Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Nikt nigdy tak na mnie nie patrzył.
Jakby widział.
Tylko.
Mnie.
Kamila Serenowicz za rok zdaje maturę, mieszka z matką w Sopocie, kocha muzykę i swój ogród. Nieustannie poddawana jest krytyce za wygląd, głównie ze strony matki, niedoszłej Miss, która marzy o karierze w modelingu dla córki. Jednak dziewczyna ma inne plany. Kiedy do domu obok, gdzie zamieszkuje rodzina zastępcza, sprowadza się tajemniczy chłopak o przenikliwych niebieskich oczach, Kamila nie ma pojęcia, że niebawem jej życie stanie na głowie. Kacper Małkowski dźwiga na barkach ciężar, któremu nawet dorosły mężczyzna by nie podołał. A ma dopiero osiemnaście lat. Chłopak nosi w sercu bolesną rodzinną tajemnicę i robi wszystko, aby przetrwać.
Poznanie Kamili i Kacpra będzie niczym jasne światło w świecie pełnym mroku i niebezpieczeństw. Lecz czy gorące uczucie, pożądanie i zaufanie będą na tyle silne, aby pokonać zagrożenia, tajemnice i przeszłość, z którą przyjdzie im się zmierzyć?
„Dziewczyna z ogrodu” to opowieść o młodych dorosłych, których ból życia dopadł zbyt szybko. Stanowi pierwszy tom serii „Zbuntowani”.
Książka była wydana wcześniej pod pseudonimem Anka Sangusz.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 203
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Sekty Agnes
PROLOG
Cień przebiegł przez jego napiętą twarz.
– Kama...
– Idź, proszę cię, idź stąd. Idź, wyjdź, idź, idź, idź...
Powtarzałam, jakbym nie mogła się zatrzymać, przestać, a on wpatrzony we mnie cofał się do wyjścia, aż w końcu przeklął głośno, przeskoczył płot i mijając wejście do swojego domu, wybiegł na ulicę.
A ja...
Usiadłam na mojej ławce, w moim ogrodzie, czując aromatyczny zapach róż... rozpłakałam się, wiedząc jednocześnie, że właśnie w tej chwili, w tym momencie moje serce rozrywa niepojęta tęsknota za tym chłopakiem znikąd. Który pojawił się nagle, pokazał mi kawałek cudownego świata, a potem zniszczył wszystko, zostawiając mnie na krawędzi rozpaczy. A przede wszystkim zawiódł mnie, po raz kolejny utwierdzając w przekonaniu, że nie warto wierzyć w obietnice i ufać drugiemu człowiekowi. Że tak naprawdę jesteśmy sami na tym świecie i możemy liczyć tylko na siebie.
Rozdział 1
Mój ogród był moim azylem. Czułam się w nim cudownie. Zdawało mi się, że jestem w innym świecie – takim, w którym jestem szczęśliwa i kochana. W świecie, w którym nikt mnie nie ocenia.
Pewnie dlatego nienawidziłam zimy. Wtedy moje kwiaty umierały, zasypiając pod śniegowym płaszczem, a ja nie mogłam skrywać się już w cieniu drzew i uciekać do mojego wyimaginowanego świata. Świata, w którym byłam kimś zupełnie innym.
Kiedy siadałam na małej drewnianej ławce pod okazałą wiśnią, a wokół roztaczał się cudowny aromat moich róż, zamykałam oczy i widziałam siebie właśnie tam. W alternatywnej rzeczywistości. Jestem piękna. Jestem smukła. Zupełnie tak, jak moje czerwone róże. Wszyscy na mnie patrzą. Wszyscy mnie podziwiają. A najbardziej podobam się jej. Tej, która jest ze mnie dumna. Tej, która uśmiecha się i całuje. I patrzy na mnie z radością i dumą. I kocha mnie. Tak, kocha.
Pierwszy raz zobaczyłam go w tamten wiosenny wieczór. Było to niemal przed tygodniem, kiedy słońce już zaszło, chowając się w morzu, a nasz sopocki dom skrył się w ciemniejącym końcu kolejnego dnia.
Matki nie było, poszła chyba ćwiczyć pilates, chociaż równie dobrze mogła pójść na randkę albo na drinka. Mniejsza z tym. Często wychodziła, co przyjmowałam z ulgą, bo jeśli spędzała wieczór w domu, byłam pewna, że prędzej czy później zawita do mojego pokoju i zacznie do mnie mówić. Albo wygoni mnie z altanki, nie rozumiejąc, jak można siedzieć tam całymi godzinami. Dlatego też z ulgą przyjęłam jej wypad na miasto.
Siedziałam na ławce w ogrodzie, koło drewnianej altany. Ogród znajdował się za naszym dużym domem, do którego wprowadziłam się z mamą ponad pięć lat temu, na krótko przed moimi dwunastymi urodzinami. Dom miał sześć pokoi, garaż na dwa samochody, piękne patio, ogród i altankę. To właśnie tutaj spędzałam najwięcej czasu. Zasadziłam też kwiaty: róże wysokopnące, azalie i tulipany, i pieczołowicie je pielęgnowałam. Tego matka też nie rozumiała.
– Lepiej zadbałabyś o swoją piegowatą cerę pełną pryszczy, a nie o te chwasty – mówiła krytycznie, stojąc nade mną, kiedy na kolanach pieliłam grządki.
Nie reagowałam. Nauczyłam się wyciszać, wyłączać, chować w swój świat. Często miałam też w uszach słuchawki, o czym ona nie wiedziała. Uciekałam w świat muzyki, która dawała mi wytchnienie i sprawiała, że nie byłam tak bardzo samotna. Bo byłam. Ale nauczyłam się już z tą samotnością żyć.
Tamtego wieczoru siedziałam na ławce, słuchałam Radiohead, wdychałam rześkie powietrze jednego z pierwszych wiosennych wieczorów i marzyłam, że mieszkam tu sama, nikt mnie nie ocenia i nie krytykuje.
I wtedy zobaczyłam jego. Szedł od strony podjazdu, gdzie zaparkował bus naszego sąsiada.
Wiedziałam, że w tym domu znajduje się azyl dla dzieci, które czekają na adopcję lub po prostu nie mają gdzie się podziać. Sąsiad, od którego kupiłyśmy dom, prowadził wraz z żoną rodzinę zastępczą. Znałam dzieci, które tam mieszkały. Teraz było u nich dwóch chłopców i dwie dziewczynki, w wieku od sześciu do jedenastu lat.
Ale ten chłopak był starszy. Wysiadł z samochodu, trzymając w ręku plecak, który po chwili zarzucił na prawe ramię. Ubrany był w ciemne dżinsy, adidasy i bluzę z kapturem. W świetle jasnej lampy, która zapalała się w chwili, gdy ktoś znajdował się w pobliżu fotokomórki, zauważyłam, że chłopak jest wysoki, szczupły i ma ciemne włosy, nieco dłuższe i rozczochrane, jakby ciągle poprawiał je palcami. Nie widziałam jego oczu, ale dostrzegłam zarys twarzy. Miał wyraźnie zarysowaną szczękę i kształtne usta, które w tym momencie były mocno zaciśnięte. Jego ramiona były bardzo szerokie.
„Pewnie coś ćwiczy”, pomyślałam z niechęcią.
Nie pałałam zbytnią sympatią do wszelkich rodzajów aktywności fizycznej. Może dlatego, że od najmłodszych lat moja matka z maniakalnym uporem zapisywała mnie na różne zajęcia, które w jej mniemaniu miały wpłynąć na smukłość mojej sylwetki. Wychodziło to średnio, bo przecież od samych ćwiczeń raczej nie urosnę, a moje sto sześćdziesiąt trzy centymetry nie wróżą mi raczej kariery w modelingu.
Szybko odrzuciłam te myśli, bo tylko mnie wkurzały, i zapatrzyłam się na chłopaka. Sąsiad coś do niego powiedział, jednak siedziałam zbyt daleko, aby to usłyszeć. Po mowie ciała przybysza rozpoznałam jednak, że nie było to raczej nic miłego. Widziałam, że cały się spiął i chyba nawet zacisnął dłonie w pięści. Po chwili zniknął w bocznym wejściu do domu.
Pomyślałam, że jest pewnie kolejnym dzieciakiem przygarniętym przez sąsiadów. Było mi go żal, a jednocześnie trochę mu zazdrościłam. Może to głupie, ale we własnym domu czułam się gorzej niż u obcych ludzi. I wyobrażałam sobie, że może właśnie przez kogoś innego byłabym traktowana z większą sympatią i szacunkiem, niż przez własną matkę. Chociaż tego nie chciałam, podobne mrzonki nawiedzały mnie bardzo często.
Westchnęłam i po raz kolejny odpędziłam od siebie przykrą myśl. Zrobiło się już chłodno, postanowiłam więc wejść do domu. Właśnie wtedy u sąsiadów otworzyły się drzwi prowadzące do ogrodu. Jakaś wysoka postać szybkim krokiem przemierzyła alejkę wzdłuż starych jabłoni, zasadzonych tu bardzo dawno temu. Zorientowałam się, że to ten nowy.
Chłopak podszedł do bliźniaczej altanki, która stykała się frontową ścianą z naszą, i usiadł na stercie drewna przygotowanego zapewne do spalenia w kominku. Dom sąsiadów był lustrzanym odbiciem naszego. Nigdy tam nie byłam, ale domyślałam się, jaki może mieć układ pomieszczeń.
– Fuck! – dobiegło mnie przekleństwo z drugiej strony drewnianego płotu, który swoją drogą był już w nieco opłakanym stanie. Chłopak miał niski głos, właściwie brzmiał zupełnie jak dorosły mężczyzna. Nie zdawał sobie sprawy, że siedzę jakieś dwa metry od niego.
Nie bardzo wiedziałam, co mam robić. Bałam się ruszyć, a jednocześnie chciałam dać mu znak, że nie jest sam. Zawiał lekki wiatr. Wraz z podmuchem poruszyły się moje rdzawe włosy, złapałam je więc i schowałam za ucho. I wówczas mnie zobaczył.
– Kto tu jest? – spytał napiętym głosem. Widziałam, że wstał i podszedł do płotu. – Ej, koleś, pokaż się! – zażądał tonem niewróżącym nic dobrego.
Nie bardzo wiedziałam, jak to rozegrać, więc po prostu wstałam i odchrząknęłam. I chyba wówczas zorientował się, że „koleś” ze mnie raczej średni.
– Jestem sąsiadką – powiedziałam i podeszłam bliżej.
Uniosłam głowę. Chłopak był naprawdę wysoki, miał co najmniej sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu.
– Co się czaisz po ciemku? – odburknął, patrząc na mnie z góry.
Widziałam jego oczy, ale nie mogłam rozpoznać ich koloru. Za to zdążyłam dostrzec, że jest niesamowicie przystojny. I bardzo wkurzony.
– Po prostu sobie siedzę.
– Nie masz co robić po nocach? Pewnie tatuś będzie cię zaraz szukał.
– Ale jaki ty masz właściwie problem? – zdenerwowałam się. – Nie siedzę przecież w twoim ogrodzie!
Spojrzał na mnie tak, jakby chciał mnie zamordować. Zacisnął dłonie na drewnianych sztachetach i byłam pewna, że zaraz je wyrwie i nimi rzuci. We mnie. Zupełnie nie wiedziałam co się dzieje. Nie znaliśmy się, a on sprawiał wrażenie, jakby chciał zrobić mi krzywdę. Wysyczał kolejne przekleństwo, uderzył w płot i pobiegł w stronę domu. Po chwili usłyszałam huk zamykanych z pasją drzwi i dudniący dźwięk stóp uderzających w drewniane schody.
Stałam jeszcze przez chwilę, zupełnie zszokowana. Nie pojmowałam, co się właśnie wydarzyło.
– No to żeśmy sobie pogadali – mruknęłam do siebie, wzruszyłam ramionami i powoli ruszyłam w stronę domu.
Nieźle się zaczyna. Miałam nadzieję, że już więcej nie spotkam tego dziwnego kolesia, który zachowywał się jakby postradał zmysły.
Następnego dnia zaczynałam lekcje o ósmej pięćdziesiąt, mogłam więc pospać dłużej. Byłam typem sowy. Lubiłam siedzieć długo wieczorem, a rano wylegiwać się w mojej sypialni na piętrze. Minus był taki, że ciągle chodziłam niewyspana. Matka już dawno przestała mi to wypominać. Chyba zrozumiała, że pod tym względem jestem niereformowalna. Zresztą jak się nad tym chwilę zastanowić, to właściwie pod każdym.
Kiedy dotarłam do szkoły, przed wejściem do naszego liceum czekał już na mnie Staszek, mój przyjaciel, z którym kumplowałam się od przedszkola. Staszek był typowym geekiem: nosił koszulki z „Gwiezdnych Wojen” i non–stop grał w CS–a lub Apex Legends. A na dodatek uważał, że szkoła nie jest mu do niczego potrzebna, bo i tak będzie tworzył gry. Dawno już posiadł umiejętność pisania oprogramowania do gier i uznał, że w szkole niczego więcej się już nie nauczy. Jednakże jego rodzice mieli na ten temat trochę inne spojrzenie, dlatego chodziliśmy razem do trzeciej klasy naszego liceum w Sopocie i za rok mieliśmy zdawać maturę.
Staszek był moim jedynym kumplem. Miał swój świat, co bardzo mi się podobało. Ja nie wchodziłam w jego sferę bezpieczeństwa, a on w moją. To podobało mi się jeszcze bardziej.
Zasadniczo nie trzymałam z dziewczynami. Daleko mi było do szkolnych piękności, efektownych influencerek czy gwiazd Instagrama. Sama założyłam dopiero dwa lata temu konto na Facebooku, a Snapchat, Tik–Tok czy Instagram wciąż były dla mnie nieodkrytym lądem. Zresztą, co miałabym tam wrzucać? Siebie? Zdjęcia jedzenia? Zdjęcia siebie z jedzeniem? No błagam! Ale wracając do dziewczyn. Wprawdzie Sabrina, szefowa kółka teatralnego, przewodnicząca szkoły i modelka, zaproponowała mi członkostwo w tym swoim klubie dziwaków, ale podziękowałam.
Tak, to prawda, nie byłam zbyt popularna. Niska, szczupła i nudna nie miałam szans przebić się do szkolnego mainstreamu. Pomocny nie okazał się nawet mój dość spory biust, chociaż to może i lepiej. Miałam metr sześćdziesiąt trzy wzrostu, długie, wpadające w kasztan, lekko pofalowane włosy, jasnozielone oczy i pospolitą, piegowatą twarz bez makijażu. Byłam zupełnym przeciwieństwem moich koleżanek z klasy. A także mojej matki. Trzymałam się z daleka od śmietanki towarzyskiej z mojego liceum i wiedziałam, że jestem skazana na banicję. Ale w niczym mi to nie przeszkadzało. Było mi dobrze w moim świecie, ze Staszkiem, muzyką i książkami. No i z moimi kwiatami.
Nie rozumiałam tylko, dlaczego ludzie notorycznie interesowali się mną i ciągle zwracali na mnie uwagę. Jakby myśleli, że zranią mnie swoimi pełnymi uszczypliwości komentarzami. Ale mnie nic nie było w stanie zranić. Moja matka idealnie przygotowała mnie do życia. Od najmłodszych lat przypominała mi, jak wielkim okazałam się rozczarowaniem.
– Jak tam pirania? Nie czepiała się? – Staszek usiadł koło mnie i od razu zrobiło mi się jakoś raźniej.
Czekaliśmy na lekcję polskiego, którą mieliśmy z naszym wychowawcą, Wallenrodem. Wszyscy tak na niego mówili, chociaż właściwie nazywał się Waldemar Michowski. Był naprawdę dobrym nauczycielem. Dzięki niemu nawet najbardziej oporni na bogactwo języka ojczystego zaczynali czytać lektury i pisać w miarę składnie.
– Wczoraj wróciła późno. Nie miała czasu. Ale dzisiaj dostałam do szkoły to... – Pokazałam kumplowi pudełko z surowymi marchewkami, porem i jogurtem naturalnym.
– Masz przeżyć na tym do piętnastej?
– Ona zapewne tak myśli. Ale spoko, po matmie pójdę na ptysie do cukierni.
– Nie wiem o co jej chodzi, przecież ty jesteś bardzo ładna. – Mój kumpel pokręcił głową.
– Staszek, uderzyłeś się w głowę? – parsknęłam.
– Mnie się podobasz. – Wzruszył ramionami.
– Chyba masz kiepski gust, stary.
– Głupoty gadasz.
– A tak, czasami i owszem.
Zabrzęczał dzwonek. Nasza klasa powoli wtoczyła się do sali, w której mieliśmy lekcję polskiego. Profesor Michowski siedział już przy swoim stoliku. Zauważyłam, że miejsce w pierwszej ławce zajął jakiś chłopak w bluzie z kapturem nasuniętym głęboko na oczy. Coś mnie tknęło. Zajęłam miejsce w przedostatniej ławce pod ścianą. Staszek siedział przede mną, z naszym kolegą Markiem.
Kiedy wszyscy usiedli na swoich miejscach, chłopak z pierwszej ławki wstał, zsunął kaptur i stanął koło Wallenroda. I wówczas momentalnie, jakby doskonale wiedział, gdzie ma patrzeć, spojrzał prosto na mnie. A ja gwałtownie wypuściłam powietrze, które do tej pory udało mi się wstrzymywać. No tak. To tyle jeśli chodzi o moje pobożne życzenie, aby nowego sąsiada już nigdy nie spotkać. Ale przynajmniej już wiedziałam jaki ma kolor oczu. Tego błękitu nie można było pomylić z żadnym innym. Jego jasne oczy zdawały się przewiercać mnie na wylot. Zmrużył je na moment, potrząsnął lekko głową, jakby nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył, i po chwili odwrócił wzrok. Patrzył gdzieś przed siebie, omijając spojrzeniem resztę uczniów. Widziałam, jak dziewczyny coś szepczą i uśmiechają się do niego, ale ten zdawał się przebywać na zupełnie innej planecie.
A mnie jakby coś zmroziło. Miałam wrażenie, że zrobiło się o jakieś trzy stopnie zimniej niż wcześniej.
– No już, siadajcie. Proszę o spokój!
Rozgardiasz gasł bardzo powoli, więc nasz wychowawca popukał z niecierpliwością w stół. W końcu zrobiło się cicho.
– Mamy w klasie nowego kolegę. Przyjechał do nas z Poznania. Nazywa się Kacper Małkowski i mam nadzieję, że przyjmiecie go do naszej społeczności. Pamiętajcie, że... – profesor zawiesił głos, a klasa dokończyła:
– Jesteśmy tu dla siebie!
– No właśnie. Więcej chyba nie muszę tłumaczyć. Kacprze, zajmij miejsce tam, gdzie masz ochotę.
Chłopak kiwnął głową, założył trzymany w rękach plecak na jedno ramię i ruszył wzdłuż ławek. Widziałam, jak wszyscy na niego patrzą. Zwłaszcza dziewczyny, szczególnie zaś Sabrina – która, gdy ją mijał, zarzuciła długimi blond włosami i powiedziała coś ze śmiechem do swojej przyjaciółki, Kseni.
Pochyliłam się nad zeszytem, ale widziałam, że on, to znaczy Kacper, zmierza w moim kierunku. Poczułam się tak, jakbym miała gorączkę; wtedy zawsze bolała mnie skóra. Teraz też tak było. Nie siadaj tu, nie siadaj tu, nie siadaj tu – błagałam w duchu. Przeklinałam samą siebie za to, że na lekcjach zawsze siedziałam sama.
Kiedy zobaczyłam białe sneakersy tuż koło siebie, zrobiło mi się słabo. Ale nogi w niebieskich dżinsach i jasnych butach minęły mnie i skierowały się do ostatniej ławki. Tuż za mną.
Odetchnęłam z ulgą.
Rozpoczęła się lekcja, a ja nie mogłam skupić się na niczym. Słyszałam, jak chłopak za mną rozkłada książki, wyciąga coś z plecaka, stuka długopisem, wzdycha. Doleciał do mnie zapach jego perfum i zrobiło mi się jakoś dziwnie.
Kiedy zadzwonił dzwonek na przerwę, chłopak zerwał się jakby coś go goniło, minął mnie i wypadł przez drzwi na korytarz. Krzysiek, nasz mistrz drużyny koszykarskiej, parsknął głośno i skomentował:
– Chyba ktoś za mocno uderzył się w głowę w tym Poznaniu.
Klasa ryknęła śmiechem, a wychowawca spojrzał na Krzyśka z przyganą.
Kolejne lekcje mijały podobnie. Kacper siadał tuż za mną, a gdy dzwonił dzwonek na przerwę, wychodził z klasy jako pierwszy. Kiedy zaś ponownie zajmowaliśmy miejsca, on pojawiał się jako ostatni.
– Jakiś dziwny ten koleś – Staszek pokręcił głową, założył słuchawki i zaczął stukać w rytm swojej ulubionej piosenki Disturbed. Nie skomentowałam tego, bo nie bardzo chciałam mówić mu, że Kacper mieszka w rodzinie zastępczej, jest moim sąsiadem i zachowuje się jak wariat. Zresztą, nie zamierzałam dzielić się tym ani z nim, ani z nikim innym. Poza tym skoro jest taki dziwny, to może właśnie dlatego go polubię?