Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
Agnieszka Długosz na własnej skórze przekonała się, jaki los czeka kobiety, które są blisko syndykatu. To piekło powraca każdej nocy pod postacią koszmarów, z których wyrywa ją tylko jedna osoba – Kordian, przyjaciel jej brata i zarazem mężczyzna, który miał ją ochronić. I któremu oddała serce. Jednak gdy wyszło na jaw, że zdradził syndykat, zaciążyło na nim piętno zdrajcy. A przecież nie można kochać człowieka, nad którym wisi widmo rychłej śmierci.
Kordian Gawroński od początku wiedział, że czeka go nierówna walka i jest na straconej pozycji. Jednak musiał się poświęcić. Przysiągł to przed laty Agnieszce, gdy jeszcze nie wiedział, jak smakuje zło w czystej postaci. Ale gdy już go skosztował… nie potrafił przestać. Jedna chwila zaważyła na całym jego życiu i nadała mu sens. Droga do raju i do czeluści piekła. A on zrobi wszystko, by ochronić Agnieszkę.
Lojalność wobec syndykatu to najwyższe prawo, a za zdradę płaci się tylko raz.
Czwarty tom bestsellerowej serii Syndykat przenosi nas do świata mafijnych układów, zobowiązań i egzekucji.
Czy znajdzie się tu miejsce na siłę życia?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 253
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Trzymałem Agnieszkę w ramionach i wiedziałem, jak bardzo mamy przejebane.
– Kordian?
Ścisnąłem w ręce bezużyteczną berettę. Nie miałem już amunicji.
Nie patrz w dół. Wytrzymaj i nie patrz w dół…! Kurwa.
W szklistych oczach Agi ujrzałem odbicie własnego strachu. Drżące dłonie kurczowo przyciskała do mojego krwawiącego boku. Co dziwniejsze – nie czułem bólu. Wszelkie bodźce zostały zagłuszone, moje żyły wypełniała wyłącznie adrenalina. I strach. O nią. O moją Agę, którą obiecałem chronić kosztem własnego popieprzonego życia. Przysięga, którą złożyłem jej lata temu, nadal obowiązywała. Była dożywotnia. I chyba właśnie nadszedł czas, by się wypełniła.
– To nic. Nic.
– Poddajmy się, Kordian. Może… – Aga przymknęła na moment powieki i głęboko odetchnęła. Chyba próbowała zapanować nad plączącym się językiem, ale niewiele to dało. – Porozmawiam z Gabrielem. Wybaczy ci, jestem tego pewna! I Grzesiek… Zostaw go mnie! Zobaczysz, wrócimy do domu i…
Lodowatymi palcami ująłem jej policzek, pozostawiając na pobladłej skórze karmazynową smugę. Oboje wiedzieliśmy, że to tylko mrzonki, ułuda, karmienie się nadzieją. Oni nie odpuszczą, choćbym nie wiem, jak żałował. Zdrada zawsze oznacza jedno – egzekucję. A mimo to poczułem, jak ogarnia mnie dziwne ciepło. Ta wizja miejsca, w którym bylibyśmy razem, bezpieczni, przyszłość z dala od tego syfu… To było piękne.
Naiwniak ze mnie.
Agnieszka gwałtownie ujęła moją zakrwawioną dłoń i w otępieniu pokręciła głową. Chciała coś powiedzieć, ale jej na to nie pozwoliłem. Przyciągnąłem ją do siebie i zetknąłem nasze czoła.
– Nie mam wyboru. Wiesz to tak samo dobrze, jak ja.
– Musi być! Musi! Nie pozwolę…!
– Aguś – wyszeptałem miękko. Niczym człowiek uzależniony głęboko zaciągnąłem się jej zapachem. Ostatni raz. Ostatni… – Muszę to zakończyć, zanim tobie stanie się krzywda. Oni nie odpuszczą.
Nad naszymi głowami świstały kule, jednak doskonale wiedziałem, że teraz miały na celu jedynie mnie wypłoszyć, a nie zabić. Żaden z żołnierzy nie pozwoliłby sobie na takie spieprzenie sprawy. Nie, gdy Agnieszka była ze mną, i nie, gdy Anioł miał prawo do ostatecznego śmiertelnego strzału. A może zrobi to mój przyjaciel? Nieistotne. Wyrok musiał zostać wykonany.
Przycisnąłem Agę do siebie i powoli oswajałem się z myślą, że to nasze ostatnie chwile, moje ostatnie chwile. Wtedy poczułem, że dziewczyna sztywnieje na całym ciele. Zerknąłem na jej twarz. Jej wzrok był pusty, obcy, jakby…
– Już ci mówiłam, pamiętasz? – wymamrotała na wydechu, po czym spojrzała prosto na mnie. – Ty idziesz, to ja też.
– Aga…!
– Kocham cię, Kordian.
– Aga, co ty pieprzy… NIE!!!
Za późno.
Agnieszka się wyrwała, pędem doskoczyła do drzwi i… Wyszła.
Echo pojedynczego strzału. Odgłos upadającego ciała. Jasne kosmyki majaczące na brudnej podłodze… Jasne kosmyki, które z sekundy na sekundę zabarwiały się…
Nie… NIE!!!
Gibbs, Jonatan, Samotność
Samotność słucha mnie jak nikt inny, dobrze już znam ją.
Noc bywa głucha, ale nie myśli i niemy głos.
Bo za dużo łez na marne gdzieś, wolę być sam, niż rodzić blizny.
Chcę już tylko spokój mieć, i tlen, i tlen.
Jedna wielobarwna, bezkształtna plama. I kakofonia ogłupiających dźwięków.
Raz klęczałam na podłodze, a nade mną stał Ilia, mierząc do mnie z pistoletu z tłumikiem. Innym razem wpatrywałam się w nieznany mi drewniany popękany sufit. Za chwilę rozmawiałam z Danielem, który nakazał Kordianowi odstawić mnie do bezpiecznej kryjówki, bym tam poczekała na Lenę i wsparcie Grześka. I znowu łapałam się za pierś, nie mogąc zaczerpnąć tchu. Rwący ból, palący, ogień… Nieważne, co to było, ale właśnie sprawiało, że ta karuzela kręciła się w nieskończoność.
Obrazy mieszały się, nakładały na siebie. Nie wiedziałam już, czy to wspomnienia, sny, czy rzeczywistość. Byłam nimi zmęczona. Tak bardzo zmęczona.
Nade mną stała jasnowłosa dziewczyna. Wydawała się przerażona. Coś krzyczała. Próbowała do mnie dobiec, ale jakiś mężczyzna ciasno trzymał ją przy sobie. Groził jej bronią. To Lenka… Moja Lenka! Chciałam wyciągnąć do niej rękę, ale ciało miałam jak z ołowiu. Nie słuchało. Próbowałam się ruszyć, lecz uczucie ciążenia posyłało mnie w dół… W dół…
– Lenka…! Le-nka!
Czyjś dotyk. Ktoś objął moje sztywne palce i ścisnął je gwałtownie.
– Żyje.
Ten głos… Znałam go, ale nie potrafiłam dopasować do twarzy. Rozwarłam powieki, jednak mój wzrok był zamazany. Czując, że wymagam zbyt wiele od obolałego ciała, i tak spróbowałam skupić spojrzenie w jednym miejscu. Majacząca nade mną ciemna plama zaczęła nabierać kształtów, a obraz ostrości.
– Kto…? Kor-dian…?
Ciemne włosy Kordiana opadły na wysokie czoło, tym samym przysłaniając niepozorną poszarpaną bliznę przecinającą prawą brew. Ostro zarysowaną szczękę pokrywał cień zarostu, co było do niego niepodobne, gdyż zazwyczaj przykładał wielką wagę do nienagannego wyglądu.
– To ja – wyszeptał beznamiętnie.
– Co ty tu… robisz?
– Opiekuję się tobą. – Jego zielone oczy wpatrywały się we mnie czujnie. – Ilia cię postrzelił.
– A… – Pomimo ostrego bólu, który przecinał mi czaszkę, zacisnęłam powieki, ale nijak nie pomogło to w próbie przypomnienia sobie, co się wydarzyło w kryjówce. Jak na złość, bo przecież w snach miałam jakieś przebłyski. A może to były omamy? – A gdzie reszta?
– Zostaw to. Teraz najważniejsze, żebyś wyzdrowiała.
Kordian wstał z łóżka i na chwilę zniknął mi z oczu. Zdawało się, że minęły wieki, zanim zmusiłam głowę do przekręcenia się na bok, nie mówiąc już o wzroku, który za cholerę nie chciał się wyostrzyć. Zdołałam jedynie zauważyć, że Kordian poruszał się bezszelestnie, jak jakiś cień.
– Co to? – spytałam, gdy położył na materacu tackę z jakimś płynem, wacikiem i… strzykawką.
– Coś, co pomoże ci zasnąć.
Trzymając w dłoniach żyłkę, podciągnął mi rękaw. Tym razem znacznie szybciej powiodłam spojrzeniem w dół i zauważyłam kilka czerwonych punktów. Może nie byłam zbyt przytomna, ale… Nie miałam ich wcześniej.
Mój oddech przyspieszył, co równało się z potwornym bólem w piersi.
Zajmował się mną Kordian. Odpowiadał zdawkowo, półsłówkami. Był oschły. Zimny. I nigdzie nie widziałam Grześka ani Lenki, która z pewnością nie odstąpiłaby mnie na krok…
– Ile razy? – wymamrotałam na wydechu.
– Co ile razy?
– Ile razy pomagasz mi zasnąć?
Nie zawahał się ani przez chwilę. A i ja, prócz zduszonego „nie, proszę”, nie zrobiłam nic, by go powstrzymać. Pomimo strachu, który ścisnął mi gardło, nie miałam siły, by uciec. Albo po prostu czułam, że moje protesty na nic się nie zdadzą.
Ukłucie wycisnęło z moich oczu łzy.
Spazmatycznie łapałam powietrze, bojąc się skutków tego, co Kordian mi podał. To jakiś lek albo narkotyk? A jeśli to drugie… Nie, nie chcę przechodzić przez to ponownie! Janos też kilka razy kazał mnie odurzyć, bym była grzeczna i nie narobiła problemów. A później tkwiłam w niekończącej się spirali głodu, halucynacji, strachu…
– Cichutko, Aguś, już cichutko – szeptał uspokajająco Kordian. – Wszystko będzie dobrze. Zaopiekuję się tobą i nie stanie ci się krzywda.
Kręciłam głową, bo nie wierzyłam w ani jedno słowo. I to Kordian… Mój Kordian! Mężczyzna, w którym się zakochałam! Który obiecywał, że mnie nie skrzywdzi! Że mogę mu zaufać…!
– To ty… – Przełknęłam gwałtownie. Język odmawiał mi posłuszeństwa. Coś znowu ciągnęło mnie w dół. – To ty mnie krzywdzisz… Jak on…
Ułożyłem chłodną dłoń Agnieszki pod kołdrą i z obrzydzeniem odrzuciłem cholerny zacisk.
Kim był pierdolony „on”? O kim myślała?
Jebać to, bo sam nie byłem lepszy. Który to już raz faszerowałem ją dragami, by odpłynęła? Nie potrafiłem zliczyć. Nie miałem wyboru, bo za każdym razem, gdy dowiadywała się, gdzie jest i co zrobiłem… Rzucała się. Szamotała. Chciała uciekać, a przecież na to nie mogłem jej pozwolić. Wybrałem mniejsze zło, bo nie chciałem dopuścić, by zrobiła sobie krzywdę.
To też marne usprawiedliwienie.
Gdybym nie wprowadził mojego chorego planu zemsty w życie, nie przeszedł na stronę Ilii, nie zdradził syndykatu… To wszystko nie miałoby miejsca. Agnieszka byłaby cała i zdrowa. Mogłem nie ujawniać lokalizacji kryjówki, w której miałem się spotkać z Glistą. Ale byłem zobligowany do posłuszeństwa. Tylko zapomniałem o najważniejszym. Ilia to drań, szaleniec, który chciał dopaść Lenę – nieważne jakim sposobem, nieważne były też środki ani kogo utrąci po drodze. Taki miał cel. A ja zapomniałem, że dla takich popierdoleńców honorowe umowy są warte tyle co żołnierz. Nic. Mięso armatnie. Do ujebania, bo na twoje miejsce przyjdą nowi.
Od początku powinienem wiedzieć, kim jest człowiek pokroju Ilii. Latami knuł liczne intrygi, tworzył plany, by pozbyć się ojca, uzależnić od siebie macochę i tym samym przejąć władzę nad grupą Wołkowa. Niszczył życia, palił świat tylko po to, by odnaleźć pewną kobietę – Lenę. Wiedziałem, że to nie miłość. To psychoza. Ja kochałem Agnieszkę i nigdy bym jej nie…
Zacisnąłem dłonie w pięści.
Pierdolenie.
To moja wina, że Agnieszka znalazła się na granicy życia i śmierci. To moja wina, że do niej strzelili. To moja wina, że… Moja wina. Moje wybory. Moje cele.
Od początku rozumiałem, że to nierówna walka, a ja jestem na straconej pozycji. Ale dla niej musiałem się poświęcić. Złożyłem tę przysięgę lata temu, gdy jeszcze nie wiedziałem, jak smakuje zło w czystej postaci. Ale gdy już go skosztowałem, nie potrafiłem przestać. Tych, którzy ją skrzywdzili, spotkała z mojej ręki sroga kara, gdyż respektowałem jedynie Kodeks Hammurabiego. Dla niej przeszedłem przez piekło składające się ze spiskowców, zwyrodnialców, dla niej grałem na dwa fronty.
Jedna chwila zaważyła na całym moim życiu. Nadała mu sens.
Droga do raju i w odmęty piekła.
Jak zwykle wyszedłem z budy na długo po ostatnim dzwonku. Bynajmniej nie z mojej winy, jednak trudno było powiedzieć ludziom, którzy się do mnie lepili, by spadali na drzewo. Robiłem dobrą minę do złej gry, bo tak wypadało. Tak zostałem nauczony. To mi wpojono. Traktuj innych z szacunkiem, bo nie wiadomo, kiedy spotkasz ich w dorosłym życiu i jak bardzo mogą ci się przydać. Rada jak na ojca-biznesmena przystało, a jakże.
Tak więc do znudzenia odstawiałem ten teatrzyk i pocieszałem się myślą, że lada chwila zrzucę maskę „chłopaka z dobrego domu”. Tylko przy jednym kolesiu mogłem być prawdziwym sobą. I właśnie on opierał się o mojego nowiutkiego mercedesa. Pomijając kwestię jego znudzonej miny i posępnie zmrużonych oczu, był naprawdę równym przyjacielem.
– Nowa fura? – rzucił, gdy się zbliżyłem, podrzucając kluczyki w ręce.
– Cóż mogę powiedzieć, chciałem ci zaimponować. – Wyszczerzyłem się zawadiacko i mrugnąłem kokieteryjnie. – Udało się?
Grzesiek westchnął zniecierpliwiony, po czym spojrzał na mnie jak na karalucha.
– Masz mnie za jakąś bezmózgą blacharę?
– Stary, ty i to twoje sztywne poczucie humoru. – Zacmokałem niby-zawiedziony i szarmanckim gestem zaprosiłem go do samochodu. – Serio, życzę ci, żebyś w swojej pracy znalazł kogoś, kto zluzuje ci gacie – dodałem, rzucając na tylne siedzenie plecak. Grzesiek poszedł w moje ślady.
– Ktoś miałby ze mnie żartować w taki sam sposób, jak ty to robisz? Niedoczekanie – prychnął. – Posłałbym go do piachu.
– No a mnie?
– Ty to co innego.
– Ach! Bronisz cywilów?
– Nie, po prostu takie akcje załatwiamy we własnym gronie. Ty do niego nie należysz.
– Mnie niepotrzebne to całe chojrakowanie i zabawa w gangsterkę. Mam własną mamonę.
– Chciałeś chyba powiedzieć tatusiową.
– Jak zwał, tak zwał, ważne, że mam nieograniczony dostęp do gotówki. To co? Jedziemy do mnie czy masz jakieś te swoje „biznesy” do załatwienia na mieście?
– Najpierw praca, potem zabawa.
– No mówiłem! Sztywniak. Brakuje jeszcze, żebyś wskoczył w jakiś garniturek i krawacik.
To prawda, szydziłem, naigrawałem się co niemiara z „profesji” Grześka, ale doskonale wiedziałem, że nie spotka mnie za to żadna kara. Może dlatego, że oboje potrzebowaliśmy tej chwili normalności.
Odpaliłem samochód, który dostałem zaledwie kilka dni temu, a w którym nadal waliło nową skórą. Uroki życia synalka wziętego pana prezesa – mogłem dostać wszystko, co dopiero zjechało z taśmy.
Mając w pamięci rejony, które nadzorował Grzesiek, skręciłem w stronę placu Bernardyńskiego. W tym momencie zauważyłem, że przyjaciel zasępił się bardziej niż zwykle. Trąciłem go łokciem i niemo spytałem „co jest grane?”.
– To o garniaku – burknął. – Niegłupi pomysł.
Ledwo zdusiłem prychnięcie. To był żart i pewnie mało śmieszny, ale… Do cholery! Koleś, który preferował dresy, ewentualnie dżinsy i bluzy, miałby nagle wskoczyć w sztywny garniak? Nie widziałem tego.
– Obiecuję, że wtedy zmienię ci ksywkę i będę cię nazywać pracownikiem zakładu pogrzebowego!
Grześ zerknął na mnie beznamiętnie, po czym niezobowiązująco uniósł kraniec markowej bluzy.
– Okej, to uzbrojonym po zęby pracownikiem zakładu pogrzebowego. Tak lepiej?
– Lepiej.
Czasami, tak jak teraz, odnosiłem wrażenie, że kąciki jego ust wykrzywiają się w dziwnej parodii uśmiechu, ale… pewności nie miałem.
Mimo wiecznie grobowej miny i równie dołującego nastawienia (no i swojej profesji) Grzesiek był równym kolesiem. Chodziliśmy do jednego liceum i pomimo że istniała między nami kosmiczna przepaść, całkiem dobrze się dogadywaliśmy. Sam nie wiedziałem dlaczego. Grzesiek, czy raczej Glista, jak nazywali go ludzie w jego środowisku, był na usługach jednej z bardziej szanowanych i wszechwładnych grup poznańskiego syndykatu, na którego czele stali bracia Kreis. Był tam kimś w rodzaju przybocznego dla młodego Kreisa, niejakiego Gabriela, w przyszłości mającego przejąć po ojcu władzę. Ale oprócz tego Grzesiek miał jeszcze kilka obowiązków. Między innymi do niego należało zbieranie „utargu” od dilerów porozrzucanych w różnych punktach Poznania, a czasem osobiście jeździł oklepywać opornych kontrahentów. Niby-gówniarz, bo zaledwie osiemnastoletni, ale zyskał posłuch w tym środowisku. Chociaż może i jego wygląd miał znaczenie: wysoki, napakowany, a jego mimika i wiecznie posępne spojrzenie sprawiały, że ludzie z automatu pokornieli. Nie mówiąc już o tym, że laski uganiały się za nim jak za jakąś gwiazdą kina. Bo wiadomo, panienki kochają łobuzów.
Kiedyś zapytałem go, dlaczego nie rzuci szkoły w cholerę, skoro trzepie niezły hajs, no i ma perspektywy na awans. Wówczas Grzesiek odpowiedział, że jego szef kazał mu skończyć liceum, by miał chociaż odrobinę oleju w głowie. Bo żeby rządzić ludźmi, należy nauczyć się myśleć logicznie.
Cokolwiek. Niezbyt ogarniałem tok rozumowania tego całego Kreisa. Ale coś czułem, że mógłby podać sobie rękę z moim ojcem. On babrał się w farmacji. Od lat prowadził całkiem dobrze prosperującą firmę, z eksportem na Zachód. No i byłem jego oczkiem w głowie, i nie tylko dlatego, że miałem zostać jedynym spadkobiercą jego małego mocarstwa. Od zawsze mnie rozpieszczał, bo w ten sposób starał się zagłuszyć pustkę, którą czułem po stracie matki. Niby żyła, ale co z tego, skoro od lat leczyła się psychiatrycznie. Depresja, stany lękowe i inne zaburzenia. Ale mimo jej „nieobecności” kochałem ją. Czasami, gdy zdarzały się te dobre dni, wydawała się całkiem fajną mamą.
Czy spowiadaliśmy się sobie z Grześkiem z naszego życia? Jasne, że tak! Pewnie dlatego, że żadnemu z nas nie przyszłoby do głowy mówić tego komukolwiek innemu. Po pierwsze – i jedyne zresztą – najpierw musielibyśmy mieć jakąś dodatkową zaufaną osobę. A oboje byliśmy samotnikami. Ja się nauczyłem, że hajs mojego ojca otwiera wiele drzwi, ale jest też śmierdzącą kupą gówna, do którego zlatuje się stado chciwych much. Z kolei Grzesiek dorastał w syfie, który zostawił na jego ciele trwałe blizny. I te fizyczne, i te psychiczne. Ale również wiedziałem, jak wiele dzieciaków z poznańskiej ulicy doświadczyło podobnych, jeśli nie gorszych rzeczy.
Cóż, wtedy jeszcze nie dzieliłem ludzi na dobrych i złych, a świata na czarny i biały. Mój własny pogrążony był w szarości. Mało mnie obchodziło, kto co robi i jak bardzo jest zdeprawowany. Jego wybór. Jednak… Do czasu.
Gdyż potem miał przyjść taki dzień, kiedy ukierunkuję się wyłącznie na zemstę. Dowiem się, że moje życie było jedynie… „zapożyczone” i że muszę spłacić swój dług. Jednak osoba, która zaciągnie go w moim imieniu, nawet się nie spodziewa, jaki los spotka ją z mojej ręki. Rozdzielę świat dobra i świat zła. I udupię każdego, kto stanie mi na drodze.
Ten wieczór sprawił, że odrobinę przejrzałem na oczy, oraz na zawsze zmienił sposób, w jaki postrzegałem Grześka. I dał mi też coś, co mnie odmieniło i naznaczyło na całe życie. Nie jestem romantykiem, daleko mi do podobnych bzdur jak kwiatki czy serduszka, ale… To mną wstrząsnęło. To uczucie powaliło mnie na kolana.
– Co tak słabo? – rzucił sucho Grzesiek do kolesia, który rozliczał się z nim z dziennego utargu. Był nieciekawym typem i szczerze dziękowałem, że nie wsunął całej swojej pokracznej mordy do mojego nowego samochodu. Smród bił od niego nieziemski.
– Musieliśmy przegonić stąd ludzi Lamparskiego.
– Przekażę szefowi. I weź się ogarnij. Odstraszysz klientów.
– A… no… Jasne – palnął, patrząc po sobie. Chyba nie skumał, do czego pije Grzesiek, bo tylko wzruszył ramionami i dodał entuzjastycznie: – Odbijemy to! Dziś piąteczek, noc gorących dupeczek!
– I na to liczę.
Ton Grześka jak zwykle był wyprany z jakichkolwiek emocji. Pokerowa twarz i lodowate spojrzenie jasno sugerowały, że nie życzy sobie nawiązywać jakichkolwiek głębszych relacji z konikami czy żołnierzami. I nie żeby sodówka uderzyła mu do głowy! Nie, Grzesiek był taki, odkąd go poznałem – nawet gdy piastował najniższe stanowisko w hierarchii syndykatu. Może ten cały Kreis nauczył go pokory… albo wbił to Grześkowi do głowy sam ojciec? Przy czym słowo „wbił” miało tu kluczowe znaczenie.
Podjechaliśmy do kolejnego punktu, a później jeszcze jednego przy placu Cyryla. W tym czasie Grzesiek skrupulatnie liczył utarg, po czym chował go w plecaku. Nie żebym często bawił się w jego prywatnego taksiarza, ale wolałem już wozić jego nadętą dupę, niż przesiadywać w pustym domu. Czy brakowało mi instynktu samozachowawczego, bo to niebezpieczna fucha, a ja byłem nieuzbrojony? Całkiem możliwe! Ale przecież nie mówiłem, że jestem normalny.
Grzesiek skończył rozliczać się z sutenerem, który pilnował prostytutek na placu Cyryla, bądź jak nazwali go rdzenni mieszkańcy miasta – placu Pigalle. I w sumie to byłoby na tyle. Teraz wystarczyło zawieźć hajs do Poloneza i…
– Glista! Czekaj!
Zanim zacząłem wozić Grześka, ten zdradził mi jedną zasadę – miałem absolutny zakaz odwracania głowy i gapienia się na ludzi z jego grupy. Teraz w lusterku zerknąłem na napakowanego kolesia w czarnej skórzanej kurtce i z ogromnym, ciężkim goldem na szyi, ale zrobiłem to odruchowo. I z miejsca tego pożałowałem. Sądząc po rozmiarach i wyrazie twarzy, typ musiał być kimś w rodzaju ochroniarza dla miejscowych dziwek.
– Co jest? – rzucił znudzony Grzesiek.
– Czy twoja siostra ma dziś połowinki w Kasynie?
Fuck! Prawie od razu poczułem szron na karku, jeszcze zanim spojrzałem na kumpla.
– A co? – warknął, a jego oczy natychmiast stały się czujne.
– Był tam jeden z gońców. Wiesz, dil z barmanem. I widział, jak jakiś koleś przystawiał się do blondwłosej panny. Ta mu dała w twarz, a wtedy zawołał ją po nazwisku. Młody skojarzył i mi doniósł.
Grzesiek przez chwilę nic nie mówił, za to mierzył typa cholernie nieprzyjemnym spojrzeniem.
– Kasyno? – powtórzył chłodno, po czym wyciągnął z kieszeni dżinsów plik banknotów. Odliczył trzy z nich i przekazał je łysemu facetowi z łańcuchem na szyi. – Za fatygę.
– Dzięki! Jak coś, to polecam się i…!
Grzesiek zasunął szybę i wskazał palcem, że mam jechać.
– Hojny i nieuprzejmy. Niezły z ciebie numer…
– Do Kasyna.
Powtórzę – o fuck. Ktokolwiek naprzykrzał się jego siostrze, miał zdrowo przejebane.
– Okej, tylko spokojnie.
Bez dwóch zdań Grzesiek nie wziął sobie do serca moich słów. Tak naprawdę to miał je głęboko w dupie. Przez tę krótką drogę do Kasyna zaciskał pięści tak, że pobielały mu kostki. Kiedy podjechałem pod klub, kazał mi zostać w samochodzie, a sam wyskoczył z niego jak z procy. Zignorował kolejkę ludzi stojących za czerwoną taśmą i od razu podbił do ochroniarza.
– Jeszcze tam jest?
Koleś był gigantem. Wysoki, napakowany, na oko jakieś sto trzydzieści kilo żywej wagi. Przecież on go zmiecie!!!
– Kto? – burknął, taksując Grzesia ironicznie.
– Blondynka, czarna sukienka.
– Spierdalaj, gnoju! Jak szukasz jakiejś panny, żeby ci obciągnęła, to…!
Wyrwałem z auta, gdy tylko zobaczyłem, że złapał Grześka za bluzę. Ale zanim zdążyłem dobiec, zauważyłem, że wielkolud zamarł, a stłoczeni w kolejce ludzie rozpierzchli się z krzykiem.
Oj tak. Grzesiek w tańcu się nie pierdoli.
Wbił klamkę prosto w otłuszczony podbródek ochroniarza.
– Jestem Glista, popierdoleńcu, a teraz rusz tę spasioną dupę i waruj przy mojej nodze!
– O kur… Oczywiście – wysapał facet, nagle potulny i grzeczny jak baranek wielkanocny.
Migiem pozbierał resztę ochrony, a w tym czasie Grzesiek schował gnata za pasek spodni.
– Lepiej tu zostań – rzucił do mnie.
– Chyba cię pogrzało! Idę…!
– Nie, nie idziesz – przerwał mi stanowczo i potraktował takim spojrzeniem, że w mig przypomniałem sobie grzechy od pierwszej komunii. – To moja sprawa i ty się w to nie mieszaj.
Zanim zdążyłem odnaleźć język w gębie, Grzesiek z obstawą składającą się z posranych ze strachu ochroniarzy zniknął w klubie.
No, kurwa, niedoczekanie! Co, jak koleś napyta sobie biedy?! Zbieranie hajsu z dilerki to jedno, ale rozbój…?
Nim puściłem się za nim biegiem i przedarłem przez napierający tłum, mój przyjaciel już dawno zdążył zniknąć w bocznym korytarzu. Kiedy w końcu wpadłem tam zasapany, akcja miała się już ku końcowi. Koleś, który ponoć przystawiał się do tej całej siostry Grześka, jęczał z bólu, próbując się osłonić przed kopiącymi go ochroniarzami, a mój kumpel… Cóż, on szarpał się z jakąś panną, która najwyraźniej była zła o to, że w ogóle się wtrącił.
– …i zapamiętaj sobie, Grześ, sama rozwiązuję swoje problemy! W dupie mam twoje brutalne metody!
– Więc co?! Miałem pozwolić, żeby ta kupa gówna cię…! – W porę się opamiętał. Zaciskając kompulsywnie szczęki, syknął wkurwiony: – Do samochodu.
Panna ani myślała słuchać brata, więc Grzesiek został w pewien sposób zmuszony do rękoczynów – bez trudu przerzucił sobie dziewczynę przez bark, a podchodząc do mnie, wepchnął ją wprost w moje ramiona. W porę ją złapałem i… bezwiednie ścisnąłem mocniej, gdy uniosła ku mnie twarz. Ściągnięte ze złości brwi, jasne oczy, które ciskały błyskawice, i usta wykrzywione w grymasie. Bogini wojny – to właśnie przeszło mi przez myśl. Zapalczywa i waleczna. I cholernie, tak cholernie piękna…!
– Kordian, zabierz Agnieszkę do samochodu i tam na mnie poczekajcie.
Aga ani myślała spokornieć i prychnąwszy zawzięcie, wyswobodziła się z moich objęć, po czym pokazała Grześkowi środkowy palec. Dopiero po tym odwróciła się i zniknęła w tłumie. Kurwa, ta obcisła mała czarna. Chyba nigdy jej nie zapomnę. No ideał!
Czułem się, jakbym dostał obuchem w głowę. Czy to całkiem konkretny zastrzyk adrenaliny sprawił, że moje serce kołatało się w piersi, jakbym był o krok od zawału?
Otrzeźwiałem dopiero, gdy zauważyłem, jak Grześ groźnie strzela knykciami.
– Ej! Może warto odpuścić, co? Agnieszka jest już bezpieczna, więc…
Jak grochem o ścianę. Już wiedziałem, że cokolwiek bym powiedział, nic nie przemówi do rozsądku wściekłemu Grzegorzowi.
– Weź na wstrzymanie, bo chyba nie zamierzasz…! – dodałem.
– Ujebię palce każdemu, kto odważy się tknąć moją siostrę.
Ten mord w oczach, ta żądza krwi… wtedy mnie, gówniarza nieświadomego zła na świecie, przeraziły do szpiku kości. Teraz stałem się gruboskórny, absolutnie niewzruszony. Jak kiedyś Grzesiek, tak w tym momencie i ja byłem gotowy na wszystko, byleby zapewnić Agnieszce bezpieczeństwo. Na wszystko. Nawet za cenę własnego życia. Ona była moją siłą.
Siłą życia.
Fukaj & Kubi Producent, To dla ciebie
Kocham cię tak bardzo, że nienawidzę innych
Kocham cię tak bardzo, że już nie szukam winnych
Kocham cię tak bardzo, przecież widzisz
Kocham, jak mówisz, i kocham, jak milczysz.
Patrzyłem na jej spokojną, lecz nieco bladą twarz i z całych sił dusiłem w sobie wyrzuty sumienia. Agnieszka leżała na wznak, jej smukłe dłonie z długimi palcami spoczywały na kocu, oddychała miarowo. Nie miałem dla siebie litości, to wszystko było moją winą i teraz jedyne, co mogłem uczynić, to ratować tę dziewczynę i pomóc jej wrócić do zdrowia. A potem… wykorzystam ją do zemsty. To już zaszło za daleko, a ja byłem trupem. Więc nie miałem nic do stracenia. Nagle Aga zaczęła drżeć, jej gałki oczne poruszały się miarowo, chyba coś jej się śniło. Pochyliłem się nad nią, a wówczas otworzyła oczy i spojrzała na mnie nieprzytomnym wzrokiem.
– Nie, nie… – jęknęła rozdzierająco.
Moje serce skurczyło się w paroksyzmie bólu.
– Wszystko dobrze… – zacząłem, ale wtedy zaczęła mnie słabo odpychać.
– Nie, Janos, błagam… zostaw mnie…
Zdębiałem. Poczułem, jak gorąca lawa wlewa się w moje żyły, aby zaraz zamienić się w lód. Chciałem krzyczeć, rozdrapywać sobie skórę i błagać tę dziewczynę o przebaczenie. Przełknąłem ślinę, wziąłem głęboki wdech i delikatnie dotknąłem policzka Agi.
– Ciiii, ciiii, cichutko, jesteś bezpieczna… – mówiłem spokojnie, starając się ją wyciszyć. Kłamstwa wychodziły z moich ust niczym tekst piosenki, która stanie się hitem. O tak, w kamuflażu i okłamywaniu przyjaciół byłem naprawdę wirtuozem.
Powoli się uspokajała, oddychała coraz wolniej, aż wreszcie wtuliła się w moją dłoń i załkała:
– Kor-dian…
A ja miałem wrażenie, że moje kamienne serce rozpierdala się właśnie na maluteńkie kawałeczki.
Lecz żyłem dalej, a bólu, który mnie gnębił, nic nie mogło ukoić. Myślałem przez chwilę o tym, aby zabrać stąd Agę i uciec gdzieś za granicę, żyć z nią, kochać całym sobą i być o prostu szczęśliwym. Ale to nie dla mnie. Ja byłem skazany na porażkę. A teraz… syndykat wydał na mnie wyrok śmierci. Lecz zanim wpadnę w ich łapy, doprowadzę swój plan do końca. Rozumiałem, że to droga w jedną stronę, a ja mogę jedynie dodać gazu i pędzić na spotkanie z kostuchą.
Kiedy Agnieszka się uspokoiła, patrzyłem na nią jeszcze przez chwilę, a potem, wbrew sobie, położyłem się koło dziewczyny. Przytuliłem ją i pocałowałem we włosy. Nie powinienem robić takich rzeczy, ale na moim koncie znalazło się wiele występków, które powinienem sobie zawczasu darować. Lecz co do jednego miałem pewność. Agnieszka Długosz była miłością mojego życia, a ja stałem się jej przekleństwem. Niech mnie piekło pochłonie! To wcale nie wydawało się płonnym życzeniem, bo gdy tylko Glista i Diabeł pod wodzą Anioła złapią mnie w swoje ręce, piekło i szatani będą najmniejszym z moich problemów.
Kiedy się przebudziłem z głębokiego snu, podczas którego nic mi się nie śniło, co uznałem za dobrodziejstwo, ujrzałem słaniającą się na nogach Agnieszkę, która trzymała w drżących dłoniach nóż. Drugą ręką rozpaczliwie szukała czegoś w mojej wiszącej na krześle kurtce.
Podniosłem się powoli, nie spuszczając wzroku z Agi.
– Chcę… chcę tylko stąd wyjść. Wyjedziesz, a ja wrócę do brata. Będzie tak… – Przełknęła ślinę. Cała się trzęsła. – Jakbyśmy się nie znali. Nigdy.
Wstałem i ruszyłem w jej stronę. Zatoczyła się i wyciągnęła w moim kierunku uzbrojoną w nóż rękę.
– Nie podchodź! Dziabnę cię, zdrajco!
– Nigdy nie będzie tak, jakbyśmy się nie znali. I dobrze o tym wiesz. A ja… – Zaśmiałem się pod nosem. – Nie ma takiego miejsca na ziemi, w które mógłbym uciec przed syndykatem. O tym także dobrze wiesz.
– Nie podchodź! – krzyknęła i znowu się zatoczyła.
Błyskawicznie znalazłem się obok Agnieszki, szybko ją spacyfikowałem i w ostatniej chwili złapałem jej bezwładne ciało, bo osłabiona i ranna prawie wyrżnęła całą sobą o podłogę.
– Agusia, Agusia… – Wziąłem ją na ręce, a ona tylko cicho płakała. – Moja waleczna dziewczyna.
– Nie twoja, Gawron… – szepnęła i odpłynęła.
Ułożyłem Agnieszkę na materacu i zwilżyłem jej czoło oraz usta wodą. Po chwili zaczęła odzyskiwać przytomność. Już nic więcej jej nie podawałem. Ale za to przykułem ją kajdankami za jedną rękę do ramy łóżka. Kiedy szarpnęła dłonią, obręcze zagrzechotały o metal. Agnieszka spojrzała na mnie najpierw przerażona, a potem wyraźnie wściekła.
Wzruszyłem ramionami.
– Jesteś ranna, tylko zrobiłabyś sobie krzywdę. Poza tym nieładnie obmacywać kogoś na śpiocha. – Pogroziłem jej palcem.
Nóż wyjęła z pochewki przy moim lewym bucie. Była sprytna, to fakt. Waleczna Aga. Zaśmiałem się pod nosem.
– Dlaczego… Kordian? Byłeś przyjacielem Grześka. – Patrzyła na mnie smutno. Widziałem szereg uczuć w jej oczach, każde spojrzenie w te lazurowe tęczówki sprawiało, że chciałem krzyczeć lub strzelać.
– Twój brat… jest moim najlepszym kumplem. Ale czasami… – Wstałem i zacząłem chodzić po pokoju. – Czasami trzeba zapomnieć o uczuciach i ukarać winnych. Jest wiele rzeczy, które siedzą we mnie od lat, z którymi walczyłem, chciałem się ich pozbyć. Ale tak się nie da. Grzegorz zrobiłby to samo. I Daniel, i Gabriel. Honor, przetrwanie, miłość… To wszystko jest ważne, ale najważniejsze jest życie. A nie każdy mógł je przeżyć tak, jak powinien.
– O czym ty mówisz? – Agnieszka jęknęła i potrząsnęła głową. – Nic nie rozumiem.
– Wiem. – Podszedłem do niej, rozkułem i wziąłem ją na ręce.
Krzyknęła, ale mocniej objęła mnie za szyję.
– Co robisz?
– Musisz się wykąpać.
– Nie będziesz mnie kąpał! – oburzyła się.
– Owszem, będę. Niebawem musimy ruszyć dalej. Gwarantuję ci, że poczujesz się lepiej.
Wszedłem z nią do zadbanej łazienki, wcześniej wyszorowałem wannę i prysznic. Posadziłem Agę na krześle i odkręciłem wodę za zasłoną.
Spojrzałem na dziewczynę.
– Pomogę ci się rozebrać. Usiądziesz na krześle, dam ci myjkę i umyjesz się tam, gdzie będziesz mogła.
– To… krępujące.
– Wiem. Ale nie musisz się mnie obawiać.
Rzuciła mi szybkie spojrzenie, które niemalże mnie zmroziło.
– Naprawdę? Serio? – parsknęła z przekąsem.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Skoro zaczynała mi docinać, to znak, że powoli dochodzi do siebie. I dobrze.
Zdjąłem z niej T-shirt, pod spodem miała tylko luźne szorty. Zakryła dłońmi piersi, a ja robiłem wszystko, aby na nie nie patrzeć. Lecz i tak jej widok na zawsze miał się wbić w moją głowę. Była piękna i siedziała w moim umyśle oraz sercu. Lecz to… pozostawało tylko w sferze marzeń innego Gawrona, w innym życiu. Teraz Agnieszka stanowiła jedynie środek do celu i musiałem o nią dbać, ale nie mogłem się w niej…
Uniosłem ją razem z krzesłem i postawiłem pod ciepłym strumieniem. Podałem nową myjkę, żel pod prysznic i zasunąłem zasłonę.
– Jestem tuż obok – powiedziałem cicho.
– Okej. – Dobiegł mnie jej szept.
Słyszałem, jak się porusza, jak się myje, starałem się nie myśleć o jej namydlonym gładkim ciele. To, co nas spotkało, było chore, ale sam do tego dopuściłem i teraz musiałem doprowadzić sprawy do końca. W pewnym momencie usłyszałem syk bólu i przekleństwo.
– Aga, wszystko dobrze? – Zaniepokoiłem się, ale nie wszedłem za zasłonę.
– Czy możesz… – Odchrząknęła nerwowo. – Czy możesz pomóc mi z włosami? Nie dam rady…
– Jasne.
Wszedłem pod prysznic. Agnieszka siedziała tyłem do mnie, była naga. Przełknąłem ślinę i sięgnąłem po szampon. Jasne długie pasma oblepiały jej szczupłą sylwetkę. Ująłem je w dłonie, były gęste i ciężkie. Westchnąłem i nałożyłem szampon, a potem zacząłem je ugniatać, ściskać, a na koniec pomasowałem skórę głowy dziewczyny. Ogarnęło mnie pragnienie, które było całkowicie nie na miejscu, a kiedy z ust Agnieszki wydobył się cichy jęk, bo taki masaż wyraźnie sprawił jej przyjemność, po mojej skórze przebiegł dreszcz podniecenia. Pogładziłem jej skroń, a ona zerknęła na mnie z boku. Nic nie mówiliśmy, tylko patrzyliśmy sobie w oczy. Gdyby nie to wszystko… mógłbym mieć z tą kobietą cudowną przyszłość. Zamiast tego czekała mnie ciągła ucieczka i oglądanie się za siebie. Ale teraz czułem się naprawdę szczęśliwy. Potem spłukałem pianę z jej długich włosów, nałożyłem odżywkę i przyniosłem duży ręcznik.
– Owinę cię i zaniosę do sypialni.
– Dam radę pójść – odparła słabo.
– Nie chciałbym, abyś się gdzieś przewróciła. Chodź, Agusia – stwierdziłem, po czym owinąłem jej ciało i po chwili już szedłem z nią w stronę pokoju.
– Nie bądź taki – szepnęła, a wtedy poczułem ciepło jej oddechu na szyi.
– Jaki?
– Dobry.
© Copyright by Agnieszka Lingas-Łoniewska, 2024
© Copyright by Anna Szafrańska, 2024
© Copyright by Wydawnictwo JakBook, 2024
Wydanie I
ISBN: 978-83-67685-39-9
Redakcja: Beata Kostrzewska
Korekta: Helena Kujawa
Skład: Monika Pirogowicz
Okładka: Maciej Sysio
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Fotografia na okładce:
Copyright © Shutterstock_ Kiselev Andrey Valerevich
Fotografie użyte w książce:
Copyright © Shutterstock_Dean Drobot
Copyright © Shutterstock_BigLike Images
Copyright © Anna Szafrańska
Wydawnictwo JakBook
ul. Lipowa 61, 55-020 Mnichowice
www.wydawnictwojakbook.pl