Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dla wielu osób Liliana może uchodzić za kobietę sukcesu. W rzeczywistości ma jednak dosyć nudnej pracy oraz wiecznych rozmów z matką o założeniu rodziny. Trudno jednak myśleć o ustatkowaniu się, pamiętając że poprzedni narzeczony sypiał z innymi.
Pewnego dnia, na jej drodze staje nowy szef - niebieskooki, niezwykle przystojny Michał. Życie bohaterki nabiera zawrotnego tempa, kiedy okazuje się, że seksowny szef jest nią zainteresowany. Jak za pomocą czarodziejskiej różdżki nudna praca przeradza się w gorący romans biurowy, a powiedzenie „od miłości do nienawiści” zdecydowanie działa tu w odwrotną stronę.
Jednak tajemnicze zachowanie mężczyzny powoduje, że Liliana zaczyna zastanawiać się nad ich relacją. Czy Michał jest z nią szczery? Czy jest możliwość, że to on odpowiada za dziwne wiadomości, które zaczęły pojawiać się w jej skrzynce na listy? W rozmyślaniach z pewnością nie pomaga fakt, że miastem wstrząsają kolejne zaginięcia kobiet.
Czy Liliana zaryzykuje i pomimo sygnałów ostrzegawczych zaufa Michałowi?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 240
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkim, którzy zrealizowali swoje najskrytsze marzenia i nie bali się stawić czoła przeciwnościom losu
Miłość to:
jedno Twoje spojrzenie – gdy oczy me smutne,
jeden dotyk Twej ręki na mym czole – gdy głowa boli,
jedno dobre słowo – gdy wokół mnóstwo nienawiści,
jeden uśmiech – w żałobie myśli,
jeden kawałek chleba – gdy głód się odzywa,
jedna kropla wody – gdy gorączka dopada,
jedna miłość – na wszystko...
Jolanta Mach, Miłość
Imię: Liliana.
Wiek: czy to istotne? Ech, dobra, dwadzieścia pięć. Nieustająco.
Stan cywilny: panna. Jakie to idiotyczne, „panną” dawno już nie jestem, niech będzie: singielka.
Zawód: zawodów miałam wiele, ostatni miał metr osiemdziesiąt, niebieskie oczy i kłamliwy jęzor.
Zwierzaki: kocham, mam, pieszczę.
Plan na najbliższy rok: nie zabić jednej takiej, znaleźć inną pracę, może... zakochać się?
Jechałam do pracy. Znowu. W sumie zastanawiałam się, po co to robię. Wstaję rano, karmię koty, myję zęby, biorę prysznic, wyciskam pryszcz, czeszę się, ubieram, maluję, przełykam w pośpiechu kawę, skaczę na jednej nodze, szukając drugiego buta, kluczyków, apaszki, czego tam jeszcze? Ciągle czegoś szukam. Notorycznie coś gubię. Nie, inaczej. Te uparte i złośliwe rzeczy gubią mnie. Uciekają przede mną. I to z krzykiem. Hm. Raczej w milczeniu, perfidnie ciesząc się, że ja, znowu, z rozwianym włosem i malującą się na twarzy paniką będę miotała się po mieszkaniu jak tancerz electric boogie. Ha! Znam ten styl, w końcu oglądałam wszystkie sezony You Can Dance. Swoją drogą, to, co ludzie czasem robią ze swoim ciałem, jest niesamowite. A inni są żenujący. Jak niektórzy w mojej firmie, nie będę wymieniać nazwisk, tak, dokładnie ci niektórzy. Właśnie... Dojechałam. Parkuję. Dostrzegłam zielonego passata, który notorycznie zajmuje część mojego miejsca. Koleś z księgowości. Pewnie wydaje mu się, że jeździ hummerem i nie zmieści się na jednym miejscu parkingowym. Jak znam życie, wyobraża sobie, że wszystko ma duże. I nie, nie myślałam o ilorazie inteligencji. Ale on zapewne tak. Albo też. Okej. Jestem. Poprawiłam makijaż, wzięłam torbę z laptopem i wysiadłam. Fabryka czeka. Zaraz zacznie się szychta. A szczury już przebierają swoimi brudnymi łapkami.
W windzie spotkałam Bożenkę z kadr. Bożenka ma około pięćdziesiątki, wygląda całkiem nieźle, lata pracy w korporacji pomogły jej wyzbyć się targowych przyzwyczajeń. Bo kiedyś dama ta była właścicielką straganu, na którym sprzedawała mydło i powidło. W sumie do dzisiaj została jej ta maniera kramarki: kiedy powiesz jej coś, z czym się nie zgadza, zachowuje się jak stara przekupa, która targuje się o każde jajo w swym ręcznie plecionym koszyku. Innym razem przypomina sobie, że czasy straganiarki już minęły, to se ne vrati i trzeba zachowywać się na poziomie. Wówczas przybiera minę obrażonej primadonny, co trochę kłóci się z jej chłopskimi rysami, które stara się tuszować makijażem i fryzurą, ale ten kamuflaż nic nie daje. Lecz nie można zapominać, że Bożenka jest mistrzynią przesmykiwania się pomiędzy korporacyjnymi pułapkami, w które większość wpada i zostaje wyeliminowana z tego szlachetnego wyścigu. Prezesów już było wielu, dyrektorzy zmieniają się jak w kalejdoskopie, ale Bożenka tkwi twardo na swym stanowisku, jakby przyspawała sobie stołek do grubego tyłka. Wykazuje się niezwykłą wrażliwością i gdy zaczyna całować kogoś w miejsce, w którym plecy tracą swą szlachetną nazwę, wiadomo, że wkrótce ta właśnie osoba będzie na szczycie. Właściwie Bożenka to najlepsza wyrocznia, jaką moglibyśmy sobie wymarzyć. Nadal nie wiem, jak ona to robi, czy ma jakiś tajny patent, czy może jej wewnętrzna chorągiewka ustawia się zawsze tak, żeby się jej stołek od dupy nie odczepił. Przynajmniej przed emeryturą.
Dotarłam na swoje piętro, Bożenka jedzie dalej. Życzę jej miłego dnia, uśmiechając się fałszywie. Fałszywy uśmiech to coś, co wszyscy tutaj mają opanowane do perfekcji. Wchodzę do swojego pokoju. Moje dziewczyny już są, kawa na mnie czeka. Moje dziewczyny to jedyne osoby w tej firmie, którym mogę zaufać i przy których mogę być sobą.
Baśka jest po trzydziestce, ma świra na punkcie zwierzaków, cięty język i śliczne rude loki. Przyjaźnię się z nią od lat, jest moim lekiem na całe zło i chyba jedyną prawdziwą przyjaciółką, jaką miałam. Nieczęsto się zdarza, żeby przyjaźnić się z kimś, z kim się pracuje, i to w krwiożerczej korporacji.
– Co masz taką minę? Lejdi już dzwoniła. – Baśka przewróciła oczami.
– A co, znowu czegoś nie rozumie? – Pokręciłam głową i włączyłam komputer.
– Dzień jak co dzień – parsknęła Lidka, druga z dziewczyn, z którą pracuję już dosyć długo. – W dniu, w którym ona coś zrozumie, dam na mszę.
– Przecież ty nie chodzisz do kościoła.
– No właśnie. Wiesz, jakie to będzie cholerne poświęcenie?
Piję kawę i uruchamiam komputer. Lejdi. Wrzód na dupie w szpilkach od Manolo. Mistrzyni własnego PR-u, świetnie utrzymana, z niezłą gadką, za to z wiedzą praktyczną równą zeru. Na moje nieszczęście nie tylko była naszą szefową, lecz także usilnie chciała udowodnić, że zna się na tym, co robi. Jasne, dzięki naszej pracy jakoś utrzymywała się na fali. Mnie jednak męczyło ciągłe tłumaczenie wszystkiego po dziesięć razy, jakbym miała do czynienia ze stażystką po liceum. Albo i bez. Takie życie. Jak w tym kawale. Urodziło się dziecko bez rączek, bez nóżek, tylko same plecy. Lekarz pociesza zrozpaczoną matkę: „Niech się pani nie martwi. Ma plecy, poradzi sobie”. Dokładnie! Plecy to podstawa. Przynajmniej tutaj, gdzie jestem od czterech lat. Już po roku zdałam sobie sprawę, że bez adorowania tylnej części ciała odpowiednich ludzi daleko nie zajdę. Ale wówczas musiałabym nosić krawat, aby wiedzieć, gdzie mam twarz. Dziękuję, postoję. W sumie głupio nakładać makijaż i unikać własnego wzroku w lustrze. Ciekawe, czy Lejdi dostaje od tego zeza. Nie. Ona pewnie z lubością wpatruje się we własne odbicie i podziwia talent do włazidupstwa, dzięki któremu zaszła tak daleko. No cóż. Każdy lubi to, co lubi.
– Wiecie co? Kupuję nową ławę do salonu – odezwała się milcząca do tej pory Marta, moja trzecia koleżanka.
– Jaką?
– Taką z drewna afrykańskiego.
– Ile kosztuje?
– Pięć stówek.
– Razem z telewizorem jest? – parsknęłam, otwierając plik w Excelu.
– Głupia, to afrykańskie drewno!
– Czyli?
Marta wzniosła oczy ku niebu, modląc się teatralnie o zmiłowanie nad moją ignorancją.
– Nie będę ci tego tłumaczyć. Przyjedziesz, to sama zobaczysz. Jutro ją odbieram ze sklepu.
– Dobrze, już dobrze – mruknęłam, wpatrując się w skrzynkę mailową, która zapełniała się mailami z poprzedniego dnia i z nocy. Żeby kasa tak wpływała do mojego portfela, jak wiadomości do Outlooka. Marzenie...
– No, to jutro podjedziemy do sklepu, około czternastej.
Zorientowałam się, że ominęła mnie spora część rozmowy. Oderwałam wzrok od lawiny maili i utkwiłam go w siedzącej naprzeciwko blondynce.
– Jak to podjedziemy?
– No bo wiesz, ta ława jest duża i nie zmieści się do mojego samochodu, a ty masz spory bagażnik...
– A ty sobie wszystko świetnie zaplanowałaś. No dobrze – zgodziłam się łaskawie, chociaż wiedziałam, że i tak bym z nią pojechała.
Nagle Baśka wyrzuciła z siebie serię słów powszechnie uważanych za obraźliwe.
– Co jest? – spytałam.
– Odbierz maila. – Zdecydowanie osiągnęła mistrzostwo w mówieniu z zaciśniętymi zębami.
– Właśnie próbuję to zrobić. Od co najmniej dziesięciu minut – mruknęłam. Wreszcie skrzynka się zapełniła i znalazłam wiadomość, która doprowadziła moją koleżankę do szczękościsku.
No tak. Lejdi po raz kolejny prosiła o przesłanie zakresu działań jednej z naszych sekcji, której dalsze istnienie stanowiło jeden wielki znak zapytania. Dla nas było oczywiste, że sekcja jest niezbędna, ale nie wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, jak skomplikowanym tworem jest korporacja, jak funkcjonuje ten system i co jest potrzebne do zapewnienia ciągłości jego działania. To tak, jakby na trasie Wrocław–Warszawa wyrzucić odcinek torów, kiedy nie wie się, przez jakie konkretne stacje będzie przejeżdżał pociąg. Temat był wałkowany od dłuższego czasu, co wprawiało mnie i Baśkę w stan chronicznego wkurwienia. Miałyśmy już przygotowany ten cholerny dokument z zakresem działań, który regularnie wysyłałyśmy tej irytująco niefrasobliwej kobiecie. Która, gdy jej kiedyś powiedziałam, że wysłałam ten plik już kilka razy i na pewno jest w jej skrzynce odbiorczej, odpowiedziała z uśmiechem: „Coś mi się stało z pocztą i nie mam skrzynki odbiorczej”. Jasne. Nie ma skrzynki odbiorczej. Kurwa, to jakby mieć samochód bez silnika, książkę bez tekstu, samolot bez pilota, seks bez orgazmu, mózg bez rozumu. To ostatnie porównanie najbardziej przypadło mi do gustu. Aby więc nie dać się bezsilności spowodowanej nadzwyczajnie płaską krzywą przyswajania wiedzy rozlewającą się w naszej firmie, wszystkie cztery wiedziałyśmy, że albo znajdziemy sobie jakieś hobby, albo kolejna konwersacja z Lejdi skończy się krwawą jatką. Lidka zaczęła się intensywnie uczyć hiszpańskiego i dobijała wszystkich wokół, popisując się radośnie swoimi lingwistycznymi umiejętnościami. Baśka namiętnie fotografowała, miała nawet bloga i wrzucała tam swoje ujęcia natury, zwierząt, ludzi. Marta dostała świra na punkcie urządzania wnętrz, czytała wszystko na ten temat, śledziła najnowsze trendy i upiększała swoje mieszkanie, które nabrało prawdziwie stylowego charakteru. Ja... no cóż, zawsze kochałam czytać, więc założyłam bloga i zajmowałam się recenzowaniem książek, które dostawałam bezpośrednio od wydawców. Blog stał się bardzo popularny i był moim ukochanym „dzieckiem”. Własnych, osobistych potomków nie miałam.
I tak właśnie wchodzimy na temat dla niektórych bardzo drażliwy. Na pewno dla mojej matki, która na każdym kroku, przy każdym naszym spotkaniu, a raz nawet dzwoniąc z toalety w centrum handlowym, opowiadała mi o moich koleżankach z podstawówki i liceum, które na liście życiowych osiągnięć miały męża i co najmniej jedno dziecko.
– Pamiętasz Anitę? To wyobraź sobie, że właśnie się wprowadzili do nowo wybudowanego domu. Ma pięknego synka, a ten jej mąż! Ach, co za mężczyzna! A przecież ledwo co przez szkołę przebrnęła. O studiach nawet nie marzyła.
– Małgosię wczoraj widziałam. Wiesz, tę z pierwszego piętra. Jej najstarsza córka już chodzi do liceum. Podobno bardzo dobrze się uczy. A Gośka rok temu urodziła synka. Dziwiłam się nawet, że tak późno zdecydowali się na trzecie dziecko, no ale to trzecie, a nie pierwsze, więc nie ma strachu.
– Rozmawiałam z matką Ewy. Tak, twojej przyjaciółki z ławki. Jej mąż otworzył kolejną restaurację. Ma chłop łeb do interesów, a przecież Ewa taka przeciętna, nie wiem, co on w niej dostrzegł. Zawsze myślałam... No nic, nieważne. Ewa ma dwójkę – parkę. Śliczne dzieciaki.
Tak. To stały repertuar mojej matki, monolog powtarzany przy każdej nadarzającej się okazji. Wszystkim koleżankom powiodło się w życiu lepiej niż mnie, bo mają koło siebie faceta. Moje studia, jedne, drugie, podyplomówka, własne mieszkanie, samochód, awans, przyjaciele, pasja – to wszystko nie miało znaczenia. Najważniejsze było to, że wciąż nie założyłam rodziny. W przeciwieństwie do mnie moja matka nadal nie potrafiła się z tym pogodzić. Oczywiście, że próbowałam. Naprawdę. Przecież nie będę udawać, że nie zależało mi na tym, aby stworzyć własny świat. Z kochającymi mnie i kochanymi przeze mnie ludźmi. Ale się nie udało, chociaż z Markiem było naprawdę blisko. Nawet zamieszkaliśmy razem, to znaczy on zamieszkał u mnie. Poznaliśmy ze sobą naszych rodziców, a moja matka krzątała się po domu, nucąc pod nosem marsz Mendelssohna. Jedynie mój ojciec podchodził do tego związku sceptycznie. Od początku coś mu się w Marku nie podobało, ale ja, oczywiście, byłam zakochana, więc nie dostrzegłam symptomów i to, co powinnam była zrobić następnego dnia po poznaniu Marka, zrobiłam pół roku później. Wrzuciłam jego ciuchy do niebieskiego worka na śmieci i wystawiłam na korytarz. Dopiero wtedy, kiedy się okazało, że mój ukochany podczas moich częstych nieobecności zapraszał do mojego mieszkania swoją... narzeczoną, wmawiając jej, że apartament należy do niego. Na co dzień miał mnie, od święta – tamtą. Żyć nie umierać. Dowiedziałam się o tym dzięki uprzejmości sąsiadów. Nie było żadnego spektakularnego wejścia, spowodowanego wcześniejszym powrotem z delegacji, o nie. Nie było in flagrante delicto ani zimnych słów i powstrzymywanych łez. Nie. Po prostu jedna z sąsiadek zauważyła, że ta siostra mojego narzeczonego to w ogóle do niego niepodobna. I że w sumie miło z jej strony, że opiekuje się i bratem, i mieszkaniem podczas moich nieobecności. To wystarczyło. Marek nie zaprzeczał, choć próbował coś nieudolnie tłumaczyć, że „to nie tak, jak myślisz”, a na koniec usłyszałam, że przynajmniej Marlenka nie ma wygórowanych ambicji i kariera nie jest jej celem w życiu. Jasne, gdy efektem moich wygórowanych ambicji były premie, dzięki którym wyjeżdżaliśmy na weekendy, urlopy, do spa czy na narty, to wcale mu nie przeszkadzało. No cóż. Nie zamierzałam stać na drodze do szczęścia moich M&M’s, więc usłużnie spakowałam niedoszłego-byłego narzeczonego i wystawiłam jego rzeczy na korytarz.
Tak się zakończył mój półroczny związek. A ten gorzki finał sprawił, że odechciało mi się budowania własnej komórki społecznej, poprzestałam na niezobowiązujących randkach, kawkach, wyjściach do kina i flircie na WhatsAppie. Uznałam, że chyba nie jest mi pisane żyć w stadle i pogodziłam się z tym. W przeciwieństwie do mej rodzicielki, która, nie zaprzestawszy wyrzutów, rozszerzyła działalność i swoją życiową misją uczyniła zeswatanie mnie z kimkolwiek, byleby tylko nosił spodnie i chlubił się nieparzystością przedostatniej cyfry PESEL-u.
– Lilianko, pamiętasz panią Janeczkę? Moją krawcową? Wyobraź sobie, że jej najstarszy syn Jerzyk jest znowu wolny.
– A co? Więzili go terroryści?
– Nie opowiadaj głupot. Jerzyk ma dobrą pracę, mieszkanie, samochód, rozwiódł się i szuka żony. Może poszłabyś z nim do kina, na kawkę?
Z tego, co pamiętałam, Jerzyk miał metr pięćdziesiąt wzrostu i do pięćdziesiątki w metryce też się szybko zbliżał. Moja matka zamierzała mnie zabić, to pewne. Postanowiła, że nie chce mieć już córki. Nie widziałam innego wytłumaczenia.
– Mamo, a może ty się z nim umówisz? Jesteście prawie w tym samym wieku. Tato na pewno się zgodzi.
– Jesteś okropna! Waldek, powiedz coś!
A mój szacowny ojciec, Waldemar Arciszewski, mruknął coś niezrozumiałego, zamknął knigę, której lekturze z lubością się oddawał, powstał z fotela i oddalił się w stronę tarasu. Waldek był mistrzem rejterady, a może mistrzem strategii i mediacji, gdyż to, że wytrzymał ze swoją małżonką czterdzieści lat, świadczyło o jego nieprawdopodobnych zdolnościach. A może i o wielkiej miłości? Nie wiem, ostatnio jakoś nam nie po drodze. To znaczy mnie i tej wielkiej miłości.
Westchnęłam. Nie wiedziałam jeszcze, że to przeklęte M właśnie znowu zaczyna mnie prześladować.