Przez rajskie wyspy na dach świata - Joanna Morea - ebook

Przez rajskie wyspy na dach świata ebook

Joanna Morea

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Książka PRZEZ RAJSKIE WYSPY NA DACH ŚWIATA jest kontynuacją podróżniczej powieści KIEDY MARZENIA SPEŁNIAJĄ SIĘ NA DACHU. Tym razem podróż wiedzie przez wyspy na Pacyfiku, takie jak słynna Bora Bora czy Moorea, Nową Zelandię, Australię, aż po niektóre kraje Azji Południowo – Wschodniej by zakończyć się wylotem do Nepalu. Jej osobiste przygody oraz wnikliwy podgląd tego nad wyraz bogatego pod wieloma względami skrawka świata stanowią niezwykle interesującą opowieść. Czytelnik nadzwyczaj szybko poczuje, jakby sam znajdował się na szlaku, poczuje smaki i zapachy, a nawet przeżyje strach na australijskiej rafie koralowej. Dlaczego? Sami się przekonajcie. To barwna i ujmująca historia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 340

Oceny
4,1 (8 ocen)
4
1
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Copyright by Joanna Morea & e-bookowo

Grafika na okładce: Dream79 (Envato)

Projekt okładki: e-bookowo

ISBN: 978-83-8166-168-3

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

CZĘŚĆ 1. Polinezja Francuska

Rozdział 1

Na całe osiem godzin i dwadzieścia minut oddaję się przestrzeni powietrznej. Tyle trwa przelot z Los Angeles do Papeete, stolicy przecudownej wyspy Tahiti. Jestem jakieś kilkanaście tysięcy metrów ponad Pacyfikiem. Podczas lotu często zasypiam, osuwając się w fotelu. Czasem jednak dokonuję w myślach przeglądu ostatnich wydarzeń. Staram się niczego nie oceniać, tylko czerpać możliwie jak najwięcej nauki z własnych przeżyć, nie wplątując w to emocji. Nie jest to łatwe zadanie, bo nocny przelot skłania do przemyśleń, a te głównie krążą wokół mnie i mojego partnera podróży. Równie często, a może nawet częściej nocny lot jednak otępia i zniewala do snu.

Wciąż jestem bardzo osłabiona po dopiero co przebytej w Meksyku salmonelli. W mojej głowie przewijają się bardzo żywe obrazy z kliniki. Twarze zainteresowanych mną meksykańskich lekarzy, którzy kręcili się wokół mnie bezustannie – to znaczy tak mi się wydawało, bo za każdym razem, kiedy się budziłam, widziałam ich przy swoim łóżku. Wyglądało na to, że nieźle ich nastraszyłam.

Po sześciu miesiącach włóczęgi po drogach i bezdrożach Ameryki Łacińskiej nic już nie jest takie samo. Zmieniło się moje postrzeganie świata. Nigdy już nie będę tą samą osobą, jaka wyruszyła w tę niezwykłą podróż. Wszystkie doznania, przeżycia, przygody czy ich brak sprawiły, że na każdy aspekt życia na Ziemi patrzę zupełnie inaczej. Lepiej czy gorzej? Mądrzej, bardziej wnikliwie czy powierzchownie? Trzeźwiej czy na fali zaślepiających czasem emocji? Tego nie potrafię ocenić i nawet nie chcę. Jedno jest pewne – jestem inna.

Zmiany zewnętrzne widać gołym okiem. Nie trzeba mnie testować psychologicznie, żeby je zauważyć. Ameba, potem salmonella zamieniły mnie w wychudzoną i chyba mało atrakcyjną kobietę. Zapadnięte policzki, podkrążone oczy, trochę zbyt słaby błysk w oku. Przy moim wzroście 172cm i wadze ledwie powyżej pięćdziesięciu kilogramów nie prezentuję się obecnie najlepiej. Nawet nie byłabym atrakcyjną modelką. A jednak mimo to dźwigam swój ponad dwudziestokilogramowy plecak z tyłu i około siedmiokilogramowy z przodu. I robię to z ochotą, trochę to zbyt dla mnie męczące obecnie, ale to nie jest takie ważne – najbardziej istotne jest to, że za chwilę postawię stopy na cudownych polinezyjskich wyspach. One mają mnie uleczyć, mają sprawić, że wydobrzeję. Stuprocentowa naturoterapia. Moje niewykupione recepty, które dostałam przy wyjściu z kliniki, pozostały gdzieś w jednym z meksykańskich koszy na śmieci. Klamka zapadła. Nie ma odwrotu. Tu, w sposób naturalny, bezinwazyjny, mają powrócić mi siły i mam wyzdrowieć. Bez tego moja podróż będzie musiała się zakończyć. I ta właśnie wiara w szybkie wyzdrowienie obecnie mnie nie opuszcza, a nawet więcej, jestem pewna, że tak będzie. Zresztą, cóż innego mogę teraz zrobić? Nic. Wszystko w rękach Wszechświata i Boga, jak mawiała moja babcia.

Lądujemy w cudownym, wymarzonym Papeete o drugiej nad ranem. O tej chwili marzyłam od dziecka. Tahiti, wyspa, która rozpala wyobraźnię, miejsce, do którego nie każdemu udaje się dotrzeć. Niewiarygodne, ale to kolejne z moich wielkich marzeń, które tu i teraz właśnie się spełnia.

Jest środek nocy, a mimo to, kiedy opuszczamy samolot, bucha w nas gorące, wilgotne, oceaniczne powietrze. Przy wejściu do terminalu piękna, młoda, czarnowłosa Tahitanka uśmiechając się promieniście, jakby chciała oszukać siebie oraz nas i udawać, że to nie jest środek nocy, wręcza nam nieduży, kremowobiały kwiat o mocnym, urzekającym zapachu. To gardenia tahitańska. Symbol wyspy Tahiti, kwiat uczuć mający wyrażać miłość. Na całym świecie znany jest pod nazwą Tiare Tahiti – kwiat Tahiti.

Wkładam kwiat we włosy. Czarująca Tahitanka uśmiecha się do mnie.

− Witamy na Tahiti!

Wychodzimy poza nieduży hall przylotów. Jest tu cicho i spokojnie, niemal kameralnie. Czarne niebo otula wyspę, a wraz z nią także nas. Wszystko wokół wydaje się być uśpione. Z nami przyleciało tu raptem kilkoro pasażerów. Bardzo szybko gdzieś zniknęli. Większość pozostała w samolocie i kontynuuje swoją podróż do Nowej Zelandii, a my jak zagubione istoty stoimy samotni ze swoimi plecakami i nie bardzo wiemy, co ze sobą zrobić. Siadam na jednej z pustych ławek. Powietrze jest przyjemnie rozgrzane. „I co dalej?” – myślę. Mój partner przysiada obok mnie.

− Jaki masz plan? – zagaduje mnie ospale.

− Nie mam żadnego – odpowiadam obojętnie.

Nagle drzwi się rozsuwają i pojawia się podobna do nas samotna para obładowana plecakami. Kobieta trzyma w ręku książkę. Rozpoznaję, że to przewodnik Lonely Planet. Pozdrawiają nas skinieniem głowy.

− Przepraszam – zaczepiam ich natychmiast. – Czy można zerknąć? – pytam, wskazując książkę.

− Jasne – odpowiadają chórkiem.

− Nie zdążyłam kupić żadnej publikacji o Tahiti – tłumaczę.

− Nie ma sprawy, a skąd jesteście?

− Z Polski.

− Wow, to koniec świata! – dziwią się. – To ile lecieliście?

− Nie wylecieliśmy z Polski, jesteśmy w podróży dookoła świata i właśnie przybyliśmy tu z Meksyku przez Los Angeles.

− Wow, prawdziwi traperzy! – spontanicznie dziwi się dziewczyna. – A może wybierzcie się z nami na sąsiednią wyspę, na Moorea. Papeete jest zwyczajnym miastem, nie ma tu nic atrakcyjnego. Moorea jest za to znacznie ciekawsza. Wszyscy ze stolicy jeżdżą tam odpoczywać. Tahitański cel wakacyjny, rozumiecie?

− Dla mnie to świetny pomysł – odpowiadam błyskawicznie. – Mam na imię Joanna.

Natychmiast czujemy się bardzo dobrze w swoim towarzystwie. Według ich wiedzy musimy poczekać kilka godzin do pierwszego autobusu, którym dojedziemy na przystań, skąd promem zabierzemy się na wyspę. Tak też robimy. Niemal jak czwórka rozbitków, porozkładani w pozycjach leżąco-siedzących opowiadamy sobie swoje historie przez najbliższe prawie cztery godziny. Nowo poznani pochodzą z Kanady. Obydwoje są płetwonurkami i przylecieli na Polinezję, żeby zarabiać na wyławianiu pereł na plantacjach. Jednak najbliższe dwa do trzech tygodni zamierzają korzystać z uroków polinezyjskich i rozpocząć tutejszą przygodę od wakacji, a nie od pracy.

Pierwszy prom odpływa po szóstej rano. Wsiadamy na pokład niezwykle podnieceni i rozgadani. Kiedy nasz środek transportu oddala się od kei, moje oczy zatapiają się w błękicie wody. Milknę. Ogarnia mnie zaduma. Czuję się taka po brzegi wypełniona szczęściem, że aż boję się to szczęście sobie uświadamiać.

Nad Mooreą wiszą szare chmury. Powietrze przesiąknięte jest oceaniczną wilgocią, która natychmiast przenika moje włosy i skórę. Poranna szarość jest niezwykle nastrojowa. Wciągam głęboko powietrze. Jest orzeźwiająco morskie i pachnie algami. Spoglądam na daleki szary horyzont. Najbliższy kontynent jest bardzo daleko stąd. Potem mój wzrok przyciągają zielone ramiona wyspy. Im bliżej dopływamy, tym mniej chmur zwisa na jej ramionach. Gdzieś się rozpływają. Po godzinie wpływamy do małej zatoki. W milczeniu stawiam pierwsze kroki na zjawiskowej wyspie. „Witaj, Moorea” – szepczę.