Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
48 osób interesuje się tą książką
Jagoda Borówko, ambitna szefowa wrocławskiej agencji reklamowej, która ma talent do pakowania się w kłopoty, leczy właśnie złamane serce po rozstaniu z jednym ze swoich najważniejszych klientów. Kobieta po zakończeniu ostatniego związku poprzysięgła sobie, że nigdy więcej nie umówi się z żadnym mężczyzną powiązanym z miejscem jej pracy. Jednak w drodze na ślub przyjaciółki przypadkowo wdaje się w kłótnię z pewnym bezczelnym przystojniakiem, który okazuje się nie tylko czarującym nieznajomym, ale także jej nowym szefem!
Hugo Bosy zdecydował się na radykalną zmianę – z dnia na dzień porzucił swoją renomowaną agencję reklamową w Warszawie i przeniósł się do miasta stu mostów. Choć niechętnie wraca do przeszłości, spotkanie z niezwykle piękną, ale też pyskatą i nieco szaloną Jagodą budzi w nim emocje, o których już dawno zapomniał. Panna Borówko już od pierwszego spotkania mocno zalazła mu za skórę i rozpaliła pożądanie, które blokuje mu możliwość racjonalnego myślenia.
Z początku oboje starają się zachowywać profesjonalnie, ale nawet w miejscu pracy ciężko oprzeć się wzajemnemu przyciąganiu.
Gdy napięcie między nimi narasta, a dawne uczucia zaczynają wracać, obydwoje muszą zmierzyć się z przeszłością i zazdrosnym byłym chłopakiem Jagody. Czy zdołają odnaleźć prawdziwą miłość w chaosie biurowego życia?
Odkryj, jak miłość może przekształcić kłopoty w szczęśliwe zakończenie!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 223
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Agnieszka Lingas-Łoniewska, 2024
© Copyright by Wydawnictwo JakBook, 2024
Wydanie II
ISBN: 978-83-67685-72-6
Redaktor prowadzący: Marcin Kicki
Redakcja: Renata Bubrowiecka
Korekta: Olga Gorczyca-Popławska, Joanna Morawska
Skład i łamanie: Beata Rukat/Katka
Redakcja techniczna: Mariusz Teler
Okładka: Maciej Sysio
Fotografia na okładce:
Copyright © Adobe Stock_ producer
Wydawnictwo JakBook
ul. Lipowa 61, 55-020 Mnichowice
www.wydawnictwojakbook.pl
Dla tych, którzy wierzą w przeznaczenie
Biegłam coraz szybciej. Korek zablokował niemal całą ulicę prowadzącą w stronę lotniska. Dlatego wypadłam z samochodu, nie zważając, że ciągnie się za mną bandaż z rozbitego kolana. Musiałam zdążyć.
Nie mogłam pozwolić mu odlecieć.
Uświadomiłam to sobie dopiero teraz. On był moją drogą ku lepszemu, szansą na zrozumienie tego wszystkiego, co nazywałam życiem.
Musiałam zdążyć.
I wszystko mu wyjaśnić.
Bo przecież… on nic nie rozumiał!
Wszystko było nie tak!
Natalia Nykiel, Spokój
Jakoś tak się stało, że w wieku trzydziestu dwóch lat wciąż byłam sama. Nie miałam męża, narzeczonego ani nawet faceta. Pół roku temu rozstałam się z niejakim Janem Andrzejem Kosem (który zawsze przedstawiał się właśnie tak, dlatego zdarzało się, że z przyzwyczajenia zwracałam się do niego w sobotni poranek: „Janie Andrzeju Kosie, zjemy jajecznicę?”) i od tamtej pory moje życie płciowo-flirtowo-towarzyskie zamarło. Wiem, powinnam chociaż adoptować kota, ale biedak dostałby świra, gdyby musiał non stop siedzieć w pustym mieszkaniu. Poza tym moja matka miała aż trzy koty, zatem potrzebę głaskania i pieszczenia zaspokajałam podczas wizyt u rodziców. Natomiast moje osobiste potrzeby nie miały szansy na zaspokojenie, a dziewięciomiesięczny związek z Janem Andrzejem Kosem nie przyniósł upragnionego rozwiązania i odpowiedzi na pytanie: „Jak dochodzić, aby dojść?”. Choć na początku miałam nadzieję, że może czeka mnie coś specjalnego u boku tego przystojnego, smagłego, jasnowłosego faceta. Jan Andrzej Kos (no cholera, nie mogę inaczej!) był ode mnie pięć lat starszy, prowadził sieć modnych klubów fitness KosBodyFit, jeździł czarnym porsche cayenne, miał doskonałą sylwetkę, kaloryfer na brzuchu i był tak bardzo eko, że nie mógł znieść moich nawyków żywieniowych. Za każdym razem, gdy jadłam pizzę, robił mi wykład na temat działania pustych węglowodanów na mój organizm. To znaczy tego, jakie spustoszenie czynią i jak bardzo przybliżają mnie do nader smutnego finału. Gdy odpowiadałam, że już w dniu narodzin zaczynamy się starzeć i zmierzamy w jednym – wiadomym – kierunku, sprytnie ripostował, że są sposoby, aby oszukać czas i przedłużyć naszą tułaczkę po ziemskim padole. W ogóle miał irytujący zwyczaj ubierania zwykłych spraw w metaforyczne bzdety, ale bąki puszczał głośno i często mnie budził swoimi jelitowymi koncertami. Zawsze chciało mi się z tego śmiać, ale gdy kiedyś w żartach powiedziałam, że dawał czadu, aż kołdra się podnosiła, obraził się i nie widzieliśmy się przez tydzień. Jan Andrzej Kos nie miewał wiatrów, proszę państwa! On miewał lekkie powiewy dokonanej konsumpcji produktów eko, co samo w sobie nie mogło być toksyczne, jedynie zdrowe i na pewno fit. Teraz, po pół roku, bardzo mnie to bawiło, naprawdę. I sama nie wiem, dlaczego wytrzymałam z nim tak długo. Z pewnością nie była to wielka miłość, seks też bez szału, poczucie humoru zerowe, jedynie świetny wygląd. Może jeszcze przez jakiś czas bym się z nim bujała, gdyby nie… Antonina Kos. Jego matka. Chodząca doskonałość…
Z rozmyślań o królowej lodu wyrwał mnie dźwięk telefonu. Dzwonił Maciej.
– Co tam, braciszku? – odebrałam z westchnieniem, wdzięczna przyjacielowi, że powstrzymał mnie przed samobiczowaniem, że spaprałam dziewięć miesięcy życia.
– Chciałem się upewnić, że wszystko gra i że jutro rano jedziesz do Gdyni.
– No jadę, jadę.
– Brzmisz smutno? Znowu oglądałaś Wichry namiętności i ryczałaś przy scenie, kiedy ona ścina sobie włosy…
– Nieeee. Po prostu… Niee…
– Yhym, słyszę. Rozmyślasz o Kosie dwojga imion herbu Nie Jedz Tego (bo umrzesz)?
– Boże, Maciek… – Wybuchłam śmiechem.
– Wystarczy samo Maciek. Ale serio, Jagódko, kochanie moje, nie ma za czym płakać i o czym rozmyślać. Dobrze o tym wiesz. Przyjechać do ciebie?
– Nie, nie psuj sobie wieczoru.
– A kto powiedział o psuciu? Przyjedziemy do ciebie z Patrykiem, zjemy coś niezdrowego i wrzucimy to na Facebooka. Nie usunęłaś Kosa dwojga imion herbu Musisz Rano Biegać (bo po południu może cię już nie być) ze znajomych, więc na pewno to zobaczy i może drgnie mu to i owo. Żyłka na przykład.
– Jesteś niemożliwy.
– Wiem. To co?
– Jak chcecie… Ale ja rano jadę.
– I dobrze. Zjemy pizzę, wypijemy po piwku i się zmyjemy. A ty nie będziesz myśleć o Kosie dwojga…
– Dobra, już, sio! Czekam na was! – Roześmiałam się.
Maciek oznajmił, że będą za pół godziny, bo już właśnie wzywają taksę, i się rozłączył. A mnie uśmiech nie schodził z twarzy. Kochałam tego faceta! Potrafił mnie rozbawić jak nikt inny. Niestety był stracony dla mojej płci. Zresztą wolałam go w wersji friends forever niż jakiejkolwiek innej. Był mi bliski niczym brat, którego nie miałam. Łączyła nas mentalna więź, dzięki której często stawiał mnie do pionu, kiedy było mi źle albo życie mnie wkurzało.
Dzisiaj też mogłam na niego liczyć. Podobnie jak na przyjaciółki. Wybierałam sukienkę na ślub koleżanki ze szkolnych lat i naprawdę było to dla mnie ogromne wyzwanie. Kochałam zakupy, ale gdy musiałam coś mierzyć i oceniać, jak wyglądam, często trafiałam jak kulą w płot. Na szczęście przyjaciele mówili mi prawdę prosto w oczy.
– O, nie, na pewno nie to.
Maciek długim palcem pukał się w usta i taksował moją figurę. Widziałam go w lustrze za moimi plecami niczym blondwłosy wyrzut sumienia. Mamrotał pod nosem coś, co chyba było krytyką mojej kształtnej sylwetki.
– No tak średnio. – Aśka klikała błyszczącym paznokciem w swój najnowszy model iPhone’a, jednocześnie spoglądając na mnie.
– To ja już nie wiem… – westchnęłam, nieco zrezygnowana. – Mogę wcale nie jechać na ten ślub.
– Kochanie. – Daria, moja druga przyjaciółka, złapała mnie za ramiona. – Musisz jechać. Ilonka to twoja koleżanka z lat dziecięcych, to po pierwsze. Po drugie, teraz mamy czerwiec i piękną pogodę nad morzem, opalisz tę swoją bladą twarz.
– Po trzecie ta sukienka jest beznadziejna. – Maciek wszedł w słowo Darii, która zawsze była najdelikatniejsza z całej trójki, ale dobrze wiem, co zamierzała powiedzieć. Że troszeczkę mi się przytyło i że obcisła sukienka z odkrytymi ramionami to nie najlepszy wybór na ślub.
– Powiedzcie po prostu, że jestem grubasem – mruknęłam i usiadłam ciężko na niskiej kanapie.
Nie wiedziałam, jak z niej wstanę, gdy mam na sobie ten rulon. Co ja sobie myślałam, że uparłam się na tę kreację?!
Maciek usiadł obok i objął mnie ramieniem. Spojrzałam na niego. Przyjaźniliśmy się od liceum. Bywał bezpardonowy w swoich opiniach, ale zawsze mogłam liczyć na jego szczerość. Na dobrą radę. I na wsparcie. Dosłownie i w przenośni. Polubiliśmy się już w pierwszej klasie, kiedy jako blond przystojniak usiadł koło mnie na chemii, spojrzał mi w oczy i powiedział: „Ale tych cieni to nie używaj, piękna, wyglądasz w nich jak modelka z Thrillera Jacksona”. Od tamtej pory byliśmy nierozłączni. Jak rodzeństwo. A największy ubaw mieliśmy wówczas, kiedy udawaliśmy parę. Niejedna osoba się na to nabrała, w tym moja mama.
Teraz Maciek westchnął i oznajmił:
– Sukienka jest ładna, ale nawet Daria, która jest nieco zabiedzona, nie wyglądałaby w niej dobrze.
Daria rzuciła mu ukradkowe spojrzenie, ale gdy spojrzała na mnie, przytaknęła energicznie.
– Nie jesteś grubasem, tylko ognistą kobietą, której ostatnio… ogień nieco się rozhulał.
– Czyli słoń.
– Przestań, Jagoda. Wyglądasz dobrze. Mam dla ciebie inną propozycję.
Maciek wstał z sofy i poszedł w stronę wieszaków z ubraniami.
– Ściągnijcie to z niej, bo się udusi! – Wskazał palcem dziewczyny.
– Już mi się nic nie chce. W sumie nie powinnam nigdzie jechać – sapałam, gdy Daria pomagała mi się uwolnić z tunelu pod kanałem La Manche, który udawał sukienkę. – Nowy klient jest bardzo wymaga… – Moja twarz utknęła w falbance.
– Jagoda, zamknij się – warknęła mi gdzieś nad uchem Aśka. – Musisz tam pojechać. Macie z Iloną wspólne wspomnienia, prawda?
– Yhym – mruknęłam spomiędzy warstw materiału.
– Poza tym nie możesz ciągle żyć pracą i tą swoją agencją. Która, przypominam, nawet nie jest twoja.
– I nie możesz żyć głupim Kosem – zagrzmiał tuż obok Maciek. – Przymierzaj to!
Rzucił w moją stronę zwój jakiegoś miłego w dotyku miękkiego materiału.
– A tu dodatki.
Szal i łańcuch z dużym wisiorem.
– Wcale nie żyję Kosem – burknęłam. – Ale spotykamy się, bo on jest wciąż…
– Tak, tak, strategicznym klientem agencji, ble-ble-ble… – Maciek przewrócił teatralnie oczami. – No już, wbijaj się w tę tunikę. Szybko!
Wymamrotałam pod nosem przekleństwo, ale na tyle cicho, aby nie usłyszał, bo zawsze mnie karci za niecenzuralne słowa. Jego zdaniem dama nie powinna ich używać. Nie wiem, czy jestem damą, ale wiem, że jak się wkurzam, to na język cisną mi się różne ciekawe konfiguracje słowotwórcze, od których Maciek dostaje mentalnej wysypki.
Wsunęłam na siebie tunikę w kolorze zgniłej zieleni, lekko cieniowaną, wykonaną z delikatnego materiału ładnie opinającego sylwetkę, ale niesprawiającego wrażenia pułapki. Kolor korespondował z moimi kasztanowymi włosami i zielonymi oczami. Wiedziałam, że mogę liczyć na Macieja… Mój przyjaciel był utalentowanym krawcem, miał duży salon we Wrocławiu, gdzie szył garnitury na zamówienie, i teraz przymierzał się do otwarcia podobnego w Warszawie. W sumie w kwestii stroju od razu powinnam się zwrócić do niego.
– No już… – westchnęłam i wyszłam z przebieralni.
W ręku trzymałam szal i naszyjnik. Moi przyjaciele taksowali mnie wzrokiem z góry na dół.
– No. O niebo lepiej.
Aśka cyknęła mi fotę telefonem. W odpowiedzi rzuciłam jej mordercze spojrzenie.
– Ślicznie! – Daria klasnęła w dłonie i obdarzyła mnie szerokim uśmiechem.
– Buty włóż! – rozkazał Maciek i sięgnął po szal.
– Tak jest! – mruknęłam i wsunęłam stopy w czółenka.
– No.
Maciej upinał mi szal na ramionach, Daria włożyła na szyję wisior, poprawiając moje bujne włosy, które zawijały się na końcach i nijak nie dało się ich rozprostować, po czym zostałam odwrócona w stronę lustra, a moi przyjaciele stali obok niczym sępy i wpatrywali się we mnie z oczekiwaniem.
Wyglądałam… dobrze. Naprawdę dobrze. Zielona tunika uwydatniała to, co miałam niezłe, czyli biust i nogi, a zakrywała szerokie biodra i spory tyłek. Szal dodawał szyku, a wisior – uroku. Czułam się kobieco, swobodnie, elegancko. Uśmiechnęłam się do lustra i wyciągnęłam do swojego odbicia kciuk skierowany w górę.
– Allleeeluja! – zawył Maciej, wznosząc dłonie w znanym geście.
– Dzięki ci, Macieju cudotwórco. – Daria uśmiechnęła się szeroko.
– Jeszcze tylko fryzjer i jesteś gotowa. – Aśka dotknęła moich włosów.
Po męczarniach w sklepie poszliśmy na drinka, a potem Aśka musiała już jechać, bo mąż wracał z pracy, a oni zawsze razem jedli wieczorny posiłek. Joanna była matką i żoną, miała świetnie zarabiającego męża i troje dzieci. Z wykształcenia była księgową i kiedyś prowadziła biuro rachunkowe, ale teraz zajmowała się domem i wydawaniem pieniędzy zarabianych przez męża. Była uzależniona od zakupów i firmowych ciuchów.
Daria z kolei była samotną matką. Jej syn, oczko w głowie, miał dziewiętnaście lat. Ona też się zbierała, bo musiała wyprowadzić psa, a Maciej umówił się do kina ze swoim (już od sześciu lat) partnerem w biznesie i w życiu, Patrykiem.
Ja też pojechałam do domu, a właściwie do małego mieszkanka na wrocławskiej Polance, i pomyślałam, że to jednak niefajnie wracać do miejsca, w którym nikt na ciebie nie czeka…
Uśmiechnęłam się na wspomnienie minionego dnia. A teraz nie zdążyłam nawet trochę posprzątać w salonie, gdy przybyła odsiecz. To znaczy Maciek i Patryk. Chłopcy, uzbrojeni w piwo i pizzę, wparowali do mieszkania, które od razu jeszcze jakby nieco się zmniejszyło. Maciek był nieźle zbudowany i nosił się w stylu casual, stawiając przede wszystkim na wygodę. Patryk był nieco niższy, miał czarne włosy i idealnie przystrzyżoną bródkę. Maciej był ogniem, Patryk – wodą; starszy od nas o cztery lata, był tym bardziej statecznym i stonowanym. Odpowiadał za wszelkie kwestie finansowe ich firmy, za marketing i kontakty ze sklepami. Maciej projektował i szył. Świetnie się wszystkim podzielili. Artystyczna dusza Maćka Brylewicza i pragmatyzm Patryka Grabowskiego sprawiały, że firma Brylewicz & Grabowski odniosła olbrzymi sukces. A i w życiu nieźle się im wiodło.
– Cześć, Jagódko Borówko! – Patryk mocno mnie uściskał.
Maciek zajął się krojeniem pizzy i rozlewaniem piwa.
– Nie smuć się, masz przecież nas.
– I to jest najlepszy news dnia.
Uśmiechnęłam się i sięgnęłam po pizzę. Zapiłam ją piwem i odetchnęłam z ulgą. Nikt mi nie robił wykładu, jakie to niezdrowe, co, gdzie i ile się odkłada i jakie złogi czyni. Takie wieczory mogły trwać wiecznie.
– Jak zajedziesz jutro do Gdyni, to daj znać. – Maciek osuszył szklankę z heinekenem i popatrzył na mnie z troską.
– Oczywiście, mamo.
– Nie podskakuj, bo są ludzie, którzy się o ciebie martwią.
– Wiem. Dam znać. Obiecuję.
– I baw się dobrze. Wyrwij drużbę albo jakiegoś przystojniaka.
– Jadę tam sama, ale nie spodziewam się, że jakiś kolega Ilonki bądź jej przyszłego męża przyjdzie sam.
– Nie kracz, tylko jedź i baw się dobrze. I się melduj.
– Tak jest! – powiedziałam z uśmiechem.
Nazajutrz musiałam wstać przed piątą, bo kilka minut po szóstej miałam pociąg do Gdyni. Sześć godzin drogi minęło dosyć szybko, bo na początku się zdrzemnęłam i obudziłam dopiero przed Poznaniem. Potem poszłam na kawę, zjadłam jajecznicę i zajęłam się pracą. Mimo że byłam na urlopie, musiałam odpowiedzieć na wiadomości od strategicznych klientów – obiecałam to szefowi. Romek Kalen był dobrym szefem, sprawiedliwym, czasami surowym, ale zawsze fair – i w stosunku do klientów, i do pracowników. Pracowałam w jego agencji kreatywnej od pięciu lat. Odpowiadałam za kluczowych klientów, zajmowałam się marketingiem internetowym, planowałam kampanie out- i indoorowe, współpracowałam z wiodącymi portalami, w których przygotowywałam akcje promocyjne. Pracowałam w zespole z Anią, która była w moim wieku, miała męża prawnika i pięcioletniego synka; z Łukaszem, młodym gniewnym, który miał wielkie aspiracje, i z Antonim, superzdolnym grafikiem, trochę nerdem, z którym łączyło mnie zamiłowanie do filmów z lat osiemdziesiątych. Lubiłam ich, chociaż czasami ostro się sprzeczaliśmy, ale to chyba normalne wśród ludzi twórczych. Z naszych dzikich burz mózgów zawsze wychodziło coś wartościowego. Praca nie była łatwa, miewałam różnych klientów, ale ją lubiłam. I wszystko układało się dobrze, dopóki w agencji nie pojawił się Jan Andrzej Kos. Miałam się zająć jego firmą. Po zakończonym projekcie uparł się na mnie i męczył o kawę, potem o kolację, a w końcu o śniadanie. A teraz, pół roku po definitywnym zerwaniu, niestety nadal go widywałam, bo nie przestał być naszym klientem, i miałam wrażenie, że pojawia się w agencji częściej niż przedtem.
Minęłam Gdańsk i Sopot i zbierałam swoje rzeczy, by zaraz wysiąść. Miałam zarezerwowany hotel przy samym morzu i skwerze Kościuszki. W hotelowej sali bankietowej miało się odbyć wesele mojej przyjaciółki ze szczenięcych lat. Wypakowałam się na peron dworca Gdynia Główna, przeklinając samą siebie za naładowanie tylu rzeczy do walizki, która teraz sprawiała wrażenie, jakbym upchała w niej czyjeś zwłoki, i podążyłam do głównego wejścia. Zadzwoniłam po taksówkę. Miała się pojawić za dziesięć minut. Wcześniej Ilona podesłała mi numer korporacji, którą poruszała się po Gdyni i Trójmieście, dlatego teraz stałam przed dworcem i wypatrywałam samochodu z odpowiednim logo. Z trudem się tutaj dostałam – jedno kółko walizki zaczęło się niebezpiecznie chybotać i obawiałam się, że zaraz się urwie. Dlatego właściwie niosłam ten mój – poręczny tylko z nazwy – bagaż, życząc sobie wszystkiego najgorszego, że go wzięłam, nie sprawdziwszy wcześniej jego stanu.
W pewnym momencie zauważyłam znaczek na podjeżdżającej taksówce i podążyłam w jej kierunku. Lecz tuż przed nosem wyrósł mi wysoki facet w dżinsach i czarnej skórzanej kurtce, z zarzuconą na ramię torbą wielkości autobusu. Otworzył drzwi samochodu i zaczął się do niego gramolić.
– Yhym, przepraszam, ale to moja taksa – powiedziałam, sapiąc i stawiając walizkę na chodniku.
– Nie sądzę – odparł.
Nawet na mnie nie spojrzał.
– To nie sąd, tylko dworzec, a taksówka jest moja.
– Droga pani…
Facet się wyprostował i spojrzał na mnie z góry. Ja na niego też. Z dołu. O cholera! Był bardzo… intensywny. Ciemnobrązowe włosy, dłuższe, lekko zawijające się na końcach, śniada cera, niebieskie oczy, długie rzęsy, kwadratowa szczęka, irytacja w spojrzeniu… Pfff. Nie będzie się tu żaden ciastko-man na mnie irytował! Skończyłam z gośćmi, którzy próbują na mnie…
– Halo, czy pani żyje?
W jego głosie było słychać zniecierpliwienie. Patrzył na mnie z lekkim niepokojem. No oczywiście, gapiłam się na niego i mamrotałam pod nosem. Pewnie pomyślał, że jestem psychicznie chora.
– Tak! A taksówkę z korporacji TaxiSpeed ja zamawiałam.
– Ja też.
– Ale ja byłam pierwsza!
– Czy ma pani na imię Ewa?
– Ewa? A co to…
– Ewa była pierwszą kobietą.
– Ale zabawne! – prychnęłam. – Jestem zmęczona, walizka jest ciężka, kółko odpada, chcę się dostać do hotelu i odpocząć, a pan mi to uniemożliwia! – warknęłam.
Patrzył na mnie przez chwilę i miałam wrażenie, że jego wzrok zatrzymał się dłużej na moich ustach. Wiedziałam, że są pełne, niczym u Angeliny Jolie, faceci zawsze się na nie gapili. Bezwiednie je oblizałam, on zamachał tymi cholernymi długimi rzęsami i odwrócił wzrok. A ja poczułam dreszcz przebiegający całe ciało. Co się dzieje, do diabła? Co to ma być? Ja nigdy… Tymczasem złodziej taksówki westchnął i pokręcił głową. Wyjął komórkę i pokazał mi zlecenie.
– Widzi pani, biały mercedes, numer boczny siedem, osiem, dziewięć, zero. To moja taksówka. A pani… – Rozejrzał się. Tuż za nami stanęła żółta skoda z logo TaxiSpeed. Uśmiechnął się złośliwie, a jego oczy zrobiły się lekko skośne. No nie! To nie fair! – Obstawiam, że ma pani zlecenie na tamten samochód.
Rzuciłam mu wściekłe spojrzenie i wyjęłam komórkę z kieszeni. Gdy weszłam w odebrane wiadomości, poczułam, że robi mi się gorąco. No oczywiście. Jak byk. Żółta skoda. Brawo ja!
– Nic nie musi pani mówić. – Roześmiał się i pokręcił głową. – Miłego dnia!
Wsiadł i zatrzasnął drzwi. Mercedes ruszył z kopyta (jeśli to możliwe), bo taksówkarz miał już chyba dość naszej sprzeczki. Gdy usadowiłam się w skodzie, a kierowca schował moją walizkę do bagażnika i odjechaliśmy spod dworca, obiecałam sobie, że o wszystkim zapomnę i będę się dobrze bawić. Na szczęście gość z oczami, o których pewnie będę przez jakiś czas myśleć, mnie nie znał, więc nie ma się czym przejmować.
W hotelu zjadłam obiad, poszłam na basen i do sauny. Postanowiłam zrelaksować ciało, żeby łatwiej zapanować nad umysłem. Później wybrałam się na spacer nad morze, przeszłam nadmorskim bulwarem, który w ten majowy weekend był już pełen turystów. Zaliczyłam też dosyć nerwową rozmowę z Maćkiem, do którego oczywiście zapomniałam zadzwonić, dlatego usłyszałam tyradę na temat niewdzięcznych bab i nieczułych byłych przyjaciółek: „Kiedy będziesz wyczekiwała na telefon ode mnie, wpatrywała się w niego jak w Świętego Graala, jak w Magdę Gessler po zjedzeniu gównianej potrawy, jak w Cher po kolejnej operacji, jak w George’a Michaela i jego Last Christmas, jak w Bruce’a Willisa w Szklanej pułapce, jak ja w tyłek Patryka po wyjściu z sauny, a ja nie zadzwonię, bo akurat będę zajęty parzeniem kawy albo czymś innym niecierpiącym zwłoki, bo zapewne coś takiego nie pozwoliło ci zadzwonić do mnie, to wiedz, że przyjaźń to coś, o co trzeba dbać!”. Potem zamieniłam kilka słów z Ilonką, która upewniła się, że wszystko gra, oznajmiła, że śluby to wymysł szatana, i pobiegła na parówkę twarzy, by ta nazajutrz wyglądała niczym brzoskwinka. Uśmiechnęłam się, spojrzałam w stronę morza i zamarłam. Słońce właśnie zachodziło, a po plaży biegł wysoki ciemnowłosy facet. Ubrany w spodenki i obcisłą koszulkę, poruszał się w stałym tempie, a mięśnie jego nóg, ramion, tyłka… Znaczy wszystko doskonale korespondowało z piękną twarzą, na której nie dostrzegłam większego zmęczenia. Ale nie dlatego zwrócił moją uwagę. To był facet z taksówki. Znaczy z mojej taksówki. Właściwie nie mojej, tylko jego. Nieważne. Schowałam się za najbliższym budynkiem, bo skręcił w lewo i najwyraźniej pobiegł w stronę wyjścia z plaży. To było… nawet zabawne. Taki facet! Ech, chyba naprawdę potrzebowałam… hm… czegóż to ja mogłam potrzebować?
Poczułam, że burczy mi w brzuchu. Uznałam, że czas na kolację. Powoli wróciłam do hotelu, wjechałam na piętro, do pokoju, aby się przebrać, i zjechałam z powrotem, rozmyślając, na co mam ochotę. W restauracji było sporo osób, ale znalazłam wolny stolik pod oknem, zostawiłam tam klucz od pokoju i rozłożyłam serwetkę, po czym skierowałam się w kierunku szwedzkiego stołu, na którym roiło się od smakowicie wyglądających potraw. Zrobiłam sobie naleśniki, nalałam kawy i ruszyłam w stronę dodatków. W zasięgu mojego wzroku znalazł się słoiczek z resztką konfitury jagodowej, która była moją ulubioną. I to nie dlatego, że nazywałam się Jagoda Borówko. To taki żarcik rodziców, ha ha ha, bardzo się śmiałam, zwłaszcza w szkole podstawowej. Miałam nadzieję, że gdy kiedyś spotkam faceta, z którym wejdę w relacje natury prawnej, nie będzie się nazywał Amerykański. Jagoda Borówko-Amerykańska. No cudo! W sam raz do naleśnikarni.
Gdy sięgałam po słoiczek, usiłując odpowiednio ułożyć naleśnik na talerzu, moja dłoń trafiła na czyjąś ciepłą rękę.
– Och, przepra…
– To ja przeprasz… To pani?!
Musiałam wyglądać przepięknie z rozdziawioną buzią. Obok mnie stał facet z taksówki, teraz ubrany w koszulkę polo i luźne spodnie, z jeszcze wilgotnymi, zapewne po prysznicu, włosami. Pachniał obłędnie, a jego oczy znowu taksowały moją twarz i powoli zjeżdżały ku ustom, aby tam zatrzymać się na dłużej. Przełknął ślinę – przysięgam, że to dostrzegłam – a jego klatka piersiowa (idealnie wyrzeźbiona, co mimo koszulki widziałam całkiem wyraźnie) uniosła się gwałtownie.
– Czy pan mnie prześladuje? – zapytałam nerwowo.
– To chyba pani – odciął się.
– To moje jagody – warknęłam.
– Kupiła je pani?
– Co za głupie pytanie. – Wzruszyłam ramionami zniecierpliwiona.
– Może zje pani konfiturę truskawkową. Jest pyszna.
– Może zje pan trochę miodu? Będzie pan słodszy z tymi swoimi radami.
– Jak ma pani na imię?
– Jagoda.
– Bardzo śmieszne.
– Pan pyta, ja odpowiadam.
– Ale pytam poważnie.
– A czy ja odpowiadam niepoważnie?
– Czy pani zawsze musi mieć ostatnie słowo?
– Dzisiaj tak. – Byłam tym już zmęczona. Zerknęłam na jedzenie. – Stygną mi naleśniki.
Potupałam znacząco nogą. Facet pokręcił głową i oddał mi słoiczek z jagodami.
– Dziękuję. – Kiwnęłam głową.
– Naprawdę chciałem wiedzieć, jak ma pani na imię – powiedział cicho.
Stanął blisko mnie. Zbyt blisko. Jego zapach nieco mnie oszołomił.
– Powiedziałam.
Uniosłam głowę i spojrzałam mu w oczy. To, co w nich dostrzegłam, sprawiło, że zrobiło mi się gorąco.
– Naleśniki pani stygną. – Kącik jego ust lekko się uniósł.
– Moje naleśniki nigdy nie stygną. Do widzenia – mruknęłam, zabrałam talerz, kawę i poszłam w kierunku swojego stolika.
Wiedziałam, czułam, że się na mnie gapi. A niech się gapi! Na zdrowie! Jeśli lubisz grube tyłki, to napatrz się do woli!
Siedziałam przy stoliku, jadłam i udawałam, że nie widzę spojrzeń, które rzuca mi ten nieznośny i cholernie przystojny facet. Zapewne złośliwie usiadł po drugiej stronie jadalni, skąd miał doskonały widok na mnie. Pił kawę i – daję słowo! – śmiał się. Miałam ochotę rzucić w niego naleśnikiem, jak kiedyś zrobiłam na wycieczce szkolnej. Musieliśmy później sto razy pisać w zeszytach: „Nie będę marnować jedzenia i brudzić na stołówce”, choć pewnie lepszy skutek odniósłby nakaz posprzątania po sobie, ale to nie ja byłam nauczycielką. Na to wspomnienie uśmiechnęłam się do siebie. Szybko odwróciłam wzrok od faceta, żeby czasem nie pomyślał, że uśmiecham się do niego! Nie dojadłam do końca, by jak najszybciej ulotnić się z restauracji. Chciałam się wyspać, odpocząć, aby nazajutrz nie straszyć ludzi wyglądem.
Gdy wychodziłam z jadalni, czułam na sobie jego wzrok. Szłam wyprostowana jak struna, wciągnęłam brzuch. I gdy już dotarłam do drzwi, noga utknęła mi w wykładzinie. Zamachałam w powietrzu rękoma, łapiąc nieistniejące coś, na czym mogłabym się zatrzymać, i poleciałam głową do przodu. Upadłam na kolano i zaklęłam soczyście. Ale zanim ktokolwiek zdążył do mnie podbiec (zauważyłam kelnera, starszego pana i oczywiście tego faceta), zwiałam w kierunku wind, śmiejąc się w głos. Teraz mój prześladowca zapewne już utwierdził się w przekonaniu, że ma do czynienia z poważnym przypadkiem natury psychiatrycznej. Często tak miałam, że w nieodpowiednich momentach wybuchałam śmiechem. Na przykład w kościele. Kiedy byłam dzieckiem, mama prowadzała mnie co niedziela na msze. Siadałyśmy zawsze w drugiej ławce po lewej stronie, a przed nami miejsce zajmowała pewna starsza pani, która strasznie głośno śpiewała i jeszcze straszniej fałszowała. I to mnie okropnie bawiło. Mama szturchała mnie i upominała, ja chrumkałam i parskałam w szalik, w rękaw albo w chusteczkę, aż kiedyś starsza pani spytała mamę, czemu ciągle przyprowadza do kościoła zakatarzone dziecko. Wówczas przeniosłyśmy się do ostatniej ławki i od tej pory wyjścia na niedzielne msze straciły sporo uroku. Inne przykłady dokumentujące mój brak panowania nad reakcjami pochodzą z okresu liceum, kiedy to polonistka odkryła moje recytatorskie zdolności. Wszystko było super, kiedy deklamowałam wiersze w zaciszu pokoju albo na próbach, gdzie nie było dużej widowni. Gdy jednak wychodziłam na scenę w naszej auli, przed wielkie gremium, pojawiał się napad histerycznego śmiechu. Myślę, że przypominała mi się tamta kobieta z kościoła. Mój mózg wiedział, że powinnam zachowywać się normalnie, grzecznie, dostojnie, i wówczas włączał coś, co wychowawczyni nazywała chrumkającym śmiechem. Zaczynałam parskać i było po występie. Potem często dopadało mnie to w firmie, na różnych prezentacjach i pokazach, a raz nawet podczas rekrutacji, kiedy Romek poprosił, żebym wybrała kandydatów do działu handlowego, bo mieliśmy wakat. Pamiętam to jak dzisiaj. Przyszedł wysoki chłopak z wielkim plecakiem, który oparł o drzwi, i podczas rozmowy cały czas na niego zerkał. Bałam się, że ma tam zwłoki albo bombę – rozmiary przemawiały i za jednym, i za drugim. Notorycznie się ruszał, poprawiał krawat, siedział w kurtce, mrugał i chyba miał coś na kształt nerwicy natręctw. Nie wyobrażałam sobie, jak mógłby sprzedawać powierzchnię reklamową naszych klientów. W każdym razie gdy rozkasłałam się, aby zapanować nad śmiechem, który znowu zaczynał brać mnie we władanie, chłopak zaczął opowiadać o swojej ciotce, która też tak kasłała, a potem umarła. To było ponad moje siły. Rzuciłam kadrowej, że muszę pilnie wyjść, pobiegłam do swojego pokoju i tam ryknęłam śmiechem. Dlatego moje dzisiejsze zachowanie wcale mnie nie zadziwiło, czego zapewne nie można było powiedzieć o ludziach w restauracji, że o facecie z taksówki nie wspomnę.
To wszystko wprawiło mnie w całkiem dobry humor. W pokoju wzięłam prysznic, przyłożyłam lód do kolana i padłam na łóżko. Zanim zasnęłam, uświadomiłam sobie, że dawno się tak nie bawiłam, że czuję się lekko i przyjemnie, a ten facet… ma cholernie piękne oczy.
Nazajutrz od rana rozdzwonił się mój telefon. Ilona prosiła, żebym pojechała z jej siostrą, która miała być świadkową, po stroiki dla trzech druhen. Początkowo też miałam być jedną z nich, ale ubłagałam przyjaciółkę, żeby mi tego oszczędziła. Zgodziła się, choć nie bez oporów.
– Jagódko, byłabyś piękną druhną – namawiała.
– Kochanie, nie wbiję się w seledynową suknię, nie ma mowy. Będę wyglądać jak zupa z selera.
– Ależ co ty mówisz?!
– Proszę cię. Poza tym doskonale wiesz, że nie lubię, jak ludzie się na mnie gapią.
– Nie wiem dlaczego. Gapią się, bo jesteś śliczna.
– Yhym, jak lampa elektryczna. Zostawmy to, proszę.
I zostawiła. Cieszyła się, że przyjadę na ślub, wyrwę się z pracy i przestanę rozpamiętywać mój niedawny błąd wiadomo z kim. I chyba miała rację. Bo co najmniej od wczoraj nie myślałam o Janie Andrzeju Kosie. Za to zbyt dużo czasu poświęcałam na przypominanie sobie każdej sekundy spędzonej w pobliżu pewnego przystojniaka z pięknymi oczami. I czułam się z tym dobrze. Właściwie ostatni raz czułam się tak w liceum, kiedy zafascynował mnie Paweł z trzeciej a. Był wysoki, grał na gitarze i wszystkie dziewczyny, zwłaszcza z pierwszej klasy, do niego wzdychały. Gdy przechodziłam korytarzem, a jego wzrok na chwilę padł na mnie, nie spałam po nocach, tylko wspominałam te jego niebieskie oczy. Oczywiście nic z tego nie wyszło. Paweł skończył liceum i więcej go nie spotkałam. Ale teraz czułam właśnie takie dziwne coś, gdzieś w okolicach brzucha. Fajne to było, nie ma co! No i ten od taksówki też ma niebieskie oczy… Dobra, stop, zapędzam się, zupełnie nie wiedzieć czemu.
Teraz, po wszystkich nerwowych telefonach, szalonej jeździe do Sopotu po stroiki, poszukiwaniu pani, która miała je zrobić, a akurat zamknęła pracownię i poszła na obiad, z powrotem wylądowałam w hotelu. Ubrałam się w tunikę, zrobiłam sobie zdjęcie w lustrze i wysłałam przyjaciołom. Otrzymałam trzy zwrotne esemesy o nader wymownych treściach:
„Piękna i drapieżna, seksi!” – Ten był od Aśki.
„Prześlicznie i smakowicie, baw się dobrze!” – To Daria.
„Wrrrrr, mniammmm, bierz ich, zajebista Boróweczko!” – Oczywiście Maciek.
Uśmiechnęłam się, wezwałam taksówkę pod hotel i czekałam. Esemesy od przyjaciół zawsze mnie rozbawiały, a także sprawiały, że świat stawał się piękniejszy. Nawet jeśli pisali tylko dlatego, że się przyjaźniliśmy, było mi miło i zdecydowałam, że to będzie smakowity, zajebisty i, jeśli się uda, także seksowny wieczór!
Dotarłam do kościoła krótko przed siedemnastą, usiadłam w przedostatniej ławce i czekałam na wejście Ilonki. Pan młody denerwował się przy ołtarzu w towarzystwie świadka, swego brata. Ilona zdecydowała się na ślub w stylu amerykańskim – do ołtarza prowadził ją ojciec, a za nią miały iść trzy druhny w identycznych sukienkach. Wiedziałam, jaką suknię ma moja przyjaciółka, wyglądała w niej zjawiskowo. Wiedziałam także, że to będzie piękna uroczystość. I taka była. Kościół pękał w szwach, panna młoda była śliczna, pan młody – przystojny, oboje wyglądali na nieco zdenerwowanych, ale w ten uroczy, ujmujący sposób. Tak świeży i prawdziwy. Ksiądz miał poczucie humoru i kilka razy rozluźnił atmosferę, kiedy młodzi nieco się zestresowali. Po wszystkim, gdy wyszli już na zewnątrz, zostali obrzuceni przez gości drobniakami i ryżem. A potem nastąpiła długa ceremonia składania życzeń i wręczania prezentów, czyli kopert z pieniędzmi. Goście zamiast kwiatów mieli przywieźć karmę dla zwierząt, którą państwo młodzi postanowili przekazać do schroniska. Ja także kupiłam worek, który teraz ciągnęłam po ziemi. Zauważyłam, że większość gości przyniosła małe saszetki, a ja, jak idiotka – ośmiokilowy wór. Wcześniej poprosiłam taksówkarza o wniesienie go do przedsionka świątyni. Ale teraz ciągnęłam go, wypinając się na gości w mało estetycznej pozie. Byłam niezrównana w kompromitacjach. Nagle poczułam, że mój worek z karmą zaczyna lewitować.
– To już zakrawa na stalking. Bo to nie może być przypadek – wybrzmiał mi koło ucha znajomy głos.
Wyprostowałam się i… no oczywiście. Facet z taksówki trzymał pod pachą mój wór z karmą. Za nim stała ładna blondynka i wpatrywała się we mnie z zainteresowaniem.
– Aaa, eee…
Ryba wyciągnięta z wody wyglądałaby zapewne inteligentniej niż ja w tej chwili.
– Zaniosę go do drużby. Przecież pani zaraz dostanie przepukliny.
Facet bez trudu zaniósł karmę do przeznaczonego na ten cel pudła i gdy wracał, spojrzał na mnie tak, że zrobiło mi się jakoś dziwnie tu i tam. Blondynka podążyła za nim. A ja… no cóż… Najchętniej uciekłabym z tego ślubu.
Ilonka wyściskała mnie, podziękowała za prezent i zaprosiła na przyjęcie. Więc zamiast uciec, wsiadłam do autobusu weselnego i pojechałam do hotelu, w którym nocowałam, w nadziei, że może facet z taksówki jest dalszym znajomym i nie będzie gościem weselnym. Ale po wejściu do sali bankietowej od razu go zobaczyłam, jak stał i gapił się na mnie bez skrępowania. Naprawdę nie miał ani krzty godności. Był tu przecież z dziewczyną!
Krótko przed północą, kiedy impreza prawie osiągnęła apogeum, wyrwałam się z rąk wujaszka pana młodego, który wymęczył mnie w dzikich hołubcach, i próbowałam wydostać się z parkietu. Ale nie było mi to dane.
– W końcu udało mi się do pani dostać. – Znajomy głos zatrzymał mnie w miejscu. – Zatańczy pani ze mną?
Spojrzałam na niego. Był troszkę wstawiony, uśmiechał się. Wyglądał świetnie w granatowych spodniach od garnituru, błękitnej koszuli i krawacie we wzorki z domieszką granatowego i czerwonego. Marynarkę już zdjął, rękawy koszuli podwinął, ukazując śniade umięśnione przedramiona, naznaczone grubymi żyłami. Przez chwilę zastanawiałam się, czy gdybym dotknęła ich ustami, poczułabym pulsowanie krwi… Jezu, byłam nienasyconą wampirzycą, która nie uprawiała seksu od jakichś sześciu miesięcy!
Odzyskałam zdolność funkcjonowania, skinęłam głową i przyjęłam zaproszenie.
Zaczęliśmy wolno krążyć w rytm muzyki. Jego umięśnione ramię lekko się napięło pod dotykiem moich palców, a ciepła dłoń mocno przywarła do moich pleców. Znowu poczułam to niesamowite doznanie, wędrujące gdzieś od podbrzusza aż do gardła. Co tu dużo mówić: byłam napalona. A ten facet cholernie mi się podobał.
– A gdzie pana dziewczyna? – zapytałam, żeby ochłonąć.
– Troszeczkę za dużo wina i za mało rosołu. I to nie była moja dziewczyna. Po prostu nie miała pary, ja też nie, więc Ilonka i Adrian poprosili mnie, żebym jej towarzyszył.
– Ach tak.
– Cieszy to panią?
Patrzył na mnie spod przymkniętych powiek. Miałam wrażenie, że mnie obserwuje. Z wielką uwagą. Przełknęłam ślinę.
– Jest mi to zupełnie obojętne – zabrzmiałam beznamiętnie i tylko ja wiedziałam, jak wiele mnie to kosztowało.
Oczywiście, że miało to znaczenie, że gość jest sam. Przede wszystkim dlatego, że nie chciałam, aby jakakolwiek kobieta poczuła się przeze mnie źle. A poza tym facet mi się podobał i sama przed sobą nie zamierzałam tego ukrywać.
– Lubi pani denerwować ludzi.
– Tylko niektórych.
– Mnie na pewno.
– Skoro pana denerwuję, to już dłużej nie zamierzam. Dziękuję.
Puściłam go i czym prędzej zeszłam z parkietu.
Czułam się dziwnie. Może to przez alkohol, może przez taniec, może przez taksujący wzrok tego faceta… Postanowiłam przejść się nad morze. Było ciepło, gwiazdy świeciły, wiał lekki wietrzyk. Gdy doszłam do plaży, byłam już trzeźwa. Usiadłam na murku i patrzyłam w morze, słuchając jego miarowego szumu.
– Czy w końcu powie mi pani, jak ma na imię.
Drgnęłam.
Usiadł obok i wpatrywał się we mnie z uwagą.
– Czy pan czasami słucha, co się do niego mówi? – Pokręciłam głową.
– Ależ pani jest nieznośna.
– To co pan tu robi?
– Lubię wyzwania.
– Proszę mi wierzyć, nie będę pana żadnym wyzwaniem. – Zaśmiałam się sucho.
– To się okaże. A więc? Jak ma pani na imię?