niepozorny sklepik jest kultowym miejscem wszystkich lokalnych plotkarek. Nie wiedziałam, jak zareaguje pan George na psa w sklepie, będącym jego oczkiem w głowie, toteż poleciłam Mii wziąć Milana na ręce.
– Dzień dobry!
Pan George, poczciwy staruszek, łypnął na nas podejrzliwie spod krzaczastych brwi. Jednak gdy poprawił okulary, jego pomarszczona twarz rozpromieniła się.
– O, Attwoodowie! Witajcie! Jak remont? Termity dają wam w kość?
– Nie jest tak źle. Ekipa, którą polecił pan cioci, stanęła na wysokości zadania – odparłam uprzejmie, na co staruszek zadowolony pokiwał głową.
– Nie rekomendowałbym byle kogo. Właścicielem jest syn szwagra mojej ciotecznej siostry. Poczciwy człowiek.
– Tak – przytaknęłam, ani myśląc prosić o powtórzenie zawiłych koligacji rodzinnych pana George'a. – Poza tym najgorsza część już za nami.
– Ech, remont starego domu to niewdzięczne zadanie. To nie to samo, co w mieście, gdzie mieliście zarządcę, który nad wszystkim trzymał pieczę. Posiadanie domu na własność oznacza, że zawsze znajdzie się coś, co można odnowić, odremontować. A dziś, co dla was? – spytał, przechodząc od życiowych mądrości do rzeczy przyziemnych.
Leo, niewzruszony gadką pana George'a, uniósł niewielki plik kartek.
– Czy możemy tu zostawić ten plakat?
– A co na nim jest?
– Znaleźliśmy pieska – odpowiedziała Mia, podsuwając Milana pod nos pana George'a. – Miał obrożę, ale nie było na niej danych właściciela.
– Jasne, nie ma problemu. Zostawcie, ile chcecie. Ludzie powinni sobie pomagać, a tym bardziej porzuconym czy zagubionym zwierzakom… Poczekajcie chwilę! – zawołał raptownie, gdy Leo już szukał kawałka miejsca na ladzie zastawionej słojami z batonikami i kolorowymi gumami do żucia. – Mogę zobaczyć go z bliska? To chyba… Tak, na pewno!
– Zna go pan?
– Dam sobie rękę uciąć, że tak! Co prawda widziałem go tylko raz. Poczekajcie chwilę, zapiszę wam adres.
W czasie, gdy pan George zawołał pracownika, młodego chłopaka, na oko w moim wieku, by ten pomógł mu znaleźć notes, wymieniłam z Leo ukradkowe spojrzenie. Właściciel sklepu miał już swoje lata i bez okularów był ślepy jak kret. Mimo to z wdzięcznością przyjęliśmy adres i wskazówkę – mieliśmy szukać domu na końcu ulicy, więc nie powinniśmy się zgubić.
– I co o tym myślisz? – spytał Leo, gdy tylko wyszliśmy ze sklepu.
– Warto sprawdzić.
– Na pewno! Czuję, że to właśnie tam mieszka właściciel Milana – powiedziała Mia pewnym głosem i przytuliła się do pyszczka psiaka. – Chociaż nie chcę się z nim rozstawać tak szybko, to dobrze, że odnajdzie swój dom. Pozbieramy plakaty, zanim tam pojedziemy?
– Najpierw zobaczymy, czy to dobry adres.
– Właśnie – poparł mnie Leo, łypiąc prześmiewczo na siostrę. – Po co robić dwa razy to samo bez sprawdzenia, czy informacje od pana George'a się nam przydadzą.
Mia westchnęła głośno i zbolała wywróciła oczami.
– Skończ już czytać te książki, bo przestaję cię rozumieć.
– Gdybyś czytała odrobinę więcej, interpretacja moich słów nie stanowiłaby dla ciebie żadnego problemu – wytknął przemądrzale.
Naburmuszona Mia wydała z siebie prychnięcie i ostentacyjnie zadarła brodę.
– No co? Prawdę mówię! – zawołał, szukając we mnie poparcia.
W tym starciu nie zamierzałam brać niczyjej strony. Już dawno zauważyłam, że to droga donikąd, a podczas kłótni bliźniaków (z biegiem lat coraz częstszych), czułam się między młotem a kowadłem. Najrozsądniej było po prostu się wycofać lub zmienić temat. Tym razem było to zagonienie dzieciaków do auta.
Pan George się nie mylił. Dom, o którym mówił, znajdował się nie tyle na końcu drogi, co był także jedynym w całej okolicy. Jeśli Attwoodowie kupili posiadłość na odludziu, to czym była rezydencja oddalona od miasteczka o dobrych kilka mil? W dodatku otoczona wysokim na kilka stóp murem i kutą, żelazną bramą? Nie mówiąc już o licznych kamerach i domofonie ustawionym tuż przed wjazdem na teren posesji.
Gdy wzięło się to wszystko pod uwagę, nasuwał się jeden logiczny wniosek – osoba, która tu mieszkała, była obrzydliwie bogata. Na tyle, że nie miała co robić z pieniędzmi, i wydawała je na głupoty, jak mur odgradzający ją od świata.
Nacisnęłam przycisk domofonu i po kilku sekundach usłyszałam ciche kliknięcie, ale żadnego przywitania czy sygnału, że ktokolwiek jest po drugiej stronie.
– Dzień dobry! – powiedziałam, mając nadzieję, że moje słowa nie trafiają w próżnię, a ja nie wychodzę na wariatkę, która rozmawia z domofonem. – Znaleźliśmy pieska. Ponoć tu mieszka jego właściciel.
Leo wychylił się ponad moim siedzeniem i uniósł Milana do oka kamery. Mimo to dalej panowała cisza. Zaczęłam podejrzewać, że może omsknął mi się palec i wcale nie nacisnęłam czerwonego przycisku. Wtem odezwał się wyprany z emocji głos:
– Tylko jedna osoba.
Obleciał mnie strach. Jednak przełknęłam ślinę i odpinając pas, wzięłam od Leo psa.
– Poczekajcie tu na mnie, dobrze?
– Nie powinnaś iść sama – zaoponował natychmiast Leo.
Czyżby dziesięciolatek chciał mnie chronić własną piersią?
– Poradzę sobie – odparłam, trącając go łokciem. – Zostawię Milana i zaraz do was wrócę.
Mia i Leo wymienili spojrzenia, ale nie próbowali ze mną dyskutować, taki miałam u nich posłuch. Potrafili całymi godzinami spierać się z Phoebe czy Peterem, ale moje słowa zawsze zamykały im buzie na kłódki. Pogłaskali szczeniaczka po łebku, a każde z nich szepnęło mu coś do ucha. Pojęcia nie miałam, co to mogło być, ale jednego byłam pewna – jeśli przeczucie mnie nie myliło, wieczorem Attwoodowie otrzymają całą listę powodów, dla których Mia i Leo powinni mieć psa.
Wyszłam z samochodu i z duszą na ramieniu podeszłam do bramy. Mimo że rozglądałam się czujnie, nie zauważyłam żadnej klamki czy przycisku umożliwiającego wejście. Niespodziewanie brama uchyliła się z cichym zgrzytem, ale tylko na tyle, bym mogła wślizgnąć się do środka. Obejrzałam się przez ramię. Mia dzielnie powstrzymywała łzy – nie wiedziałam tylko, czy była tak wystraszona, czy też już tęskniła za psiakiem – a Leo z wyraźnym niepokojem śledził uważnie każdy mój ruch.
To dało mi do myślenia. I wcale nie dlatego, że wpakowałam się w niezłą kabałę (co, zważywszy na okoliczności, było wielce prawdopodobne). Musiałam ostrzec bliźniaki, by pod żadnym pozorem nie mówiły nic na temat tej twierdzy Peterowi, a tym bardziej, by przemilczały fakt, iż na ochotnika sama, z nieprzymuszonej woli weszłam do środka.
Szłam podjazdem w stronę ogromnej rezydencji, wokół nie widząc żywej duszy. Mijałam połacie idealnie zielonej, równo przystrzyżonej trawy oraz drzewa usadzone w rządku wzdłuż ścieżki wyłożonej kostką brukową. Na widok idealnie symetrycznego domu moja wyobraźnia wykreowała postać właściciela, który nie miał zbyt równo pod sufitem. Na pewno był przewrażliwiony zarówno na puncie bezpieczeństwa, jak zagrożenia, choćby ze strony samotnego chwastu, mogącego zburzyć jego idealną wizję świata.
Albo coś w tym rodzaju.
Pocieszające było to, że Milano rozglądał się i merdał ogonem, jakby doskonale znał te tereny.
– W co żeś mnie wpakował? – mruknęłam posępnie, na co szczeniak zwrócił w moją stronę uradowany pysk.
Po wydającym się trwać wieczność marszu w końcu dotarłam do drzwi. Już unosiłam rękę, by zastukać (a jakże by inaczej) złotą kołatką, kiedy nagle stanęły otworem. Wyszedł wysoki, śniady mężczyzna o kamiennej twarzy. Miał na sobie czarny, wyglądający na drogi garnitur i białą słuchawkę w uchu.
– Przeszukanie – zakomunikował krótko i skinieniem głowy nakazał mi podnieść ręce.
Popatrzyłam na niego zdębiała, bo… Niby jak to miałam zrobić? Poza tym nie życzyłam sobie, by ktokolwiek mnie dotykał.
– Twoja wola. Nie wejdziesz, jeśli cię nie sprawdzę – rzucił, widząc, że cofam się o krok.
– Daj jej spokój, Levi – rozbrzmiał aksamitny niski głos z wnętrza domu. – Milo! Chłopie, wszędzie cię szukałem! Więcej nie odwalaj podobnych numerów.
W jednej chwili trzymałam Milana, by w następnej sekundzie stać jak kołek z pustymi rękami. Powiedzieć, że byłam skonfundowana, to jak nic nie powiedzieć.
Jednak dla mężczyzny imieniem Levi pojawienie się młodego chłopaka nie stanowiło żadnego zaskoczenia i bezszelestnie usunął się w cień.
– Rozumiem, że to twój pies – odezwałam się chłodno i wbiłam posępne spojrzenie w tył kędzierzawej głowy. Chłopak, całkowicie mnie ignorując, zaczął się bawić z Milem.
– Przepraszam, jestem Alan, i tak, Milo to mój pies – odparł natychmiast, podnosząc się z kolan. – A raczej mojej mamy. Wczoraj wzięła go do ogrodu i na moment straciła z oczu. Pół nocy przeszukiwałem pobliskie lasy. Już myślałem, że przepadł na dobre.
Ukradkiem przełknęłam ślinę, a później mrugnęłam raz. I kolejny. I chyba jeszcze z tuzin. Wiedziałam, że to niegrzeczne, ale… nie mogłam przestać się na niego gapić. Alan był wysoki, na tyle, że musiałam zadrzeć głowę, by spojrzeć mu w oczy. Niesamowicie czarne hipnotyzujące oczy, otoczone długimi ciemnymi rzęsami. I uśmiechał się tak, że miękły mi kolana.
– To prawda – wybąkałam. – Jest bardzo ruchliwy.
– Żywe srebro – roześmiał się, tarmosząc rozradowanego psiaka, po czym zerknął na mnie zaciekawiony. – Dzięki, że go przyprowadziłaś, ale… chyba nie jesteś stąd?
– Przeprowadziłam się z rodziną kilka dni temu. Mieszkamy na West East.
– To wy kupiliście tę rozlatującą się ruderę? – zapytał protekcjonalnym tonem. – Zastanawialiśmy się, co za szaleniec zdecydował się ją odbudować.
Pojęcia nie miałam, kim była ta druga osoba, i ani trochę mnie to nie obchodziło. Nie, skoro przyjazny półuśmiech Alana zmienił się na drwiący uśmieszek. Z miejsca trafił na moją czarną listę.
– Tymi szaleńcami są moi rodzice – odparłam, mrużąc ostrzegawczo oczy. Nikt nie miał prawa nabijać się z Attwoodów. – To na razie.
– Poczekaj! – zawołał Alan, biegnąc za mną. Było widać, że się speszył swoim niegrzecznym zachowaniem, ale dla mnie nie miało to już najmniejszego znaczenia. – Przepraszam, głupio to zabrzmiało. Zaniosę Mila mamie i odwiozę cię do domu, dobrze? To kawał drogi… To twoje rodzeństwo? – Alan wskazał w kierunku bramy. – W takim razie lepiej się zgódź. Odpadną im nogi, nim dotrą do pierwszego skrzyżowania.
Spojrzałam we wskazanym kierunku, po czym z trudem zdusiłam ciężkie westchnienie. Powiedziałam, że mają na mnie poczekać, ale zapomniałam dodać, by nie wychodzili z volva.
– Dzięki, mam samochód – odparłam, uśmiechając się fałszywie do Alana. – Nie jestem aż taką wariatką, żeby przejść kilka mil z psem na rękach. I dla twojej informacji – ci szaleńcy, o których mówiłeś, przygarnęli twojego psa, wykąpali go, dali mu jeść i ciepły kąt do spania. Nie tak powinna wyglądać wdzięczność.
To wszystko, co miałam do powiedzenia bogatemu gnojkowi, który uważał się za pępek świata. I tak pewnie już nigdy więcej się nie spotkamy, więc mogłam darować sobie kulturalne „żegnam”. Po obrażeniu Attwoodów nie zasłużył nawet na to. Tylko współczułam Milanowi, że ma takiego właściciela.
Puściłam się biegiem, gdyż nie miałam zamiaru zostać w posiadłości ani chwili dłużej. Zazwyczaj miałam nosa do ludzi i instynktownie czułam, że to złe miejsce. Takie, od którego lepiej trzymać się z daleka.
Gdy tylko zbliżyłam się do żelaznej bramy, bliźniaki zasypały mnie gradem pytań.
– I jak Milo?
– Rozpoznał swojego pana?
– Ucieszył się?
– Będzie tu bezpieczny?
Stłumiłam posępne prychnięcie. Co niby miałam im odpowiedzieć? Że ten cały Alan okazał się dupkiem do kwadratu?
– Tak, Milano wrócił do domu – odparłam krótko i gestem nakazałam dzieciakom wsiąść do samochodu.
– A jego właściciel? Jest miły?
– Bardzo miły – mruknęłam, nie potrafiąc zapanować nad nad wywróceniem oczami.
– Szukał Milana?
– Tak.
– To dobrze. – Mia odetchnęła z ulgą i opadła na fotel.
– Wracamy – zarządziłam, ostrożnie cofając volvo. – Misja wykonana, teraz czeka nas sprzątanie ogłoszeń, które rozwiesiliśmy w okolicy – dodałam, by odciągnąć myśli bliźniaków od Milana i wypytywania o jego właściciela.
– Następnym razem lepiej od razu uderzmy do pana George'a – rzekł Leo i z poważną miną zapiął pas. – On naprawdę wie wszystko.
Nie sposób było się z nim nie zgodzić. Jednak miałam żal do pana George'a, że nie ostrzegł mnie przed Alanem. Gdybym wcześniej wiedziała, z kim będę mieć do czynienia, rozegrałabym to inaczej. I przede wszystkim – miałabym chwilę, by uodpornić się na jego piękne oczy.
Z Attwoodami miałam okazję porozmawiać dopiero przed kolacją. Znajoma Petera przesiedziała u nas aż do późnego popołudnia, a on sam zawitał do domu niedługo po jej wyjściu. Tym lepiej, bo nie musiałam dwukrotnie powtarzać tej samej historii. Oboje ucieszyli się, że Milano wrócił do domu, a Phoebe nieopatrznie palnęła, że szczeniak „był rozkoszny”. Bliźniaki natychmiast wzięły to za dobrą monetę i przystąpiły do ataku. Rodzeństwo nie brało jeńców i z miejsca wytoczyło tuzin argumentów na poparcie prośby o adopcję psa. Leo brakowało tylko zdjęć psów ze schroniska.
Chwilę po tym, jak usiedliśmy do stołu, rozległ się dzwonek do drzwi.
– Spodziewasz się kogoś? – spytał zdumiony Peter, a Phoebe, równie zaskoczona, przecząco pokręciła głową.
Mnie nie mieli o co podejrzewać. Jeśli tylko mogłam, unikałam kontaktów z rówieśnikami, a z okolicznych mieszkańców znałam jedynie pana George'a, jednak wątpiłam, by to on zjawił się niezapowiedziany w porze kolacji.
Peter poszedł do drzwi i gdy je otworzył… Serce skoczyło mi do gardła.
– Dobry wieczór. Nazywam się Alan…
Dalsza część została zagłuszona przez obłędny wrzask „MILANO!”, jaki wydobył się z gardeł dzieciaków. W sekundę później podekscytowany szczeniak i równie wniebowzięte bliźniaki bawili się w przedsionku. Chcąc chyłkiem wycofać się do kuchni, podniosłam się z krzesła i… W tym momencie nasze oczy się spotkały. Alan uśmiechnął się wyraźnie zadowolony, a mnie dreszcz przebiegł po plecach. To tyle w kwestii „nigdy więcej się nie spotkamy”.
Szlag by to jasny trafił.
– Miło nam cię poznać – Phoebe, witając Alana, obdarzyła go wylewnym uśmiechem. – I naprawdę, niepotrzebnie się fatygowałeś.
– Uznałem, że muszę odpowiednio podziękować całej rodzinie. Z tego, co mówiła państwa córka, zaopiekowaliście się Milem jak własnym psem – powiedział, patrząc na mnie. Drań. – Ja i moja mama jesteśmy państwu bardzo wdzięczni. To mały upominek od niej. Niestety, nie mogła podziękować wam osobiście, gdyż… chwilowo jest niedysponowana – dodał, składając na ręce Attwoodów purpurową kopertę.
Peter, nieco zmieszany, ale też zaskoczony nagłym obrotem sprawy, zerknął do środka. I… autentycznie go zatkało.
– To… Zdecydowanie za dużo – wybąkał, przekazując czek Phoebe, która również wybałuszyła oczy. Nie chciałam wyjść na wścibską, ale aż zżerała mnie ciekawość, ile bogaty dzieciak przeznaczył na nagrodę za znalezienie psa.
– Proszę to przyjąć.
Attwoodowie spojrzeli po sobie, po czym Phoebe przytaknęła niepewnie.
– Dziękujemy. Wspomniałeś, że twoja mama nie czuje się najlepiej. Przykro nam to słyszeć. To coś poważnego?
– Za kilka dni powinno jej się poprawić – odparł z uprzejmym uśmiechem, ale… natychmiast go przejrzałam.
Poznałam ten wyraz twarzy. Wyuczony, dopasowany do…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej