Przezroczyste - Edyta Świętek - ebook + książka

Przezroczyste ebook

Edyta Świętek

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Historia samotnego macierzyństwa i powolnego rozpadu pewnej rodziny.

Dla Sylwii samotne macierzyństwo oznacza brak wsparcia ze strony męża Karola oraz najbliższych. Dla Patrycji, córki Sylwii, nieumyślnie podążającej ścieżką życiową swojej matki, to już całkowita samotność w wychowywaniu dziecka. Kamila, jej siostra, sprawia olbrzymie problemy wychowawcze. Karol ma romans. Katalizatorem rozpadu rodziny Widłaków jest pojawiająca się w niej choroba nowotworowa. Czy zdołają się porozumieć?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 342

Oceny
4,5 (64 oceny)
46
8
7
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KarlaCh75

Nie oderwiesz się od lektury

Choć początek mnie zniechęcał to jednak dałam szansę tej książce i bardzo mi się podobała.
00
Magdalena1987AAA

Nie oderwiesz się od lektury

Książka super polecam
00
dianab

Nie oderwiesz się od lektury

jak zawsze książki tej autorki to piękne historie
00
Beata166

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa od początku do końca. Odłożyłam na półkę, dopiero, jak skończyłam czytać.
00
aneczka60

Całkiem niezła

książka że wskazówka dla młodych kobiet,nie uzależniające się zbyt bardzo od mężczyzn,bo możecie trafić na takiego dupka jak Karol,a to już nie jest bajka
00

Popularność




Au­tor­ka: Edy­ta Świ­ętek

Re­dak­cja: Mo­ni­ka Orłow­ska

Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Ka­ta­rzy­na Bor­kow­ska

Skład: Ro­bert Ku­pisz

Zdjęcia na okład­ce: Stock­sy (pierw­szy plan), shut­ter­stock/Swi­tla­na So­ny­ash­na, Bo­gu­sław Haj­duk (zdjęcie Au­tor­ki)

Re­dak­tor pro­wa­dzący: Ro­man Ksi­ążek

Kie­row­nik re­dak­cji: Agniesz­ka Gó­rec­ka

© Co­py­ri­ght by Edy­ta Świ­ętek

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal

Ta ksi­ążka jest fik­cją li­te­rac­ką. Ja­kie­kol­wiek po­do­bie­ństwo do rze­czy­wi­stych osób, ży­wych lub zma­rłych, au­ten­tycz­nych miejsc, wy­da­rzeń lub zja­wisk jest czy­sto przy­pad­ko­we. Bo­ha­te­ro­wie i wy­da­rze­nia opi­sa­ne w tej ksi­ążce są two­rem wy­obra­źni au­tor­ki bądź zo­sta­ły zna­cząco prze­two­rzo­ne pod kątem wy­ko­rzy­sta­nia w po­wie­ści. Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej ksi­ążki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, za wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2022

Wy­daw­nic­two Pas­cal Sp. z o.o.ul. Za­po­ra 25 43-382 Biel­sko-Bia­ła tel. 338282828, fax 338282829 pas­cal@pas­cal.pl www.pas­cal.pl

ISBN 978-83-8317-005-3

Kon­wer­sja do eBo­oka: Ane­ta Kacz­ma­rek

Pro­log

Nigdy nie poj­mę, jak to mo­żli­we, że da­łeś się tak omo­tać! Mia­łeś przed sobą świe­tla­ną przy­szło­ść, wy­star­czy­ło tyl­ko sko­ńczyć stu­dia, a po­sa­da ana­li­ty­ka fi­nan­so­we­go u wuja Ma­te­usza była pew­na jak w ban­ku! A ty co? Po­zwo­li­łeś so­bie na po­dwój­ną wpad­kę! Dziec­ko rok po roku? Li­to­ści! – grzmia­ła Ka­ta­rzy­na Wi­dłak.

Dwie mi­nu­ty wcze­śniej syn po­twier­dził jej przy­pusz­cze­nia: smar­ku­la, któ­ra nie­daw­no zła­pa­ła go na brzuch, zno­wu była w ci­ąży.

– Prze­cież stu­diu­ję – od­pa­rł skru­szo­ny mło­dy mężczy­zna. – Wszyst­ko idzie zgod­nie z pla­nem.

– Nie! Bo o ile z jed­nym dziec­kiem od bie­dy mo­żna so­bie po­ra­dzić, o tyle dwój­ka dro­bia­zgu to zde­cy­do­wa­nie za dużo w tym mo­men­cie. Pa­try­cja jesz­cze dłu­go będzie wy­ma­ga­ła nia­ńcze­nia, a ty fun­du­jesz so­bie dru­gie nie­mow­lę? Nie ro­zu­miem, ja­kim cu­dem ko­bie­ta ży­jąca w dwu­dzie­stym pierw­szym wie­ku do­pusz­cza do cze­goś ta­kie­go – uty­ski­wa­ła mat­ka, pod­czas gdy Ka­rol, ni­czym uczniak, sie­dział z po­chy­lo­ną gło­wą i zwie­szo­ny­mi ra­mio­na­mi. Nie miał siły do obro­ny, w star­ciu z ro­dzi­ciel­ką za­wsze był na stra­co­nej po­zy­cji.

– Po­ra­dzi­my so­bie – bąk­nął.

– Tak, ja­sne! Po­my­śla­łeś w ogó­le o tym, że Syl­wia nie­ba­wem zno­wu sta­nie się ci­ężka i nie­mra­wa jak kro­wa? Kto się wte­dy zaj­mie Pa­try­cją? Kto zmie­ni pie­lu­chy, do­pil­nu­je, by nie na­bi­ła so­bie guza pod­czas racz­ko­wa­nia, na­uczy ją cho­dzić? Kto będzie do niej wsta­wał no­ca­mi? Komu przy­pad­nie w udzia­le pie­lęgna­cja ma­łej w cho­ro­bach i no­sze­nie na jej rękach pod­czas ząb­ko­wa­nia? No prze­cież, że nie tej nie­doj­dzie! Co trze­ba mieć w dur­nej łe­pe­ty­nie, by za­cho­dzić w ci­ążę tuż po uro­dze­niu jed­ne­go dziec­ka? Ta ofia­ra losu na za­wsze po­zo­sta­nie dla cie­bie ci­ęża­rem. Ani nie sko­ńczy stu­diów, ani nie osi­ągnie ni­cze­go. Za­wi­ąza­ła ci świat! A mo­gło być tak pi­ęk­nie! Też so­bie wy­szu­ka­łeś uko­cha­ną!

– Mamo… Pro­szę… To moja żona.

– Pff! Żona. Kula u nogi! Je­stem pew­na, że całe ży­cie prze­ha­ru­jesz jak wół, a ona utknie w domu, żeby rok w rok ro­dzić ba­cho­ry! Zła­pa­ła cię, cwa­nia­ra, bo wy­kal­ku­lo­wa­ła so­bie, że u two­je­go boku cze­ka ją wiecz­na wy­go­da i bez­tro­ska. A ty, jak głu­pek, ja­dłeś jej z ręki!

W po­ko­ju obok, sku­lo­na w fo­te­lu, sie­dzia­ła głów­na spraw­czy­ni nie­szczęść Ka­ro­la, ły­ka­jąc gorz­kie łzy. Sły­sza­ła nie­ma­lże ka­żde sło­wo te­ścio­wej i nie po­tra­fi­ła wy­zbyć się nie­przy­jem­ne­go uczu­cia, że Ka­ta­rzy­na ma ra­cję: fak­tycz­nie na­roz­ra­bia­ła i po­krzy­żo­wa­ła pla­ny ży­cio­we uko­cha­ne­go mężczy­zny. Mia­ło być jak w baj­ce, a wy­szło tak, jak wy­szło. W jed­nym tyl­ko te­ścio­wa się my­li­ła – Syl­wia na­wet przez mo­ment nie dzia­ła­ła z pre­me­dy­ta­cją.

Udo­wod­nię jędzy, że błęd­nie mnie oce­nia – po­my­śla­ła, ocie­ra­jąc mo­kre po­licz­ki. Po­ra­dzę so­bie bez ni­czy­jej ła­ski. Sta­nę na rzęsach, by Ka­rol mógł sko­ńczyć stu­dia i pó­jść do wy­ma­rzo­nej pra­cy. A jak już od­cho­wam dzie­ci, też będę się uczyć, cho­ćby za­ocz­nie. Mu­szę tyl­ko uwa­żać, by nie do­pu­ścić do trze­ciej wpad­ki, bo wte­dy ta har­pia nie da mi żyć.

Ko­cha­ła Ka­ro­la. Dla nie­go go­to­wa była na naj­wi­ęk­sze wy­rze­cze­nia. Wie­rzy­ła, że kie­dyś ode­śpi ka­żdą nie­prze­spa­ną noc i od­pocz­nie, ale na ra­zie musi się wzi­ąć w ga­rść.

Może jak już prze­pro­wa­dzą się z mężem na swo­je, będzie jej choć tro­chę ła­twiej? Po pierw­sze: umknie spod ku­ra­te­li te­ścio­wej, któ­ra oka­za­ła się oso­bą nie mniej su­ro­wą i wy­ma­ga­jącą niż Piotr Sto­kło­sa, oj­ciec Syl­wii. Po dru­gie: Ka­rol, uwol­nio­ny od obo­wi­ąz­ków zwi­ąza­nych ze stu­dio­wa­niem, na pew­no za­cznie po­ma­gać w obo­wi­ąz­kach do­mo­wych. Te­raz na­wet nie śmia­ła męża o to pro­sić, aby nie od­ry­wać go od pod­ręcz­ni­ków. Nie pró­bo­wa­ła na nie­go wpły­nąć, by przy­naj­mniej raz wzi­ął Pa­try­cję na ręce, i ak­cep­to­wa­ła wy­tłu­ma­cze­nie mężczy­zny oba­wia­jące­go się, że nie­chcący mó­głby zro­bić krzyw­dę ma­le­ństwu.

Tak, po­świ­ęci się dla Ka­ro­la. Dwa lata ma­gi­ster­ki po­win­ny szyb­ko zle­cieć, a po­tem to ona po­my­śli o re­ali­za­cji swo­ich pla­nów. Kto wie? Może na­wet po­szczęści jej się na tyle, by mo­gła urze­czy­wist­nić ma­rze­nie o ka­rie­rze ak­tor­skiej?

Część I

Roz­dział 1 Ach, ro­dzi­na!

Listopad

Syl­wia Wi­dłak sta­ła przed lu­strem, nie przy­gląda­jąc się so­bie zbyt wni­kli­wie. Usi­ło­wa­ła nie zwra­cać uwa­gi na co­raz licz­niej­sze zmarszcz­ki i pierw­sze siwe wło­sy, choć te oczy­wi­ście przy­ci­ąga­ły wzrok. Parę ty­go­dni temu uko­ńczy­ła trzy­dzie­ści sie­dem lat. Czas nie ob­sze­dł się z nią ani do­brze, ani źle. Ni­czym się nie ró­żni­ła od swych ró­wie­śnic. W kąci­kach jej oczu ry­so­wa­ły się ku­rze łap­ki, pod­bró­dek suk­ce­syw­nie tra­cił jędr­no­ść, po­dob­nie jak skó­ra na ca­łym cie­le. De­kolt też nie wy­glądał tak po­nęt­nie jak nie­gdyś. Pew­ne­go dnia w po­pu­lar­nym ko­bie­cym pi­sem­ku Syl­wia prze­czy­ta­ła, że zmarszcz­ki na szyi na­zy­wa­ją się na­szyj­ni­ka­mi Kle­opa­try czy ja­koś tak. I ka­żda z nich ozna­cza ko­lej­ną prze­ży­tą de­ka­dę. W grun­cie rze­czy zga­dza­ło­by się to ze sta­nem fak­tycz­nym, gdyż wy­ra­źnie wi­dać było trzy li­nie i po­wsta­jącą czwar­tą, któ­ra z ka­żdym dniem sta­wa­ła się co­raz wi­docz­niej­sza.

Nie­praw­do­po­dob­ne, jak szyb­ko mija uro­da – wes­tchnęła ci­ężko Syl­wia. Kie­dyś była pi­ęk­ną dziew­czy­ną. Nie­zau­wa­żal­nie sta­ła się zu­pe­łnie prze­ci­ęt­ną pa­nią w śred­nim wie­ku. Mój Boże... Jak to okrop­nie brzmi: „pani w śred­nim wie­ku” lub „ko­bie­ta doj­rza­ła”.

Jesz­cze nie tak daw­no sądzi­ła, że może wszyst­ko. Mężczy­źni ogląda­li się za nią na uli­cy, gwiz­da­li prze­ci­ągle – na­wet po tym, jak uro­dzi­ła dwój­kę dzie­ci. Ni­g­dy jed­nak nie wy­ko­rzy­sty­wa­ła atu­tów swe­go wy­glądu, wio­dąc ży­wot ca­łko­wi­cie prze­ci­ęt­nej ko­bie­ty: mat­ki, żony, go­spo­dy­ni do­mo­wej, sprze­daw­czy­ni w skle­pie z tek­sty­lia­mi.

A może, póki jesz­cze była na to nie naj­gor­sza pora, na­le­ża­ło po­pró­bo­wać szczęścia cho­ćby w po­pu­lar­nych ostat­nio se­ria­lach pa­ra­do­ku­men­tal­nych?

Jako dziew­czyn­ka ma­rzy­ła o ka­rie­rze ar­ty­stycz­nej. Wi­dzia­ła się na sce­nie od­gry­wa­jącą role Des­de­mo­ny, Ofe­lii czy ro­dzi­mej Anie­li bądź Kla­ry ze Ślu­bów pa­nie­ńskich. Te­raz na zro­bie­nie praw­dzi­wej pro­fe­sjo­nal­nej ka­rie­ry było zde­cy­do­wa­nie za pó­źno. Zresz­tą ostat­nio Wi­dła­ko­wa czu­ła się ca­łko­wi­cie bez­barw­na, jak w tej pio­sen­ce Sa­nah, któ­rą często nu­ci­ły jej cór­ki: „Ja prze­zro­czy­sta, nie wi­dzisz mnie1”.

1Frag­ment pio­sen­ki Cząst­ka z re­per­tu­aru Sa­nah. Sło­wa: Sa­nah (Zu­zan­na Ire­na Jur­czak), mu­zy­ka: Ja­kub Ga­li­ński, Sa­nah.

Co gor­sza, jej mąż, Ka­rol, do­brnął do wie­ku, w któ­rym pa­no­wie ocho­czo ogląda­ją się na uli­cy za znacz­nie młod­szy­mi ko­bie­ta­mi. I pew­nie, tak jak inni, też gwi­żdże za nimi prze­ci­ągle, kie­dy nie ma przy nim żony. Ona, cho­ćby wy­szła z sie­bie i sta­nęła obok, już od ład­nych paru lat nie przy­ci­ąga jego uwa­gi. Chy­ba że pod­ty­ka mu pod nos świe­ży obiad. Albo za­sła­nia te­le­wi­zor wła­śnie wte­dy, gdy leci w nim ja­kiś „me­czyk”.

– Mamo! Wy­cho­dź wresz­cie z tej ła­zien­ki! – Zza drzwi do­bie­gł jęk Ka­mi­li, młod­szej la­to­ro­śli Wi­dła­ków.

Sie­dem­na­sto­lat­ka na­le­ża­ła do wy­jąt­ko­wo py­ska­tych osó­bek. Być może uwa­ża­ła, że świat kręci się wy­łącz­nie wo­kół niej, a przy­naj­mniej po­wi­nien. Re­gu­lar­nie pod­kra­da­ła mat­ce ciu­chy i ko­sme­ty­ki. A kie­dy Syl­wia usi­ło­wa­ła po­wstrzy­mać ów nie­cny pro­ce­der, cór­ka mó­wi­ła bez­czel­nie, że ona pre­zen­tu­je się w nich zde­cy­do­wa­nie cie­ka­wiej. Nie­kie­dy Wi­dła­ko­wa od­no­si­ła wra­że­nie, że stwo­rzy­ła po­two­ra. Ale tyl­ko nie­kie­dy, po­nie­waż tak wła­ści­wie za­rów­no Ka­mi­la, jak i rok star­sza Pa­try­cja były do­bry­mi dziew­czy­na­mi. A że młod­sza ak­tu­al­nie prze­cho­dzi­ła fazę „na­sto­lat­ka wie wszyst­ko naj­le­piej”? Cóż, ko­lej rze­czy.

– Właź, jak chcesz – od­pa­rła, uchy­la­jąc drzwi.

Kama mo­men­tal­nie wta­ra­ba­ni­ła się do ła­zien­ki, prze­wra­ca­jąc przy tym ocza­mi i na­rze­ka­jąc na po­ran­ny cha­os oraz go­ni­twę.

Jak ja tego nie zno­szę – po­my­śla­ła Syl­wia, za­bie­ra­jąc się do na­kła­da­nia ma­ki­ja­żu. W sztucz­nym oświe­tle­niu bez po­śpie­chu do­ko­ńczy­ła po­pra­wia­nie uro­dy. Ni­g­dy nie ma­lo­wa­ła się zbyt moc­no. Tro­chę cie­nia na po­wie­ki, czar­ne kre­ski i tusz. Po co ob­le­piać się ta­pe­tą, sko­ro mia­ła w per­spek­ty­wie spędze­nie nie­ma­lże ca­łe­go dnia w skle­pie z odzie­żą dam­ską? I tak nikt nie będzie jej oglądał. Na ogół przy­cho­dzi­ły tam same ko­bie­ty, a te za­in­te­re­so­wa­ne były wy­łącz­nie stro­ja­mi z naj­now­szych ko­lek­cji.

Cza­sem zda­rza­ło się, że ja­kaś na­dzia­na flądra przy­ho­lo­wy­wa­ła na siłę swe­go fa­ce­ta. Głów­nie po to, by ją po­dzi­wiał pod­czas przy­mie­rza­nia ko­lej­nych ciu­chów, obo­wi­ąz­ko­wo w roz­mia­rze trzy­dzie­ści sze­ść, góra trzy­dzie­ści osiem. Taki ko­leś ob­rzu­cał zwy­kle Syl­wię obo­jęt­nym spoj­rze­niem, wci­ąż zer­ka­jąc na ze­ga­rek, zie­wa­jąc z nu­dów i uda­jąc, że po­do­ba mu się ka­żda bluz­ka, su­kien­ka czy inny fa­ta­ła­szek na da­mie jego ser­ca. Przy ta­kiej oka­zji pa­da­ły za­wsze te same py­ta­nia: „Ko­cha­nie! Lep­sza będzie ja­sna czy ciem­na śliw­ka? A może wrzos? Jak my­ślisz?”. Tak jak­by mężczy­źni po­tra­fi­li roz­ró­żnić te trzy ko­lo­ry! Bo­da­jże dzie­wi­ęćdzie­si­ąt dzie­wi­ęć pro­cent sam­ców wszyst­ko to na­zy­wa­ło po pro­stu fio­le­tem.

Ostat­nie po­ci­ągni­ęcie tu­szem do rzęs Syl­wia wy­ko­na­ła w samą porę, tuż przed tym, jak cór­ka z nadętą miną we­pchnęła się po­mi­ędzy nią a lu­stro. Dziew­czy­na za­częła non­sza­lanc­ko grze­bać w ko­sme­tycz­ce mat­ki.

– Nie masz wrzo­so­wych cie­ni? – Wy­dęła usta.

Wi­dła­ko­wa da­ła­by gło­wę, że to było obu­rze­nie na po­gra­ni­czu fo­cha, a nie zwy­czaj­ne py­ta­nie.

– Nie mam wrzo­so­wych cie­ni – od­po­wie­dzia­ła krót­ko. – A ty masz do­pie­ro sie­dem­na­ście lat, więc na­wet nie wy­pa­da, że­byś cho­dzi­ła wy­ma­lo­wa­na tak moc­no. Ro­zu­miem de­li­kat­ny, na­tu­ral­ny ma­ki­jaż, ale nie kłu­jącą w oczy ta­pe­tę!

– Ależ ty nie je­steś tren­dy. Fio­le­ty są cool. Za­jaw­ko­we. No naj­mod­niej­sze w tym se­zo­nie – do­da­ła w ko­ńcu po pol­sku.

– Aha… – Wi­dła­ko­wa uda­ła zro­zu­mie­nie. Ja­sne! Skąd mam wie­dzieć, że wszyst­kie od­cie­nie fio­le­tu są wła­śnie na to­pie? Prze­cież cały sklep mam za­wie­szo­ny ubra­nia­mi w ta­kich bar­wach. – Na­wia­sem mó­wi­ąc, nie po­win­naś uży­wać tylu ko­lo­ro­wych ko­sme­ty­ków. Masz ślicz­ną, zdro­wą cerę, po co ją sma­ro­wać flu­idem? Chy­ba tyl­ko po to, by po­za­ty­kać pory i na­ba­wić się trądzi­ku albo in­ne­go pa­skudz­twa. Skó­ra po­trze­bu­je od­dy­chać.

– Phi! A two­ja nie? – sark­nęła na­sto­lat­ka.

Nie wcho­dząc w dal­sze dys­ku­sje, Syl­wia opu­ści­ła cia­sną ła­zien­kę, zi­ry­to­wa­na fak­tem, że w bie­żącym se­me­strze Ka­mi­la wy­cho­dzi do szko­ły o tej sa­mej po­rze, w któ­rej ona musi szy­ko­wać się do pra­cy. Wła­ści­wie nie po­win­na ustępo­wać cór­ce. Niby pod­bie­ra­nie ko­sme­ty­ków to dro­biazg, ale ży­cie skła­da się wła­śnie z dro­bia­zgów, któ­re z bie­giem cza­su ura­sta­ją do roz­mia­rów nie­bo­tycz­nych gór. Zda­wa­ła so­bie spra­wę, że to wy­god­nic­two ocie­ra­jące się wręcz o tchó­rzo­stwo – od­pusz­cza­ła dla świ­ęte­go spo­ko­ju, byle nie wsz­czy­nać utar­czek. Była zde­cy­do­wa­nie zbyt mi­ęk­ka w sto­sun­ku do swych po­ciech. I być może z tego po­wo­du nie po­tra­fi­ła do­sta­tecz­nie zdy­scy­pli­no­wać Ka­mi­li, któ­ra obo­wi­ązek cho­dze­nia do szko­ły trak­to­wa­ła na­der umow­nie, a od na­uki stro­ni­ła ni­czym dia­beł od świ­ęco­nej wody.

Syl­wia wsu­nęła sto­py w bot­ki na nie­du­żym ko­tur­nie, wło­ży­ła je­sien­ny trencz. Ob­wi­ąza­ła ta­lię pa­skiem, a na­stęp­nie zer­k­nęła w duże lu­stro po­wie­szo­ne w przed­po­ko­ju. Oce­ni­ła, że jed­nak nie jest naj­go­rzej jak na „pra­wie czter­dziest­kę”. Nie­wąt­pli­wym plu­sem pra­cy w bra­nży odzie­żo­wej oraz po­sia­da­nia na­sto­let­nich có­rek było po­zo­sta­wa­nie na bie­żąco z modą. Wpraw­dzie po uro­dze­niu Ka­mi­li mu­sia­ła zmie­nić roz­miar odzie­ży na czter­dzie­ści, ale za­okrąglo­ne kszta­łty re­kom­pen­so­wał dość wy­so­ki wzrost i pro­por­cjo­nal­na bu­do­wa cia­ła. Jej naj­wi­ęk­szym atu­tem były wy­jąt­ko­wo zgrab­ne nogi. A to już coś! Po­cie­sza­ła się tą my­ślą, ile­kroć na­cho­dzi­ła ją smut­na re­flek­sja, że Ka­rol daw­no temu prze­stał ją po­strze­gać jako naj­pi­ęk­niej­szą dziew­czy­nę świa­ta.

Rzut oka na ze­ga­rek przy­wró­cił ją do rze­czy­wi­sto­ści – po­win­na się po­spie­szyć, je­że­li chce zdążyć na au­to­bus. Bez dal­szej zwło­ki opu­ści­ła miesz­ka­nie i zbie­gła z pi­ętra po­nu­rą klat­ką scho­do­wą. Na dole w bra­mie za­uwa­ży­ła na­sto­let­nie­go syna sąsiad­ki. Kuba ćmił pa­pie­ro­sa. Łyp­nął na nią spode łba. Nie za­dał so­bie tru­du, by po­wie­dzieć „dzień do­bry”, ale ła­ska­wie prze­pu­ścił Wi­dła­ko­wą w drzwiach. Syl­wia obu­rzy­ła się w du­chu na ten brak wy­cho­wa­nia. Chło­pak był ró­wie­śni­kiem Ka­mi­li i, o ile do­brze ko­ja­rzy­ła, na­le­żał do bli­skich zna­jo­mych cór­ki.

Co też z nie­go wy­ro­śnie? Taki smar­kacz, a już ku­rzy. Może na­wet traw­kę? – po­my­śla­ła. Po­tem zre­flek­to­wa­ła się, że ów smar­kacz ma już sie­dem­na­ście lat, więc jest czy­mś oczy­wi­stym, że stru­ga do­ro­słe­go. Choć nie lu­bi­ła szpie­go­wać swo­ich dzie­ci, po­sta­no­wi­ła, że w naj­bli­ższym cza­sie dys­kret­nie prze­trząśnie rze­czy cór­ki. Nie żeby po­dej­rze­wa­ła ją o pa­le­nie pa­pie­ro­sów… Ot tak dla spo­ko­ju su­mie­nia. Hm… Może jed­nak nie po­win­nam ro­bić tego za jej ple­ca­mi? – stwier­dzi­ła, wy­cho­dząc wprost w si­ąpi­ący deszcz i nie­przy­ja­zny ziąb.

Ach ten po­ran­ny po­śpiech! Na­wet nie wyj­rza­ła przez okno. Za­snu­te chmu­ra­mi nie­bo nie po­zo­sta­wia­ło złu­dzeń, że na­stąpi prze­ja­śnie­nie. Na chod­ni­kach zdąży­ły już po­wstać ka­łu­że. Było zbyt pó­źno, by Syl­wia mo­gła wró­cić po pa­ra­sol. Z od­da­li wi­dzia­ła au­to­bus li­nii 503 do­je­żdża­jący do przy­stan­ku „Pro­ko­cim – szpi­tal”. Pu­ści­ła się bie­giem, nie zwa­ża­jąc na zim­ną wodę chla­pi­ącą spod bu­tów wprost na jej łyd­ki. Zdy­sza­na w ostat­niej chwi­li do­pa­dła drzwi i wsko­czy­ła na scho­dek prze­pe­łnio­ne­go po­jaz­du.

Mimo prze­bie­gni­ęcia kil­ku­na­stu kro­ków nie zdo­ła­ła się roz­grzać. Na szczęście kie­row­ca li­to­ści­wie włączył ogrze­wa­nie. Szy­by jed­nak moc­no za­pa­ro­wa­ły, a we­wnątrz uno­sił się za­pach wil­go­ci. Wi­dła­ko­wa zmar­z­ni­ętą dło­nią kur­czo­wo zła­pa­ła za me­ta­lo­wy uchwyt. Z po­wo­du cia­sno­ty sta­nęła w dość nie­wy­god­nej po­zy­cji, de­ner­wu­jąc się, że nie ma pe­łnej kon­tro­li nad wła­sną to­reb­ką. W ze­szłym mie­si­ącu ktoś ja­dący tą samą li­nią ukra­dł jej port­fel. Na szczęście nie mia­ła wte­dy przy so­bie dużo go­tów­ki, więc nie­wie­le stra­ci­ła. Kar­ty ban­ko­ma­to­we za­blo­ko­wa­ła, za­nim zło­dziej zdążył z nich sko­rzy­stać. Znacz­nie wi­ęk­szy kło­pot wi­ązał się z wy­ra­bia­niem no­wych do­ku­men­tów.

Au­to­bus mo­no­ton­nie się ko­ły­sał, usy­pia­jąc szczęścia­rzy, któ­rym dane było za­jąć miej­sca sie­dzące. Nie­któ­rzy z nich za­pew­ne mar­ko­wa­li sen, by nie ustępo­wać miej­sca sta­rusz­ce lub ko­bie­cie w ci­ąży. Mło­dzież prze­wa­żnie wbi­ja­ła wzrok w smart­fo­ny, od­gra­dza­jąc się od bo­dźców dźwi­ęko­wych mod­ny­mi wiel­ki­mi słu­chaw­ka­mi bez­prze­wo­do­wy­mi.

Po­jazd za­czął zwal­niać, zbli­ża­jąc się do przy­stan­ku. W ko­tłu­jącym się przy drzwiach tłu­mie przed ocza­mi Syl­wii mi­gnęła blond czu­pry­na. Ko­bie­ta za­re­je­stro­wa­ła gęste wło­sy, po­skręca­ne ni­czym ba­ra­nie runo. Na uła­mek se­kun­dy podła­pa­ła spoj­rze­nie nie­bie­skich oczu. Mężczy­zna gó­ro­wał nad tłu­mem. Wy­glądał bar­dzo zna­jo­mo.

Nie mia­ła cza­su, by mu się uwa­żnie przyj­rzeć, gdyż znik­nął wraz z in­ny­mi pa­sa­że­ra­mi. Sama wci­ąż mu­sia­ła wal­czyć z pcha­jący­mi się upo­rczy­wie na jej ple­cy lu­dźmi o miej­sce przy po­ręczy. Kie­dy po mniej wi­ęcej dzie­si­ęciu mi­nu­tach au­to­bus do­ta­rł na jej przy­sta­nek, po­czu­ła się do­szczęt­nie wy­ma­glo­wa­na. Wy­gła­dzi­ła po­gnie­cio­ny płasz­czyk i od razu spraw­dzi­ła za­war­to­ść to­reb­ki. Na szczęście port­fel tkwił we­wnątrz. Za ko­łnierz Syl­wii kap­nęły zim­ne kro­ple desz­czu.

Ko­bie­ta ru­szy­ła ener­gicz­nie w stro­nę skle­pu zlo­ka­li­zo­wa­ne­go kil­ka­set me­trów da­lej, przy uli­cy Kal­wa­ryj­skiej. Pra­co­wa­ła w nim już bli­sko pi­ęt­na­ście lat, co było swo­istym ewe­ne­men­tem, gdyż w tej części Kra­ko­wa pla­ców­ki han­dlo­we po­ja­wia­ły się i zni­ka­ły dość szyb­ko. Mod­na Pani jed­nak trwa­ła znacz­nie dłu­żej, na prze­kór ko­niunk­tu­rom, i nie dała się wy­przeć z ryn­ku, na­wet gdy trze­ba było kon­ku­ro­wać ze zna­ny­mi sie­ciów­ka­mi, któ­re sto­so­wa­ły spo­re ra­ba­ty se­zo­no­we i po­se­zo­no­we. Atu­tem tego miej­sca była ja­ko­ść sprze­da­wa­nych to­wa­rów, któ­re wy­ko­ny­wa­no ze znacz­nie lep­szych ma­te­ria­łów oraz z dużo wi­ęk­szą sta­ran­no­ścią niż fa­ta­łasz­ki ofe­ro­wa­ne przez wiel­kie sie­ci han­dlo­we. Tam­te skle­py, za­py­cha­ne za­zwy­czaj chi­ńsz­czy­zną, nie­rzad­ko wo­nie­jące stęchli­zną kon­te­ne­rów, ob­le­ga­ne były częściej przez mło­dzież. W Mod­nej Pani za­trud­nia­jącej Syl­wię ubie­ra­ły się bar­dziej wy­ma­ga­jące klient­ki. Tu­taj mo­żna było za­opa­trzyć się kom­plek­so­wo, po­nie­waż lo­kal po­dzie­lo­ny zo­stał na czte­ry dzia­ły: ga­lan­te­ryj­ny, bie­li­źnia­ny, obuw­ni­czy oraz odzie­żo­wy. Ka­żdy z nich ob­słu­gi­wa­ły dwie eks­pe­dient­ki, z któ­rych jed­na przy­cho­dzi­ła rano, dru­ga w go­dzi­nach wcze­sno­po­po­łu­dnio­wych. W po­rze szczy­tu pra­co­wa­ło osiem sprze­daw­czyń, któ­re wza­jem­nie się za­stępo­wa­ły, gdy za­cho­dzi­ła taka po­trze­ba.

Syl­wia lu­bi­ła swo­ją pra­cę, choć kie­dyś ma­rzy­ła o czy­mś zu­pe­łnie in­nym. Nie na­rze­ka­ła jed­nak, po­nie­waż prócz dość przy­zwo­itej pen­sji otrzy­my­wa­ła coś, co wła­ści­ciel­ka fir­my na­zy­wa­ła de­pu­ta­tem odzie­żo­wym, oraz spo­ry ra­bat na za­ku­py w ka­żdym z dzia­łów. Za­wsze mia­ła więc ubra­nia z naj­now­szej ko­lek­cji, wszak ona i jej wspó­łpra­cow­ni­ce sta­no­wi­ły żywą wi­zy­tów­kę fir­my. A po­nie­waż osiem pań no­si­ło zró­żni­co­wa­ne roz­mia­ry, często klient­ki mo­gły zo­ba­czyć, jak wy­pa­trzo­ny przez nie ciu­szek ukła­da się na ko­bie­cie, a nie na sztyw­nym ma­ne­ki­nie.

W to­a­le­cie na za­ple­czu Syl­wia zer­k­nęła w lu­stro i ze zgro­zą stwier­dzi­ła, że wo­do­od­por­ny tusz do rzęs nie prze­trzy­mał pró­by desz­czu. Pod jej ocza­mi po­ja­wi­ły się czar­ne kręgi, na­da­jąc Wi­dła­ko­wej wy­gląd zmęczo­nej pan­dy. Szyb­ko po­pra­wi­ła ma­ki­jaż. Schla­pa­ne raj­sto­py prze­ta­rła wil­got­ną chu­s­tecz­ką hi­gie­nicz­ną. Zdąży­ła do­trzeć do swo­je­go dzia­łu, w chwi­li gdy na­de­szły pierw­sze klient­ki.

Za­zwy­czaj o tej po­rze nie było du­że­go ru­chu. Wi­ęk­szo­ść przy­cho­dzących pań sta­no­wi­ły zwy­kłe „oglądacz­ki”, za­trzy­mu­jące się tu­taj w dro­dze do pra­cy. Ta­kie, któ­re do­syć dłu­go ma­ru­dzą, każą so­bie po­ka­zy­wać ko­lej­ne ubra­nia, kręcą no­sa­mi, by na ko­niec zo­sta­wić Syl­wię z na­ręcza­mi ciu­chów do po­wie­sze­nia.

Kie­dy sklep opu­ści­ła po­ran­na fala ku­pu­jących, na sto­isko Wi­dła­ko­wej zaj­rza­ła Go­śka, sprze­daw­czy­ni bie­li­zny.

– Jak tam? Sprze­da­łaś już coś? Za­ro­bi­łaś cho­ćby na wa­ci­ki? – Ma­łgo­rza­ta pu­ści­ła oko do ko­le­żan­ki.

Ko­bie­ty, prócz pod­sta­wo­wej pen­sji, otrzy­my­wa­ły pro­wi­zję od utar­gu, więc dwo­iły się i tro­iły na­wet wów­czas, gdy z góry za­kła­da­ły, że ogląda­jące ni­cze­go nie ku­pią.

– Kie­pściuch­no. – Syl­wia wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Po­sze­dł tyl­ko je­den top i dwa swe­try. Może pó­źniej coś drgnie.

– Aha… Chcia­ła­bym w to wie­rzyć. Je­śli da­lej będzie tak pa­da­ło, to po po­łud­niu na­wet pies z ku­la­wą nogą nie przyj­dzie. Na­pi­ła­bym się kawy – stwier­dzi­ła.

– Okej, mogę za­pa­rzyć pluj­kę – za­de­kla­ro­wa­ła Wi­dła­ko­wa. Od­kąd ku­pi­ła do domu eks­pres ci­śnie­nio­wy, na­der rzad­ko pi­ja­ła kawę po tu­rec­ku. Tym ra­zem jed­nak za­po­trze­bo­wa­nie na ko­fe­inę wy­gra­ło z pre­fe­ren­cja­mi sma­ko­wy­mi. – Może prze­trzesz w tym cza­sie podło­gę? – za­pro­po­no­wa­ła.

– To jest nor­mal­nie wy­zysk kla­sy pra­cu­jącej! – Go­sia uda­ła obu­rze­nie, ale z uśmie­chem na ustach po­ma­sze­ro­wa­ła na za­ple­cze po mopa i wia­der­ko z czy­stą wodą. Po­sadz­kę wy­cie­ra­ły na­prze­mien­nie pra­cow­ni­ce wszyst­kich dzia­łów. Te­raz i tak wy­pa­da­ła ko­lej naj­młod­szej z eks­pe­dien­tek, więc nie do­tknęła jej żad­na nie­spra­wie­dli­wo­ść. Uwa­ga rzu­co­na zo­sta­ła żar­to­bli­wym to­nem.

– Tyl­ko moc­no wy­ci­skaj – na­po­mnia­ła ją Syl­wia, od­cho­dząc do po­miesz­cze­nia so­cjal­ne­go.

Dziew­czy­na wy­krzy­wi­ła się szpet­nie, prze­drze­źnia­jąc star­szą ko­le­żan­kę. Była znacz­nie młod­sza od Syl­wii, wła­śnie za­częła trze­ci rok za­ocz­nych stu­diów li­cen­cjac­kich. Za­ra­bia­ła na nie, sprze­da­jąc sta­ni­ki i raj­sto­py. Syl­wia cza­sa­mi tro­chę jej mat­ko­wa­ła, ale w grun­cie rze­czy Go­śka uwa­ża­ła ją za rów­ną bab­kę. Nie­kie­dy za­stępo­wa­ły się wza­jem­nie na sto­iskach, kie­dy któ­raś mu­sia­ła szyb­ko do­kądś wy­sko­czyć. Pra­co­wa­ły już ra­zem gru­bo po­nad rok i bar­dzo się po­lu­bi­ły. Go­sia wy­ra­źnie lgnęła do Wi­dła­ko­wej i wy­ró­żnia­ła ją spo­śród po­zo­sta­łych ko­le­ża­nek ze zmia­ny.

Tuż przed po­łud­niem do skle­pu wpa­dła Ka­mi­la.

– Elo, ma­tu­lu! – przy­wi­ta­ła się stan­dar­do­wo, choć w Syl­wii sło­wo „ma­tu­la” wy­wo­ły­wa­ło we­wnętrz­ny sprze­ciw.

– Hej. Coś się sta­ło? – za­nie­po­ko­iła się Wi­dła­ko­wa.

– Za­po­mnia­łaś mi dać kasę na wy­ciecz­kę. Ja­ski­nia Raj, za­mek w Chęci­nach i Mu­zeum Wsi Kie­lec­kiej. Pa­mi­ętasz?

Ko­bie­ta ode­tchnęła z ulgą, że to nic wa­żne­go, i za­raz zła­ja­ła la­to­ro­śl:

– A nie po­win­naś być te­raz w szko­le? Poza tym mnó­stwo razy wam po­wta­rza­łam, że pra­cu­ję. Nie mo­że­cie tu­taj przy­cho­dzić z byle bzdu­ra­mi.

– Mamo! Ze­rwa­łam się z du­żej prze­rwy. Mu­szę dziś za­pła­cić, bo ina­czej nie po­ja­dę.

– Na pew­no nie zdążysz na na­stęp­ną lek­cję! – zde­ner­wo­wa­ła się Wi­dła­ko­wa.

– Ależ ma­tu­lu… Nie ro­zu­miesz, że trze­ba wpła­cić kasę dzi­siaj?

– Pod­da­ję się. – Po­kręci­ła gło­wą i mruk­nęła: – Ile?

Dziew­czy­na wy­mie­ni­ła kwo­tę.

– Co? O mat­ko! Aż tyle? Czy ci na­uczy­cie­le już ca­łkiem zdur­nie­li? Ups… – Zre­flek­to­wa­ła się, że po­stępu­je nie­pe­da­go­gicz­nie. – Nie sły­sza­łaś tego.

– Mamo! – W gło­sie Ka­mi­li za­brzmia­ło po­na­gle­nie.

– Go­siu! Je­steś wol­na? – Syl­wia wy­chy­li­ła się, by spoj­rzeć na sto­isko ko­le­żan­ki. – Dasz radę po­de­jść?

– Już, już – pa­dło w od­po­wie­dzi. – Co tam? – za­gad­nęła stu­dent­ka, gdy do­ta­rła na miej­sce.

– Po­pil­nu­jesz mi chwi­lę sto­iska? Mu­szę sko­czyć do ban­ko­ma­tu. Kama je­dzie na wy­ciecz­kę, a ja nie mam przy so­bie zła­ma­ne­go gro­sza.

– Mamo! Nie ma cza­su. Nie mo­żesz mi po pro­stu dać z kasy?

– Nie!

– Dla­cze­go? Tak będzie szyb­ciej.

– Bo nie!

Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­nia­mi dzień był nu­żący i nie przy­nió­sł du­że­go utar­gu. Syl­wia po­cie­sza­ła się my­ślą, że na ko­niec ty­go­dnia za­po­wie­dzia­na jest po­pra­wa aury. Przy ład­nej po­go­dzie do skle­pu za­gląda­ło wi­ęcej klien­tek na­sta­wio­nych na zro­bie­nie za­ku­pów.

Wra­ca­jąc do domu, przy­po­mnia­ła so­bie, że po­win­na ku­pić coś do je­dze­nia. Niby w miesz­ka­niu były trzy dba­jące o li­nię ko­bie­ty i tyl­ko je­den mężczy­zna, lecz lo­dów­ka i tak pu­sto­sza­ła bły­ska­wicz­nie. W dro­dze z przy­stan­ku Syl­wia skręci­ła do nie­wiel­kie­go osie­dlo­we­go skle­pi­ku, gdzie wło­ży­ła do ko­szy­ka naj­po­trzeb­niej­sze pro­duk­ty. Za­trzy­ma­ła się chwi­lę dłu­żej przy re­ga­le z pra­są. Na sa­mym dole wy­pa­trzy­ła ko­lej­ny z ku­po­wa­nej przez nią se­rii dwu­pak ro­man­sów. Je­że­li dziew­czy­ny ni­cze­go nie wy­kom­bi­nu­ją, mia­ła przed sobą per­spek­ty­wę spędze­nia mi­łe­go wie­czo­ru z ksi­ążką w ręce.

W bra­mie Syl­wia na­tknęła się na swo­ją młod­szą la­to­ro­śl. Za­mu­ro­wa­ło ją, gdy zo­ba­czy­ła na­szpi­ko­wa­ne­go kol­czy­ka­mi chło­pa­ka ści­ska­jące­go Ka­mi­lę. Ubra­ny był na czar­no. Ob­ci­słe je­an­sy mia­ły moc­no wy­strzępio­ne no­gaw­ki, a pod­ci­ągni­ęty po­nad ło­kieć rękaw kurt­ki od­sła­niał wy­ta­tu­owa­ne przed­ra­mię. Cór­ka sta­ła opar­ta ple­ca­mi o skrzyn­ki na li­sty. Ręce wy­rost­ka mi­ęto­si­ły jej po­ślad­ki. Mło­dzi ca­ło­wa­li się z taką na­mi­ęt­no­ścią, że w ogó­le nie zwró­ci­li uwa­gi na ruch w klat­ce scho­do­wej. Skon­ster­no­wa­na ko­bie­ta za­trzy­ma­ła się, nie wie­dząc, czy ma przy­wo­łać cór­kę do po­rząd­ku, czy ra­czej udać, że ni­cze­go nie wi­dzi, i umknąć na górę, a smar­ku­lę ob­sztor­co­wać przy pierw­szej nada­rza­jącej się oka­zji. Osta­tecz­nie wy­bra­ła trud­niej­sze roz­wi­ąza­nie. Nie mo­gła do­pu­ścić, żeby sąsie­dzi ostrzy­li so­bie języ­ki na jej dziec­ku.

– Kama, do domu! – Za­dba­ła o nada­nie gło­so­wi jak naj­do­bit­niej­sze­go brzmie­nia.

Pan­ni­ca ode­rwa­ła się od chło­pa­ka. Nie­ste­ty, on nie ode­rwał dło­ni od jej po­ślad­ków.

– Co jest? – za­py­tał dziew­czy­nę.

– Moja ma­tu­la, wiesz? – oznaj­mi­ła ko­le­dze. – Pew­nie za­raz za­cznie przy­nu­dzać, że mam za krót­ką spód­ni­cę.

– No już, już! – uci­szy­ła ją Syl­wia. Roz­trzęsio­ną ręką po­ka­za­ła mło­dej scho­dy. – Marsz na górę! Na­tych­miast! Bo za­wo­łam ojca.

Ka­mi­la wzru­szy­ła lek­ce­wa­żąco ra­mio­na­mi.

– Pff! Jesz­cze nie wró­cił. Pew­nie zno­wu ma nad­go­dzi­ny – rzu­ci­ła z prze­kąsem.

Po­tem wy­ci­snęła na ustach chło­pa­ka szyb­kie­go ca­łu­sa.

– Sor­ki, Seba. Mu­szę tur­lać drop­sa2. Dzi­ęki.

2Tur­lać drop­sa – w slan­gu mło­dzie­żo­wym: iść so­bie, spa­dać.

– No to nara.

– Nara.

Syl­wia od­cze­ka­ła, aż cór­ka odej­dzie. Zmie­rzy­ła chło­pa­ka nie­przy­ja­znym spoj­rze­niem, on od­wza­jem­nił jej się tym sa­mym. Chcia­ła mu coś po­wie­dzieć, lecz zda­ła so­bie spra­wę, że nie ma sen­su, po­nie­waż usły­szy tyl­ko ja­kąś bez­czel­ną od­po­wie­dź. Ubo­le­wa­jąc nad wła­sną sła­bo­ścią, bez sło­wa ru­szy­ła za dziew­czy­ną na pi­ętro. Za­mie­rza­ła zmyć smar­ku­li gło­wę nie­co pó­źniej. Wsz­czy­na­jąc awan­tu­rę w klat­ce scho­do­wej, za­fun­do­wa­ła­by tyl­ko ubaw wścib­skim sąsia­dom. Już i tak wie­sza­li psy na Ka­mi­li, okre­śla­jąc ją jako aro­ganc­ką, źle wy­cho­wa­ną i wul­gar­ną pan­ni­cę, któ­ra ubie­ra się wy­zy­wa­jąco i w ogó­le od­sta­je od po­wszech­nie przy­jętych norm spo­łecz­nych.

W miesz­ka­niu Syl­wia ulży­ła swo­jej ręce, od­kła­da­jąc na podło­gę za­ku­py. Z za­do­wo­le­niem za­uwa­ży­ła, że kuch­nia lśni czy­sto­ścią, w garn­ku sto­jącym na pły­cie in­duk­cyj­nej są ob­ra­ne ziem­nia­ki, a na szaf­ce mi­ska z przy­go­to­wa­ną su­rów­ką. To ozna­cza­ło, że któ­raś z có­rek zna­la­zła czas, by po­móc.

Na­gle Syl­wię ogłu­szył ryk mu­zy­ki do­bie­ga­jący ze wspól­ne­go po­ko­ju dziew­cząt.

– Halo! Przy­cisz­cie to! – krzyk­nęła. – Pat­ka! Kama! Li­to­ści! – Bez­sku­tecz­nie usi­ło­wa­ła prze­krzy­czeć ja­zgot.

Znie­cier­pli­wio­na bra­kiem re­ak­cji i zła, zo­sta­wi­ła za­ku­py. Z im­pe­tem otwa­rła drzwi do po­ko­ju na­sto­la­tek. Po­chy­lo­na nad ksi­ążka­mi Pa­try­cja sie­dzia­ła przy biur­ku, na uszach mia­ła słu­chaw­ki. Nie usły­sza­ła wcho­dzącej ko­bie­ty. Ka­mi­la na­to­miast le­ża­ła na swo­im tap­cza­nie. Nogi w ci­ężkich bu­cio­rach opa­rła o po­ręcz. Mia­ła za­mkni­ęte oczy, ki­wa­ła gło­wą w takt mu­zy­ki.

Syl­wia szyb­ko zlo­ka­li­zo­wa­ła źró­dło ha­ła­su. Da­ła­by so­bie rękę uci­ąć, że wie­żę, z któ­rej wy­do­by­wa­ły się ogłu­sza­jące de­cy­be­le, wi­dzi pierw­szy raz w ży­ciu. Z całą pew­no­ścią nie da­wa­ła cór­kom pie­ni­ędzy na tak dro­gi za­kup. Nie sądzi­ła rów­nież, by zro­bił to jej do­syć nie­od­po­wie­dzial­ny ma­łżo­nek. Rzecz była o tyle dziw­na, że na­sto­lat­ki mia­ły sprzęt gra­jący, któ­ry otrzy­ma­ły dwa lata temu. Wi­dła­ko­wa przyj­rza­ła się mi­go­cące­mu dio­da­mi urządze­niu. Po­nie­waż nie po­tra­fi­ła od­gad­nąć, któ­re z licz­nych po­kręteł słu­ży do re­gu­la­cji na­tęże­nia dźwi­ęku, zde­ner­wo­wa­na wy­szar­pa­ła wtycz­kę z gniazd­ka. Ci­sza, któ­ra na­gle za­pa­dła, roz­dzwo­ni­ła się w uszach.

– Co ro­bisz? – roz­zło­ści­ła się Ka­mi­la, nie zmie­nia­jąc po­zy­cji. – Chcesz po­psuć?

– Mo­żesz mi po­wie­dzieć, skąd się to tu­taj wzi­ęło? – na­pa­dła na nią mat­ka.

– Seba nam po­ży­czył. Jego sta­ra się nie ku­twi. Ku­pi­ła mu nowy sprzęcik.

– Co to za słow­nic­two? Jaka „sta­ra”? Mi­lion razy po­wta­rza­łam ci, że nie­ład­nie jest wy­ra­żać się po­gar­dli­wie o czy­ichś ro­dzi­cach. Mnie też tak okre­ślasz, gdy tego nie sły­szę? – zwró­ci­ła uwa­gę cór­ce. Po­tem zdjęła star­szej pan­ni­cy słu­chaw­ki i oświad­czy­ła: – Ma­cie w tej chwi­li od­dać ko­le­dze wie­żę! Ja nie za­mie­rzam brać od­po­wie­dzial­no­ści za cu­dze rze­czy! Prze­cież ku­pi­li­śmy wam z oj­cem taką, jaką chcia­ły­ście! Po co wam jesz­cze jed­na?

– Wy­lu­zuj, mamo. On i tak już z niej nie ko­rzy­sta – wtrąci­ła się Pati.

– No wła­śnie. Wie­ża zo­sta­je – po­pa­rła ją młod­sza sio­stra.

– Ty nie masz nic do ga­da­nia. A w ogó­le to usi­ądź, jak do cie­bie mó­wię! Sły­szysz? I za­bierz te nogi z łó­żka! Nie wiesz, że buty zo­sta­wia się w przed­po­ko­ju? Ile razy mam ci po­wta­rzać?

Dziew­czy­na prze­wró­ci­ła ocza­mi i zmie­ni­ła po­zy­cję.

– No i co się cze­piasz?

– To nie jest żad­ne cze­pia­nie. Za­cho­wuj się, moja pan­no! Za­raz po obie­dzie od­nie­sie­cie wie­żę tam, skąd ją przy­nio­sły­ście.

– Ależ nie ma ta­kiej ko­niecz­no­ści. Se­ba­stia­no­wi se­rio nie jest po­trzeb­na – od­pa­rła spo­koj­nie Pa­try­cja.

– Wam też nie. Prze­cież ma­cie na czym słu­chać mu­zy­ki.

– Ale to nie to samo. My mamy tan­de­ciar­ską chi­ńską elek­tro­ni­kę, a to jest Tech­nics pro­du­ko­wa­ny pod ko­niec lat osiem­dzie­si­ątych. So­lid­ny sprzęt, któ­ry daje nie­po­rów­ny­wal­nie lep­szą ja­ko­ść dźwi­ęku – wy­ja­śni­ła rze­czo­wo star­sza z sióstr. – Mamo, na­praw­dę nam na niej za­le­ży.

– No to może ina­czej: sko­ro tak bar­dzo pra­gnie­cie za­trzy­mać urządze­nie, za­py­taj­cie Se­ba­stia­na, za ile by je od­sprze­dał. Żad­ne po­życz­ki nie wcho­dzą w grę. Albo od­ku­pi­cie wie­żę z wła­sne­go kie­szon­ko­we­go, albo ją od­da­cie – oświad­czy­ła sta­now­czo, a na­stęp­nie po­now­nie zwró­ci­ła się do młod­szej z có­rek: – A ten chło­pak, z któ­rym cię przy­ła­pa­łam, to kto? – za­py­ta­ła.

– No wła­śnie Seba. To on po­ży­czył nam wie­żę.

– I w za­mian za nią mu­siał cię tak obści­ski­wać? Jak ty się za­cho­wu­jesz? Co lu­dzie po­wie­dzą? Ręce mi już opa­da­ją. Co z cie­bie wy­ro­śnie? – uty­ski­wa­ła, nie zwa­ża­jąc, że cór­ka robi głu­pie miny, prze­drze­źnia­jąc jej wy­wo­dy. – Lek­cje od­ro­bi­łaś?

Sło­wa tra­fia­ły w pró­żnię. Ka­mi­la klap­nęła z po­wro­tem na tap­czan. Je­dy­ną od­po­wie­dzią było już tyl­ko re­gu­lar­ne wy­strze­li­wa­nie ba­lo­nów z gumy do żu­cia.

– Stwo­rzy­łam po­two­ra – stwier­dzi­ła z go­ry­czą Syl­wia.

Z za­że­no­wa­niem my­śla­ła o tym, że nie po­tra­fi być bar­dziej sta­now­cza w sto­sun­ku do có­rek. Mimo upły­wu lat ma­cie­rzy­ństwo wci­ąż trak­to­wa­ła ni­czym stąpa­nie po nie­pew­nej lo­do­wej ta­fli. Bała się po­su­nąć za da­le­ko w ja­kąkol­wiek stro­nę, bo nie chcia­ła być na­zbyt su­ro­wym i wy­ma­ga­jącym ro­dzi­cem, któ­ry w dzie­ciach wzbu­dza­łby wy­łącz­nie strach, nie chcia­ła też po­zwa­lać la­to­ro­ślom na zbyt wie­le. Zna­le­zie­nie zło­te­go środ­ka by­wa­ło trud­ne dla ko­goś ta­kie­go jak ona. Wszak cór­ki za­wsze mo­gły wy­krzy­czeć jej w twarz, by się nie wy­mądrza­ła, bo sama, będąc w ich wie­ku, po­stąpi­ła na­der nie­roz­wa­żnie, więc nie po­win­na in­nych po­uczać.

– Po­mo­gę ci przy obie­dzie – za­pro­po­no­wa­ła star­sza, od­ry­wa­jąc się od lek­cji.

We dwie ode­szły do kuch­ni.

Nie­ma­lże w tym sa­mym mo­men­cie w miesz­ka­niu zno­wu za­brzmia­ła mu­zy­ka. Na szczęście nie­co cich­sza.

Wie­czo­rem wró­cił z pra­cy Ka­rol. Zdjął słu­żbo­wy gar­ni­tur i wsko­czył w wy­ci­ągni­ęty dres. Syl­wia za­jęta była pra­so­wa­niem, więc obiad od­grza­ła mu Pa­try­cja. Po po­si­łku mężczy­zna roz­pa­rł się na fo­te­lu z bu­tel­ką piwa w dło­ni. Si­ęgnął po pi­lo­ta i zmie­nił ka­nał na Eu­ro­sport, nie py­ta­jąc żony o zda­nie. Pati po­szła oglądać te­le­wi­zję do po­ko­ju dziew­cząt, Ka­mi­la gdzieś znik­nęła, choć po­win­na uczyć się do kla­sów­ki.

Syl­wia mar­twi­ła się o młod­szą cór­kę. Jesz­cze do nie­daw­na Ka­mi­la nie spra­wia­ła wi­ęk­szych pro­ble­mów wy­cho­waw­czych. Ow­szem, była dość py­ska­ta i nie gar­nęła się do pod­ręcz­ni­ków, lecz jej wy­sko­ki mie­ści­ły się w gra­ni­cach zdro­we­go roz­sąd­ku. W cza­sie wa­ka­cji na­stąpi­ła w niej ewi­dent­na prze­mia­na na gor­sze. Niby roz­po­częło się nie­win­nie, bo od ra­dy­kal­nej trans­for­ma­cji wy­glądu. Mło­da ostrzy­gła so­bie na jeża wło­sy na po­ło­wie gło­wy, na­to­miast te dłu­ższe często trak­to­wa­ła ko­lo­ro­wy­mi spray­ami. Zro­bi­ła do­dat­ko­we dziur­ki w uszach, po­ja­wił się ta­kże kol­czyk w łuku brwio­wym oraz pęp­ku. Za­częła no­sić ciu­chy wy­sty­li­zo­wa­ne na go­tyc­ko-pun­ko­wą lo­lit­kę. Wy­gląda­ła­by może w nich dość cie­ka­wie, gdy nie prze­sa­dza­ła z ma­ki­ja­żem czy dłu­go­ścią spód­ni­czek.

Głów­nym pro­ble­mem była me­ta­mor­fo­za, któ­ra za­szła w jej za­cho­wa­niu.

Cór­ka co­raz częściej wy­cho­dzi­ła z domu bez sło­wa. Kar­co­na, po­zwa­la­ła so­bie na śmia­łe, nie­kie­dy wręcz wul­gar­ne od­zyw­ki. Kil­ka razy wró­ci­ła o nie­przy­zwo­icie pó­źnej po­rze i nie chcia­ła wy­tłu­ma­czyć, gdzie tak dłu­go za­ba­wi­ła.

O tym, że po­pa­la pa­pie­ro­sy, Wi­dła­ko­wa do­wie­dzia­ła się od sąsia­dów. Pró­bo­wa­ła Ka­mi­li wy­tłu­ma­czyć, że ty­toń jest bar­dzo szko­dli­wy, lecz ta się wy­łga­ła, że nie kop­ci, a ciu­chy mo­gły jej prze­si­ąk­nąć dy­mem w miesz­ka­niu ko­le­żan­ki, któ­rej ro­dzi­ce ku­rzą na­ło­go­wo.

Znacz­nie wi­ęk­szym zmar­twie­niem Syl­wii były jed­nak pierw­sze do­świad­cze­nia cór­ki z al­ko­ho­lem. Niby smar­ku­la ni­g­dy nie przy­szła do domu pi­ja­na, lecz parę razy zo­sta­ła przez mat­kę przy­ła­pa­na na lek­kim rau­szu.

Po­win­nam ja­koś to ukró­cić – wes­tchnęła Syl­wia, si­ęga­jąc po ko­lej­ną ko­szu­lę z po­tężnej ster­ty, w któ­rej prze­wa­ża­ły rze­czy Ka­ro­la.

Z za­du­my wy­rwał ją mąż.

– Po­daj mi pa­pie­ro­sy. Zo­sta­wi­łem je w kie­sze­ni ma­ry­nar­ki.

Ob­rzu­ci­ła mężczy­znę nie­chęt­nym spoj­rze­niem.

– Sam się rusz i weź. Wi­dzisz, że je­stem za­jęta.

– No po­daj mi. Jest wa­żny me­czyk. Strze­laj, bucu! – za­wył w stro­nę te­le­wi­zo­ra. – Kur­wa… Żeby z ta­kiej po­zy­cji nie strze­lić! Da­jesz te szlu­gi?

– Nie – zde­ner­wo­wa­ła się Syl­wia. – I bądź ła­skaw pa­no­wać nad słow­nic­twem, nie sie­dzisz w knaj­pie!

Ego­ista! Ja­kiś głu­pi mecz na za­gra­nicz­nym ka­na­le jest wa­żniej­szy niż moja pra­ca. Nie dość, że nie po­ma­ga ab­so­lut­nie w ni­czym, to jesz­cze: przy­nieś mi piwo, po­daj faj­ki, zaj­mij się wszyst­kim sama – sark­nęła w du­chu, ze­zu­jąc na le­żący obok stos nie­upra­so­wa­nej odzie­ży. Już daw­no na­uczy­ła się, by nie pro­sić ślub­ne­go o po­moc w wy­pe­łnia­niu obo­wi­ąz­ków do­mo­wych. Ka­rol za­wsze się wy­kręcał, mó­wi­ąc, że pra­cu­je ci­ężej od Syl­wii, więc po ro­bo­cie po­trze­bu­je re­lak­su. Nie była w sta­nie mu się prze­ciw­sta­wić, po­nie­waż za­ra­biał znacz­nie wi­ęcej niż ona i w ka­żdej po­tycz­ce słow­nej bez par­do­nu o tym przy­po­mi­nał. Nie mo­gła jed­nak prze­jść obo­jęt­nie wo­bec tego, jak za­cho­wu­je się młod­sza cór­ka. Je­śli Kama od­czu­wa­ła przed kimś odro­bi­nę re­spek­tu, to wy­łącz­nie przed oj­cem.

– Po­wi­nie­neś po­roz­ma­wiać z Ka­mi­lą – za­ga­iła. – Zde­cy­do­wa­nie za dużo so­bie ostat­nio po­zwa­la. Nie mogę z nią do­jść do ładu. Jest bez­czel­na, py­sku­je, nic nie chce ro­bić w domu. Na do­da­tek wi­dzia­łam ją dzi­siaj, jak obści­ski­wa­ła się z ja­ki­mś ko­le­siem.

– Nie prze­szka­dzaj, oglądam mecz. Go­ool! Jest! – ryk­nął prze­ci­ągle. – Da­wać po­wtór­kę! No pi­ęk­nie strze­li­li. Wi­dzia­łaś to? – za­py­tał pod­eks­cy­to­wa­ny.

– Nie pa­trzy­łam. Czy ty w ogó­le słu­chasz, co do cie­bie mó­wię? Pro­si­łam cię, że­byś po­roz­ma­wiał z Ka­mi­lą.

– Kie­dy in­dziej.

– Tego nie mo­żna od­kła­dać w nie­sko­ńczo­no­ść. Ko­niecz­nie po­ga­daj z nią jesz­cze dzi­siaj. Pod wa­run­kiem że w ogó­le wró­ci na noc do domu – znie­cier­pli­wi­ła się Syl­wia. – Mó­głbyś choć tro­chę za­in­te­re­so­wać się dzie­ćmi.

– Ja­ki­mi zno­wu dzie­ćmi? Dziew­czy­ny są już prze­cież do­ro­słe! Tyl­ko pa­trzeć, jak jed­na po dru­giej wy­fru­ną z ro­dzin­ne­go gniazd­ka. – W jego gło­sie za­brzmiał lek­ki cy­nizm.

– Ow­szem, Pa­try­cja jest już pe­łno­let­nia, ale Ka­mi­li jesz­cze tro­chę bra­ku­je do uko­ńcze­nia osiem­na­stu lat. Na do­da­tek jest bar­dzo nie­doj­rza­ła i roz­wy­drzo­na. Wci­ąż za­cho­wu­je się nie­od­po­wie­dzial­nie. W ogó­le nie mo­żna na nią li­czyć.

Ka­rol, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od od­bior­ni­ka, mruk­nął:

– O co ci zno­wu cho­dzi? Nic, tyl­ko się cze­piasz. Czło­wiek po­trze­bu­je wy­po­cząć po pra­cy, a ty ględzisz i ględzisz!

– Przy­po­mi­nam ci, mój dro­gi, że ja też pra­cu­ję.

Spoj­rzał na nią z lek­ce­wa­że­niem. Od­nio­sła po­ło­wicz­ny suk­ces – mąż przy­naj­mniej na uła­mek se­kun­dy ode­rwał wzrok od te­le­wi­zo­ra. Od­sta­wi­ła że­laz­ko i prze­kręci­ła ter­mo­re­gu­la­tor na mi­ni­mum. Już szy­ko­wa­ła się do roz­mo­wy, gdy usły­sza­ła od­wiecz­nie przy­ta­cza­ny ar­gu­ment.

– Nie po­rów­nuj sprze­da­wa­nia ciu­chów z ana­li­za­mi ry­zy­ka fi­nan­so­we­go. Wy­ko­nu­ję bar­dzo od­po­wie­dzial­ną pra­cę. W biu­rze mu­szę być ci­ągle sku­pio­ny. Dla­te­go wła­śnie tu­taj chcę mieć świ­ęty spo­kój. Ale, jak wi­dać, ty masz to gdzieś.

– Nie mam tego gdzieś – za­pro­te­sto­wa­ła. – Zda­ję so­bie spra­wę, że jest ci ci­ężko. Wra­casz z pra­cy co­raz pó­źniej. Nie­ustan­nie wy­je­żdżasz w de­le­ga­cje. Zbyt mało cza­su spędzasz w domu. Ale masz cór­ki, któ­re cię po­trze­bu­ją. Usi­łu­ję tyl­ko zwró­cić two­ją uwa­gę na to, że Kama od wie­lu ty­go­dni spra­wia pro­ble­my. Mó­głbyś z nią po­roz­ma­wiać. Przy­ła­pa­łam ją dziś, jak obści­ski­wa­ła się na klat­ce scho­do­wej z ja­ki­mś ob­wie­siem – po­wtó­rzy­ła wcze­śniej­szą wy­po­wie­dź.

– A co w tym złe­go? Prze­cież stuk­nęło jej sie­dem­na­ście lat. Do­kład­nie tyle samo, ile ty mia­łaś, kie­dy za­częli­śmy się na se­rio spo­ty­kać.

Ko­bie­ta po­czu­ła ro­snące roz­cza­ro­wa­nie. Mąż jak zwy­kle wszyst­ko ba­ga­te­li­zo­wał.

– Ka­ro­lu! On po­win­na za­jąć się na­uką. Pó­jść na stu­dia…

– Słu­chaj, Syl­wia… Nie ro­zu­miem tego ci­śnie­nia, by ka­żdy mło­dy czło­wiek ko­ńczył wy­ższą uczel­nię. Mamy nad­po­daż osób, któ­rym mimo po­sia­da­nia dy­plo­mu bra­ku­je ja­kich­kol­wiek kom­pe­ten­cji. Po co więc mno­żyć wy­kszta­łciu­chów? Praw­da jest taka, że Ka­mi­la ze swo­ją uro­dą oraz in­te­lek­tem może za­wo­jo­wać świat bez ko­niecz­no­ści bez­my­śl­ne­go za­ku­wa­nia. Zresz­tą ty też sko­ńczy­łaś edu­ka­cję na ma­tu­rze, a ja­koś so­bie da­jesz radę.

– A co ty mo­żesz wie­dzieć na ten te­mat? Może aku­rat wo­la­ła­bym pra­co­wać dzi­siaj w ja­ki­mś biu­rze albo urzędzie, a nie ob­słu­gi­wać zma­nie­ro­wa­ne bab­ska? – Nie do ko­ńca po­kry­wa­ło się to z jej dziew­częcy­mi ma­rze­nia­mi o ro­bie­niu ka­rie­ry za­wo­do­wej, ale i tak znacz­nie od­bie­ga­ło od re­aliów ak­tu­al­ne­go ży­cia. W tej chwi­li wspo­mi­na­nie o po­grze­ba­nych złu­dze­niach, że zo­sta­nie ak­tor­ką, roz­ba­wi­ło­by tyl­ko Ka­ro­la i za­pew­ne po­ci­ągnęło­by za sobą kpi­ny. – Mądry je­steś, bo masz pra­cę, któ­rą lu­bisz.

– Sko­ro ci tak źle, to się zwol­nij. – Oczy mężczy­zny zwęzi­ły się w szpar­ki.

Nie lu­bi­ła go w tym wy­da­niu, zresz­tą ostat­nio żad­ne jego wy­da­nie nie było przy­jem­ne. Przy­gry­zła war­gę, pró­bu­jąc za­pa­no­wać nad drże­niem pod­bród­ka. Sta­now­czo nie tak mia­ła za­miar po­kie­ro­wać roz­mo­wą.

– Ka­ro­lu, pro­szę cię, zro­zum. Dziś bez wy­kszta­łce­nia czło­wiek nic nie zna­czy. Nie chcę, żeby Kama po­wie­li­ła moje błędy…

Tym ra­zem w gło­sie męża za­brzmia­ły złow­ro­gie nuty.

– Uro­dze­nie Pa­try­cji i Ka­mi­li uwa­żasz za błąd?

– Nie, do­brze wiesz, że nie o to mi cho­dzi!

– Więc o co? Je­śli uwa­żasz, że się mar­nu­jesz, to twój pro­blem. Trze­ba było się za­bez­pie­czać. Nie za­szła­byś w ci­ążę w kla­sie ma­tu­ral­nej. Nie martw się, Kama nie jest taką idiot­ką jak ty. Na pew­no nie za­li­czy wpad­ki. Ma cha­rak­ter po mnie, roz­pie­ra ją ży­cio­wa ener­gia, któ­rej ja­koś musi da­wać upust.

– Nie prze­szka­dza ci ten od­ra­ża­jący ty­pek? No tak, prze­cież go na­wet nie wi­dzia­łeś! – zi­ry­to­wa­ła się Syl­wia. – Miał ta­tu­aże, mnó­stwo kol­czy­ków i po­szła­bym o za­kład, że jego wło­sy były utle­nio­ne…

– W po­rząd­ku – ustąpił nie­chęt­nie. – Po­roz­ma­wiam z nią. Ale je­stem pe­wien, że ro­bisz z igły wi­dły. To nor­mal­ne, że na­sto­lat­ka spo­ty­ka się z chłop­ca­mi. Prze­cież nie za­mknie­my dziew­czyn w domu. Li­to­ści! Jest dwu­dzie­sty pierw­szy wiek. Nikt nie ocze­ku­je, by pa­nien­ki były świ­ętosz­ko­wa­te i spędza­ły czas na ha­fto­wa­niu i in­nych dyr­dy­ma­łach.

Ucie­szy­ła się, wi­dząc, że mąż wresz­cie wy­ka­zu­je za­in­te­re­so­wa­nie. Nie omiesz­ka­ła jed­nak do­dać:

– Gdy­by to był po­rząd­ny chło­piec, nic bym nie mó­wi­ła.

– A nie sły­sza­łaś ni­g­dy, że ci­cha woda brze­gi rwie? Ty niby by­łaś po­rząd­nic­ką cnot­ką, a do ma­tu­ry szłaś z brzu­chem.

Dla­cze­go on jest taki iry­tu­jący? Wszyst­ko lek­ce­wa­ży. Nie przej­mu­je się ni­czym. W ogó­le nie mogę na nim po­le­gać. To nie­praw­do­po­dob­ne, jak roz­pu­ścił Ka­mi­lę.

Roz­dział 2 Spe­cja­list­ki od kło­po­tów

Patry­cja po­szła spać. Ka­rol, nie do­cze­kaw­szy się po­wro­tu Ka­mi­li, rów­nież za­snął. Syl­wia nie­po­ko­iła się o młod­szą la­to­ro­śl. Parę razy na­rzu­ci­ła na ra­mio­na kurt­kę i zbie­gła po scho­dach. Wy­gląda­ła za bra­mę, lecz ni­g­dzie nie za­uwa­ży­ła dziew­czy­ny. Na wi­dok nad­cho­dzącej zgrai wy­rost­ków prze­zor­nie wy­co­fa­ła się do klat­ki scho­do­wej. Z ukry­cia przy­pa­try­wa­ła się grup­ce, lecz nie do­strze­gła po­mi­ędzy nimi żad­nej dziew­czy­ny, choć w mro­ku trud­no było to jed­no­znacz­nie oce­nić, zwłasz­cza że mło­dzież no­si­ła ubra­nia typu uni­seks.

Gdzie ona się włó­czy? – wes­tchnęła ci­ężko, wra­ca­jąc do miesz­ka­nia.

I po­my­śleć, że cie­szy­ła się na spo­koj­ny wie­czór z po­wie­ścią w ręce. Tym­cza­sem nie mo­gła zna­le­źć so­bie miej­sca. Dzwo­ni­ła kil­ka­na­ście razy na ko­mór­kę cór­ki, lecz Ka­mi­la nie od­bie­ra­ła. Przy­sła­ła tyl­ko SMS-a, że jest u ko­le­żan­ki. W grun­cie rze­czy nic no­we­go – na­sto­lat­ka mia­ła ostat­nio ohyd­ny zwy­czaj kom­plet­ne­go igno­ro­wa­nia mat­ki. Co­raz częściej wra­ca­ła do domu nie­przy­zwo­icie pó­źno.

Syl­wia sku­li­ła się w fo­te­lu i si­ęgnęła po ksi­ążkę. Prze­bie­gła ocza­mi po pierw­szym aka­pi­cie. Nie zro­zu­mia­ła ani jed­ne­go prze­czy­ta­ne­go zda­nia. Zer­k­nęła po­now­nie na ze­gar. Było gru­bo po je­de­na­stej. Po­de­szła do okna i wyj­rza­ła na opu­sto­sza­łą uli­cę. W tej sa­mej chwi­li usły­sza­ła zgrzyt klu­cza w zam­ku. Pa­ro­ma kro­ka­mi prze­sa­dzi­ła po­kój i do­pa­dła do drzwi. Ka­mi­la zdąży­ła już so­bie otwo­rzyć.

– A gdzie­żeś ty była? Ja tu od­cho­dzę od zmy­słów!

Dziew­czy­na spoj­rza­ła na nią szkli­stym, nie­przy­tom­nym wzro­kiem.

– Spać mi się chce.

– Kama! Mar­twi­łam się o cie­bie! Gdzie się włó­czysz? – Sta­ra­ła się stłu­mić krzyk do ner­wo­we­go szep­tu, aby nie po­bu­dzić śpi­ących, choć wła­ści­wie te­raz bar­dzo przy­da­ła­by się in­ter­wen­cja Ka­ro­la.

Mło­da za­chwia­ła się lek­ko. Opa­rła się o ścia­nę i za­chi­cho­ta­ła. Śmier­dzia­ła pa­pie­ro­sa­mi i al­ko­ho­lem.

– Pi­łaś?!

Dal­sze dys­ku­sje mi­ja­ły się z ce­lem. Ostat­nio na­wet na trze­źwo trud­no było z nią roz­ma­wiać. Wi­dła­ko­wa do­pil­no­wa­ła więc, aby dziew­czy­na w mia­rę bez­sze­lest­nie do­ta­rła do łó­żka. Po­mo­gła jej się ro­ze­brać.

– Ma­tu­lu, prze­pra­szam – bąk­nęła w ko­ńcu mło­da. – Już nie będę, daję sło­wo.

– Mam na­dzie­ję, że to był ostat­ni raz. Jesz­cze so­bie na ten te­mat po­roz­ma­wia­my, moja pan­no!

Ko­bie­ta wró­ci­ła do sy­pial­ni. Spoj­rza­ła na po­grążo­ne­go we śnie męża i ukry­ła twarz w dło­niach. Przy­po­mnia­ła so­bie, że mia­ła za­miar spraw­dzić, czy cór­ka nie cho­wa w swo­im po­ko­ju pa­pie­ro­sów. Ogar­nęła ją bez­sil­no­ść, po­mi­ędzy pal­ca­mi po­cie­kły łzy. Wie­le wska­zy­wa­ło na to, że kry­zys zwi­ąza­ny z Ka­mi­lą po­głębia się i wy­ma­ga szyb­kiej in­ter­wen­cji – za­nim smar­ku­la wpad­nie w po­wa­żne ta­ra­pa­ty.

Na­stęp­ne­go dnia Syl­wia za­czy­na­ła pra­cę o dwu­na­stej, ale mimo to była nie­wy­spa­na. Dłu­go w nocy nie mo­gła za­snąć, po­nie­waż wci­ąż za­sta­na­wia­ła się, jak wpły­nąć na krnąbr­ną cór­kę. Ci­ąży­ła jej świa­do­mo­ść, że Ka­rol nie do­strze­ga wagi pro­ble­mu i naj­wy­ra­źniej nie za­mie­rza po­móc. Na wszyst­ko miał za­wsze tę samą wy­mów­kę: ci­ężko pra­cu­je, aby za­pew­nić ro­dzi­nie przy­zwo­ite wa­run­ki by­to­we.

Rano nie oby­ło się bez scy­sji z Ka­mi­lą. Naj­pierw Wi­dła­ko­wa nie mo­gła jej do­bu­dzić. Pó­źniej dziew­czy­na igno­ro­wa­ła wszyst­kie uwa­gi na te­mat ostat­niej nocy. A kie­dy wresz­cie ra­czy­ła się ubrać, jej strój da­le­ce od­bie­gał od szkol­ne­go re­gu­la­mi­nu. Pan­ni­ca wło­ży­ła chy­ba naj­krót­szą mi­ni­spód­nicz­kę, jaką po­sia­da­ła, oraz bluz­kę od­sła­nia­jącą za­kol­czy­ko­wa­ny pępek. Nie po­mo­gły pro­śby ani gro­źby. Sta­now­czo od­mó­wi­ła zmia­ny ciu­chów.

– Do­sta­niesz uwa­gę – ostrze­gła Syl­wia.

– No to co? – Sło­wom dziew­czy­ny to­wa­rzy­szy­ło wzru­sze­nie ra­mion.

– A to, że już mam do­syć two­je­go za­cho­wa­nia. Co się z tobą dzie­je? Prze­cież ni­g­dy nie spra­wia­łaś po­dob­nych kło­po­tów! A te­raz wstąpił w cie­bie ja­kiś czort! W ostat­nim mie­si­ącu by­łam dwa razy wzy­wa­na do szko­ły. W ko­ńcu cię za­wie­szą albo wy­rzu­cą. Co będziesz pó­źniej ro­bić? Za­mia­tać uli­ce?

– Prze­cież ty masz tyl­ko ma­tu­rę i ży­jesz – wy­tknęła jej cór­ka.

– A ty nie masz jesz­cze na­wet tego. I na ra­zie ro­bisz wszyst­ko, żeby za­wa­lić li­ceum. Gdzie by­łaś wczo­raj wie­czo­rem? Wró­ci­łaś za­la­na i cuch­nąca dy­mem z pa­pie­ro­sów!

Dziew­czy­na prze­wró­ci­ła ocza­mi.

– Ojej, zno­wu się za­czy­na. Spa­dam, bo ina­czej spó­źnię się na pierw­szą lek­cję – od­pa­rła, uśmie­cha­jąc się sztucz­nie. Po noc­nej chwi­li po­ko­ry nie zo­stał na­wet ślad.

Kłót­nia jak zwy­kle sko­ńczy­ła się ni­czym. Nie­kie­dy Syl­wia od­no­si­ła wra­że­nie, że wal­czy z wia­tra­ka­mi. Gdy­by nie Pa­try­cja, Wi­dła­ko­wa uzna­ła­by, że jest zu­pe­łnie bez­na­dziej­ną mat­ką. Od paru mie­si­ęcy nie mia­ła wpły­wu na młod­sze dziec­ko.

Do pra­cy do­ta­rła kom­plet­nie wy­ko­ńczo­na. Par­szy­wa po­go­da po­gor­szy­ła już i tak kiep­skie sa­mo­po­czu­cie Wi­dła­ko­wej. Skro­nie ko­bie­ty pul­so­wa­ły tępym bó­lem.

– Ojej. Mar­nie wy­glądasz – do­bi­ła ją Ma­łgo­rza­ta. – Wy­pi­jesz kawę?

Zre­zy­gno­wa­na Syl­wia klap­nęła na sto­łek i po­ki­wa­ła gło­wą.

– Chęt­nie, i to jak naj­moc­niej­szą.

Mło­da, podśpie­wu­jąc pod no­sem, po­gna­ła na za­ple­cze. Po chwi­li zja­wi­ła się z dwo­ma kub­ka­mi. W prze­ci­wie­ństwie do Syl­wii try­ska­ła ener­gią i do­brym hu­mo­rem. Pa­pla­ła przez mo­ment o wy­kła­dow­cach, za­li­cze­niach i ko­le­żan­kach z roku. Za­zwy­czaj Syl­wia z uwa­gą wy­słu­chi­wa­ła hi­sto­ry­jek o stu­denc­kim ży­ciu. Kie­dy za­my­ka­ła oczy, wy­obra­ża­ła so­bie, że zno­wu ma dzie­wi­ęt­na­ście lat, zda­ny eg­za­min ma­tu­ral­ny i nie jest w za­awan­so­wa­nej ci­ąży z Pat­ką. Nie ma na­wet ba­la­stu w po­sta­ci Ka­ro­la. Za­li­cza­ła ra­zem z młod­szą eks­pe­dient­ką uczel­nia­ne upad­ki i wzlo­ty, sta­wa­ła do se­sji eg­za­mi­na­cyj­nych, tłu­mi­ła zie­wa­nie pod­czas mo­no­ton­nych wy­kła­dów zrzędli­we­go pro­fe­so­ra.

– Po­zna­łam ko­goś – po­chwa­li­ła się w ko­ńcu Ma­łgo­rza­ta.

Syl­wia spoj­rza­ła na jej ura­do­wa­ną bu­źkę. Dziew­czy­na pro­mie­nia­ła ra­do­ścią. Na­gle do Wi­dła­ko­wej wró­ci­ły wspo­mnie­nia z okre­su, kie­dy sama prze­ży­wa­ła za­uro­cze­nie Ka­ro­lem. Nie­śmia­łe po­ca­łun­ki w ciem­nej bra­mie, pierw­sze piesz­czo­ty, de­kla­ra­cje. Boże… Jak daw­no to już było!

– Kto to taki? – za­in­te­re­so­wa­ła się no­wym zna­jo­mym Gosi.

– Ma na imię Ma­rek. Spo­tka­łam go na uczel­ni. Jest fan­ta­stycz­ny! – do­da­ła mło­da z za­chwy­tem. – Szar­manc­ki, przy­stoj­ny, elo­kwent­ny… – wy­li­czy­ła jed­nym tchem. – Dziw­ne, że nie zwró­ci­łam na nie­go wcze­śniej uwa­gi, ale jest na ma­gi­ster­ce, więc być może dla­te­go nie rzu­cił mi się w oczy.

– Le­piej pó­źno niż wca­le. Ech, ty szczęścia­ro! Chcia­ła­bym zno­wu mieć tyle lat co ty i od­czu­wać ro­man­tycz­ne po­ry­wy ser­ca. W moim wie­ku to już tyl­ko cie­płe kap­cie i fo­tel – skwi­to­wa­ła z lek­ką go­ry­czą.

– Mó­wię ci, to praw­dzi­wy ksi­ążę z baj­ki!

– Uhm… Mam na­dzie­ję, że twój ksi­ążę nie za­mie­ni się z bie­giem cza­su w ogra. – Ja­kieś prze­wrot­ne li­cho prze­mó­wi­ło przez Syl­wię. – Oni wszy­scy na po­cząt­ku są cza­ru­jący, a pó­źniej w miej­sce ele­ganc­kich ciu­chów wy­ra­sta im roz­ci­ągni­ęty dres i bu­tel­ka z pi­wem – stwier­dzi­ła. – Prze­pra­szam – zre­flek­to­wa­ła się, że nie­chcący spra­wi­ła Gosi przy­kro­ść. – Nie ka­żdy osi­ąga po la­tach stan kry­tycz­ny.

Dziew­czy­na mo­men­tal­nie spo­wa­żnia­ła.

– Coś się sta­ło? Masz nie­wy­ra­źną minę.

Syl­wia wzru­szy­ła lek­ce­wa­żąco ra­mio­na­mi. Nie chcia­ła prze­le­wać swych fru­stra­cji na młod­szą ko­le­żan­kę. Po­trze­ba zwie­rzeń wzi­ęła jed­nak górę.

– Chy­ba już za­po­mnia­łam, jak to jest być na­sto­lat­ką. Zu­pe­łnie nie po­tra­fię po­ro­zu­mieć się z Ka­mi­lą.

– A jak się mają do tego ksi­ążęta i ogry? – Go­sia wy­ra­zi­ła zdzi­wie­nie.

– Mar­twię się, bo Ka­rol lek­ce­wa­ży za­cho­wa­nie Kamy. Wiesz, ja ro­zu­miem, że ona prze­cho­dzi te­raz fazę bun­tu. Robi ró­żne głu­pie rze­czy. Chy­ba musi się prze­ko­nać na wła­snej skó­rze, jak nie­kie­dy bywa ci­ężko w ży­ciu. Jest po­twor­nie nie­od­po­wie­dzial­na. Oby­dwo­je są – po­pra­wi­ła się z miej­sca – bo Ka­rol w ogó­le nie bie­rze pod uwa­gę kon­se­kwen­cji wy­ni­ka­jących z tego, że Kama gu­stu­je w po­dej­rza­nych typ­kach. Boję się, że mło­da ści­ągnie so­bie na gło­wę ja­kieś kło­po­ty. Wszel­kie pró­by ogra­ni­cze­nia swo­bo­dy spo­ty­ka­ją się z ostrym pro­te­stem. Ka­mi­la robi co chce, a oj­ciec ni­cze­go jej nie za­bra­nia.

Za­mil­kła. W sza­rych oczach za­mi­go­ta­ły z tru­dem po­wstrzy­my­wa­ne łzy. Po­ci­ągnęła spo­ry łyk kawy. Za­uwa­ży­ła zbli­ża­jącą się do sto­iska atrak­cyj­ną, mod­nie ubra­ną ko­bie­tę.

– Prze­pra­szam cię. Chy­ba nad­cho­dzi klient­ka.

Ru­do­wło­sa pi­ęk­no­ść ewi­dent­nie nie była na­sta­wio­na na ro­bie­nie za­ku­pów. Ma­ru­dzi­ła i kręci­ła no­sem na wszyst­ko. Syl­wia zbie­ra­ła w so­bie reszt­ki cier­pli­wo­ści, aby na nią nie war­czeć. Z iry­ta­cją zno­si­ła na­tręt­ne spoj­rze­nia nie­zna­jo­mej, któ­ra kil­ka­krot­nie kry­tycz­nie ją zlu­stro­wa­ła. Prze­cież to nie ona była na sprze­daż, tyl­ko odzież z no­wej, zi­mo­wej ko­lek­cji.

Wie­czo­rem Syl­wia od­kry­ła, że po­ja­wi­ła się nowa wia­do­mo­ść w dzien­ni­ku elek­tro­nicz­nym Ka­mi­li. Zno­wu było to we­zwa­nie do szko­ły, tym ra­zem wy­cho­waw­czy­ni ocze­ki­wa­ła sta­wien­nic­twa oby­dwoj­ga ro­dzi­ców.

– Le­piej od razu po­wiedz, co zbro­iłaś.

Kama, prze­żu­wa­jąc ró­żo­wą ba­lo­nów­kę, wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i usia­dła.

– Przy­cze­pia się sta­ra jędza – od­pa­rła wy­jąt­ko­wo po­tul­nie jak na swo­je mo­żli­wo­ści.

– Ka­mi­lo, ostrze­gam cię! – Syl­wia da­rem­nie usi­ło­wa­ła przy­brać gro­źny ton.

Spo­gląda­ła na wła­sne dziec­ko z nie­do­wie­rza­niem. Dziew­czy­na ki­wa­ła się na krze­śle. Ubra­na była w czar­ną fal­ba­nia­stą mi­niów­kę wy­ko­ńczo­ną ko­ron­ka­mi, swe­ter od­sła­nia­jący pępek, siat­ko­we raj­sto­py oraz nie­odłącz­ne ci­ężkie gla­ny. Do tego ostry ma­ki­jaż i moc­no na­ta­pi­ro­wa­ne wło­sy uło­żo­ne tak, by nie za­sła­nia­ły tej części gło­wy, na któ­rej przy­strzy­żo­ne zo­sta­ły na jeża. W pęp­ku pan­ni­cy po­ły­ski­wał kol­czyk. Me­ta­lo­we kó­łecz­ko „zdo­bi­ło” rów­nież brew. Po­win­nam jej na­ka­zać, by po­usu­wa­ła to wszyst­ko – po­my­śla­ła Syl­wia. Mia­ła już do­syć ci­ągłych utar­czek do­ty­czących wy­glądu cór­ki. Po Ka­mi­li i tak wszyst­ko spły­wa­ło jak woda po gęsi.

– Po­wiesz w ko­ńcu, co się sta­ło? – znie­cier­pli­wi­ła się. – Prze­cież wiesz, że i tak się do­wiem.

– Do­wie­cie się – po­pra­wi­ła ją na­sto­lat­ka. – Nie wiem, czy za­uwa­ży­łaś, ale smęcia­ra Zie­li­ńska wzy­wa was oby­dwo­je.

Niby za­cho­wy­wa­ła się non­sza­lanc­ko, lecz w jej umy­ka­jącym spoj­rze­niu Syl­wia do­strze­gła coś jesz­cze.

Strach?

Ko­bie­ta bała się my­śleć o tym, co mo­gło być jego po­wo­dem. Jed­ne­go była pew­na: Ka­rol się wściek­nie, gdy usły­szy, że musi za­ła­twić so­bie wol­ne lub wy­jść wcze­śniej z pra­cy, by po­je­chać na spo­tka­nie z wy­cho­waw­czy­nią.

Wi­dła­ko­wie wraz z na­uczy­ciel­ką sie­dzie­li w pra­cow­ni bio­lo­gicz­nej. Z ko­ry­ta­rza do­bie­gał ja­zgot, trwa­ła wła­śnie prze­rwa po­mi­ędzy lek­cja­mi.

Zie­li­ńska była bez­li­to­sna.

– Wczo­raj na nad­zwy­czaj­nej ra­dzie pe­da­go­gicz­nej za­pa­dła de­cy­zja o skre­śle­niu Ka­mi­li z li­sty uczniów.

Syl­wia po­czu­ła, że ja­kaś po­tężna siła do­słow­nie wgnia­ta ją w krze­sło. Zu­pe­łnie się tego nie spo­dzie­wa­ła. Wpraw­dzie ostat­nio na­uczy­ciel­ka stra­szy­ła za­wie­sze­niem dziew­czy­ny w pra­wach ucznia, ale żeby za­raz wy­rzu­cać ją ze szko­ły? Wi­dła­ko­wa nie mo­gła wy­trzy­mać pe­łne­go wy­rzu­tu spoj­rze­nia Zie­li­ńskiej. Utkwi­ła więc wzrok w roz­miesz­czo­nych obok ta­bli­cy przy­rod­ni­czych plan­szach dy­dak­tycz­nych.

Ka­rol za­re­ago­wał pierw­szy.

– Co to zna­czy? Ja­kim pra­wem?

– Ta­kim, że pa­ństwa cór­ka jest wy­jąt­ko­wo kło­po­tli­wą uczen­ni­cą. To nie jest pod­sta­wów­ka, któ­rą ka­żdy dzie­ciak musi sko­ńczyć. Od po­cząt­ku mie­li­śmy z nią ci­ągłe pro­ble­my. Na­gmin­nie ła­ma­ła re­gu­la­min do­ty­czący stro­ju…

– Nie wmó­wi mi pani – prze­rwał jej mężczy­zna – że brak mun­dur­ka jest po­wo­dem wy­da­le­nia Ka­mi­li ze szko­ły!

Zie­li­ńska usi­ło­wa­ła za­cho­wać cier­pli­wo­ść. Nie­je­den raz mia­ła do czy­nie­nia z za­dzior­ny­mi ro­dzi­ca­mi. Tacy lu­dzie za­zwy­czaj nie do­strze­ga­ją pro­ble­mów ze swo­imi dzie­ćmi. Ob­wi­nia­ją całe oto­cze­nie, ze szcze­gól­nym na­ci­skiem na bel­frów. Byle tyl­ko na nie­ska­zi­tel­nym ob­ra­zie syna czy cór­ki nie po­ja­wi­ła się ja­kaś rysa.

Syl­wia upar­cie wbi­ja­ła wzrok w sche­mat bu­do­wy pan­to­fel­ka. Gdy­by mo­gła stąd czmych­nąć i za­szyć się z ro­man­sem w ręce w my­siej dziu­rze! Albo le­piej prze­nie­ść się do śre­dnio­wiecz­nej An­glii i wal­czyć z na­jaz­dem Nor­ma­nów. Usil­nie pra­gnęła od­ci­ąć się od na­uczy­ciel­ki, któ­ra, nie­ste­ty, mia­ła ra­cję.

– Nie wiem, czy ma pan ro­ze­zna­nie, ale w na­szej pla­ców­ce nie obo­wi­ązu­ją żad­ne mun­dur­ki. Ocze­ku­je­my na­to­miast, że ucznio­wie będą się pre­zen­to­wa­li w przy­zwo­ity spo­sób, jak przy­sta­ło na mło­dzież, a nie ja­kieś szem­ra­ne to­wa­rzy­stwo. Zresz­tą nie w tym rzecz, bo nie skre­śla się ni­ko­go za strój – kon­ty­nu­owa­ła nie­zra­żo­na wy­cho­waw­czy­ni. – Ani za pa­le­nie pa­pie­ro­sów w ubi­ka­cji czy no­to­rycz­ne wa­ga­ry, choć w dzien­ni­ku lek­cyj­nym przy na­zwi­sku pa­ństwa cór­ki od­no­to­wa­ne jest wi­ęcej nie­obec­no­ści niż go­dzin po­świ­ęco­nych na na­ukę. Od po­cząt­ku bie­żące­go roku szkol­ne­go Ka­mi­la wy­wie­ra zły wpływ na swo­je ko­le­żan­ki. Jest zde­mo­ra­li­zo­wa­na, aro­ganc­ka i krnąbr­na. Już wcze­śniej by­wa­ły z nią pro­ble­my, lecz te­raz wi­dzę ra­dy­kal­ne po­gor­sze­nie za­cho­wa­nia. Wczo­raj od­nio­słam wra­że­nie, że przy­szła do szko­ły pod wpły­wem al­ko­ho­lu, a nie da­ła­bym so­bie uci­ąć gło­wy, czy w grę nie wcho­dzą rów­nież nar­ko­ty­ki. Do tej pory Ka­mi­la zro­bi­ła ab­so­lut­nie wszyst­ko, żeby ją skre­ślić z li­sty uczniów.

– Je­stem pe­wien, że wy­ol­brzy­mia pani sy­tu­ację. Mło­dzież w tym wie­ku mie­wa ró­żne głu­pie po­my­sły. Nie była pani ni­g­dy na­sto­lat­ką? Nie pa­li­ła pani ukrad­kiem fa­jek, nie kosz­to­wa­ła al­ko­ho­lu, by spraw­dzić, jak to wszyst­ko sma­ku­je? To nor­mal­ne, że dzie­cia­ki szu­ka­ją nie­co moc­niej­szych wra­żeń! – Ka­rol oczy­wi­ście pró­bo­wał sta­nąć w obro­nie cór­ki. – I jesz­cze jed­no! Ka­mi­la nie jest ja­kąś pie­przo­ną ćpun­ką!

– Pro­szę mi nie prze­ry­wać. Wra­ca­jąc do te­ma­tu: usi­ło­wa­li­śmy ba­ga­te­li­zo­wać jej wy­sko­ki. Aż do wczo­raj.

Za­mil­kła. Przez chwi­lę za­sta­na­wia­ła się, jak ma prze­ka­zać dal­szą wia­do­mo­ść ro­dzi­com dziew­czy­ny. Spoj­rza­ła na nich. Oj­ciec był ty­po­wym pie­nia­czem. Miał dużo do po­wie­dze­nia i ro­bił to gło­śno. Ja­koś nie przy­po­mi­na­ła so­bie, żeby udzie­lał się pod­czas szkol­nych wy­wia­dó­wek. Do tej pory przy­cho­dzi­ła na nie wy­łącz­nie mat­ka. Wi­dać on za­jęty był za­ra­bia­niem pie­ni­ędzy, a ci­ężar wy­cho­wa­nia dzie­ci prze­rzu­cił na żonę. Być może na­wet na ka­żdym kro­ku pod­wa­żał jej au­to­ry­tet, sko­ro ich cór­ka wy­ro­sła na nie­złe zió­łko. Za­pew­ne w ży­ciu ro­dzin­nym coś tąp­nęło, po­nie­waż mło­da w ci­ągu kil­ku mie­si­ęcy z nie­sfor­nej na­sto­lat­ki prze­dzierz­gnęła się w dia­bła wcie­lo­ne­go, pro­wo­ku­jące­go na ka­żdym kro­ku gro­no pe­da­go­gicz­ne. W grun­cie rze­czy Zie­li­ńskiej żal było sie­dzącej na­prze­ciw ko­bie­ty, wy­gląda­jącej na po­czci­wą, choć tro­chę za­hu­ka­ną oso­bę. Mo­gła so­bie je­dy­nie wy­obra­żać, co Wi­dła­ko­wa prze­cho­dzi w domu z Ka­mi­lą.

– Co ta­kie­go zro­bi­ła tym ra­zem? – za­py­ta­ła ci­chym gło­sem Syl­wia. – Bo do­my­ślam się, że nie cho­dzi tyl­ko o pa­pie­ro­sy czy al­ko­hol.

W prze­ci­wie­ństwie do Ka­ro­la nie ba­ga­te­li­zo­wa­ła wy­sko­ków dziew­czy­ny. Nie uwa­ża­ła jej za­cho­wa­nia za ty­po­wy dla tego wie­ku bunt. Prze­cież inni ro­dzi­ce do­ra­sta­jących dzie­ci nie mie­li ze swy­mi po­tom­ka­mi aż ta­kich kło­po­tów. Kama od ma­le­ńko­ści była upar­ta i apo­dyk­tycz­na. Bar­dzo szyb­ko na­uczy­ła się, że mo­żna wie­le wy­mu­sić gło­śnym pła­czem, w pó­źniej­szych la­tach krzy­kiem. A Ka­rol wci­ąż jej po­bła­żał. Na­zy­wał ją swo­ją małą kró­lew­ną i za­spo­ka­jał wszyst­kie za­chcian­ki, nie zwa­ża­jąc na pro­te­sty Syl­wii. Nic dziw­ne­go, że ostat­nio cór­ka tak mało się z nią li­czy­ła.

– Wczo­raj na du­żej prze­rwie Ka­mi­la zo­sta­ła przy­ła­pa­na przez dy­żu­ru­jące na­uczy­ciel­ki na obści­ski­wa­niu się z chło­pa­kiem w to­a­le­cie. On miał roz­pi­ęte i opusz­czo­ne spodnie, więc ła­two się do­my­ślić, w ja­kim kie­run­ku zmie­rza­ły dzia­ła­nia mło­dych. Spra­wa jest tym bar­dziej bul­wer­su­jąca dla gro­na pe­da­go­gicz­ne­go, że Ka­mi­la ro­bi­ła to z kimś, kogo nie mamy na li­ście uczniów. Mu­sia­ła więc umo­żli­wić we­jście na te­ren li­ceum ob­cej oso­bie, a to już nie prze­lew­ki. Ze względów bez­pie­cze­ństwa do­kła­da­my sta­rań, by nie kręcił się tu­taj nikt nie­po­wo­ła­ny – wy­rzu­ci­ła Zie­li­ńska nie­ma­lże jed­nym tchem, choć zda­wa­ła so­bie spra­wę, że wzmian­ka o ob­cym chło­pa­ku sta­no­wi umniej­sza­nie sed­na pro­ble­mu, ja­kim było nie­oby­czaj­ne za­cho­wa­nie uczen­ni­cy.

Jed­no­ko­mór­ko­wy pan­to­fe­lek ze sche­ma­tu wi­szące­go na wprost Syl­wii roz­pry­snął się na mi­lio­ny drob­nych ka­wa­łków. Za za­sło­ną łez plan­sza sta­ła się ca­łko­wi­cie roz­ma­za­na.

– No te­raz to już pani prze­sa­dzi­ła! – za­pie­nił się Ka­rol. – Żeby wy­my­ślać ta­kie bzdu­ry! Oczer­niać moją cór­kę!

– Pro­szę się uspo­ko­ić! – skar­ci­ła go na­uczy­ciel­ka. – Przy­kro mi, ale fakt jest bez­dy­sku­syj­ny. Pro­szę o to za­py­tać Ka­mi­lę. A je­że­li wy­prze się w żywe oczy, tym go­rzej dla pa­ństwa, jak sądzę. Chy­ba że wo­li­cie kon­fron­ta­cję z na­uczy­ciel­ka­mi? Sta­ra­li­śmy się nie na­gła­śniać spra­wy, ale, nie­ste­ty, ta­kie wie­ści bar­dzo szyb­ko roz­no­szą się wśród na­sto­lat­ków. Nie mogę po­zwo­lić na dal­szy de­mo­ra­li­zu­jący wpływ Ka­mi­li na ró­wie­śni­ków. Zwłasz­cza że po tym zda­rze­niu Ka­mi­la zo­sta­ła przez mło­dzież okrzyk­ni­ęta bo­ha­ter­ką. Pro­szę mi uwie­rzyć, je­stem tym wszyst­kim moc­no za­że­no­wa­na.

Za­pa­dła kło­po­tli­wa ci­sza. Osłu­pia­ła Syl­wia po­ci­ągnęła no­sem. Nie po­tra­fi­ła za­pa­no­wać nad łza­mi wsty­du i upo­ko­rze­nia. Zło­ść Ka­ro­la sku­pi­ła się na niej.

– Prze­stań ry­czeć! – wrza­snął na żonę. – Ład­nieś mi wy­cho­wa­ła cór­kę!

– Ra­dzi­ła­bym panu po­wści­ągnąć emo­cje – wtrąci­ła się wy­cho­waw­czy­ni. – Jest pan w ta­kim sa­mym stop­niu od­po­wie­dzial­ny za wy­cho­wa­nie cór­ki co żona.

– Pro­szę mi tu nie mo­ra­li­zo­wać! – ryk­nął na nią z wście­kło­ścią. Szarp­nął Syl­wię za ra­mię. – Cho­dźmy stąd. Nie mogę w to uwie­rzyć! – Po­kręcił gło­wą. – Ja tego tak nie zo­sta­wię! Jesz­cze mnie pani po­pa­mi­ęta! – burk­nął pod ad­re­sem Zie­li­ńskiej.

Wy­szli na ko­ry­tarz pe­łen uczniów.

– Wy­trzyj się – wark­nął. – Jak ty wy­glądasz? Tyl­ko wstyd mi przy­no­sisz!

Bie­gnąc za pędzącym w stro­nę wy­jścia mężem, Syl­wia wy­szar­pa­ła z to­reb­ki lu­ster­ko, a na­stęp­nie, nie zwal­nia­jąc kro­ku, opusz­ką wy­ta­rła spod oczu roz­ma­za­ny tusz do rzęs. Nie była zdzi­wio­na, że Ka­rol cały im­pet zło­ści skie­ro­wał na nią.

– Nic ci nie ustępu­je! – uty­ski­wał. – Nie­da­le­ko pada ja­błko od ja­bło­ni.

– Ka­ro­lu! Jak mo­żesz? – Syl­wię wręcz za­tka­ło z wra­że­nia.

Jak mógł po­rów­ny­wać Ka­mi­lę do niej? Ich sy­tu­acja była dia­me­tral­nie ró­żna. Ow­szem, Syl­wia wpa­dła w ostat­niej kla­sie li­ceum, ale to wszyst­ko wy­gląda­ło zu­pe­łnie ina­czej. Ko­cha­ła Ka­ro­la. Nim za­szła w ci­ążę, od roku byli parą, a zna­li się od pod­sta­wów­ki. Nie pa­li­ła pa­pie­ro­sów, nie piła al­ko­ho­lu i nie cho­dzi­ła nie­przy­zwo­icie ubra­na. A już ab­so­lut­nie nie upra­wia­ła sek­su w to­a­le­cie!

– Mam już tego do­syć! Moja świ­ętej pa­mi­ęci mama mia­ła cho­ler­ną ra­cję! Je­steś kosz­mar­ną nie­doj­dą. Nic nie umiesz zro­bić jak na­le­ży! Co z cie­bie za mat­ka?

– Oczy­wi­ście te­raz to moja wina! – krzyk­nęła w sa­mo­obro­nie. – A ty co? W ostat­nich kil­ku ty­go­dniach parę razy pro­si­łam cię, że­byś po­roz­ma­wiał z Ka­mi­lą! Za­wsze mia­łeś tą samą śpiew­kę: je­stem zmęczo­ny, nie mam cza­su, me­czyk, bunt na­sto­lat­ki! – prze­drze­źnia­ła go. – Tym­cza­sem ona po wa­ka­cjach jest to­tal­nie inna! Jak­by ją coś od­mie­ni­ło! Wcze­śniej by­wa­ła nie­sfor­na, ale jesz­cze mo­żna było za­pa­no­wać nad jej za­cho­wa­niem. Te­raz na­gle po­czu­ła się do­ro­sła, choć do osiem­nast­ki bra­ku­je jej kil­ku mie­si­ęcy.

Sta­li na par­kin­gu, obar­cza­jąc się wza­jem­nie winą za wy­czy­ny cór­ki.

– Nie rób ske­czu! Wsia­daj do auta i za­mknij bu­zię, bo ina­czej będziesz wra­cać pie­szo – wark­nął w ko­ńcu znie­cier­pli­wio­ny mężczy­zna.

Syl­wia bez sło­wa za­jęła miej­sce w fo­te­lu. Ka­rol ru­szył z pi­skiem opon.

– Prze­stań świ­ro­wać! Co ty ro­bisz? Chcesz nas za­bić? – wrza­snęła.

W dro­dze do domu ma­łżon­ko­wie zdo­ła­li nie­co ochło­nąć. Ka­rol, z ty­po­wą dla sie­bie non­sza­lan­cją, za­czął na­wet ba­ga­te­li­zo­wać spra­wę.

– Prze­cież do ni­cze­go mi­ędzy mło­dy­mi nie do­szło, więc po co taki ra­ban?

– Ten chło­pak miał po­dob­no opusz­czo­ne spodnie.

– No i co z tego? To o ni­czym nie świad­czy. Mógł je roz­pi­ąć dla żar­tu.

– Obści­ski­wa­li się – przy­po­mnia­ła Syl­wia.

– Są pra­wie do­ro­śli. Hor­mo­ny bu­zu­ją. Ni­g­dy nie by­łaś na­sto­lat­ką? Nie pa­mi­ętasz już, jak to jest? – za­py­tał z prze­kąsem. – Zie­li­ńska uwzi­ęła się na Ka­mi­lę, ot co. Od sa­me­go po­cząt­ku Kama na nią na­rze­ka­ła. Nie pa­mi­ętasz, jak się ska­rży­ła, że wy­cho­waw­czy­ni ją dys­kry­mi­nu­je? Ech… Świat się nie ko­ńczy na wy­wa­le­niu ze szko­ły. Za­pi­sze­my ją do in­nej. Nie ma co się przej­mo­wać.

– Co nie zmie­nia fak­tu – od­pa­rła nie­co uspo­ko­jo­na Syl­wia – że po­win­ni­śmy tro­chę utem­pe­ro­wać Ka­mi­lę.

– Żar­tu­jesz? – prych­nął. – I co? Może jesz­cze mamy z niej zro­bić po­kor­ne cie­lę, któ­re będzie się bało wła­sne­go cie­nia? Lu­dzie tacy jak ona, z tu­pe­tem i od­wa­gą, ra­dzą so­bie w ży­ciu naj­le­piej.

W du­chu mu­sia­ła przy­znać mężo­wi ra­cję. Sama była „pro­duk­tem” wła­śnie ta­kie­go mo­de­lu wy­cho­wy­wa­nia, któ­ry tłu­mił wszel­ką prze­bo­jo­wo­ść. Może gdy­by mia­ła in­nych ro­dzi­ców, dzi­siaj spe­łnia­ła­by swe ma­rze­nia o ka­rie­rze ar­ty­stycz­nej? Nie by­ła­by tak sfru­stro­wa­na i za­hu­ka­na. Nie da­ła­by się stłam­sić mężo­wi ty­ra­no­wi.

Gdy li­czy­ła na­ście lat, w ra­mio­nach Ka­ro­la szu­ka­ła cie­pła i ak­cep­ta­cji, któ­rych bra­ko­wa­ło w jej ro­dzin­nym domu, gdzie na po­rząd­ku dzien­nym były su­ro­wo­ść i dys­cy­pli­na. Kie­dy mat­ka Syl­wii oznaj­mi­ła mężo­wi – woj­sko­we­mu w sta­nie spo­czyn­ku – że ich cór­ka ocze­ku­je dziec­ka, roz­pęta­ło się pie­kło, któ­re skut­ko­wa­ło po­spiesz­nym ślu­bem. Wte­dy Syl­wii się wy­da­wa­ło, że tak będzie le­piej, po­nie­waż uciek­nie spod ku­ra­te­li ojca.

Na­wet przez myśl jej nie prze­szło, że wpad­nie z desz­czu pod ryn­nę, bo­wiem w co­dzien­nym po­ży­ciu Ka­rol oka­zał się rów­nie upar­ty. Mąż za­wsze sta­wiał na swo­im, a ona po pro­stu mu­sia­ła re­zy­gno­wać z wła­snych ma­rzeń. Ba! Na ja­ki­mś eta­pie od­kry­ła z przy­gnębie­niem, że wła­ści­wie zre­zy­gno­wa­ła z sa­mej sie­bie, po­nie­waż za­wsze była stro­ną ustępu­jącą i dba­jącą o to, by inni mo­gli czuć się szczęśli­wi.

By­ło­by choć tro­chę ła­twiej, gdy­by Ka­mi­la oka­za­ła ja­kąkol­wiek skru­chę, przy­zna­ła się do winy i obie­ca­ła, że na­pra­wi swo­je błędy. Tym­cza­sem na­sto­lat­ka zda­wa­ła się nie ro­zu­mieć wagi swe­go czy­nu albo ra­czej świa­do­mie go ba­ga­te­li­zo­wa­ła. Po kar­czem­nej awan­tu­rze zo­sta­ła ode­sła­na do swo­je­go po­ko­ju.

Wi­dła­ko­wie pa­dli na na­ro­żnik w sa­lo­nie. Oby­dwo­je mie­li po­czu­cie to­tal­nej klęski wy­cho­waw­czej, ale ka­żde z nich prze­ży­wa­ło to w inny spo­sób.

O do­bry Boże… Ja­kie to szczęście, że przy­naj­mniej Pa­try­cja za­cho­wu­je się od­po­wie­dzial­nie. Jest po­wa­żna, uło­żo­na i nie spra­wia wi­ęk­szych kło­po­tów – wes­tchnęła Syl­wia, bo­wiem drob­ne utarcz­ki ze star­szą la­to­ro­ślą były ni­czym w po­rów­na­niu z ży­wio­łem w po­sta­ci Ka­mi­li. Pa­try­cja za­wsze spra­wia­ła wra­że­nie doj­rza­łej nad swój wiek. Ce­cho­wa­ło ją prag­ma­tycz­ne po­de­jście do ży­cia, na­le­ża­ła do gro­na pil­nych uczen­nic. W prze­ci­wie­ństwie do Ka­mi­li ubie­ra­ła się ze znacz­ną po­wści­ągli­wo­ścią, nie lu­bi­ła przy­ci­ągać spoj­rzeń. Dłu­gie, gęste wło­sy za­wsze sta­ran­nie za­pla­ta­ła w war­kocz lub wi­ąza­ła w ko­ński ogon. La­tem za­wi­ja­ła na czub­ku gło­wy kok. No­si­ła mod­ne, lecz nie­wy­zy­wa­jące ciu­chy, nie od­sta­jąc pod tym względem od swo­ich ko­le­ża­nek. Po pro­stu wta­pia­ła się w tłum, a na tle swej sio­stry wy­gląda­ła wręcz kon­ser­wa­tyw­nie.

Dziew­czy­ny ró­żni­ły się ni­czym ogień i woda.

– I co te­raz? – bąk­nął Ka­rol, któ­ry jak mało kie­dy stra­cił cały re­zon.

– Nic. Trze­ba po­szu­kać dla niej no­wej szko­ły. Może gdy zmie­ni oto­cze­nie, za­cznie po­stępo­wać ina­czej? Wpraw­dzie Zie­li­ńska po­wie­dzia­ła, że Kama wy­wie­ra zły wpływ na swo­ich ró­wie­śni­ków, lecz skąd mamy wie­dzieć, czy nie jest wła­śnie na od­wrót? – Tym ra­zem to ona pró­bo­wa­ła bro­nić swej la­to­ro­śli, ża­łu­jąc jed­no­cze­śnie, że nie po­wie­dzia­ła tych słów wy­cho­waw­czy­ni.

Nie zdąży­li roz­wi­nąć te­ma­tu, gdyż do po­ko­ju dzien­ne­go zaj­rza­ła dru­ga pan­ni­ca. Jej mina nie wró­ży­ła ab­so­lut­nie nic do­bre­go. Wi­dła­ko­wa z nie­po­ko­jem spoj­rza­ła na moc­no zde­ner­wo­wa­ną cór­kę. Uwa­dze ko­bie­ty nie uszły drżące dło­nie, któ­re Pa­try­cja usi­ło­wa­ła cia­sno sple­ść. Do­strze­gła ta­kże pod­krążo­ne oczy i bla­do­ść osiem­na­sto­lat­ki. Mło­da od ja­kie­goś cza­su re­gu­lar­nie na­rze­ka­ła na bóle gło­wy i złe sa­mo­po­czu­cie. Za­ży­wa­ła ta­blet­ki prze­ciw­bó­lo­we, spa­ła wi­ęcej niż zwy­kle, częściej by­wa­ła roz­ko­ja­rzo­na.

Po­win­nam wy­słać ją do le­ka­rza – stwier­dzi­ła Syl­wia. Może cier­pi na ane­mię?

Nie bra­ła pod uwa­gę in­nych po­wo­dów ta­kie­go sta­nu zdro­wia cór­ki. Pati, w prze­ci­wie­ństwie do wszędo­byl­skiej i nie­okie­łzna­nej Ka­mi­li, była ty­pem out­si­der­ki. Pra­wie ni­g­dy nie wy­cho­dzi­ła wie­czo­ra­mi, uni­ka­ła im­prez, na­wet ko­le­żan­ki trzy­ma­ła na dy­stans. Nie spo­ty­ka­ła się z żad­nym chło­pa­kiem, a przy­naj­mniej Syl­wii nic o tym nie było wia­do­mo.

– Mu­szę wam coś po­wie­dzieć – bąk­nęła.

– No masz! – jęk­nął mężczy­zna. – Oby to nie były ja­kieś złe wie­ści, bo na je­den dzień zu­pe­łnie mi wy­star­czy. Sia­daj. – Wska­zał fo­tel sto­jący na­prze­ciw­ko.

Cór­ka naj­wy­ra­źniej mia­ła inne zda­nie i, ko­rzy­sta­jąc z fak­tu, że hu­mo­ry ro­dzi­ców zo­sta­ły już po­psu­te, po­sta­no­wi­ła do­lać oli­wy do ognia i obar­czyć ich rów­nież swo­im pro­ble­mem.

– Je­stem w ci­ąży – oświad­czy­ła.

Syl­wia, w świe­tle swo­ich prze­my­śleń sprzed chwi­li, z wra­że­nia otwa­rła usta. Po­ciem­nia­ło jej w oczach. Ka­rol znie­ru­cho­miał z pa­pie­ro­sem w po­ło­wie dro­gi do warg.

– Co ty wy­ga­du­jesz!? – wy­krzyk­nęli nie­mal jed­no­cze­śnie.

– Będzie­cie dziad­ka­mi – od­pa­rła dziew­czy­na.

– Dziec­ko, je­śli to miał być ka­wał, to wiedz, że jest dość głu­pa­wy – stwier­dził oj­ciec. – Ja mam już dość sen­sa­cji. Czy to kre­ty­ńska pró­ba od­wró­ce­nia na­szej uwa­gi od fak­tu, że Ka­mi­lę wy­la­li ze szko­ły? Chcesz nam w ten spo­sób udo­wod­nić, że skre­śle­nie z li­sty uczniów nie jest ko­ńcem świa­ta, bo mogą się wy­da­rzyć znacz­nie gor­sze rze­czy?

Syl­wia za­ma­rła, ocze­ku­jąc od­po­wie­dzi, któ­ra po­twier­dzi­ła­by przy­pusz­cze­nia męża. Dziew­czy­ny były ze sobą bar­dzo zży­te, jed­na za dru­gą wsko­czy­ła­by w ogień. W kry­zy­so­wych sy­tu­acjach Pa­try­cja za­wsze bro­ni­ła Ka­mi­li, nie­je­den raz ra­to­wa­ła ją z opre­sji, bio­rąc na sie­bie winę za ja­kieś do­mo­we uchy­bie­nia. Ale czy by­ła­by zdol­na, by po­su­nąć się aż tak da­le­ko w swych chęciach chro­nie­nia młod­szej sio­stry przed ro­dzi­ciel­skim gnie­wem?

Pat­ka z na­der po­sęp­ną miną po­kręci­ła gło­wą.

– Przy­kro mi, ale to praw­da.

– Pa­try­cjo! Na mi­ło­ść bo­ską, dziec­ko! – zde­ner­wo­wa­ła się Syl­wia. – Uwie­rzy­ła­bym we wszyst­ko, ale nie w to, że wy­tniesz nam taki nu­mer. Po­wiedz, że stro­isz so­bie nie­smacz­ne żar­ty!

Na­gle zro­bi­ło jej się dusz­no. Nie poj­mo­wa­ła, ja­kim cu­dem tak roz­wa­żna oso­ba mo­gła do tego stop­nia zgłu­pieć.

– Mamo, ja mó­wię se­rio. Prze­cież nie bu­ja­ła­bym w po­wa­żnej spra­wie. Nie je­stem głu­pią smar­ku­lą, któ­rej trzy­ma­ją się idio­tycz­ne dow­ci­py.

– A wła­śnie, że je­steś dur­ną smar­ku­lą! – ryk­nął Ka­rol. – Wła­śnie to udo­wod­ni­łaś! Czy wy­ście obie po­sza­la­ły? Zmó­wi­ły­ście się, czy co?

Pa­try­cja sie­dzia­ła z miną bi­te­go psa. Nie zmó­wi­ła się z Ka­mi­lą, ale dość na­iw­nie i idio­tycz­nie za­ło­ży­ła, że w sy­tu­acji, gdy ro­dzi­ce wście­kli się na młod­szą sio­strę, nie wy­star­czy im sił na ko­lej­ną awan­tu­rę. Prze­cież była do­ro­sła, sko­ńczy­ła osiem­na­ście lat. Li­czy­ła, że mimo wszyst­ko uda jej się zdać ma­tu­rę. A po­tem ja­koś so­bie po­ra­dzi. Ja­koś.

– Nie wiesz, skąd się bio­rą dzie­ci? Mat­ka cię nie uświa­do­mi­ła? A może na­dal wie­rzysz w bo­cia­ny oraz ka­pu­stę?

– Bez jaj! Nie rób ze mnie de­bil­ki – od­pa­rła wy­jąt­ko­wo bez­czel­nie jak na swo­je mo­żli­wo­ści. To nie było do niej po­dob­ne.

Syl­wia zdrętwia­ła. Udzie­li­ło jej się od Ka­mi­li? Co jest gra­ne? To ja­kiś spi­sek? Bunt? Co wstąpi­ło w te dzie­wu­chy?

Ka­rol za­klął szpet­nie i ze­rwał się z ka­na­py. Przez chwi­lę wy­glądał, jak­by za­mie­rzał przy­ło­żyć la­to­ro­śli w twarz. Osta­tecz­nie jed­nak po­nie­chał ręko­czy­nów i ku nie­bo­tycz­ne­mu za­sko­cze­niu żony ode­słał cór­kę do jej po­ko­ju bez wda­wa­nia się z nią w dal­sze dys­ku­sje. Mło­da oczy­wi­ście nie dała so­bie tego dwa razy po­wta­rzać i pierz­chła im sprzed oczu.

– To wszyst­ko two­ja wina – syk­nęła Syl­wia, wy­trąca­jąc się ze stu­po­ru i uprze­dza­jąc ewen­tu­al­ny atak ślub­ne­go. – Wci­ąż po­bła­ża­łeś dziew­czy­nom, po­zwa­la­łeś im na wszyst­kie sza­le­ństwa. Ni­g­dy nie słu­cha­łeś, gdy cię pro­si­łam, że­byś je choć tro­chę zdy­scy­pli­no­wał! Jed­na i dru­ga na­wa­rzy­ła so­bie piwa za two­ją apro­ba­tą!

Osłu­pia­ły Ka­rol za­nie­mó­wił. Do­pie­ro gdy żona wsta­ła i prze­szła parę kro­ków w stro­nę drzwi, jak­by chcia­ła wy­jść, oprzy­tom­niał i zła­pał ją za przed­ra­mię.

– Usi­ądź, po­roz­ma­wiaj­my – po­wie­dział za­dzi­wia­jąco spo­koj­nym to­nem. – Trze­ba po­my­śleć o ja­ki­mś roz­wi­ąza­niu tego pro­ble­mu. Kur­wa no! Że też oby­dwie mu­sia­ły zdur­nieć jed­no­cze­śnie! Jak­by do­pa­dła je ja­kaś pla­ga zi­dio­ce­nia! Co my te­raz zro­bi­my?

Ko­bie­ta po­now­nie klap­nęła na ka­na­pę. W jej od­czu­ciu sy­tu­acja była prak­tycz­nie bez wy­jścia. Nie przy­cho­dzi­ły jej do gło­wy żad­ne sen­sow­ne roz­wi­ąza­nia.

– Sądzisz, że znaj­dzie­my szko­łę, któ­ra w po­ło­wie se­me­stru przyj­mie uczen­ni­cę wy­da­lo­ną dys­cy­pli­nar­nie z in­nej pla­ców­ki? Na do­da­tek aro­ganc­ką i spra­wia­jącą kło­po­ty? Prze­cież zła opi­nia po­wle­cze się za nią jak cień! Gdy­by cho­ciaż Kama wy­ka­za­ła odro­bi­nę skru­chy! Ale gdzie tam! Ona jak za­wsze kpi so­bie z nas w żywe oczy. A Pa­try­cja? Czy ta dziew­czy­na zwa­rio­wa­ła? Za pół roku ma­tu­ra! O świ­ęci pa­ńscy!

– No to co te­raz będzie? – za­py­tał zdru­zgo­ta­ny Ka­rol. Taka po­sta­wa nie była do nie­go po­dob­na. Zwy­kle trzy­mał fa­son i po­dej­mo­wał szyb­kie de­cy­zje.

– Nic nie będzie. Trze­ba po­szu­kać ja­kie­goś ogól­nia­ka, do któ­re­go ze­chcą za­pi­sać Ka­mi­lę, ale to chy­ba mniej­szy pro­blem niż ci­ąża Pa­try­cji. Na­wet nie wie­my, kie­dy mło­da uro­dzi. Wy­go­ni­łeś ją, prak­tycz­nie nie da­jąc jej do­jść do sło­wa! – wark­nęła na męża. – Mamy li­sto­pad. Pati jest chu­da jak szcza­pa, więc to praw­do­po­dob­nie pierw­szy try­mestr. Po­win­na bez pro­ble­mu uko­ńczyć to pó­łro­cze. Je­śli ter­min roz­wi­ąza­nia wy­pad­nie na czer­wiec, to przy odro­bi­nie szczęścia zda­ła­by ma­tu­rę i za­li­czy­ła­by ostat­ni rok szkol­ny. Może na­uczy­cie­le po­szli­by jej na rękę i skla­sy­fi­ko­wa­li ją nie­co szyb­ciej? Prze­cież ta­kie rze­czy się zda­rza­ją. O stu­diach na ra­zie nie ma co ma­rzyć, będzie mu­sia­ła odło­żyć pla­ny na przy­szło­ść, oby tyl­ko nie na świ­ęte­go Dyg­dy, co go nie ma ni­g­dy. Tak czy owak, po po­ro­dzie dziew­czy­na musi zo­stać w domu, o dal­szej na­uce je­sie­nią ra­czej nie będzie mowy.

– Ta… Czy­li będę miał trze­cie dziec­ko na utrzy­ma­niu – burk­nął Ka­rol.

– Na to wy­cho­dzi, choć oczy­wi­ście Pa­try­cja musi się ubie­gać o ali­men­ty. Sko­ro dziec­ko jest w dro­dze, to z całą pew­no­ścią ma ja­kie­goś ta­tu­sia.

– No! I niech zgad­nę: za­pew­ne gów­nia­rza, któ­ry wci­ąż się uczy i nie pra­cu­je. Je­śli tak, jego sta­rzy będą bu­lić na wnu­ka – stwier­dził mężczy­zna. – Sko­ro nie na­uczy­li swe­go gnoj­ka, skąd się bio­rą dzie­ci, niech te­raz po­no­szą kon­se­kwen­cje.

Syl­wia żach­nęła się w du­chu, sły­sząc jego sło­wa. W kwe­stii wy­cho­wy­wa­nia dzie­ci po­nie­śli taką samą po­ra­żkę jak tam­ci lu­dzie. Może na­wet wi­ęk­szą. Prze­zor­nie nie wy­gło­si­ła tej my­śli, by nie iry­to­wać męża. I tak wy­ka­zy­wał się za­dzi­wia­jącą cier­pli­wo­ścią. Je­dy­ną ozna­ką zde­ner­wo­wa­nia była de­li­kat­nie drżąca dłoń, gdy od­pa­lał ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa.

Choć na ze­wnątrz pa­no­wał ziąb, wsta­ła, by uchy­lić okno. Po­nie­waż sama nie pa­li­ła, prze­szka­dza­ły jej kłęby dymu w sa­lo­nie. Po dzie­wi­ęt­na­stu la­tach wspól­ne­go ży­cia wci­ąż nie mo­gła przy­wyk­nąć do na­ło­gu Ka­ro­la. Ja­kiś czas temu pro­po­no­wa­ła mu, by spró­bo­wał prze­rzu­cić się na e-pa­pie­ro­sy, te bo­wiem nie śmier­dzia­ły jak tra­dy­cyj­ne, lecz mąż stwier­dził, że nie będzie się pod­tru­wał za­war­tą w nich che­mią. Tak jak­by ty­toń nie był szko­dli­wy!

– Zim­no! – mruk­nął mężczy­zna.

– Nie zmie­niaj te­ma­tu. Roz­ma­wia­my o Pa­try­cji – przy­po­mnia­ła.

– No tak. Za­ła­twi się ali­men­ty, mło­da po­win­na też do­stać ja­kieś świad­cze­nia na ma­lu­cha. Fi­nan­so­wo to nie­wiel­ki pro­blem – oce­nił, za­ci­ągnąw­szy się so­lid­nie. – Go­rzej ze szko­łą. Je­śli Pat­ka uro­dzi wcze­śniej, niż za­kła­dasz, to pew­nie ci­ężko będzie po­go­dzić ma­tu­rę z opie­ką nad nie­mow­la­kiem. Ty nie po­szłaś z tego po­wo­du na stu­dia – przy­po­mniał z ja­do­wi­tym uśmiesz­kiem. Za­czy­nał od­zy­ski­wać re­zon. – I wiesz co? Szlag mnie tra­fia, jak po­my­ślę, że hi­sto­ria się po­wie­la!

Syl­wia zwie­si­ła ra­mio­na. Trud­no było wal­czyć z jego krzyw­dzący­mi sło­wa­mi. A prze­cież Ka­rol brał czyn­ny udział w po­wo­ła­niu do ży­cia dzie­ci i po­nie­kąd ta­kże po­no­sił od­po­wie­dzial­no­ść za to, że edu­ka­cja Syl­wii sko­ńczy­ła się na ma­tu­rze, bo­wiem za­le­d­wie tro­chę od­cho­wa­li Pa­try­cję, na świat przy­szła Ka­mi­la. Nie było więc kie­dy my­śleć o stu­dio­wa­niu.

Pró­bo­wa­ła po­wie­dzieć mężo­wi o swych prze­my­śle­niach, lecz on miał już inną spra­wę na gło­wie.

– Pati, po­zwól tu­taj! – za­wo­łał cór­kę.

Po chwi­li w drzwiach po­ko­ju dzien­ne­go sta­nęła na­sto­lat­ka.

– Usi­ądź. – Mężczy­zna wska­zał jej ten sam fo­tel, któ­ry zaj­mo­wa­ła wcze­śniej, a po­tem za­gad­nął: – Co chcesz da­lej ro­bić?

– Po­win­nam sko­ńczyć szko­łę – bąk­nęła po­tul­nie. – Zdać ma­tu­rę i może w przy­szło­ści po­my­śleć o stu­diach…

– Mam ro­zu­mieć, że od tej pory zno­wu za­mie­rzasz po­stępo­wać doj­rza­le? – za­py­ta­ła Syl­wia. Cór­ka ski­nęła gło­wą. – Nie uwa­żasz, że co­kol­wiek za pó­źno? Gdzie była two­ja od­po­wie­dzial­no­ść, gdy obści­ski­wa­łaś się z chło­pa­kiem? – pal­nęła i mo­men­tal­nie po­czu­ła, jak ogar­nia ją wstyd. Wszak cór­ka do­sko­na­le wie­dzia­ła, ja­kie były oko­licz­no­ści jej przy­jścia na świat. Nikt nie ro­bił z nich ta­jem­ni­cy. Czy wo­bec tego mat­ka mia­ła pra­wo mo­ra­li­zo­wać? I wła­śnie to był je­den z po­wo­dów, dla któ­rych ko­bie­ta tak ostro­żnie pod­cho­dzi­ła do dys­cy­pli­no­wa­nia swo­ich có­rek. Na ka­żdym kro­ku oba­wia­ła się, że na­sto­lat­ki za­czną jej wy­ty­kać błędy, któ­re sama po­pe­łni­ła w mło­do­ści.

– Daj spo­kój, Syl­wia! – Mąż naj­wy­ra­źniej za­mie­rzał za­ła­go­dzić sy­tu­ację. – Chy­ba do­brze, że dziew­czy­na ma ja­kieś ma­rze­nia. Trze­ba po­my­śleć, jak z tego wy­brnąć. To oczy­wi­ste, że nie mo­że­my do­pu­ścić, by ci­ąża zruj­no­wa­ła całą przy­szło­ść Pa­tu­si. By­łaś u le­ka­rza? – zwró­cił się do mło­dej.

Na­sto­lat­ka za­prze­czy­ła, a na­stęp­nie do­da­ła:

– Wiem, skąd się bio­rą dzie­ci. Od ja­kie­goś cza­su źle się czu­ję i dużo rzy­gam, więc zro­bi­łam test. Wy­sze­dł po­zy­tyw­ny.

– Czy­li nie wiesz, na kie­dy wy­pa­da ter­min po­ro­du? – do­cie­kał.

– Nie. Ale to da się po­li­czyć.

– Kie­dy ostat­nio mie­si­ącz­ko­wa­łaś? – drąży­ła Syl­wia.

– Pod ko­niec lip­ca.

Syl­wia bły­ska­wicz­nie prze­li­czy­ła na pal­cach ko­lej­ne mie­si­ące.