Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
39 osób interesuje się tą książką
Córka polityka i o dziesięć lat starszy gangster. Co z tego wyniknie?
Kalina Boraczyńska za wszelką cenę chce zacząć nowe życie z dala od rodzinnego bagna, w którym tkwi od lat. Decyzję o wyjeździe do innego miasta podejmuje po tym, jak ojciec próbuje zrobić z niej zabawkę dla kolegów, którym zawdzięcza liczne awanse w politycznej hierarchii.
Gabriel Kreis, zwany Aniołem, od lat przygotowywany był, aby stanąć na czele przestępczego syndykatu, kontrolującego poznańskie podziemie. Bezwzględny i wyrachowany gangster nawet nie podejrzewa, że przypadkowo poznana tancerka jest w stanie obudzić w nim resztki człowieczeństwa.
Dziewczyna jednak nie wie, że wiążąc się z Gabrielem, stanie się częścią świata, od którego tak bardzo chciała uciec, a romans z przestępcą i pewna tajemnica, sprowadzą na nią śmiertelne niebezpieczeństwo. Gangster i córka polityka - czy można wyobrazić sobie bardziej ryzykowne połączenie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 453
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
w Wasze ręce trafia historia pełna przemocy, ale też miłości. Na pomysł napisania książki o polskiej mafii, tak zwanych poznańskich cynkach, wpadłam dwa lata temu. Opowieść powoli we mnie kiełkowała, zbierałam materiały, cofając się do lat dziewięćdziesiątych XX wieku i do świadków tamtejszych wydarzeń. Znajdziecie tu sporo odniesień do prawdziwych wydarzeń z tamtych lat, a także wierne opisy miejsc, na przykład hotelu Orbis Polonez, w którym podejmowano ważne decyzje, grano w karty, bawiono się lub… bito. Zapraszam w podróż po ciemnych jeżyckich uliczkach, jasnych pierzejach poznańskiego rynku, a także na wypad do Wrocławia, Gdańska, Warszawy i kilku innych miejsc.
Strzeżcie się każdego z nich!
Autorka
Kobieta w cienkim czarnym prochowcu przemierzała samotnie kręte cmentarne uliczki. Letni wiatr wzmagał się z każdym jej krokiem. Przy ostatnim zrywie przytuliła mocniej do piersi wiązankę kwiatów, by ochronić delikatne płatki. Błękitna wstążka powiewała na wietrze, a każdy wzmożony podmuch powodował dzikie szarpnięcie. Magdalena, niezrażona, pochyliła nisko głowę i na moment przymknęła oczy. Nie musiała patrzeć pod nogi, by wiedzieć, gdzie skręcić: w lewo, w prawo, a potem wąską ścieżką między dwoma grobowcami. Znała tu każdy krzak, pomnik, każdą studzienkę… Odwiedzała junikowski cmentarz od ponad piętnastu lat. Tu pochowała męża, miłość życia, a gdy wraz z nim odeszła część jej duszy, żyła jako widmo samej siebie. Jej życie było nieprzerwanym pasmem udręki.
Gdy już niemal dotarła do rodzinnego pomnika Kreisów, świadomie zwolniła, by przygotować się na to, co miała zaraz ujrzeć. Zawsze tak robiła. Widok tego grobu napawał ją tak wielkim poczuciem straty i rozpaczy, że za każdym razem czuła się, jakby ktoś wyrwał jej serce z piersi.
Przełknęła ślinę, a wydawało jej się, że połykała mikroskopijne odłamki szkła.
Musiała być silna.
Dla niego.
Obiecała mu.
Z drżącym westchnieniem na powrót otworzyła oczy, a jej bursztynowe tęczówki niemal płonęły determinacją.
Da radę. Musi.
Gdy jednak z każdym krokiem była bliżej celu, opuściła ją odwaga, a jej miejsce zajęła rozpacz. Magdalena przyklękła przed czarną płytą nagrobną, a lodowatymi ze zdenerwowania palcami przesunęła po wypukłych białych literach wyrytych w marmurze.
– Obiecałam, że będę silna. I chyba jestem – wyszeptała ciężko, czując, że pęka maska na jej twarzy. Z każdym wypowiedzianym słowem jej głos stawał się coraz bardziej przesiąknięty trudną do powstrzymania boleścią. – Bardzo za tobą tęsknię, synku.
Daj mi tylko jedną noc, zapomnij o swoich przejściach
Skarbie, ze mną chodź, wiem, że masz już dosyć piekła
Mała, weź mą dłoń, jeśli ktoś ma jakiś problem
No to pierdol go, wybudujmy własne Eldorado.
Deemz X Bedoes X PlanBe, Eldorado
Warknęłam zirytowana. Znowu to samo! Jasna cholera, czy ich nie stać na jebany błyszczyk? Serio?!
Nie było mnie zaledwie piętnaście minut, gdy zniknęłam w przebieralni, by wcisnąć się w ten pieprzony kostium, ale widocznie tyle wystarczyło moim koleżankom, by doszczętnie ograbić mnie z kosmetyków. Rzuciłam resztką czerwonej mazi przez całą długość stołu i niewiele myśląc, pognałam do namiotu zespołu, gdzie zostawiłam torebkę i normalne ciuchy. Miałam pięć minut. Cholera, nie powinnam biegać przed wejściem na scenę – zadyszka nie jest wskazana, gdy jest się seksowną tancerką wschodzącej gwiazdy rapu. Wedle jego wizji mamy być półnagie, z kilogramem tapety na twarzy i natapirowanymi włosami, jakbyśmy dopiero co wyszły z baru ze striptizem. Oczywiście w roli świeżego mięsa dla napalonych mężczyzn.
„Walić to!”, pomyślałam nieźle wkurzona i zawróciłam w połowie drogi. I tak nie lubiłam szminek, błyszczyków czy innych pomadek, które swoją kisielowatą konsystencją zalepiały mi usta.
Wbiegłam do namiotu vipowskiego, w którym zbierał się zespół przed wejściem na scenę, i niemal staranowałam jakąś górę lodową. Chociaż może „staranowałam” to złe słowo. Odbiłam się od faceta o plecach tak szerokich jak moje dwie rozłożone ręce i najpewniej poleciałabym na tyłek. A jako że miałam wystąpić w białym kombinezonie, którego „nogawka” kończyła się nad linią pośladka, plama z trawy i błota nie byłaby wskazaną częścią charakteryzacji.
Ręce faceta owinęły się wokół moich bioder i jednym ruchem przyciągnął mnie do siebie.
– Ostrożnie, mała, bo się połamiesz. – Poraził mnie groźny szept, a szyję owiał chłodny oddech, w którym wyczuwałam intensywną woń whiskey.
Już zbierałam całą nagromadzoną irytację, by kazać mu spadać na drzewo, bo przecież to on stanął jak dupa na środku przejścia, jednak kiedy podniosłam na niego wzrok, ugryzłam się w język. Mocno.
O cholera.
Facet był wysoki. Wysoki i boski. I tak szeroki w barach, że jego koszulka apetycznie opinała wyrzeźbione mięśnie. I był przystojny. Cholernie. Jego pociągła twarz z mocno zarysowanym podbródkiem była dwa razy większa od mojej. Miał wysokie kości policzkowe, a lewą brew przecinała blada poszarpana blizna. Niemal czarne krótko ścięte włosy idealnie pasowały do ciemnej karnacji, a wydatne usta wygięły się w kpiarskim uśmieszku… Nie, moment, to idzie trochę za daleko.
Podniosłam spojrzenie na jego przerażająco ciemne oczy, które… w tym momencie błądziły zdecydowanie poniżej mojej linii brody. No tak, i nadal nie zabrał rąk. Dużych, warto dodać. I gorących. Czułam ich palący dotyk nawet przez ten cholerny kostium.
Koniuszkiem języka ukradkiem oblizałam usta, ale nie uszło to uwadze tego kolesia, którego wzrok skupił się teraz na moich nieumalowanych wargach. Uważnie śledziłam pracę mięśni, gdy jego jabłko Adama gwałtownie podskoczyło, a oczy wyraźnie pociemniały. Bezwiednie wciągnęłam drżące powietrze. Nie z takimi dupkami miałam już do czynienia.
– Lepiej zabieraj te lepkie łapska, bo ci je połamię.
Moje groźby wypowiedziane kłującym w uszy sopranem nie zrobiły na nim specjalnego wrażenia. Wręcz przeciwnie. Jego palce wbiły się mocniej w moje pośladki, i to w miejscu, w którym kończyły się te cholerne szorty. Czułam, jak opuszkiem przesunął po mojej skórze.
Zesztywniałam, a jego wargi wygięły się drapieżnie.
– Chciałbym tylko zauważyć, że ty też się mnie trzymasz.
Początkowo nie miałam pojęcia, o co mu chodzi. Po chwili zamrugałam jednak skonsternowana, bo zdałam sobie sprawę, że miał rację. Nagle jego ręce zniknęły, za to ja nadal trzymałam dłonie zaciśnięte na jego naprężonych bicepsach. Gorycz wstydu zapiekła mnie w gardle. Odsunęłam się na odległość ramienia i schowałam rozpaloną twarz za kurtyną pszenicznych włosów.
– Dzięki – burknęłam, czując, że zaczynam mieć problem z oddychaniem, co dopadało mnie, gdy się denerwowałam. Albo robiłam z siebie ostatnią kretynkę.
Kątem oka dostrzegłam, że facet uśmiecha się jeszcze szerzej, jakby był z siebie wybitnie zadowolony. Miałam ochotę zetrzeć ten uśmieszek z jego seksownej twarzy. Co z tego, że był ode mnie wyraźnie starszy. Na oko mógł być koło trzydziestki. Takie gapienie się powinno być karalne. Czułam, jakby samym spojrzeniem wypalał znaki na mojej skórze.
Przestępując z nogi na nogę, wbiłam zęby w dolną wargę, a do moich uszu dotarł groźny syk:
– Przyjemność po mojej stronie.
Spojrzałam na niego spod rzęs. Jego oczy przypominały dwa ciemne tunele.
– Jestem tego pewna – palnęłam nieoczekiwanie.
– Słucham?
– Nie, nic. Muszę już uciekać. I jeszcze raz dzięki!
Z nisko opuszczoną głową wyminęłam intruza. Zwolniłam dopiero, gdy dobiegłam do sceny. Serce waliło mi, jakbym przebiegła maraton. Kiedy już myślałam, że zapanowałam nad chorobliwym drżeniem nóg i walącym sercem, podniosłam oczy na koleżanki, które stłoczyły się pod schodami, skąd wchodziło się na scenę. Gapiły się na mnie, jakbym właśnie zabiła kogoś na ich oczach.
– Co jest? Czemu się tak patrzycie? – bąknęłam speszona.
Z odpowiedzią przyszła liderka naszej grupy, rudowłosa Dżinny (sceniczny pseudonim od staroświeckiego imienia Regina, którym szczerze gardziła). Obróciła się na stopniu. Była tak samo wściekła, jak pełna podziwu.
– Czy ty, do cholery, wiesz w ogóle, kto to jest?!
– Ja pieprzę, żadna z nas nie miała wystarczających jaj, żeby do niego zagadać, a ty prawie go staranowałaś! – odezwała się podniecona Monika, niemal miażdżąc rękę Dżinny.
Obie przytaknęły, nadal przeszywając mnie spojrzeniem, a pozostałe koleżanki zaczęły nerwowo szeptać między sobą. Przez moment poczułam się, jakbym została wrzucona do gniazda os.
– Oświecicie mnie w końcu, o co ta cała podnieta?
Monika palnęła się otwartą ręką w czoło, a reszta poszła jej śladem. Jak jakieś klony czy coś.
– Kala, zadziwiasz mnie. Serio… – mruknęła, ale została zagłuszona przez zimny szept Dżinny:
– To Gabriel Kreis. Nasz sponsor.
Wzrokiem wskazała coś za moimi plecami. Cholera!
Boleśnie powoli zerknęłam przez ramię. W namiocie vipowskim stało trzech mężczyzn. Raper, z którym miałyśmy występować, niemal kłaniający się w pas facetowi, z którym się zderzyłam, oraz ubrany na czarno koleś z ochrony. I nietrudno było odgadnąć, o kim mówiła Dżinny.
Jęknęłam, gdy dotarło do mnie, kim jest Gabriel Kreis.
– No właśnie. Mam nadzieję, że nie palnęłaś czegoś głupiego – rzuciła, klepiąc mnie wcale-nie-tak-lekko w ramię. – Inaczej to twój pierwszy i ostatni koncert na Open’erze.
Czy palnęłam? Kreis musiałby być bardzo szlachetnym człowiekiem, gdyby po tym wszystkim zatrzymał mnie w zespole. A on zdecydowanie na takiego nie wyglądał.
Wkurzona na samą siebie, odgarnęłam włosy z twarzy i boleśnie za nie pociągnęłam.
– Cholera!
To były moje ostatnie słowa, nim weszłam na scenę. I gdy godzinę później opuszczałam ją po ogłuszającym bisie, nie sądziłam, że lada chwila moje życie się tak spieprzy i moje być albo nie być w zespole okaże się ostatnim, o czym będę myśleć.
Gdy już zmazałam z twarzy kilogramową warstwę makijażu i przebrałam się w zwykłe dżinsy i szary T-shirt, zamelinowałam się w służbowym busie. Niemal wszystkie dziewczyny postanowiły zostać na afterparty, które odbywało się w vipowskim namiocie. Ja nie zamierzałam uczestniczyć w tej orgii. Tak, użyłam odpowiedniego słowa. W tym biznesie kluczem do kariery było to, z kim sypiasz i jak dobra jesteś w łóżku. Nie liczyły się talent, ambicje i predyspozycje, tylko boskie ciało, piękna twarz i to, czy potrafisz rozłożyć nogi przed każdym, kto jest ci gotów pomóc. Brutalne, brudne, obrzydliwe, ale prawdziwe.
Widząc, że zabawa trwa w najlepsze i nawet nasz menedżer nie zainteresował się, czy ktokolwiek wraca do hotelu, niechętnie powlokłam się w stronę białego namiotu. Śmiechy i głośne rozmowy niemal zagłuszały muzykę, która płynęła z ogromnych głośników ustawionych przy samej scenie. Na backstage’u panowała atmosfera ogólnego rozluźnienia. Właśnie występowała gwiazda wieczoru, więc jedynymi zapracowanymi osobami byli techniczni, którzy w napięciu sprawdzali coś w laptopach i na konsolach, oraz ochroniarze i przydupasy samej gwiazdy. Znaczy jej ekipa.
Podrzuciłam plecak na ramieniu i odchyliłam wejście do namiotu. Jeszcze nie było tak źle. Co prawda niemal wszyscy na afterparty mieli w dłoniach obowiązkowy przeźroczysty kubek bądź butelkę z piwem, ale to nie był ten najgorszy moment. Na czymś takim byłam tylko raz, podczas imprezy zorganizowanej przez agencję, i z miejsca uciekłam, gdy jakiś obleśny facet w wieku mojego ojca bezceremonialnie złapał mnie za pierś i wybełkotał mi do ucha, żebym poszła z nim na piętro. Myślałam, że będę mieć z tego powodu nieprzyjemności, a nawet że wywalą mnie ze składu, jednak szybko rozniosło się, kim jest Kalina Boraczyńska. Córką TEGO Boraczyńskiego. I temat umarł, a mnie przestano zapraszać na bitchparty.
Zacisnęłam dłonie na pasku plecaka, który przerzuciłam przez ramię. Lawirowałam w tłumie, starając się wypatrzeć kogoś z zespołu. Co jakiś czas musiałam przystawać, by łapać oddech, gdyż od mdłych oparów trawki aż kręciło mi się w głowie. Życie jest do kitu, gdy ma się metr sześćdziesiąt parę.
Przesunęłam się wzdłuż ściany namiotu w nadziei, że będzie tam więcej powietrza. Właśnie zastanawiałam się, jak głupim posunięciem będzie wdrapanie się na jakiś stół albo jakąś skrzynię, gdy na moim ramieniu zacisnęły się czyjeś palce. Podskoczyłam, czując znajomy dotyk, od którego aż mrowiła mnie skóra.
– Zgubiłaś się, mała?
Przełknęłam ślinę, bo kolejny raz tego wieczoru stanęłam oko w oko z Gabrielem Kreisem, który zmrużył ciemne oczy na widok mojego stroju. No tak, teraz byłam zakryta niemal po samą szyję. Nie miał nic do podziwiania.
– N-nie… – pisnęłam, w myślach wyzywając się od pensjonarek. – Szukam menedżera.
– Chyba nie za wiele będzie z niego pożytku. Jest tam. – Uniósł rękę, w której trzymał szklankę z whiskey, i odgiął palec.
Wytężyłam wzrok i w panującym półmroku dostrzegłam naszego kierowcę i opiekuna grupy jednocześnie. Siedziały mu na kolanach dwie nieznane mi dziewczyny, które musiały być tancerkami z innego zespołu, i podawały do ust skręta, którym mocno się zaciągał.
– Cholera! – warknęłam przez zęby. Dopiero gdy usłyszałam zduszone parsknięcie za plecami, przypomniałam sobie, z kim stoję. Okręciłam się powoli, zerkając na Kreisa spod rzęs. – Znaczy: to chyba źle – walnęłam, przeciągając sylaby.
Nie skomentował mojej nagłej ogłady, jednak zacisnął usta w cienką kreskę. Dobre było i to, że nie śmiał się ze mnie otwarcie. I zamiast wyzwać mnie od niestabilnych emocjonalnie gówniar, on… wyciągnął w moją stronę rękę.
– Gabriel.
– Wiem. – Przytaknęłam i od razu wywróciłam oczami. Uścisnęłam dłoń sponsora, ignorując przeskakującą między naszymi palcami iskrę. – Kalina. Przepraszam za wcześniej. Nie wiedziałam, z kim mam do czynienia.
– Tym lepiej. Fałszywi ludzie są wkurwiający.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Cóż, można powiedzieć, że wiele nas łączy.
Bezwiednie podniosłam oczy i niemal natychmiast wciągnęłam z sykiem powietrze. Pociemniały wzrok mężczyzny przeszywał mnie na wskroś.
– Cóż, będę się zbierać. – Chrząknęłam, by przerwać niezręczny kontakt. – Udanej imprezy.
Ale nie zdołałam zrobić nawet kroku, gdy jego palce na powrót zacisnęły się na moim przedramieniu. Czułam, że skóra płonie mi w miejscu, w którym mnie dotknął.
– Niby jak i gdzie chcesz jechać? – zagrzmiał, marszcząc brwi.
– Do hotelu. Wezmę taksówkę.
– Myślałem, że każda tancerka zalicza afterparty.
– To nie miejsce dla mnie – powiedziałam cicho.
– Nie – mruknął i machnął na kogoś za moimi plecami. – Mój kierowca cię odwiezie.
– Co? Nie trzeba!
– I tak nie będę go potrzebował przez najbliższe godziny. Zawiezie cię do hotelu. Gdzie śpicie?
– W Marriotcie. Mamy dobrego sponsora – dodałam, bo nie mogłam się powstrzymać przed sprowokowaniem jego kolejnego uśmieszku.
Prawda jest taka, że gdy Gabriel Kreis się uśmiechał, w jego policzkach pojawiały się dwa dołeczki, od czego miękły mi kolana. Poza tym wtedy wyglądał zdecydowanie młodziej i bardziej… beztrosko? Nie potrafiłam tego wytłumaczyć. Chciałam jednak, by uśmiechał się jak najwięcej.
Mój plan zadziałał, bo Kreis początkowo zerknął na mnie spod ściągniętych brwi, a gdy dotarł do niego sens moich słów, wybuchnął śmiechem, od którego aż się wzdrygnęłam.
– Wyjeżdżacie jutro?
– Tak. Już nie obstawiamy żadnych występów. Koło południa mam pociąg.
– W takim razie zostań dłużej. Przedłuż dobę hotelową na mój koszt. Twój menago da ci moje dane. Przyjadę po ciebie o trzeciej i zabiorę do swojego klubu na obiad. Co ty na to?
– Jutro? – bąknęłam, ignorując rozdygotane serce.
– Tak. Jutro. Miałem wracać do Poznania, ale mogę zostać jeszcze dzień lub dwa – dodał, przypatrując mi się uważnie.
Jego spojrzenie było tak głębokie. A jednocześnie… widziałam w jego oczach niemą prośbę.
– Dobrze.
Sama nie wierzyłam, że to powiedziałam. Wyglądał na takiego, któremu się nie odmawia. Nie wiem, jakie sztuczki psychologiczne zastosował, ale udało mu się mnie zaczarować.
Kierowca Kreisa odebrał ode mnie plecak, a on sam błysnął uśmiechem, życzył mi dobrej nocy i oznajmił, że przyjedzie po mnie o trzeciej.
Słowo daję, jeszcze nigdy żaden facet nie zrobił na mnie tak piorunującego wrażenia. A nie byłam przecież naiwną małolatą, tylko dziewiętnastoletnią dziewczyną, która właśnie zdała maturę i wybierała się na studia! Egzamin dojrzałości powinien o czymś świadczyć! No właśnie. Powinien. W moim przypadku chyba coś poszło nie tak…
Z drugiej strony miałam wakacje i po raz pierwszy od kilku miesięcy, przez które ostro zakuwałam do matury, pozwoliłam sobie na chwilę szaleństwa. Wyjazd na Open’era był tego dowodem. Mimo że dobrze tańczyłam, początkowo nie chcieli mnie w pierwszym składzie. Powiedzmy sobie szczerze, pokazywanie na scenie kuso ubranej córki znanego posła nigdy nie wyglądało najlepiej na kolorowej rozkładówce plotkarskich magazynów. Ale gdy w ostatniej chwili zadzwonił do mnie menedżer i błagał, bym zastąpiła jedną z dziewczyn, nie zastanawiałam się nawet chwili. Poza tym Marysia wielokrotnie mnie namawiała, bym w końcu postawiła się rodzicom i zaczęła żyć. Szkoda, że sama nie stosowała się do własnych porad… Pracowała w jednej z fundacji założonych przez ojca i właściwie zrezygnowała z życia prywatnego. Była na każde skinienie rodziców. Nigdy nie miała chłopaka, nie mówiąc już o tym, że była zbyt nieśmiała, by nawiązać bliższą znajomość. Nawet nie miała przyjaciółki od serca. Ale mogłam na nią liczyć i zawsze była przy mnie. Jak prawdziwa siostra.
Już w hotelowym pokoju, który dzieliłam z Moniką, rzuciłam się na łóżko. Wzdychając ciężko, postanowiłam zadzwonić do starszej siostry, bo przecież kazała mi się zameldować, gdy wrócę po koncercie do hotelu. Ona też wiedziała, co się dzieje na afterach, i drżała na samą myśl, że mogłoby mi się coś stać. Naprawdę, Marysia matkowała mi na każdym kroku. Przejmowała się mną bardziej niż prawdziwa matka.
Wystarczył mi jeden rzut oka na ekran telefonu, by poczuć grozę. Dwadzieścia siedem nieodebranych połączeń. Od matki.
Jęknęłam przeciągle. Cholera. Czyli już wie, gdzie jestem. Pewnie w internecie pełno było moich zdjęć, na których wyginałam się w sugestywnym tańcu, a ojciec wychodził z siebie, by to wszystko zatuszować.
Zamiast od razu do niej oddzwonić, wybrałam numer siostry. Raz. I kolejny. Dziwne… jeszcze nigdy się nie zdarzyło, by Maryśka zignorowała moje telefony. Akurat wysyłałam jej esemes, że u mnie wszystko okej, gdy po raz kolejny zadzwoniła mama.
Z trudem przełknęłam ślinę i zacisnęłam powieki. W myślach poczułam ukłucie żalu, bo to oznaczało, że nie będę się mogła spotkać z Kreisem. Musiałam wrócić do Wrocławia. Do swojej złotej klatki.
Odebrałam na chwilę przed tym, gdy włączyła się poczta głosowa.
– Cześć, mamo. Zanim puścisz mi litanię i zaczniesz opieprzać, przepraszam, więcej tego nie zrobię…
– Gdzie jesteś?
Zamrugałam i otworzyłam usta. W gardle poczułam dziwną suchość, a po kręgosłupie przebiegł mi lodowaty dreszcz.
– Mamo? Wszystko okej? Ty… płaczesz?
– Wróć do domu, proszę…
– Mamo, co się dzieje?
– To Maria… Marysia… Ona…
– Co z nią?!
Uderzenie serca później usłyszałam zdławiony głos mamy.
I moje życie w jednej chwili przestało mieć sens.
– Zabiła się.
Wczoraj szukałem żony
Chyba to jest ona.
PRO8L3M, Molly
Do domu wróciłam wcześniej, niż planowałam. Matka mocno mnie uścisnęła i wybuchła rozdzierającym płaczem. Ja stałam jak zamrożona, nie byłam w stanie wydobyć z siebie dźwięku. W końcu zaprowadziłam ją do sypialni, dałam środek nasenny, który wzięłam z jej apteczki, zwróciwszy uwagę, że miała tam prawdziwy raj dla ćpuna, i wróciłam do salonu. Usiadłam na skórzanej sofie i nie byłam w stanie się ruszyć. Miałam wrażenie, jakbym była gdzieś poza ciałem, poza sobą. Tak bardzo pragnęłam, aby to wszystko okazało się koszmarnym snem. Obudzę się w Gdyni, skacowana po Open’erze…
Jednak byłam w swoim mieście, w salonie naszej wielkiej posiadłości w podwrocławskich Bielanach. Kiedy do domu wrócił ojciec w towarzystwie tego swojego przydupasa, nadal siedziałam na sofie. Spojrzałam na niego i dostrzegłam na jego twarzy coś, co sprawiło, że poczułam złość. On się bał. Bał się… Pewnie martwił się o pieprzone sondaże wyborcze i o to, jak teraz wytłumaczy samobójstwo córki. On, lider prawicowej partii, który głosił wszem wobec rodzinne wartości, a sam uchodził za przykładnego męża i ojca.
– Szybko wróciłaś – powiedział, nie patrząc na mnie.
Nalał sobie wódki i wychylił pół szklanki. Tadeusz, jego prawa ręka, stał nieruchomo przy ścianie i patrzył na mnie. On zawsze patrzył na mnie tak, że robiło mi się zimno.
– Jak to się stało? – spytałam cicho.
Objęłam się ramionami, rozcierając je lekko.
– Twoja siostra była słaba. Za słaba na moją córkę.
– Jak. To. Się. Stało? – powtórzyłam, cedząc słowa.
Musiałam nad sobą panować.
– Zjadła tabletki twojej matki. Mówiłem, że nie wolno trzymać tego gówna w domu.
– Dlaczego to zrobiła…? – spytałam szeptem.
Bardziej siebie niż jego. Ale usłyszał.
Kiedy uniosłam głowę, znowu widziałam strach w jego niebieskich oczach. Zimnych i nieczułych. Zawsze takie były.
– Bo była słaba! – ryknął. – A teraz mam problem, kurwa jego mać!
Otuliłam się swetrem i wstałam z sofy.
– Musimy załatwić pogrzeb – powiedziałam.
– Już to zleciłem Krystynie.
Krystyna była jego asystentką i byłam pewna, że ze sobą sypiają. Kiedyś zapewne miała nadzieję, że ojciec zostawi moją matkę i zwiąże się z nią, trzydziestoletnią długonogą ambitną bizneswoman po MBA. Ale tak się nie stało. I teraz, lekko po czterdziestce, chyba już się pogodziła z tym, że zawsze będzie tą drugą. Mimo to wiem, że wskoczyłaby za moim ojcem w ogień.
– Ona ma załatwiać pogrzeb twojej córki? – warknęłam.
– A co? Twoja matka ma to zrobić? Może gdyby nie była taka napruta… Wolę, aby wszystko zostało porządnie załatwione. Ja muszę się zająć prasą. Tadeusz – spojrzał na swojego szympansa – dzwoń po Jasińskiego. Niech tu natychmiast przyjeżdża! A ty… – Zmierzył mnie wzrokiem. – Doprowadź się do porządku. Będziesz teraz na świeczniku, a ja nie mam zamiaru pokazywać się z córką, która tańczy naga na scenie z jakimiś raperami.
Te dwa dni przeżyłam na autopilocie. Zajmowałam się mamą, która żyła jakby w wielkiej mgle. Pogrzeb miał się odbyć pojutrze. Mój stary udzielał wywiadów. Z grobową miną smutnym, niemal zrozpaczonym tonem opowiadał o tym, że jego córka od lat walczyła z depresją i rodzina robiła wszystko, aby jej pomóc, ale niestety to straszna i podstępna choroba. Załatwił nawet jakieś zaświadczenia ze szpitala psychiatrycznego. Te niby wyciekły do prasy, ale ja doskonale wiedziałam, że wszystko było ustawione. Tak bardzo chciałam się odciąć od tego fałszywego życia na pokaz, od tych udawanych ról, pozerstwa, fałszu, dwulicowości. Ale nade wszystko pragnęłam dowiedzieć się, co się stało, że moja siostra, starsza o trzy lata ukochana Marysia, zrobiła coś takiego.
Wiedziałam, że zawsze była blisko ojca. Że stała u jego boku i pokazywała, jak kochającą jest córką. Wspierała go podczas wyborów, udzielała wywiadów i była na każde jego zawołanie. Kiedyś matka powiedziała mi, że powinnam brać przykład z Marysi, że ona ma mi za złe, że tak odseparowałam się od rodziny. Nie wierzyłam w to, bo moja siostra nigdy nic takiego nie powiedziała. A nawet cieszyła się, że idę swoją drogą i jestem daleko od tych wszystkich brudnych spraw. A może się myliłam? Coś musiało być nie tak, a Marysia musiała coś skrywać. Swoje prawdziwe intencje, myśli, pragnienia. Tyle że teraz już się tego nie dowiem.
W dniu pogrzebu pragnęłam połknąć jedną z cudownych tabletek matki. Ona sama wyglądała na całkiem trzeźwą, ale wiedziałam, że jest na prochach uspokajających. Jej przyjaciółka, Arleta, żona wspólnika ojca z czasów, gdy miał sieć restauracji, prowadziła moją matkę, mocno trzymając ją pod ramię.
Ja czekałam tylko na jedną osobę, która miała przyjechać do Wrocławia na pogrzeb Marii. To była ciocia Jadwiga, siostra mojej ukochanej babci, która nie żyła od trzech lat. Babcia była mamą mojej matki. Nigdy nie akceptowała mojego ojca, a z opowiadań cioci Jadzi wiem, że nie chciała, aby mama wyszła za niego za mąż. Ale stało się, jak się stało. A teraz fasada mojej rodziny rozwalała się całkowicie. Do tej pory chwiała się, ale jakoś trzymała, lecz po śmierci Marii… nic już nie będzie takie jak przedtem.
Po wszystkim, kiedy siedziałyśmy w restauracji wspólnika ojca, ciotka spojrzała na mnie z troską.
– Dziękuję, ciociu, że przyjechałaś. – Przytuliłam się do starszej pani.
A ona pogłaskała mnie po policzku.
– Zrobiłam to dla ciebie i Marysi. Bo twoja mama…
– Wiem… – przerwałam jej.
– Ona żyje w swoim świecie.
– Wracasz do Poznania? – zmieniłam temat.
– Tak, o dziewiętnastej mam pociąg.
– To jakiś koszmar, ciociu – wybuchłam. – Nic z tego nie rozumiem…
– Kochanie, jest wiele rzeczy, których ja też nie rozumiem. Teraz jedynie martwię się o ciebie. Bardzo się martwię.
– Nie chcę tu zostać, nie mogę.
– Dziecko… – Ciocia złapała mnie za ramiona i spojrzała na mnie zielonymi oczami, które odziedziczyłam po niej i po babci. Z tym że moje miały jeszcze delikatne brązowe cętki. – Wiesz, że moje mieszkanie w Poznaniu zawsze stoi przed tobą otworem. Zawsze!
Jakiś tydzień po pogrzebie postanowiłam w końcu wejść do pokoju Marii. Wszystko było tu takie znajome, a jednocześnie obce. Tak jakbym wiedziała, że jej już nie ma. Bo przecież to wiedziałam! Ale i czułam. Tę pustkę. Zarówno w sercu, jak i w tym uporządkowanym pokoju. Wszystko było takie idealne. Jak ona… Zawsze elegancko ubrana, wymalowana, wypielęgnowana, dobrze uczesana, uśmiechnięta. Lecz to wszystko poza. Maska. Tak samo jak nasze szczęśliwe rodzinne życie.
Moja siostra naćpała się tabletek matki, popiła wódką, zeszła do biblioteczki, w której zawsze pracował i udzielał wywiadów ojciec, i tam zasnęła przy jego biurku. To dla mnie coś oznaczało. Wcale nie była taka szczęśliwa i zadowolona z tego, co robiła! Może ojciec ją stresował, mobbingował, tresował wręcz, tak samo jak najbliższych pracowników? Za cenę kariery w polityce był w stanie zrobić wszystko.
Usiadłam ciężko na łóżku i spojrzałam na małe białe biureczko, na którym stały lusterko, lampka, kosmetyki i książka Umberta Eco Imię róży. To była ukochana książka Marysi. Wzięłam ją do ręki i przekartkowałam, uśmiechając się do wspomnień, w których leżałam z Marią w moim pokoju, a ona czytała mi swoje ulubione fragmenty. I nagle z książki wypadła jakaś naddarta kartka. Pofrunęła pod nocny stolik, ale z daleka widziałam znajome pismo. Czy to Maria napisała tam coś jaskrawym czerwonym flamastrem? Kucnęłam i sięgnęłam po kartkę.
Poczułam, jak ziemia usuwa mi się spod nóg. Usiadłam na podłodze i zacisnęłam pięści, które miałam ochotę wbić sobie w załzawione oczy. Skuliłam się i próbowałam nie łkać zbyt głośno. A obok mnie leżała naddarta kartka znaleziona w książce, którą obie z Marią kochałyśmy, więc siostra wiedziała, że pewnie wezmę ją do ręki.
Ta kartka była przeznaczona dla mnie. A widniało na niej tylko jedno zdanie:
To wszystko przez ciebie!
* * *
Cholernie nie lubiłem, gdy ktoś robił sobie ze mnie jaja. Czekałem jak idiota pod hotelem, plując sobie w brodę, że nie wziąłem telefonu do tej Kaliny. Oczywiście to było do ustalenia, ale najpierw poszedłem do recepcji i znajoma panienka od razu poinformowała mnie, że pani Kalina Boraczyńska wyjechała porannym pociągiem. Boraczyńska. Na sam dźwięk tego nazwiska zrobiło mi się zimno. Zleciłem przygotowanie całej dokumentacji o tej dziewczynie. To nie mógł być zbieg okoliczności. Jeśli okazałoby się, że to córka TEGO Boraczyńskiego… Sam nie mogłem uwierzyć w tak cholernie złośliwy uśmiech losu. Ta dziewczyna… Oparłem się o skórzane siedzenie swojej beemki i zamknąłem oczy. Widziałem twarz tej ślicznej blondyneczki o bardzo niewyparzonej buźce. Nie wiem, co takiego w sobie miała, ale ciągle o niej myślałem, a teraz, gdy okazało się, że mnie wystawiła… I że może jest córką tego gnoja… Tym bardziej musiałem ją odnaleźć. A to akurat nie było dla mnie dużą trudnością.
Tymczasem byłem wkurzony i nabuzowany. Na szczęście rozwiązanie problemu przyszło do mnie samo. Jedna z dziewczyn ze składu Kaliny wychodziła właśnie z hotelu. Spojrzała na moje auto i chyba je poznała. Zatrzymała się, a ja otworzyłem okno od strony pasażera.
– Podwieźć cię gdzieś? – zapytałem.
– Jasne!
Wsiadła do środka, uśmiechnięta i chętna.
Takie lubiłem najbardziej.
– Jak masz na imię? – rzuciłem, ruszając.
Nawet nie zapytałem, dokąd chce jechać. Ruszyłem prosto do Maximusa*, mojego klubu.
– Dżinny.
– Aha. – Kurwa, kolejna tępa laska.
No, ale cóż. Nie jechałem z nią do klubu po to, aby rozmawiać o filozofii albo o ostatnio przeczytanej książce.
– Pan Gabriel Kreis. Ale numer. Mogę sobie zrobić z panem selfie?
– Nie szalej – mruknąłem, już żałując, że ją zabrałem.
– No okej, jasne. Dokąd jedziemy? – W końcu się zorientowała, że GDZIEŚ jedziemy.
– Na Orłowo.
– Och…
– Do Maximusa. To mój klub.
– Ale super, nigdy tam nie byłam! – Dziewczyna zaczęła się niecierpliwie wiercić na skórzanym siedzeniu.
Krótka spódniczka podjechała jeszcze wyżej. Miała ładne szczupłe uda. W sumie… nawet nieźle, że ją zabrałem.
– A dokąd chciałaś jechać?
– Tak w ogóle to na dworzec, ale mam jeszcze trzy godziny do pociągu.
– No problem. Zdążysz.
Kiedy weszliśmy do klubu, było pusto. Mój menedżer siedział w biurze, a barman szykował bar na wieczór. Zerknąłem na molo prowadzące nad morze, ochroniarz nadzorował ekipę, która naprawiała pomost.
– Jacek, idę do siebie. Potem pogadamy – zwróciłem się do menedżera.
Ten spojrzał na mnie, na stojącą obok panienkę i kiwnął głową. Nawet nie mrugnął. I bardzo dobrze, dlatego wciąż dla mnie pracował. Już piąty rok.
Weszliśmy na górę, znajdowało się tam kilka prywatnych pokoi, a także mój gabinet, połączony z małym apartamentem. Kiedy przebywałem w Gdyni, często się tu zatrzymywałem.
– Chcesz drinka? – spytałem, gdy znaleźliśmy się w środku.
– Wódkę.
– Się robi.
Nalałem jej wódki, wrzuciłem lód i podałem szklankę z grubo ciosanego szkła.
Dziewczyna sprawnie przechyliła i wytrąbiła trunek niczym zaprawiony w bojach żul.
– Skoro masz trzy godziny, może je jakoś spożytkujemy? – Włączyłem pilotem muzykę. – Na początek może dla mnie zatańczysz?
– Czemu nie? – Uśmiechnęła się szeroko.
Usiadłem na szerokiej sofie, po której walały się puchate poduszki. Laski lubiły taki badziew. Ta cała Dżinna, czy jak jej tam było, zaczęła tańczyć, podtykając mi pod nos to cycki, to tyłek. Była ładna i zgrabna, ale nie robiła na mnie większego wrażenia. Za to kiedy przymknąłem oczy i zobaczyłem naburmuszoną minę pewnej niskiej blondynki, gdy przypomniałem sobie, że miała ładne kształtne piersi, pełne wargi i błyszczące zielone oczy… od razu poczułem ogarniające mnie podniecenie. Klepnąłem tańczącą dziewczynę w tyłek, wstałem i przyciągnąłem ją do siebie. Laska pisnęła i otarła się zachęcająco o moje krocze.
– Pochyl się – powiedziałem cicho i zsunąłem z jej wypiętego tyłka małe majteczki.
Nie byłem chamem, nie zrywałem z lasek bielizny. Poza tym nie chciałem zbytnio skupiać się na niej, bo wciąż miałem przed oczami blondynkę. Kalinę. Cholerną Boraczyńską, która wpieprzyła się w moją głowę kilkuminutową rozmową. Kurwa mać!
– Ach! – Dziewczyna krzyknęła, kiedy zabezpieczony wbiłem się w nią od tyłu. – Jaki jesteś wielki!
– Cicho! – warknąłem i zacząłem ją posuwać.
Szybko, bezlitośnie, mechanicznie. Laska wiła się i piszczała, czułem, że dojdzie bardzo szybko. A ja myślałem tylko o tym, czego dowiedział się mój człowiek. Bo chciałem, musiałem, pragnąłem… dowiedzieć się wszystkiego o Kalinie Boraczyńskiej. Kalina. Kalina. Kalina… To imię niczym mantra kołatało mi się w głowie, kiedy spuszczałem się w laskę, której imienia nawet nie znałem.
Po wszystkim, kiedy oboje doprowadziliśmy się do porządku, spojrzała na mnie z uśmiechem.
– Byłeś cudowny. Mieszkam w Bydgoszczy, może jeszcze kiedyś to powtórzymy.
– Może – odparłem, a jednocześnie wzywałem taksówkę przez aplikację.
– Wczoraj, kiedy Kalina tak cię zjechała, prawie ją wyśmiałam, gdy okazało się, że nie ma pojęcia, kim jesteś.
Na sam dźwięk tego imienia podniosły mi się włoski na karku. Spojrzałem ostro na dziewczynę, widziałem, że nagle pobladła. Złagodniałem, nie chciałem jej spłoszyć i przestraszyć.
– No jakaś laska pyskowała – rzuciłem niby od niechcenia. – Znasz ją?
– Tak, byłyśmy już razem na jednym koncercie. Kalina Boraczyńska. Niestety musiała wracać, bo jej siostra zachorowała czy coś.
– A gdzie ona mieszka? Tam, gdzie ty? – Nalałem sobie wody, by ukryć napięcie.
– Nie, ona jest z Wrocławia.
– Twoja taksa jest pod klubem – odparłem, patrząc na komórkę.
Czułem, że brakuje mi tchu.
– Może… może zostawię ci numer. Jakbyś był w Bydgoszczy. Albo gdyby kroił się jakiś teledysk czy coś?
– Spoko, napisz tutaj. – Podałem jej kartkę i długopis.
Kiedy wpisała numer i swoje imię, które brzmiało Regina, podeszła do mnie, kołysząc biodrami, i chciała pocałować w usta. Uchyliłem się i uszczypnąłem ją w policzek. Nie całowałem dziewczyn. Nigdy. Wyjąłem z szuflady torebkę z firmowymi gadżetami.
– Masz, od sponsora.
– Dzięki. – Była wyraźnie zawiedziona, ale torbę wzięła. – To pa.
– Strzała.
Kiedy wyszła, od razu wybrałem numer Diabła, mojego człowieka od wszystkiego. Prawej ręki. Najlepszego kumpla.
– Co tam, szefie? – Odebrał po drugim sygnale.
Wiedział, że nie lubię czekać.
– Ta Boraczyńska mieszka we Wrocku – wypaliłem bez przywitania.
– Właśnie miałem dzwonić. To córka tego posła.
– Jesteś pewien?
– No jasne. Wszystko prześlę na nasz serwer.
– Okej.
– Kiedy wracasz do Posen? – zapytał.
– Jutro.
– Czekamy z utęsknieniem.
– Diabeł, nie jedz tyle grzybów. – Uśmiechnąłem się sam do siebie.
– Kocham naturę, szefie.
Zaśmiałem się i rozłączyłem. Potem otworzyłem macbooka, zalogowałem się do chmury i po chwili patrzyłem na zdjęcie dziewczyny, dzięki której dzisiaj zaliczyłem inną. To było, kurwa, bardzo, bardzo złe!
Wyszedłem ze szkoły, która bardzo mnie męczyła, ale postanowiłem, że skończę liceum i zdam maturę. Miałem szesnaście lat, wszystko dostępne na wyciągnięcie ręki, wychowywał mnie ojciec, a kasa nie stanowiła problemu. Z uwagi na środowisko, z jakiego się wywodziłem, naprawdę trudno mi było pozostać przykładnym uczniem poznańskiej jedynki. W sumie robiłem to też ze względu na pamięć matki, bo zawsze powtarzała, że to, czego się nauczę, mnie wzmocni i da siłę do walki. Ona też walczyła, ale przegrała. Zmarła, gdy skończyłem trzynaście lat. Teraz wychowywałem się w świecie samych facetów. Mój ojciec Gwidon Kreis i wuj Marcel. Ludzie ojca. Tak, właśnie. Ludzie. On miał swoich ludzi. Cały Poznań był mu podporządkowany. A ja wciąż byłem przykładnym uczniem liceum. Naprawdę, czasami stawałem przed lustrem i pytałem sam siebie, czy dobrze się czuję. Ale robiłem to nadal. Bo matka by tego chciała. A poza tym co tu kryć… ja też tego chciałem.
Prosto ze szkoły pojechałem do Poloneza, gdzie w kawiarni przesiadywał mój stary. Prosił, żebym dzisiaj tam się pojawił, bo zamierzał kupić dom w Suchym Lesie. Teraz mieszkaliśmy na Jeżycach, w kamienicy, którą także kupił, a na dole zamierzał otworzyć klub nocny. Miał problemy z pozwoleniem, ale znał jakiegoś gościa, który piął się po szczeblach władzy, więc miał mu w tym pomóc. W sumie nie byłem zadowolony z perspektywy przeprowadzki, bo na Kościelnej się wychowałem, miałem tu kumpli i niejedną rozróbę za sobą. Ale dobrze dogadywałem się z ojcem i wiedziałem, że pójdę za nim wszędzie.
Kiedy wszedłem do hotelu, znajomy portier pokierował mnie na górę wejściem dla personelu. Tam, na piętrze, znajdowała się przestronna kawiarnia, w której przesiadywali mój ojciec, wujek i ich ludzie. Gdy tam dotarłem, za parawanem siedzieli przy stoliku we trzech: tato, wujek Marcel i jakiś facet, którego nie znałem. Domyśliłem się, że to może być ten polityk, o którym ostatnio było głośno. Miał zimne niebieskie oczy i od razu poczułem do niego antypatię. Zawsze tak było, że ktoś mi pasował albo nie. Problem miałem jedynie z wujem. Którego nie do końca mogłem rozgryźć. Ale w końcu był młodszym o dwa lata bratem mojego ojca, moją najbliższą rodziną, więc byłem z nim blisko.
Skryłem się za drewnianym parawanem i spojrzałem na ojca. Nie chciałem mu przeszkadzać w spotkaniu, zwłaszcza że wyglądał na wkurzonego. Usiadłem przy dużym stole z boku, a znajoma kelnerka podeszła do mnie i się uśmiechnęła. Odkąd znacznie urosłem, mierzyłem teraz metr osiemdziesiąt osiem, wydoroślałem, wiele dziewczyn się do mnie uśmiechało. Bardzo ładnie uśmiechało. A ja z chęcią te uśmiechy oddawałem. Ale kelnerki z Poloneza traktowały mnie jak syna Krajana, którym przecież byłem, i trochę mi matkowały. Bardzo lubiłem tam przebywać.
– Gabriel, jesteś głodny? – zapytała kelnerka.
– Nie, dziękuję.
– A może szarlotkę byś zjadł? Mamy świeżutką.
– No okej.
– Im jeszcze trochę zejdzie. – Wskazała na stolik za kotarą. – Poczekaj tutaj.
– Jasne.
Siedziałem więc przy stole, zostałem nakarmiony pysznym ciastem, napojony sokiem z pomarańczy i czekałem. Kiedy w końcu ojciec wyszedł, był wściekły. Wuj Marcel pomachał mi z daleka i zmierzał do wyjścia wraz z tym facetem, który od razu znalazł się na mojej czarnej liście. Tato usiadł obok mnie i klepnął mnie w ramię.
– Nakarmiła cię Nastka? – zapytał.
– Jak zawsze.
– To dobrze. – Wyglądał na zamyślonego. – Wiesz co, zanim pojedziemy do Suchego, chodźmy na burgera.
– Okej – odparłem ostrożnie. Było coś dziwnego w jego zachowaniu. Jakiś rozpaczliwy entuzjazm. Trochę mnie to przerażało. – Wszystko w porządku?
– Co? Tak! Wszystko będzie w porządku. Nie martw się o nic, Gabryś.
Poszliśmy na burgery, ale ja czułem, że nic nie będzie w porządku. Ojciec zachowywał się tak samo, gdy zmarła mama. Wtedy też ze sztucznym entuzjazmem mówił, że wszystko będzie dobrze. A nic nie było. Nic. W żadnym jebanym porządku!
* Klub jest wzorowany na klubie Maxim mieszczącym się w Gdyni-Orłowie. Powstał w latach 70. XX wieku, został zamknięty w 2004 roku. W czasach PRL-u był ekskluzywnym klubem nocnym, w którym bawiła się śmietanka towarzyska ówczesnej Polski.
Rzucasz krótki uśmiech, ja – piję wódki łyk i
Przez chwilę, zanim usnę, myślę: „Z kimś już mógłbym być” i
Chwilę później wpadasz na mnie w przedpokoju
Twoje oczy trochę smutne chyba patrzą prosto w moje i
Nic nie mówisz znów, ja milczę też, ale oboje
Mówimy: „Chyba chcę, lecz wybacz, wiesz, trochę się boję”.
Czarny HIFI, Pezet, Niedopowiedzenia
Stanęłam w przejściu, popychając walizkę pod ścianę. Za mną trzaskały niedomknięte drzwi do toalety, a wydobywający się z niej zapach przyprawiał mnie o odruch wymiotny. I na pewno puściłabym pawia, gdybym cokolwiek miała w żołądku. Oparłam czoło o chyboczącą się ścianę wagonu, witając z ulgą przyjemne uczucie chłodu. Moja głowa była gorąca. Puchła. Pękała na dwoje. Miałam ochotę zwinąć się w kłębek na tej obrzydliwej podłodze i wyć. Ale nie mogłam tego zrobić. Nie, gdy lada chwila miałam zobaczyć się z ciocią Jadwigą. Wiedziałam, że przy niej jedynej nie muszę udawać i grać kogoś, kim nie jestem, ale z drugiej strony nie chciałam jej niepotrzebnie martwić. Wystarczyło, że topiłam się w tym bagnie sama. Nie wolno mi było wciągać w to nikogo innego.
Pociąg zaczął gwałtownie zwalniać, jakby maszyniście w ostatniej chwili przypomniało się, że musi kogoś wyrzucić w Poznaniu. A najlepiej, żeby wysiadający skakali w trakcie jazdy. Wokół mnie zaczął gromadzić się tłum, więc gdy tylko blokada w drzwiach ustąpiła, pchnęłam je, wyskoczyłam na peron i z pomocą starszego chłopaka wytaszczyłam ogromną walizkę. Musiałam udawać, że nie widzę jego maślanych oczu i uśmiechu, od którego jego twarz stała się dwa razy przystojniejsza. Wybąkałam szybkie „dziękuję” i pospiesznie przecisnęłam się przez tłum, torując sobie drogę do wyjścia. Rozejrzałam się ukradkiem, by zlokalizować przejście podziemne. Byłam na piątym peronie, więc po zejściu ze schodów skierowałam się w stronę ulicy Głogowskiej, a tam ruszyłam pod górkę wyboistym chodnikiem, którego lata świetności szacowałam na moment powstania Międzynarodowych Targów Poznańskich. Jasne, mogłam wziąć taksę albo przejechać dwa przystanki tramwajem, zamiast szarpać się z walizką, jednak w myślach policzyłam, ile to lenistwo by mnie kosztowało. Na taki wydatek nie mogłam sobie pozwolić. Już nie.
Kwadrans później dotarłam na Kościelną. Mimo dobrej kondycji spociłam się jak mysz. Czułam, jak strużka potu spływa mi po skroni, więc zanim weszłam w ulicę, postawiłam walizkę, usiadłam na niej i wygrzebałam z kieszeni czarnych dżinsów gumkę, którą dwoma wprawnymi ruchami związałam wilgotne włosy na czubku głowy. Dla pewności wyciągnęłam telefon i jeszcze raz sprawdziłam adres cioci Jadzi. Kościelna 27.
Skręciłam w prawo i po przejściu kilku metrów czułam, że coś jest nie tak. Inna numeracja? Sklepy ciągnące się w kamienicach jeden za drugim? Ciocia mieszkała w niskiej kamienicy na trzecim piętrze…
Przystanęłam na krzywym chodniku i zerknęłam na adres. Ostatnią deską ratunku był telefon do cioci, żeby mnie pokierowała.
– Pomóc ci?
Wzdrygnęłam się, prawie spadając z walizki na ziemię, ale mężczyzna, który do mnie zagadał, w porę złapał mnie za przedramię. Zacisnęłam mocniej zęby, by powstrzymać grymas bólu. Zgrabnym ruchem wyswobodziłam rękę, a on spojrzał na mnie, marszcząc brwi.
Cholera, poczułam się dokładnie tak jak podczas wywiadów, gdy obcy ludzie mierzyli mnie oceniającym wzrokiem.
– N-nie, dzięki.
– Jak chcesz.
Mięśniak wzruszył ramionami i pilotem zamknął samochód, który zaparkował zaraz obok. Już nie patrząc na mnie, ruszył w stronę kamienicy. Coś mi się nie zgadzało… Kamienica wyglądała dość obskurnie, żeby nie powiedzieć – jak melina, a koleś był przystojnym, wysokim i barczystym mężczyzną o surowej twarzy. Jego krótko zgolone włosy podkreślały kwadratową szczękę i czarne tatuaże, które wychylały się zza kołnierzyka białej koszuli. Tak, koleś miał na sobie jednoczęściowy garnitur. Podjęcie decyzji zajęło mi dosłownie sekundę.
– Przepraszam! – zawołałam za nim, a on natychmiast zerknął przez ramię. – Właściwie to… szukam kamienicy.
– Jaki adres?
– Kościelna 27.
– To po drugiej stronie – odezwał się, wciskając jakiś kod na domofonie, a gdy zerknęłam na przeciwną stronę ulicy, sapnął i wywrócił oczami. – Nie tej. Musisz się cofnąć do rozwidlenia, pod kościół. Tam Kościelna rozchodzi się w dwie strony.
– Serio? Dziwne.
– To Jeżyce, dziecinko. Jeszcze niejedno cię zdziwi.
Jeśli chciał mnie nastraszyć tekstem w stylu: „To Bangkok. To miasto każdego wciągnie”, to prawie mu się udało.
– Oookej. Dzięki.
W milczeniu skinął mi głową i zniknął za drzwiami.
Świetnie. Znowu zrobiłam z siebie debilkę. Mój znak firmowy. Marysia nigdy by…
Zacisnęłam dłonie w pięści, czując, że paznokciami przebijam skórę.
Nie myśl o tym. Nie myśl…
Kilka minut później znalazłam się pod kamienicą cioci. Powinnam wcześniej wygooglować ją na mapie, bo była dość charakterystycznym punktem w tej części ulicy. Po lewej stronie rozpościerał się parking, a po prawej była pusta działka. Dom cioci wydał się zupełnie oderwany od wszelkiej zabudowy. Zaraz za małym podwórkiem rozciągał się rząd identycznych niskich bloków, które oślepiały swoją nowością. Różnica była widoczna na pierwszy rzut oka. Na starym domofonie odnalazłam wytarty numer sześć i wpisałam kod, który ciocia przesłała mi esemesem.
– Kalina, dziecko! Jak to dobrze, że cię widzę! – przywitała mnie w drzwiach, a ja próbowałam nie sapać po wspinaczce na cholerne trzecie piętro. – Nie za ciepło ci w tej bluzie?
– Cześć, ciociu. Jest okej – odparłam, ściskając ją szybko.
Uciekłam spojrzeniem i przeciągnęłam walizkę przez próg mieszkania.
– Wejdź, wejdź! Czekam na ciebie od rana. Już się martwiłam, że się zgubiłaś.
– Prawie. Kościelna mnie pokonała.
– Ach! Zapomniałam ci powiedzieć, że to dość nietypowa ulica. Przepraszam.
– Nic nie szkodzi. W końcu dotarłam.
– To chodź, zaprowadzę cię do twojego pokoju. Mam nadzieję, że ci się spodoba!
Poprowadziła mnie wąskim korytarzykiem wyłożonym ciemną boazerią, a drewniana sklejka skrzypiała żałośnie przy każdym kroku. Z korytarza wchodziło się do dwóch pokojów. Większy był chyba salonem. Stały tam duży stół, kanapa i segment, który zapewne pamiętał czasy PRL-u. W mniejszym pokoju dostrzegłam łóżko, toaletkę, regał z książkami i szafę. Dalej były łazienka i kuchnia, z której wydobywały się cudowne aromaty. Tak pachniał dom. Jedzeniem. Miłością. Rodziną…
Ciocia poprowadziła mnie do pokoju obok kuchni. Był mały. Ledwo mieściło się tam łóżko, a na wprost niego pod ścianą stały szafa na ubrania, małe biurko i pusty regał. Było widać, że meble zostały kupione niedawno, a w pokoju czuć jeszcze było charakterystyczny zapach świeżej farby, drażniący w nos. Ciocia pewnie najęła ekipę, która wyremontowała pokój specjalnie na mój przyjazd…
– Wiem, że jest ciasny i na pewno nie przypomina twojego pokoju w domu rodziców, ale…
Nie byłam wylewna. Nigdy. Jednak gdy dotarło do mnie, że ciocia do tej pory zrobiła dla mnie więcej niż oboje rodzice razem wzięci, wówczas dziwna gula stanęła mi w gardle. Przytuliłam starszą panią, uginając kolana, żeby położyć głowę na jej ramieniu.
– Dziękuję, ciociu. Naprawdę.
W tych chropowatych słowach starałam się przekazać jej, jak bardzo jestem wdzięczna za to, że mnie do siebie przygarnęła. I że chciała dać mi dom i bezpieczeństwo.
– Dobrze. To ja cię zostawię. – Pociągając nosem, odciągnęła mnie na długość ramienia. Jej jasnozielone oczy zwilgotniały. – Rozpakuj się, a ja dokończę zupę. Nadal lubisz pomidorową z lanymi kluskami, prawda?
– Tak. Dziękuję.
– Nie ma sprawy. To teraz twój dom, kochanie.
Przysiadłam na brzegu łóżka, przesuwając dłonią po białym polarowym kocu. Zdjęłam trampki i podkurczyłam nogi, a drżące dłonie zacisnęłam na ramionach.
Naprawdę to zrobiłam. Naprawdę odeszłam. Uciekłam…
„Jest okej”. „Wszystko dobrze”. „Jasne”. „Nie szkodzi”. „Tak, dziękuję”. To była moja mantra przez ostatnie tygodnie. Dzień za dniem powtarzałam sobie, że dam radę. Pokonam to. Ale nie potrafiłam. Nie byłam tak silna jak Marysia.
To wszystko przez ciebie.
Wbiłam zęby w dolną wargę. Całą sobą próbowałam zapanować nad bólem, który rozsadzał mnie od środka. Jeszcze trochę. Jeszcze tylko trochę…
Nie miałam przyjeżdżać do Poznania. Gdy tydzień po śmierci Marysi dostałam list z uczelni, w którym witano mnie jako studentkę AWF-u, ojciec chciał, żebym wysłała rezygnację i zaczęła naukę na wrocławskim uniwerku. Najlepiej jakiś podobny kierunek do tego, który studiowała Marysia. Miałam reprezentować fundację, której tata był głównym darczyńcą. Miałam zostać substytutem Marysi. I próbowałam. Bo chciałam naprawić błąd, nie wiedząc nawet, co takiego zrobiłam, że Marysia mnie znienawidziła.
Ale zawsze mówiłam za mało albo za dużo podczas wywiadów. Nie panowałam nad mimiką i nie byłam tak słodka jak moja siostra. Źle dobierałam garsonki i nie układałam włosów w miękkie pukle. Unikałam obcasów. Przez dwa miesiące jechałam na automacie. I podkradałam mamie leki, bo nie mogłam sama zasnąć, a jeśli już mi się to udało, to śniła mi się ona. Moja siostra. Celowała we mnie palcem, a jej piękna wykrzywiona nienawiścią twarz krzyczała: „To wszystko przez ciebie! To twoja wina!”.
Nie. Nie mogłam teraz o tym myśleć.
Zerwałam się z łóżka i jednym szarpnięciem położyłam walizkę na podłodze. Zaczęłam układać ciuchy w szafie, wyciągać ulubione książki, rzeczy osobiste. Przysiadłam na kolanach, odwijając z ręcznika Imię róży. Ta książka… Nie potrafiłam jej zostawić. Ukradkiem schowałam ją do walizki tak, by mama ani ojciec nie widzieli. I gdy chciałam położyć ją na łóżku, coś z niej wypadło. Myślałam, że zwymiotuję.
Poznałam, co to było.
Wisiorek, który Marysia dostała od taty na osiemnaste urodziny.
Wisiorek, który tata przekazał mi tydzień po śmierci siostry.
I który miałam na sobie w zeszłym tygodniu…
Siedziałam w swoim pokoju pochylona nad odpowiedziami do wywiadu, którego następnego dnia miałam udzielić lokalnej gazecie. Kilka godzin temu przyniosła mi je Krystyna i ze stalowym błyskiem w oku zażądała, żebym wykuła je na blachę, bo tym razem ojciec nie wybaczy mi pomyłki. Ostatnim razem dukałam, jąkałam się i pomyliłam przygotowane wcześniej odpowiedzi. To była moja największa porażka, ale nie potrafiłam zapanować nad emocjami, gdy dziennikarka spytała, czy pójdę w ślady siostry i będę wsparciem dla ojca podczas kampanii wyborczej do sejmu. Czasami przy takich wystąpieniach wspierała mnie mama. Odstawiała wtedy pantomimę wzorowej relacji matki z młodszą córką. Gówno prawda. Tak chciałam powiedzieć. Chociaż nie. Wystarczyło, że histerycznie się zaśmiałam. I właśnie po tym zdarzeniu Krystyna zaczęła mnie tresować. Jak psa.
Dochodziła druga w nocy, a ja nadal nie przebrnęłam przez pierwszą stronę. Pomyślałam, że może wezmę pół tabletki nasennej i gdy obudzę się za dwie godziny, mój mózg przyswoi więcej tekstu, ale wtedy zaskrzypiały drzwi do mojego pokoju. Okręciłam się na krześle. Tata stał w progu z ręką na klamce.
Może żadne inne dziecko nie byłoby tym zdziwione, ale ojciec nigdy nie przyszedł do mojego pokoju. Nigdy.
– Kalina? Jeszcze nie śpisz? – szepnął bełkotliwie i nim się spostrzegłam, bezszelestnie podszedł do biurka i stanął za moimi plecami.
Zajrzał mi przez ramię.
– Uczę się.
– I dobrze. Moja córeczka musi mnie wspierać.
Poczułam to. Jego palce przeczesywały mi włosy, niemal niezauważalnie dotykając skóry na karku.
– Tato? Dobrze się czujesz? – spytałam, zerkając na niego.
Posłał mi zimny uśmiech, a jego ciemne oczy zamigotały tajemniczo. Lodowaty dreszcz spłynął mi wzdłuż kręgosłupa. To był pierwszy raz, gdy naprawdę zaczęłam się bać ojca.
– Tak, laleczko – powiedział miękko, rozkoszując się ostatnim słowem. Pochylił się, a moje ciało zareagowało automatycznie, starając się odsunąć od niego jak najdalej. Ale jego ręce były szybsze. Dłoń wystrzeliła w moją stronę i chwyciła za wisiorek siostry. Ojciec trzymał go przez chwilę między kciukiem a palcem wskazującym, a potem potarł z czułością. – Daj jutro z siebie wszystko, bym mógł być w końcu zadowolony.
– P-postaram się.
– To może ci pomóc. – Wyprostował się i sięgnął do kieszeni. Niedbałym ruchem rzucił na stół paczuszkę. Małą torebeczkę z kilkoma tabletkami. – Weź jedną przed wywiadem. To cię rozluźni.
Widziałam takie wcześniej. Dżinny brała jedną przed każdym występem i częstowała nimi swoje koleżaneczki. Miały ten sam wzorek, taką samą wielkość i barwę. I powodowały, że człowiek stawał się bardziej beztroski, spontaniczny, lekkomyślny.
To były narkotyki.
– Tato, ja… – Głos mi się załamał, a w gardle poczułam suchość. – Ja nie…
Zareagował szybciej niż wąż, a pochylając się, przycisnął mnie do krzesła. Nie mogłam złapać tchu. Ani się ruszyć. Tata trzymał mnie za gardło…
– Marysia brała. I słuchała. Zawsze – dodał, patrząc na mnie niczym szaleniec. Jego źrenice… to były dwie czarne dziury. Palce, którymi ściskał mnie za gardło, rozluźniły się i zaczęły się zsuwać. W dół. W dół… Aż po wgłębienie w koszulce. Między piersiami. Wygięłam się ze wstrętem, ale co więcej mogłam zrobić… – I ty też masz mnie słuchać, dotrze to w końcu do ciebie?
– T-tak – wyszeptałam.
– Dobrze. – Usatysfakcjonowany oblizał lubieżnie usta. – Więc bądź grzeczną dziewczyną, a spotka cię nagroda.
Gdy zabrał ręce z mojej piersi, pochylił się i złapał mnie za brodę. Przycisnął lodowate usta do kącików moich ust. Nie wiem, co wyczytał z moich oczu, ale uśmiechnął się szeroko i odszedł w stronę drzwi.
– Miłych snów, laleczko.
Nie mogłam się ruszyć. Byłam jak wykuta z kamienia.
Ojciec mnie… dotykał. Pocałował. Dał mi narkotyki. Bo Marysia brała.
On mnie dotknął… Nawet teraz, gdy już wyszedł, nadal czułam lodowaty dotyk jego palców, które zacisnęły się na mojej szyi. Wokół piersi…
Zerwałam się z fotela, a biegnąc w stronę łazienki, czułam, jak kolacja podchodzi mi do gardła. Zwymiotowałam. Zgięta wpół nad sedesem, myślałam przerażona o tym, że ojciec mnie dotykał. Mnie i tego przeklętego wisiorka. Wisiorka mojej siostry.
Gdy w ustach miałam jedynie kwaśnawy posmak, zacisnęłam drżące palce na łańcuszku i spróbowałam przeciągnąć go przez głowę. Rzuciłam go w stronę kosza na pranie.
Miałam być substytutem. Zastępstwem Marii. Jego laleczką…
Wbijając zęby w wargę, poczułam na języku metaliczny posmak krwi.
Nie. Nie myśl o tym. Nie myśl.
Nie jesteś laleczką. Uciekłaś. Wyrwałaś się.
Nie wiem, ile czasu zajęło mi uspokojenie rozdygotanego ciała. Zdawało mi się, że w żołądku mam kołowrotek. Otworzyłam pięść, a złota zawieszka w kształcie serduszka z małym diamencikiem pośrodku odcisnęła się na mojej skórze. To nie ja umieściłam wisiorek w walizce.
Nawet nie powiedziałam ojcu, że wyjeżdżam. I zamykałam drzwi pokoju na klucz, ale i tak nie mogłam zasnąć, bojąc się, że znajdzie jakiś sposób i odwiedzi mnie w nocy.
Ciocia zapukała cicho i z uśmiechem zaprosiła mnie na obiad. Ja nie potrafiłam się tak uśmiechać. Nie jak ona. Z czułością i radością. A przecież pamiętałam, że lata temu pochowała swojego męża i jedynego syna. Ona też dźwigała na barkach niejedną tragedię, od której normalny człowiek dawno strzeliłby sobie w łeb. Nie znałam dzielniejszej kobiety.
Gdy byłyśmy w kuchni i ciocia odwróciła się, by ściągnąć z kuchenki garnek z zupą, wykorzystałam moment jej nieuwagi i wyrzuciłam wisiorek do śmieci.