Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
19 osób interesuje się tą książką
W gangsterskim świecie miłość to oznaka słabości.
Daniel Rokita, zwany Diabłem, w pełni zasługuje na swój pseudonim. Tym, którzy wchodzą mu w drogę, potrafi zgotować prawdziwe piekło. Ale bycie prawą ręką bossa poznańskiej mafii, ma swoją cenę. Diabeł już raz ją zapłacił. A raczej zrobił to ktoś, kogo kochał.
Nigdy więcej na to nie pozwoli. Nawet jeśli oznacza to wieczną samotność.
Ewa nie boi się szybkiego i niebezpiecznego życia. Bardziej przeraża ją to, że przy Danielu traci głowę. I czujność. A stąd już tylko krok do uczucia, które może zniszczyć ich oboje.
W tym świecie miłość to oznaka słabości. I tylko nielicznym udaje się dotrzeć do raju.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 348
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Widziałem jej przerażone oczy. Krzyczała, ale zamknęli jej usta jakąś brudną szmatą. Nie spuszczała ze mnie wzroku. Mnie trzymało czterech drabów. Najpierw dostałem czymś ciężkim w łeb, czułem gorącą krew spływającą mi po skroni. Zakneblowali mi usta, bo krzyczałem, darłem się, wyłem.
Chciałem stracić przytomność, chciałem, aby ona ją straciła. Ale to się nie działo. Cały czas była świadoma. Ja także. Wszystko widziałem, musiałem, kazali mi. Jej niebieskie oczy wbijały się we mnie, dostrzegłem w nich rozpacz, strach, żal. W moich była wściekłość. I bezradność. Nic nie mogłem zrobić, pozostało mi jedynie patrzenie. O to im przecież chodziło. To była ich broń. Doskonała.
Bo zrozumiałem jedno.
Nie mogę nigdy nikogo pokochać, nikt nie może być dla mnie ważny, być mi bliski. Ściągam jedynie ból, okrucieństwo, zło w czystej postaci. Jestem złem, cholernym Diabłem, który zasługuje tylko na to, aby smażyć się w tym piekle na ziemi sam, zawsze sam, bez zobowiązań, bez życia, bez miłości.
Nie zasługujesz na nic, Danielu Rokito!
Teraz… patrząc w jej zrozpaczone oczy, widząc, co robią z nią te bydlaki, zrozumiałeś.
Zostaniesz sam.
Na zawsze.
Kochał hajsy,
Grube kochał poranki,
Po wódzie kochał jej pośladki
Duże.
I gdy melanż wczorajszy trwał dużej,
Kochał talie,
Znaczone kochał batalie,
Z alkoholem kochał Marię,
We wtorek kocha Natalię,
Wieczorem kocha mercedesy.
To jasne.
PRO8L3M, Hack3d by GH05T 2.0
Gabriel był niesamowicie wkurwiony. Wszystko spadało na niego w szalonym tempie. Przetasowanie góry, nowy układ z Wołkowem, planowany ślub z Kaliną i spalenie Machiny. Za dużo nawet jak na faceta, który potrafił sobie radzić z najgorszym gównem. Dlatego sprawę klubu wziąłem na siebie. Boss musiał się teraz skupić na ślubie ze swoją małą. A to była niezła przeprawa!
– Kurwa, ona mnie doprowadzi do apopleksji. – Gabriel siedział w Inter Fit.
Właśnie skończył rozmawiać z narzeczoną.
– Co się dzieje? – spytałem spokojnie, chrupiąc orzeszki.
– Nie ma tego tortu, który chciała zamówić – zaczął tłumaczyć. – Organizatorka, której Kalina chyba za bardzo nie lubi, wysłała jej jakiś inny, ale ona go nie zaakceptowała, bo jest, kurwa, za niski i nie ma jakichś pierdolonych kwiatków. – Wyglądał na sfrustrowanego.
– Aha. – Nadal zajadałem swój przysmak.
– Ty się ciesz, że nie masz takich problemów. Nie przypuszczałem, że z mojej Kalinki taka cholerna perfekcjonistka.
– Czy ja wiem. Raczej wie, czego chce.
– No co ty? – Gabriel oparł się o biurko i zapatrzył na mnie. – Słuchaj, pogadaj z tą swoją Ewką.
Drgnąłem tak, jakby mój szef walnął mnie z półobrotu w splot słoneczny.
– Ona nie jest żadna moja – mruknąłem.
– Nieważne. Pracuje w tej cukierni czy coś. Może ma jakieś znajomości. Kurwa, żeby w Poznaniu nie można było zamówić cholernego tortu! Ja pierdolę, może zainwestujemy w ten biznes?
– Lubisz cukiereczki, co, Anioł? – Uśmiechnąłem się.
– Chyba ty – odciął się. – Pogadasz z Ewką?
– Nie wiem, czy ona będzie chciała gadać ze mną – odparłem ponuro.
– A musisz być dla niej taki niemiły?
– Daj spokój, szefie. Jestem miły jak sraczka w Boże Narodzenie.
– Właśnie o tym mówię. – Kiedy zadzwoniła komórka Gabriela, nachmurzony zerknął na wyświetlacz, ale gdy zobaczył, kto dzwoni, szybko odebrał. – Co tam, mała? – W jego głosie pojawiły się ciepłe tony.
Uśmiechnąłem się, pokręciłem głową i dałem znać, że wychodzę. Słyszałem tylko nieco zirytowany głos przyjaciela:
– Ale jakie jedwabne obrusy? Jak to nie ma? Kalina, chcesz, żebym tam przyjechał i zastrzelił szefa tej hurtowni?
Kiedy zszedłem na dół, Gajor warował przy recepcji i świrował z nową dziewczyną, która zmieniała Marzenę. Klub był teraz czynny całą dobę, więc potrzebowaliśmy więcej ludzi. Spojrzałem na chłopaka. Od razu zakończył tokowanie i podszedł do mnie.
– Co jest, szefie? – zapytał.
– Weź dwóch żołnierzy, przejedziemy się.
– Tak jest.
Poszedłem na parking, po chwili pojawił się tam Gajor z dwoma młokosami. Odkąd dwa miesiące wcześniej zjarała się Machina, obiecałem sobie, że przypilnuję odbudowy klubu, i właśnie to robiłem. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, niebawem na nowo otworzymy naszą ulubioną miejscówkę. Ale nie to było najważniejsze. Musiałem znaleźć tych, którzy byli odpowiedzialni za podpalenie. Gabriel oczywiście podejrzewał Lampę, ale musiałem mieć pewność. Nie wrzucę bossa na jakąś jebaną minę.
Gajor usiadł za kierownicą, ja obok, a dwa smrody z tyłu. Spojrzałem na nich, byli podjarani jak drugoklasista w dzień komunii, wiedząc, że zaraz dostanie iPhone’a.
– Tylko ma być spokój – warknąłem.
– Tak jest, szefie – powiedział niski, napakowany rudzielec.
– Jaki masz pees*? – zapytałem.
– Rudy, szefie.
Uśmiechnąłem się.
– No, kurwa, oryginalnie. A ty? – Zerknąłem na drugiego.
Był mniej więcej mojego wzrostu i miał fryz jak u tego gościa z serialu Gomorra, który kiedyś katowaliśmy z Aniołem. Włosy wygolone po bokach, a przez środek krótki irokez.
– Fabio.
– Od czego to? – Byłem ciekaw.
– Bo mam na nazwisko Bokserski.
– To czemu Fabio? – Odwróciłem się i patrzyłem na kolesia zdumiony.
– No bo bokser to pies, nie, szefie? No i był taki serial z Dorocińskim, Pitbull, nie, szefie? No i on tam grał psa. Znaczy gliniarza, nie, szefie? No i mówili na niego Fabio. No i właśnie dlatego, szefie. – Wygolony zapalił się do tłumaczenia jak prawiczek do kurwy. A poza tym nie znał polskiej kinematografii.
– Fabio to był w Ogrodzie Luizy, geniuszu. Filmy ci się pojebały – prychnąłem.
– Ale jak to, szefie? – Chłopak był zdezorientowany. – Ale tam grał Dorociński…
– W jednym filmie grał? – Zerknąłem na niego.
– Ale…
– Dobra, starczy! – Uniosłem dłonie i dałem znak, żeby zamknęli ryje.
Spojrzałem na Gajora, który przepychał się przez poznańskie korki i uśmiechał pod nosem.
– Skąd ich wziąłeś? – zapytałem.
– Z Grunwalda. – Wzruszył ramionami.
– A – pokiwałem głową – to wszystko jasne.
– Super, szefie, że jedziemy na Lampę. – Bokser, czy tam Fabio albo inny chuj, miał chyba problem z trzymaniem gęby na kłódkę.
I nie słuchał, co się do niego mówiło. Zerknąłem bokiem na Gajora, ten westchnął i zjechał w zatoczkę na przystanku.
– A czemu stanęliśmy? – zapytał chłopak.
– Żebyś się, kurwa, zamknął… – Gajor pokręcił głową i pogłośnił muzykę.
Rap dudnił na całej ulicy.
Wysiadłem, popatrzyłem na siedzącego z tyłu Boksera i nakazałem mu gestem, żeby wyszedł z samochodu. Widziałem, jak gapią się na nas ludzie stojący na przystanku.
– Co jest, szefie?
Podszedłem do niego bardzo blisko. Rzeczywiście byliśmy równi wzrostem.
– Powiedz mi, Bokser, chciałbyś mieć laskę, która nieprzerwanie miele jęzorem i nie może się zamknąć?
– Eee… co? – Gapił się na mnie, zdezorientowany.
– Chujów sto! Jeśli pokazuję tak – uniosłem dłoń – to znaczy, że masz zamknąć ryj!
– Ja…
– Czego, kurwa, nie pojmujesz? Chcesz jechać w bagażniku? – Zmrużyłem oczy.
– Nie, szefie. – Chłopak opuścił głowę i wyglądał tak, jakby stał przed tablicą i ni chuja nie kumał nic z tego, co się mu tłumaczy.
– Jak zrobię tak, to co? – Uniosłem dłoń.
– Zamykam ryja.
– Albo?
– Ląduję w bagażniku – powiedział karnie.
– No. Do budy! – Kiwnąłem głową w stronę beemki.
Bokser wsiadł i teraz wydawał się mniejszy niż jego rudy koleżka.
Okrążyłem samochód i spojrzałem na gościa i starą babę, którzy gapili się na mnie i coś mruczeli pod nosem. Przewróciłem oczami i rzuciłem głośno:
– Ach, to młodsze rodzeństwo!
Wsiadłem, a Gajor ruszył z kopyta. Wyłączyłem muzykę i powiedziałem powoli:
– Słyszysz, Gajor? – Uniosłem palec.
– Co, szefie? – Jak zawsze był spokojny, żeby nie powiedzieć flegmatyczny.
Co było jebanym oksymoronem. Spokojny Gajor. Niejednokrotnie widziałem go w akcji i za chuja nie było w nim nic spokojnego.
– Ciszę… – wyszeptałem.
– Tak jest, szefie.
– No, a teraz wieź mnie do tego małego kutasa.
Lampa był kurduplem i miał w związku z tym jakiś kompleks. Nosił sportowe najki z prawie dziesięciocentymetrową podeszwą, a i tak mógł się schować pod moim ramieniem. Zawsze lubiłem mu dokuczać. A on się wkurwiał. Koleś, który zarządza chłopakami, nie powinien się wkurwiać za każde przypomnienie, że jest mniejszy od szlabanu. Ale cóż. Pewnie wszystko miał krótkie.
Kiedy spłonęła Machina, tego przykurcza nie było w mieście, a straż pożarna jako przyczynę pożaru podała spięcie w instalacji elektrycznej na zapleczu. My jednak wiedzieliśmy swoje. Lampa był jedyną osobą w Poznaniu, która miała problem z tym, że opanowaliśmy centrum, i od zawsze chciał wskoczyć na miejsce Anioła. Pojebało go, jeśli ośmielał się o tym choćby marzyć. To było nie do zrealizowania. Anioł miał rządzenie we krwi, poza tym wywalczył sobie miejsce na górze. A przykurcz mógł co najwyżej kierować budami z kebabem i tym swoim śmiesznym klubikiem ze striptizem. Trochę nas jednak przyhamował i niepotrzebnie ściągnął uwagę gliniarzy. Oczywiście mieliśmy ubezpieczenie i inne takie, ale chodzi o sam fakt. Chujek chciał pokazać, że liczy się na mieście. A dla nas liczył się tak samo jak moje zużyte kondomy. No ale wkurwił mojego kumpla, a ja nie lubiłem, jak Anioł chodził wkurwiony, bo wówczas zawsze gdzieś lała się krew. Nie lubiłem też krwi. Chyba że to ja biłem, wtedy to całkiem co innego.
Dojechaliśmy na Garbary, do tej zasranej Czekolady. Żołnierze Lampy stali przed wejściem niczym warujące psy. Wysiedliśmy z Gajorem. Obejrzałem się na Rudego i Fabio-Boksera.
– Pilnujcie auta. Nieciekawa dzielnica – rzuciłem głośno.
Napuszyli się i stanęli przed beemką, a dwaj żołnierze Lampy także zdawali się puchnąć. Podszedłem do drzwi, a gnojki stały i nie zamierzały się odsunąć.
– Wyjazd, chłopczyku. Nie wiesz, kim jestem? – spytałem zimnym tonem.
– Ale szef kazał…
– Uwierz mi, kiedy twój szef – to słowo prawie wyplułem – dowie się, że nie wpuściłeś pana Diabła, mały fiut będzie najmniejszym z twoich problemów.
– Co? – Patrzył na mnie tak, jakby jego dwie synapsy rozpoczęły samotną wędrówkę, aby w końcu się spotkać.
Kiedy zmarszczył czoło, pokiwałem głową.
– No, brawo, niczym Wielki Wybuch! – pochwaliłem.
– Co? – powtórzył.
– W piździe szkło! Wołaj Lampiona!
Koleś wparował do środka, ale natknął się na szefa, który zapewne widział nas w kamerach. Lampa wyszedł na schody i spojrzał na ochroniarzy.
– No, kurwa, uczycie się czasami czy nic? – Pokręcił głową z niesmakiem i spojrzał na nas. – Zapraszam, pewnie tęsknicie za dobrym klubem.
– Jak za zatwardzeniem – mruknąłem do Gajora, który swoim zwyczajem powoli szedł za mną z rękami splecionymi na piersi.
Weszliśmy do środka, było spokojnie, jakieś dwie dupy kręciły się na rurach, sześciu grubasów siedziało w loży, piło wódkę i rechotało, ocierając spocone ryje. Z niesmakiem pokręciłem głową.
– Widzisz, Gajor, ludzie o siebie nie dbają. I potem trafiają właśnie do takich knajp.
– No, szefie, widzę – przytaknął.
– Diabeł, przyszedłeś mnie obrażać? – Lampa spojrzał na mnie zaczepnie.
– Ależ skąd. Jestem po prostu zwolennikiem zdrowego trybu życia. – Rozparłem się wygodnie w loży.
– Dobra, czego chcecie? – Lampa usiadł naprzeciwko.
Gajor stał przy mnie, a przy tamtym kutasie ustawiło się dwóch karków z wyrazem twarzy wskazującym, że tęsknią za rozumem.
– Wiesz, że centrum jest nasze – zacząłem.
– A kto tak…
– Przestań się puszyć – przerwałem mu – nie jesteś jebanym pawiem. Centrum jest Anioła i wszyscy o tym wiedzą. To dlaczego nasz człowiek spotkał tam waszych trzech biegaczy?
– Nie macie już Machiny. – Lampa uniósł brew.
– Zadzierasz z górą? Serio? Jesteś samobójcą czy debilem?
– Słuchaj, jak przychodzisz do mojego… – zaczął, ale znów nie dałem mu skończyć.
– Jeśli wchodzisz na nasze podwórko, to musisz wiedzieć, że poniesiesz konsekwencje. Trzech twoich chłoptasi zostało skonfiskowanych. Razem z towarem.
Lampa się poderwał, a jego goryle od razu ustawili się w pozycji atakującej.
– Co, kurwa?
– Naucz się w końcu rządzić swoją częścią podwórka, bo inaczej tutaj też wejdziemy. Co prawda nie wiem, czy Anioł chciałby się tu choćby wysrać, ale zawsze można zburzyć tę spelunę.
– Kiedyś przyjdzie na ciebie pora, Diabeł. I nie będziesz już taki mądry – warknął. – To, że zostałeś kapitanem…
– Ale ty jesteś tępy. To nie ma znaczenia. A wiesz, co ma? – Pochyliłem się nad nim, kurdupel patrzył na mnie z dołu, a ja chciałem pociągnąć mu z bani i zgasić na jakiś czas światło. Ale dzisiaj przyszliśmy tylko pogadać. – Jestem Diabeł. I piekło mi niestraszne. Pytanie: czy ty jesteś gotowy, żeby tam zajrzeć?
Potem kiwnąłem na Gajora i wyszliśmy z tego lokalu o wątpliwej liczbie gwiazdek.
Gdy podeszliśmy do samochodu, dwaj młodzieńcy, których tam zostawiliśmy, grzecznie przy nim warowali.
– I ładnie. Elegancko. Wsiadamy, dziewczęta – powiedziałem z uśmiechem.
Gdy ruszyliśmy spod Czekolady, zerknąłem na zegarek i wiedziałem, że muszę załatwić kolejną sprawę.
– Gajor, podjedziemy w jeszcze jedno miejsce. – Westchnąłem, bo wcale się do tego nie rwałem.
I nie chodziło o sam lokal, ale o osobę, którą tam spotkam.
– Dokąd, szefie?
– Karmelkownia na Półwiejskiej. Muszę tam coś załatwić. – Oparłem się łokciem o szybę, wyjąłem orzeszki w czekoladzie i zacząłem je gryźć, czując jednocześnie strach i nieznośne oczekiwanie.
* * *
Miałam dzisiaj sporo na głowie, zamówienia, rozliczenia, faktury. Mój parszywy szef wszystko na mnie zrzucał, a że dawałam sobie doskonale radę, wykorzystywał to na każdym kroku. W dodatku na swoją zmianę nie przyszła Sandra, moja współlokatorka, której synek się rozchorował, musiałam więc obsługiwać klientów i odwalać papierkową robotę. Na szczęście nie było też szefa, czyli pana Jarosława Koszyckiego, jak kazał do siebie mówić. Jakby był jakimś hrabią, a nie jedynie właścicielem kilku cukierni. Miał o sobie wysokie mniemanie i traktował ludzi jak poddanych. Już dawno chciałam się zwolnić, ale płacił całkiem nieźle, ja potrzebowałam forsy, a do tego… Sandra błagała, żebym jej nie zostawiała.
Od sierpnia dzieliłyśmy mieszkanie w kamienicy na Nowowiejskiego i przez ten czas zdążyłam się zaprzyjaźnić zarówno z nią, jak i z jej synkiem. Była samotną matką, Marek miał pięć lat i często chorował. Jego ojciec, a właściwie dawca spermy, gdy tylko się dowiedział, że Sandra jest w ciąży, zawinął się do Irlandii i tyle go widzieli. Tak samo jak alimenty. Sandra pochodziła z małej wioski pod Poznaniem, miała sześcioro młodszego rodzeństwa i jak na swoją sytuację całkiem nieźle sobie radziła. Byłam pewna, że szef z nią sypia, bo raz czy dwa razy w tygodniu zostawiała mi Marka pod opieką i późno wracała ze swojej zmiany. Koszycki ją wykorzystywał, o tym także byłam przekonana. Wielokrotnie namawiałam Sandrę, żebyśmy razem rzuciły tę robotę, ale ona bała się, że nie znajdzie nic innego. A poza tym… może kochała tego dupka? Sama nie wiem. Prosiła mnie, żebym jej nie zostawiała. Rozumiałam ją. Wiedziałam, jak to jest, gdy człowiekowi wali się cały świat i nie ma przy nim ani jednej przyjaznej osoby. Chciałam pomóc tej dziewczynie. W jakiś pokrętny sposób liczyłam na to, że jeśli wyciągnę do niej rękę, może uzdrowię także siebie? Idiotyzm, ale jakoś musiałam trzymać się w ryzach.
Siedziałam więc w robocie po godzinach i cieszyłam się, że jestem sama. Bo szef często gapił się na mnie tak, że robiło mi się niedobrze. Miałam ochotę wcisnąć mu w ryj te wszystkie bułki i pączki z przedwojennego przepisu jego babci. Ale wytrzymywałam, bo do mnie nie wystartował z łapami. Miał szczęście, bo nie ręczyłam za siebie. Kiedy uporałam się z fakturami, zadzwonił dzwonek. Siedziałam na zapleczu, ale na kamerach miałam podgląd na część obsługową. Kątem oka dostrzegłam jakichś klientów. Czym prędzej weszłam za ladę i… poczułam, że gorąco ogarnia moje policzki. Daniel Rokita stał po drugiej stronie i patrzył na mnie zielonymi oczami. Blond włosy miał krótko obcięte, przez co wydawały się ciemniejsze niż w rzeczywistości. Miał na sobie czarny obcisły T-shirt, ciemne dżinsy, granatową marynarkę, wysokie skórzane buty i wyglądał jak pieprzona gwiazda rocka szykująca się na luzacki wywiad dla MTV. Przy drzwiach, tyłem do mnie, stał potężny gość, który obserwował okolicę. W oddali, przy samochodzie dostrzegłam jeszcze jakichś dwóch zakapiorów.
– Z kolegami z klasy przyszedłeś? – powiedziałam cicho, patrząc na mężczyznę stojącego po drugiej stronie lady.
– Oni drugoroczni. – Przewrócił oczami. – Ja jestem prymusem.
– W to nie wątpię – mruknęłam. – Czym mogę służyć?
Coś błysnęło w jego oczach. Byłam pewna, że zaraz usłyszę jakiś złośliwy tekst, może nawet dwuznaczny, odpowiem i znów zaczniemy tę grę, która do niczego nas nie zaprowadzi, bo on jak zwykle się wycofa. Zawsze tak robił. A ja potem przeklinałam się w myślach, że ponownie dałam się wmanewrować w coś, co za każdym razem dawało nadzieję i raniło jednocześnie. Pieprzona masochistka. Brawo ja!
– Macie torty? – zapytał.
– Jakie?
– Ślubne.
– Żenisz się?
Daniel parsknął.
– To nigdy nie nastąpi, Ewuniu.
– Nie mów do mnie Ewuniu. – Sięgnęłam po katalog ciast i tortów. – Tutaj są torty ślubne.
– To dla Kalinki – wyjaśnił. – Czy możesz jej przygotować coś, co sprawi, że będzie szczęśliwa? Bo jak ona się uśmiechnie, to Anioł odetchnie i nie będzie się przypierdalał.
– Oczywiście myślisz tylko o sobie. – Zmrużyłam oczy.
– Zawsze, Ewuniu.
– To widać. – Zabrałam katalog.
Dostrzegłam jakiś żal w jego oczach. Nie rozumiałam tego kolesia. Jak zwykle.
– Przygotuję ofertę. Jutro i tak widzę się z Kaliną, więc to załatwię – powiedziałam.
– I świetnie. Nie jestem pieprzonym cukiernikiem.
– Ale lubisz słodkości.
Daniel pochylił się i złapał mnie za łańcuszek, który wisiał na szyi. Przysunął usta do mojego ucha.
– Dlatego lubię ciebie, Ewuniu – szepnął.
Odsunęłam się gwałtownie i łańcuszek z wisiorkiem w kształcie łzy się zerwał.
– Och… – Złapałam się za szyję.
– Sorry, Ewa, naprawię to. – Zanim zdążyłam zabrać swoją własność, schował łańcuszek do kieszeni.
– Tego nie da się naprawić… – odparłam.
Zmarszczył czoło i utkwił we mnie wzrok. Nie chciałam pokazywać przy tych facetach, co czuję. Ale nagle… wszystko wróciło.
– Wyjazd! – warknął Daniel do swojego człowieka.
Ten natychmiast wyszedł, powiedział coś do dwóch pozostałych i wszyscy wsiedli do auta.
Daniel podszedł do drzwi i przekręcił zamek. Obszedł ladę, złapał mnie za ramiona i przyciągnął do siebie.
– Co jest, Ewa? – zapytał z troską.
– Nic.
– Czy kiedyś wyjaśnisz mi, co jest grane?
Odsunęłam się, bo dotyk jego dłoni na moich nagich ramionach wprost palił. Uniosłam głowę i spojrzałam mu w oczy.
– Nie – powiedziałam smutno. – Bo ciebie i tak nie ma, Diabeł. Zawsze znikasz. Uciekasz. A ja nie mam do tego siły.
Cień przebiegł przez jego twarz. Opuścił ręce, zacisnął dłonie w pięści. Oddychał ciężko. Miałam wrażenie, że zaraz albo coś rozwali, albo zacznie mnie całować, albo… sama nie wiedziałam co.
Pochylił się lekko i pokiwał głową.
– Masz rację, Ewuniu. Uciekam. Ale to dlatego, że jesteś dla mnie ważna. Uwierz mi, nie chciałabyś, abym znalazł się zbyt blisko.
Odwrócił się, a po chwili usłyszałam szczęk zamka, dzwonek, trzaśnięcie drzwi.
Daniel Rokita.
Diabeł.
Moje cholerne przekleństwo!
Niech go szlag!
* Pseudonim [wszystkie przypisy pochodzą od autorki].
Dzisiaj słyszysz: Będę zawsze obok,
Jutro znowu siedzisz sam ze sobą.
Mam popierdolone zwidy, widzę to, czego nie widzisz,
Składam chude palce w krzyżyk moje.
Jestem ledwie żywy, słońce, ledwie żywy,
Z miasta, które nie ma żadnej perspektywy.
Quebonafide, ReTo, Half Dead
– Ten mi się podoba! O, a ten ma różyczki…! Są prawdziwe? Jadalne?
Znacząco uniosłam brwi i przez chwilę przypatrywałam się Kalinie, wątpiąc w jej poczytalność. Zaplanowanie wesela w dwa miesiące graniczyło z cudem, ale najwyraźniej moja przyjaciółka powoli popadała w obłęd.
– Żartujesz? To marcepan. I nie chcę ujmować talentu lasce, która robi te kwiatki, ale fotki są podrasowane, żeby te duperele lepiej się prezentowały – powiedziałam, pobłażliwie kręcąc głową. – Swoją drogą, nie sądziłam, że będziesz się tak rozczulać nad tortem weselnym.
Kalina wzruszyła ramionami, jednak na jej ustach pojawił się zadziorny uśmieszek.
– Żebyś wiedziała, jak poważnie podchodzę do doboru serwetek.
– Ale wiesz, że one wylądują w koszu?
– Są lniane.
– Szkoda, że nie jedwabne – mruknęłam z przekąsem.
– Zrzędzisz jak Gabriel – poskarżyła się.
– Więc chociaż on zachował resztki zdrowego rozsądku. Wolę nie pytać o sukienkę.
Kalina nabrała wody w usta i unikając mojego wzroku, zaczęła chaotycznie wertować album z tortami. Przygryzłam usta i cierpliwie czekałam, aż w końcu się złamie, co nie trwało długo, i już po chwili fuknęła pod nosem:
– Będzie szyta na miarę. Spadaj.
Moje prychnięcie przerodziło się w głośny śmiech, kiedy potraktowała mnie swoim firmowym spojrzeniem zza zmrużonych powiek. Nawet jej wierne ogary, czy raczej napakowani ochroniarze wyznaczeni przez Gabriela do pilnowania narzeczonej, zapominali języka w gębie, gdy torpedowała ich wzrokiem rozjuszonego bazyliszka, na mnie jednak nie robiło to żadnego wrażenia. Droczyłyśmy się, to fakt, jednak obie doskonale wiedziałyśmy, że nie ma w tym krzty krytyki. Starałam się odrobinę rozruszać Kalinę, bo ostatnio chodziła spięta jak agrafka, a ja jedynie mogłam podejrzewać, co tak zaprząta jej głowę. Znałam ten wyraz twarzy. Często sama widywałam go w lustrze. Pozorne „jest okej” wcale nie znaczyło, że u niej wszystko w porządku.
Przypatrywałam się przyjaciółce, gdy ta w skupieniu oceniała torty.
– Nieźle cię wzięło, co? – rzuciłam.
Wzruszyła ramionami, uśmiechając się nieznacznie.
– Wiesz… To ślub. Czekam na ten dzień i jednocześnie się trochę… boję – wydusiła z siebie, niemal szepcząc.
– Stresujesz się? Czym? Bzdetami typu: czy gościom spodoba się didżej albo czy ciotki nie wezmą na języki twojej sukni? – spytałam ironicznie, ale ona nawet na mnie nie spojrzała. Czujnie ściągnęłam brwi, widząc, że odpłynęła gdzieś myślami, bo tępo wbijała wzrok w blat stolika. – Kalina?
– Co? – Wróciła do rzeczywistości. – A tak… Tak, tym się stresuję. Poza tym nie mam ciotek. Oprócz jednej – powiedziała zmieszana. Już chciałam zapytać, o co tak naprawdę chodzi, zbyła mnie jednak swawolnym mrugnięciem. – I dlatego jako moja świadkowa powinnaś mnie wspierać.
– Właśnie to robię. Przed chwilą powstrzymałam cię od zamówienia pięciopiętrowego tortu dekorowanego jadalnym złotem za cztery kafle – odparłam, wyciągając jej z rąk album i kładąc na drugim końcu stolika. – Dobra, a teraz mów, co się dzieje.
Najwyraźniej mój rzeczowy ton był dla niej sygnałem, że żarty się skończyły, bo z jej twarzy zniknął sztuczny uśmiech. Byłam daleka od wyciągania z niej czegokolwiek na siłę, jednak jeśli moja jedyna przyjaciółka miała problem, musiałam wiedzieć, co jest grane.
Kalina odchyliła się na krześle i przez chwilę nerwowo przygryzała usta.
– Te przygotowania… Myślenie o głupich serwetkach, kwiatach, cholernej fryzurze… To mnie w pewnym stopniu odpręża. A przynajmniej zajmuje myśli.
Nie tego się spodziewałam. Sądziłam wręcz, że jest dokładnie na odwrót i całe to planowanie wesela ją przytłacza.
– Więc… – próbowałam ją zachęcić do dalszych zwierzeń. – Chyba nie chodzi o to, że wahasz się, czy powiedzieć to kiczowate „tak”? – spytałam z wolna i tak delikatnie, jak tylko byłam w stanie.
– Nie. – Roześmiała się i gwałtownie pokręciła głową, a jej długie blond włosy rozsypały się na odkrytych ramionach. – Kocham Gabriela. On mnie… przywrócił do życia. Dzięki niemu zaczęłam wierzyć w siebie. W nas – dodała, uśmiechając się czule. – Wiesz, to nawet zabawne. Nie sądziłam, że miłość może być aż tak wiążąca, tak głęboka. Opowiadałam ci kiedyś, jak wyglądało małżeństwo moich rodziców. Oni byli… zimni. Nieczuli. Ignorowali się, ale gdy stawaliśmy w blasku fleszy, nagle wchodzili w rolę idealnych małżonków i troskliwych rodziców. To była parodia, która kończyła się zaraz za drzwiami naszego domu. Chciałam się od tego odciąć, przestać oddychać tym toksycznym powietrzem i gdy stamtąd uciekłam, nawet nie brałam pod uwagę tego, że mogłabym się zakochać. Zwłaszcza w kolesiu takim jak Gabriel.
Kalina ironicznie przewróciła oczami, na co uśmiechnęłam się niewyraźnie. Opowiedziała mi o rodzicach jeszcze na początku pierwszego semestru. Jeden z naszych wykładowców podczas odczytywania listy obecności spojrzał na nią i zapytał: „Ta Boraczyńska?”. Myślałam, że córki ważnych osobistości mają bezproblemowe i przyjemne życie, ale… Codziennością Kaliny było zamknięcie w złotej klatce. Domyśliłam się, że nie opowiedziała mi o sobie wszystkiego, bo dojrzałam coś, co innym ludziom mogło łatwo umknąć – przerażenie i rozpacz w jej oczach. Pod tym względem byłyśmy do siebie podobne. Obie ukrywałyśmy najgorsze momenty naszego życia. Coś, co nas gnębiło. Zdarzenia, które nas złamały. Ludzi, którzy wpoili nam obrzydzenie do siebie samych. Widziałam blizny na przedramionach Kaliny, mimo że starała się je ukryć. To były cięcia. Głębokie i równe ślady po żyletce. Okaleczała własne ciało w odwecie za coś, co spotkało ją w przeszłości. Ona jednak dała radę podnieść się z kolan, a ja… nadal pełzałam po ziemi. Trochę jej zazdrościłam. Zakochała się i dała temu uczuciu szansę, podczas gdy ja… Nie. Ja na to nie zasługiwałam.
Zacisnęłam powieki, by przegonić parszywe myśli, które ciągnęły mnie w przyprawiające o mdłości odmęty wspomnień.
– Tak szczerze, ja też nie dawałam wam szansy – powiedziałam. By ukryć drżenie rąk, pospiesznie sięgnęłam po kubek z chłodną już kawą. – Pamiętasz, jak kiedyś Gabriel przyjechał pod uczelnię? Chciałaś skopać dupę facetowi, którego bicepsy są szerokie jak twoje dwa uda.
Kalina roześmiała się, odrzucając głowę.
– No, byłam narwana – przyznała z udawaną skromnością.
– I nadal jesteś. A Gabriel najwyraźniej ma w sobie pierwiastek masochisty, skoro to lubi.
– Tak, poleciał na mnie, bo jako jedyna nie chowam głowy do tyłka i potrafię mu się odgryźć. No, może oprócz Diabła.
– Mogę się o to założyć. Jak mówiłam, masochista. – Udałam, że nie słyszę ksywki mężczyzny, o którym nie chciałam myśleć, ale jednocześnie nie umiałam przestać tego robić.
– Ale Gabriel także potrafi być romantyczny! Kiedy w marcu polecieliśmy na Dominikanę…
– Tak, tak, wiem, oświadczył ci się w blasku zachodzącego słońca. – Brutalnie weszłam jej w słowo, bo jej oślepiający, anielski wyraz twarzy podpowiedział mi, do czego to zmierza. – Spamowałaś mnie zdjęciami.
Moje starania spełzły na niczym, bo Kalina już straciła kontakt z rzeczywistością. Opadając na fotel, westchnęła, rozmarzona, a jej ciało stało się tak wiotkie, jakby miała się zaraz rozpłynąć.
– Już w samolocie powiedział, że zarezerwował stolik w małej knajpce przy plaży. Zjedliśmy kolację, patrząc na zachodzące słońce, a później wracaliśmy wolno do domu wzdłuż morza. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że zaplanował coś znacznie lepszego. Poszłam się przebrać, a w tym czasie on miał przyszykować szampana. A kiedy wróciłam na taras… Te świece i rozsypane płatki róż… I kiedy uklęknął przede mną… – Jej głos zadrżał z emocji i stał się wysoki, piskliwy. A ja nie przestawałam się szczerzyć jak idiotka, gdy próbowałam sobie wyobrazić faceta pokroju Gabriela stojącego w płatkach róż. Ale siedziałam cicho i pozwoliłam Kalinie nawijać. – To był najpiękniejszy wieczór mojego życia. Nikt nie dał mi tak wiele. „Oddaję ci samego siebie, a w zamian chciałbym cię prosić, byś na zawsze pozostała u mojego boku” – dodała, cytując oświadczyny swojego faceta i z ekscytacji aż zastukała obcasami o drewnianą podłogę. – A później nasza kąpiel w oceanie…
Uniosłam wysoko rękę i zerwałam się jak oparzona.
– Błagam, oszczędź mi szczegółów.
Oczy Kaliny zamigotały tajemniczo. Splotła ręce na piersi i ponownie westchnęła nostalgicznie.
– Nic więcej nie zamierzam ci mówić – oświadczyła, zadzierając brodę.
– Alleluja – skwitowałam z ulgą i spojrzałam na zegarek. – Dobra, wracajmy do tych tortów, bo zaraz skończy nam się okienko.
– Jasne, racja – przyznała, natychmiast trzeźwiejąc. – Swoją drogą, skąd wiedziałaś, że mam problem ze znalezieniem tortu?
Byłam przekonana, że przyjaciółka słyszała, jak głośno przełknęłam ślinę. Może właśnie dlatego jej oczy lekko się zwęziły, gdy zerknęła na mnie czujnie. Jej baczne spojrzenie powiedziało mi, że nie ma sensu uciekać się do mataczenia.
– Wczoraj był u mnie Daniel – wyrzuciłam z siebie z prędkością światła.
Przez chwilę nic nie mówiła, tylko na mnie patrzyła. I chyba to było najgorsze.
– Aha – szepnęła w końcu.
– Co za „aha”? Nie ma żadnego „aha”! – prychnęłam. – Pracuję w cukierni na Półwiejskiej, przychodzi tam mnóstwo ludzi, więc to normalne, że czasami wpadam na znajomych, no nie? – rzuciłam racjonalny argument, chociaż cichutki głosik w głowie wołał prześmiewczo: „Tak, to by się zgadzało, gdyby to była jedyna cukiernia w Poznaniu”. Wzdychając ciężko, splotłam ręce na piersi. – Poza tym Gabriel musi mu nieźle płacić, skoro nawet to za niego załatwia.
Łypnęłam posępnie na Kalinę, przekonana, że nadal będzie się we mnie wwiercać tymi swoimi wszystkowiedzącymi oczami, ale ona natychmiast odwróciła głowę. Zacisnęła usta w tak cienką linię, że ledwo mogłam zobaczyć na nich ślad szminki.
– No wiesz… Są partnerami biznesowymi – odpowiedziała zwięźle i tak pewnym siebie głosem, że prawie jej uwierzyłam.
– Chyba raczej jego chłopcem na posyłki. Albo trzecią ręką – dodałam rozmyślnie.
Nie uszło mojej uwadze, że Kalina na ułamek sekundy przestała oddychać. Jednak zaraz przywołała się do porządku i na nowo zaczęła ćwierkać o tortach i dekoracjach.
Obie unikałyśmy tego tematu. Każdy głupi pokapowałby się, w jakiej branży działa Gabriel i do czego jest mu potrzebny Daniel. Te wypasione fury, markowe ubrania, napompowani kolesie o twarzach niezmąconych żadną myślą, obstawiający twierdzę, którą był dom Kreisa… Kasa na to wszystko nie spada z nieba. Kiedyś nawet dla żartu pożyczyłam Kalinie książkę, w której zaczytywała się Sandra. Początkowo wątek mafii trochę mnie rozbawił i pomyślałam, że i ona uzna przyrównanie Gabriela do gangstera za świetny dowcip, jednak… Książka zniknęła u nich w nie do końca jasnych dla mnie okolicznościach, a w zamian Kalina przekazała mi od Gabriela bon do Empiku z przykazaniem, bym tym razem wybrała ambitniejszą literaturę.
Przyłapałam ją na kłamstwie tylko raz – pod koniec ubiegłego roku nagle wyjechała, co wytłumaczyła odwiedzinami u ciotki nad morzem. A doskonale pamiętam, że jedyna jej rodzina – poza matką mieszkającą we Wrocławiu – to rzeczywiście ciotka, tyle że spod Poznania. Nigdy nie zapytałam, czy świta Gabriela bawi się w gangsterkę, czy to jakaś grubsza sprawa, bo w sumie nie wiedziałam, do czego potrzebna byłaby mi ta wiedza. Przyjaźniłam się z Kaliną, lubiłam jej faceta i to wszystko. Ten świat ani mnie grzał, ani ziębił. I nie chciałam poznać jego tajemnic. A przynajmniej usiłowałam o tym przekonać samą siebie.
Dokończyłyśmy kawę i wyszłyśmy ze Starbucksa na atrium Starego Browaru, kiedy rozdzwoniła się komórka Kaliny.
– Gabriel? – odgadłam natychmiast.
– Skąd wiesz?
– Masz ten głupkowaty wyraz twarzy za każdym razem, gdy dzwoni.
Skomentowała moją uszczypliwą uwagę, pokazując mi środkowy palec, za który gwałtownie złapałam.
– No hej, co tam? – rzuciła do słuchawki, próbując odepchnąć mnie łokciem. I zamarła. Skonsternowana, ściągnęła brwi i zaczęła słuchać uważniej. – Co…? Tak, tak, ale mam jeszcze jeden wykład… W sumie… Nie, jasne. Przyjadę.
– Zrywasz się?
– Co? – Spojrzała na mnie rozszerzonymi oczami. Jej nerwowość podziałała na mnie alarmująco, ale zaraz przytaknęła raptownie: – Tak. Muszę coś załatwić z Gabrielem.
– I już wysłał po ciebie człekokształtnych – wyszeptałam i skinęłam głową ze wzrokiem utkwionym ponad jej ramieniem.
Nawet się nie odwróciła we wskazanym kierunku.
Do bodyguarda, który codziennie jej towarzyszył, dołączyło dwóch facetów o typie urody Quasimoda i po szybkiej wymianie zdań stanęli z boku, czekając na swoją panią. Jak psy. Wierne psy.
– To do jutra. Później spiszę od ciebie notatki. Mogę pożyczyć? – spytała, unosząc album z tortami.
To mnie zaskoczyło. Jeszcze nie tak dawno opieprzyłaby tych goryli, że dyszą jej nad głową i że sama pojedzie do Gabriela, a teraz… Stała się potulna. Zdystansowana. Właśnie ta naturalność, z jaką zaakceptowała nową rzeczywistość, sprawiła, że posłałam jej długie spojrzenie.
– Spoko, mam w cukierni drugi album – powiedziałam.
– Super, dzięki. – Uśmiechnęła się przelotnie.
– Kalina?! – zawołałam za nią, ale gdy się odwróciła, zupełnie zapomniałam języka w gębie.
– Tak?
„Czy będzie bezpieczna? – myślałam gorączkowo. – Czy jutro znowu ją zobaczę? Czy Gabriel przez swoje pieprzone biznesy nie narazi jej…”
Pokręciłam głową i przykleiłam na twarz sztuczny półuśmiech.
– Nie, nic. Do jutra.
Ale przed nią nic się nie ukryło. Spojrzała na mnie i delikatnym uśmiechem przekazała, że będzie dobrze. Gdy ruszyła w stronę wyjścia, u jej boku zmaterializowały się trzy ogary. Dawno czegoś takiego nie czułam. Niepokoju i strachu o kogoś bliskiego. Nawet gdy ostatnie lata spędziłam w rodzinnym domu dziecka, gdzie nauczyłam się, jak powinien funkcjonować normalny człowiek – co czuć, mówić i jak się zachowywać. Teraz na nowo zakiełkował w moim sercu strach. Obawa, że znowu zostanie mi odebrana osoba, która jest dla mnie ważna.
Z zamyślenia wyrwała mnie wibrująca komórka. Gdy spojrzałam na esemes, uśmiechnęłam się pod nosem.
Tort z jadalnym złotem to naprawdę debilny pomysł?
Odpisałam, by wybiła go sobie z głowy, i poszłam na ostatnie zajęcia, a zaraz po nich na popołudniówkę do Karmelkowni. Po swojej zmianie wróciłam do mieszkania, po drodze zahaczając o McDonalda. Wzięłam po burgerze dla siebie i Sandry oraz zestaw HappyMeal dla Marka. Zabawka wydała mi się strasznie pokraczna, ale przypomniałam sobie, że mały lubi te gadżety i zebrał ich pokaźną kolekcję, z dumą prezentując ją na parapecie pokoju, który dzielił z mamą. Wspinając się na trzecie piętro odrestaurowanej kamienicy, żałowałam, że nie mamy windy. Niby miałam dobrą kondycję, ale kilka godzin ćwiczeń na sali treningowej i stanie przy kasie nieraz dawały mi w kość. Marzyłam już tylko o burgerowej bombie kalorycznej i gorącym prysznicu, dlatego zaraz po wejściu do mieszkania zawołałam:
– Kolacja!
Magiczne hasło zadziałało i Marek zjawił się przy mnie w ciągu trzech sekund. Jego oczka w odcieniu mlecznej czekolady zamigotały w zachwycie, kiedy zauważył papierową torbę z Maka. Nie tracąc czasu, wygrzebałam z niej czerwony domek HappyMeala, a maluch porwał go, zaniósł do salonu i zasiadł przy niskim stoliku, by w pierwszej kolejności obejrzeć dodaną do zestawu zabawkę. „To się nazywa smak dzieciństwa – pomyślałam. – Kiczowata zabawka ważniejsza od jedzenia”. Ściągnęłam znoszone trampki i kiedy odwieszałam bluzę, za moimi plecami skrzypnęły drzwi.
– O, super, że już jesteś! – Sandra wyszła z pokoju, a mnie wystarczył rzut oka, bym wiedziała, że raczej nie zjemy śmieciowego żarcia wspólnie.
Miała na sobie spódniczkę za kolano i wysokie buty. Włosy ściągnęła w kucyk. To był jej stały outfit, gdy wychodziła wieczorami. Sukienka albo spódniczka, długie buty, kok albo warkocz. A i tak wracała w rozpuszczonych włosach i pogniecionych ciuchach. Tak było prościej? Zadarcie spódniczki i pozwolenie, by spasiona świnia robiła, co chce?
Ogniste języczki gniewu połaskotały mnie po karku. Przygwoździłam ją spojrzeniem, mimo że starała się go unikać.
– No, przyniosłam kolację. Ale widzę, że wychodzisz – powiedziałam z przekąsem.
– Wyskoczę na godzinę – rzuciła, pospiesznie sprawdzając komórkę. – Marek już wykąpany, dostał leki, a gorączka spadła mu dzisiaj rano.
– Sandra… – Westchnęłam błagalnie i zrobiłam krok w jej stronę.
Chciałam prosić, by została, by tym razem olała pieprzonego Koszyckiego, ale rozmyślnie mnie zignorowała i z nerwowym uśmiechem zawołała synka.
– Mareczku? A podziękowałeś cioci? – spytała z wymuszoną swobodą.
Maluch zrobił wystraszoną minę i nie wypuszczając zabawki z rąk, zerwał się, by wskoczyć prosto w moje ramiona.
– Dzięki, ciociu!
– Nie ma sprawy, mistrzu – odparłam z uśmiechem.
Poczochrałam jego jasne miękkie włoski.
– Dziękuję – wyszeptała Sandra, lekko dotykając mojego barku.
Obserwowałam, jak z czułością przytula się do synka. Pocałowała go w czoło, a maluch uśmiechnął się do niej w dziecięcy, szczery sposób. A kiedy nachylił się, by pokazać mamie zabawkę, koniuszki warg Sandry zadrżały, jakby zbliżała się do granic wytrzymałości. Chciała zostać. Czułam to. Ale nie miała wyjścia. A przynajmniej tak sądziła.
Pomyślałam, że powinnam to zostawić. To nie moja sprawa, nie moje problemy. Gdy jednak Sandra się wyprostowała, westchnęła i ruszyła w stronę drzwi, złapałam ją za nadgarstek. Nie powiedziałam nic, co zaniepokoiłoby Marka, ale patrząc jej prosto w oczy, ledwo zauważalnie pokręciłam głową. Nie krytykowałam jej ani nie prawiłam morałów. Ale też nie chciałam, by poświęcała godność dla nic niewartego sukinsyna. Sandra poklepała mnie po ręce i nie patrząc w moim kierunku, wyszeptała wypranym z emocji głosem:
– Wrócę za godzinę.
Drzwi się za nią zamknęły, a ja miałam cholernie parszywe uczucie, że zawaliłam. Nie powinnam jej puszczać, a jednak… Co ja mogłam? Była niewiele starsza ode mnie i robiła wszystko, by utrzymać się na powierzchni. Ktoś, kto tonie, łapie się nawet brzytwy.
– To co? – zagadałam do Marka i biorąc go za rączkę, zaprowadziłam do stolika. – Zjadamy i pakujemy się do łóżka?
– A kołysanka? – Spojrzał na mnie tak przejmująco niewinnymi oczami, że w moim gardle uformowała się gula.
Ona nigdy mu tego nie powie. Żadna matka nie obarczy dziecka świadomością, jak poświęcała się, by dać mu namiastkę normalnego życia. Tylko ona będzie to pamiętać. Tylko ona.
– Ma się rozumieć! – Roześmiałam się z trudem i przytuliłam chłopca do piersi. – Kołysanka musi być.
Marek zjadł posiłek ze smakiem, natomiast ja równie dobrze mogłabym memłać karton i nie poczuć żadnej różnicy. Porzuciłam próby wciśnięcia czegokolwiek do skręconego żołądka i zabrałam chłopca do łazienki, by umył zęby. Później położyłam go spać. W ich małym pokoju nie było miejsca na wstawienie dwóch osobnych łóżek; i tak z trudem zmieściła się tu szafa na ubrania i kącik zaadaptowany na miejsce zabaw dla dziecka. Podczas gdy Marek zakopał się po same uszy pod kołdrą, ułożyłam się obok niego i zaśpiewałam mu kołysankę. Nie, żebym znała ją z dzieciństwa. Nauczyła mnie jej pani Ula, gdy miałam trzynaście lat. Śpiewała kołysankę małej dziewczynce, z którą dzieliłam pokój, i w ten sposób ją zapamiętałam. A później sama nuciłam ją dzieciom, gdy te budziły się w środku nocy wystraszone koszmarami.
Nie dotarliśmy nawet do połowy, gdy Marek zaczął miarowo posapywać. Biedaczek musiał być wykończony ostatnimi nocami, gdy gorączkował. Kilka razy zakasłał przez sen, więc zostałam z nim, w razie gdyby się przebudził. I nie mogłam przestać myśleć o Sandrze.
Wyznawałam zasadę, by nie wtrącać się w czyjeś życie, skoro sama nie lubię, gdy ktoś wypytuje mnie o przeszłość. A ta była daleka od szablonowego dzieciństwa. Od normalnego dorastania. Ale chciałam pomóc Sandrze. Uwolnić od faceta, który ją wykorzystywał. Koszycki miał rodzinę, żonę i dzieci, ale co z tego, skoro mógł dodatkowo poobracać dziewczynę, która miała nóż na gardle. Sandra bała się odejść, bo przy tym układzie mogła się zwolnić na kilka godzin, wziąć opiekę albo urlop, gdy Marek chorował, i nikt nie robił jej problemów. Rozumiałam jej obawy, bo pewnie nie każdy pracodawca cieszyłby się z częstej nieobecności pracownika, ale… To było podłe. Koszycki był tym typem mężczyzny, którym gardziłam najbardziej. Którego nienawidziłam i który sprawiał, że powracały wspomnienia. Nie chciałam rozdrapywać ran, ale… Dobrze wiedziałam, że to nigdy nie minie. Nigdy nie zapomnę, tak samo jak nigdy nie wybaczę. Nigdy z siebie tego nie zmażę… Zawsze już będę odrażająca, śmierdząca, brudna i nikt tego nie zmieni…
Daniel.
Jęknęłam, czując ból w piersi, gdy moje serce drgnęło nerwowo.
Ta jedna noc… Ta jedna, całkowicie nierealna noc. On pokazał mi, że potrafię czuć, że potrafię być… normalna. Przez jedną wyjątkową godzinę czułam, jak moja przeszłość się rozmywa, ulatuje w zapomnienie, a ciało się naprawia. Wprowadził mnie w świat zmysłowości, namiętności. Dawał mi dowód tego, że seks nie jest plugawy, obrzydliwy, zgniły, ale może być czymś ekscytującym, sprawiającym, że łakomie pragnęłam więcej. Pokazał, że nie jestem takim wrakiem, za jaki się uważałam.
Ale ta chwila minęła.
Dziś mogłam już tylko wspominać tamtą noc, gdy ostrożnymi, delikatnymi pocałunkami naznaczał moje ciało. Gdy szeptał moje imię, a ja – zachłystując się powietrzem – wymawiałam jego…