Pulp Magazyn #10 (02/2025) - opracowanie zbiorowe - ebook + audiobook

Pulp Magazyn #10 (02/2025) ebook i audiobook

Opracowanie zbiorowe

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pulp magazyn to mocna dawka popkulturowej rozrywki i wiedzy. Czekają na was opowiadania, wywiady, recenzje i felietony.

Temat numeru to „Ślady kocich łapek. O kotach w literaturze (nie tylko) fantastycznej” Łukasza Kucharczyka. W tym numerze znajdziecie sporo kocich śladów.
Davida Lyncha wspomina Radosław Pisula, a kilka gier dla dwojga na udaną randkę proponuje Sylwia Zimowska.

Możecie też przeczytać recenzje i artykuły autorstwa m.in. Klaudii Sołdyńskiej, Juliana Jelińskiego, Marcina Kończewskiego czy Mateusza Kapusty. Ponadto teksty naszych stałych felietonistów: Marty Sobieckiej i Marcina Świątkowskiego.

W lutym zapraszamy na opowiadania autorstwa: Urszuli Skorodziłło, Patrycji Prusak i Marty Sobieckiej.

 

Nad formatem audio czuwa reżyser dźwięku - Marcin Kardach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 157

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
StarLady

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia przedstawiona w Kopakonan i wspaniale opowiedziana przez lektorkę Malwinę👌🏻
00
czujeiczytuje

Nie oderwiesz się od lektury

Kopakonan - fantastyczna lektorka! Poproszę więcej!
00
pawpawpaw

Nie oderwiesz się od lektury

Lektorka Malwina w Kopakonan robi robotę! Świeży, świetny głos
00

Popularność




Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
WSTĘPNIAK • Kuba Ćwiek
Łukasz Kucharczyk • TEMAT NUMERU: Ślady kocich łapek. O kotach w literaturze (nie tylko) fantastycznej
Mruczki na krętych torach Historii i Poezji
Mruczki symboliczne
Mruczki oniryczne
Radosław Pisula • Był sobie raz na zawsze David Lynch
Sylwia Zimowska • Najlepsze gry dla dwojga, czyli przepis na udaną randkę!
Coś słodkiego – Fabryka Czekolady (wyd. Nasza Księgarnia)
Coś sentymentalnego – Patchwork: Polski folklor (wyd. Rebel)
Coś ze zwierzętami – Spór o Bór 2 (wyd. Muduko)
Coś mrocznego – Dracula vs Van Helsing (wyd. Muduko)
Coś orientalnego – Gejsze (wyd. Nasza Księgarnia)
MAGIA I TEORIA: Marcin Świątkowski • O czytelniczej bezradności i literackim laboratorium. S. Lem, Opowieści o pilocie Pirxie
OPOWIADANIE: Urszula Skorodziłło • Stary dziad
OPOWIADANIE: Patrycja Prusak • Kópakonan
OPOWIADANIE: Marta Sobiecka • Yuki-onna
FELIETON: Tomasz Żaglewski • Neonowe światła i gumowe sutki, czyli 30 lat Batmana Forever
ŚWIATY RÓWNOLEGŁE: Marta Sobiecka • Pewnego razu w Tokio
(KOSZ)MARNE HORRORY: Julian Jeliński • Horrory kochają (wszystkie) święta
RECENZJA: Julian Jeliński • Popłyń z nurtem Flow
RECENZJA: Marcin Kończewski • Pustka na Motunui: Recenzja Vaiany 2
RECENZJA: Julian Jeliński • Wilkołak czai się w tobie!
RECENZJA: Marcin Kończewski • Skeleton Crew – piracka przygoda i dziecięcy zachwyt
RECENZJA: Julian Jeliński • Mufasa został Mufasą
RECENZJA: Małgorzata Gogut • Ministerstwo czasu Kaliane Bradley
RECENZJA: Tomasz Skupień • Kacze opowieści, które zawodzą
RECENZJA: Tomasz Skupień • Oto jest kocia spółka zło
RECENZJA: Mateusz „Gucio1846” Kapusta • Gundam Breaker 4. Usiądź za sterami wielkiego mecha
RECENZJA: Klaudia Sołdyńska • Star Wars: Dark Forces Remaster. Nostalgiczna podróż w głąb odległej galaktyki
RECENZJA: Mateusz „Gucio1846” Kapusta • Stray – kocia perspektywa
RECENZJA: Klaudia Sołdyńska • Vampire: The Masquerade – Swansong. Wampirze dramaty i moralne dylematy
RECENZJA: Mateusz „Gucio1846” Kapusta • Besiege – zbuduj własną machinę oblężniczą
Strona redakcyjna

■ Jakub Ćwiek

Tematem tego numeru są, z jakiegoś powodu, koty.

To znaczy szczęśliwie nie ten bodaj najnudniejszy musical w historii Broadwayu, bo tego bym naprawdę nie zniósł. Serio, jestem fanem musicali, ale jedyny powód, dla którego sięgam czasem po utwór Memory, to żeby faktycznie pamiętać, jaką traumą było oglądanie tego paździerza. W demencji najbardziej przeraża mnie myśl, że zapomnę, że widziałem kilka tak zwanych dzieł, a potem nadarzy się okazja, by je zobaczyć i uznam: „ej, to może być dobre”. Musical Cats jest wysoko na tej liście.

No ale szczęśliwie ten numer będzie o innych kotach. Różnych, bo z jakiegoś, niezrozumiałego dla mnie powodu mamy na punkcie tych zwierzaków hopla. Znaczy, wiadomo, psy, spoko ziomki, najlepsi przyjaciele, ale o nich raczej nie mówimy, że wszystkim rządzą. Nie zachowujemy się, jakby to one robiły nam przysługę, że z nami mieszkają. Nie puszczamy płazem, jak sobie siedzą na stole i liżą się tak, jak bardzo chciał się lizać Marilyn Manson, albo ogółem skaczą po meblach.

Koty w wielu domach cieszą się zaskakująco wysokim statusem. I nie mam wątpliwości, że do tego również wychowała nas popkultura.

Weźmy takiego Garfielda. Leniwy, tłusty, sarkastyczny skurczybyk, dla którego każdy człowiek to nośnik lazanii. Przy nim nawet kot Behemot, choć demon, zdaje się wzorem cnót. Wsiadając do tramwaju, chce kupić bilet, wie także, kto to dama i że nie wypada podawać jej wódki.

Pojęcia na temat dam nie ma natomiast rozbisurmaniony Pratchettowski Greebo, właściwie definicyjny seksualny drapieżnik, którego z jakichś powodów wszyscy lubią. Czyli, gdy się zastanowić, trochę taki Neil Gaiman — dobry kumpel Pratchetta i miłośnik kotów. No ale przynajmniej Greebo nigdy nie udawał wrażliwego feministy. Wystarczył jeden grymas pyszczka czy uśmiech, gdy na jeden tom stał się człowiekiem, by stało się jasne, z kim mamy do czynienia.

A skoro już o uśmiechach mowa, to wiadomo, Kot z Cheshire. Najwspanialszy rzecz jasna w upiornym wydaniu growym od Americana McGee, ale w każdej postaci doskonały. To trochę taki odpowiednik kanarka w starych kopalniach. Jak zaczynasz czuć, że rozumiesz Kota z Cheshire, to czas na pauzę od narkotyków.

No a skoro kanarek, to wiadomo, również kot Sylwester. A skoro kot kreskówkowy, to również Tom goniący Jerry'ego. Ale i rozśpiewani, roztańczeni Aryskotraci. I tak dalej.

Gdzie w tej popkulturze nie spojrzysz, to koty. Kot bojowy robił za rumaka He-Manowi, czyli zabawkowej, ocenzurowanej wersji Conana, która dorobiła się własnej opowieści. Kot wzniesiony przez małpę na szczyt lwiej skały zwiastował kolejny obrót kręgu życia. Kobieta-Kot… No dobra, tu się zatrzymam. Bo jeśli miałbym w życiu wskazać faktycznie jedno kotowate stworzenie, które wielbię, odkąd pamiętam, to jest to Kobieta-Kot w interpretacji zjawiskowej Michelle Pfeiffer.

Wygląda więc na to, że po prostu każde z nas ma swojego kota.

I chyba trzeba się z tym zwyczajnie pogodzić…

A godząc się, warto wybrać się na spacer z najnowszym numerem naszego magazynu. Może do sklepu po jakieś saszety?

Miłej lektury,Wasz Kuba

TEMAT NUMERU

■ Łukasz Kucharczyk

Ślady kocich łapekO kotach w literaturze (nie tylko) fantastycznej

Mruczki na krętych torach Historii i Poezji

Koty są po to, żeby rzucać papierki kotom. Po to bywają kocurki, żeby piórka im dawać i sznurki. Po to zdarzają się kotki, żeby szpulki toczyć i motki. To dla kota najlepsza robota: papier pogryźć motek zamotać. A gdy kotek pragnie czegoś jeszcze można pisać mu i mruczeć wiersze[1].

Ten, wyłowiony z głębin dziecięcych wspomnień, wiersz Joanny Kulmowej bardzo dobrze opisuje najważniejsze cechy naszych mruczących braci mniejszych. To nie koty mają obowiązki wobec świata, to raczej świat winien zapewnić im odpowiednią dozę atencji, rozrywki oraz lirycznego upamiętnienia[2]. Oczywiście koty nie są bohaterami jedynie dziecięcych utworów, stanowią również ważną częścią namysłu arcydzielnych, na stałe zapisanych na kartach historii twórców. Autor Ziemi jałowej Thomas Stern Eliot stworzył wiersze, na podstawie których skomponowane zostało libretto do słynnego musicalu Koty Andrew Lloyda Webera z 1981 roku (tak, starajmy się nie pamiętać o późniejszej ekranizacji). Poeta między innymi w ten sposób pisał o tych wspaniałych stworzeniach:

Powiecie, żem jest wariat, lecz przysiąc jestem gotów: Porządny kot nie mniej niż trzy imiona ma […] Gdyś czasem spostrzegł, że w głębokiej medytacji Twój albo inny kot w dal patrzy w zamyśleniu, To wiedz: ta kontemplacja jest z jednej zawsze racji: On myśli, myśli, myśli, myśli o Tamtym swym Imieniu, O swym zmyślnym, wymyślnym, przemyślnym, Niedomyślnym, Utajonym, niedosięgłym, najbardziej własnym Imieniu[3].

W cytowanym fragmencie warto zwrócić uwagę na dwa aspekty „kociości”: samostanowienie oraz tajemniczość. Aura nieznanego, nieokreślonego, wpisanej w to puchate istnienie Wielkiej Tajemnicy właściwie od początków ludzkiej historii towarzyszyła tym myszosceptycznym stworzeniom. W starożytnym Egipcie koty czczono jako istoty święte, mające przymioty boskie, otaczano je kultem i zapewniano miejsce w świątyniach. Za podniesienie ręki na kota groziła kara śmierci. Zupełnie odmienny stosunek do kotów prezentowano w średniowieczu, choć nadal brał się on z głębokiego przekonania co do poruszania się tych stworzeń po innych światach niż ten widzialny, rzeczywisty. Nasi futrzaści przyjaciele uznani zostali za sojuszników czarownic, na które polowania trwały od XIV do połowy XVIII wieku na terenie całej Europy oraz Ameryki. Koty uważano za szatańskich pomagierów czarownic, za demony skrywające się pod błyszczącym futerkiem. Nie tylko mnóstwo kobiet pozbawiono życia w trakcie nieludzkich ordaliów. Wiele dachowców również straciło życie za skutek nieludzkich[4] tortur. Nie może więc dziwić, że pisarze bardzo chętnie sięgają w swej twórczości po koty, nierzadko czynią z nich wieloaspektowych, mieniących się rozmaitymi znaczeniami bohaterów. Spójrzmy na kilka, wydaje się, że reprezentatywnych, przykładów.

Mruczki symboliczne

Edgar Allan Poe, ojciec chrzestny szeroko rozumianej literatury grozy, twórca tekstów na różne sposoby eksplorujących motyw fatum, w opowiadaniu Czarny kot uczynił tytułowego mruczka symbolem czy może raczej zwiastunem nieszczęść, które spadają na bezimiennego narratora. Warto dodać, że stanowczo nie jest on bez winy. Czytelnik nie może wierzyć opowiadającemu, ponieważ jak wyznaje, jest podejrzewany o szaleństwo. Przede wszystkim jednak wszystkie powieściowe zdarzenia napędzane są przez chorobę alkoholową narratora. Z powodu nadmiaru krążącego przez żyły etanolu najpierw okalecza on swego kociego towarzysza, a po niedługim czasie wiesza na drzewie. Owa brutalność wywołana jest poczuciem winy przeradzającym się we frustrację z powodu, co dziwić nie może, strachu zwierzęcia przed nieobliczalnym opiekunem. Już w początkowych partiach tekstu odbiorca otrzymuje sygnały co do nadnaturalnego charakteru wewnętrznego świata tej noweli. Żona narratora wspomina, że wszystkie koty to ukrywające się czarownice. Samo imię mruczka, Pluton, odnosi się do rzymskiego boga podziemi. Dopiero jednak śmierć kota uruchamia w utworze motywikę niesamowitości, tajemnicę, zza której wychyla się to, co groźne i nieznane. Tuż po morderstwie w posiadłości narratora wybucha pożar, powracający na zgliszcza domostwa mężczyzna dostrzega, że sadza na ocalałej ścianie uformowała się na kształt powieszonego na sznurze kota. Jakiś czas później narrator znajduje w tawernie kota, który niezwykle przypomina Plutona. Plama na brzuchu zwierzęcia z czasem morfuje się w kształt szubienicy. Narratorskie lęki narastają i finalnie doprowadzają do śmierci żony, której ciało mężczyzna zamurowuje w ścianie (jeden ze stałych motywów na literackiej palecie Poego). Co doprowadza policję do odkrycia zbrodni? Tak, intuicja was nie zawodzi. Jest to głośnie, wielkie, nieodwołalne „MIAU”. Na zwłokach małżonki przysiadł sobowtór Plutona. Nie wiadomo, w jaki sposób ten futrzasty zwiastun zguby dostał się za solidnie zamurowane cegły. Opowiadanie Poego stanowi więc idealny przykład tego, jak kot staje się wieloznaczną, przepełnioną symbolicznymi odczytaniami tekstową figurą. Pełni w utworze nie tylko funkcję zwierciadła, w którym odbija się człowiek zniszczony przez chorobę alkoholową, lecz zadaje czytelnikom odwieczne pytanie unde malum, skąd w człowieku bierze się zło? A może tkwi w nim od samego zarania?

Mówiąc o złu, które jest dziełem człowieka, i o tym, jak na nie reagują koty, nie sposób nie wspomnieć o Muzykantach Andrzeja Sapkowskiego. Opowiadanie to jest wyjątkowe na tle całego krajobrazu twórczości autora Ostatniego życzenia, ponieważ genologicznie wpisuje się w konwencję horroru. Oś fabularna utworu oscyluje wokół śledztwa prowadzonego w sprawie osobliwych morderstw. Ofiary łączy jedno – wszystkie cechowało okrucieństwo wobec zwierząt. Nowela pisana jest techniką punktów widzenia i, co warte odnotowania jako mocno nowatorskie, Sapkowski miesza na kartach utworów perspektywy ludzi oraz zwierząt. Tym samym pisarz wyprzedza niejako literackie i metodologiczne mody, nadając czworonożnym istotom podmiotowość. Impulsem do napisania Muzykantów był (a jakżeby inaczej…) kot, a dokładniej związane z kilkoma z nich bolesne doświadczenia. Nie mogę się powstrzymać przed zacytowaniem fragmentu przedmowy pisarza:

Trzeba Państwu wiedzieć, że ja uwielbiam koty, maniakalnie wręcz kocham te stworzenia. A gdy wieczorem za oknem rozbrzmiewał wrzask męczonego kota przy akompaniamencie: „Bierz go, Rambo!” w wykonaniu sąsiada, pana doktora stomatologa, lub rozbawionych falsecików rozkosznych milusińskich sąsiadki, pani docent z Uniwersytetu Łódzkiego, ogarniała mnie… Nie, nie wściekłość, nie szewska pasja, nie żądza odwetu. Ogarniała mnie wstrętnie hańbiąca świadomość bezsiły i niemocy. A potem dowiedziałem się, że sąsiadka z piątego, emerytowana nauczycielka, której hałaśliwy koci seks nie pozwalał osiągnąć należytego skupienia przy śledzeniu losów bohaterów Dynastii, dokarmia zwierzątka, rozrzucając pasztetową pracowicie wymieszaną… z drobno tłuczonym szkłem… I już miałem pomysł na opowiadanie. Pasujące do tytułu antologii Zagrożenie. Męczycie zwierzaki, bo są bezsilne i nie mogą się zrewanżować, odpłacić pięknym za nadobne? Uważajcie! Nie bądźcie tacy pewni siebie![5]

Można, zapewne nieco górnolotnie, rzec, że pisarz stawia wszystkim umęczonym zwierzętom pomnik ze słów. Muzykanci stanowią tym samym nie tylko przykład sprawnie zrealizowanej literatury grozy, lecz również wysokiej próby prozę interwencyjną.

Rozważając o symbolach i kociej podmiotowości nie sposób zapomnieć o chyba jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich wierszy. Mowa oczywiście o Kocie w pustym mieszkaniu Wisławy Szymborskiej. Wiersz w swej „warstwie fabularnej” opowiada o… no, właśnie o kocie w pustym mieszkaniu. Dodajmy, że o kocie obrażonym, oburzonym nieobecnością właściciela. Dziś, w czasach, gdy świadomość opieki nad naszymi braćmi mniejszymi jest dużo wyższa, często mówi się o tym, że zwierzę powinno zobaczyć ciało swego zmarłego właściciela. Wtedy zrozumie, pojmie, co się stało. Utwór noblistki ukazuje zaś stan świadomości zwierzęcia, która nie wie, jaki los spotkał opiekuna. W warstwie interpretacyjnej mówi nam o pustce, zarówno fizycznej, jak i duchowej, psychicznej. Jest to bardzo szczegółowy opis przezywania żałoby, prób niepogodzenia się ze stratą. I znów fundamentalne problemy tego świata ukazywane są za pomocą kociego bohatera…

Mruczki oniryczne

Mówiąc o kotach dryfujących po meandrycznych przestrzeniach snu, należy rozpocząć od tego najbardziej rozpoznawalnego w dziejach kultury i szeroko rozumianej popkultury. Charakteryzuje go wręcz rozlewający się uśmiech oraz całkowita niezależność wobec czasu i przestrzeni. Ta osobliwa zdolność skutkuje możliwością pojawiania się i znikania, gdy tylko rzeczonemu kotu przyjdzie na to ochota. Chodzi naturalnie o Kota z Cheshire, jednego z najbardziej charakterystycznych bohaterów Alicji w Krainie Czarów Lewisa Carrolla. Jest on kimś w rodzaju przewodnika tytułowej bohaterki po składającej się z absurdów i paradoksów krainie. Jako jedyny prowadzi z Alicją rzeczową (na ile tylko znikający kot potrafi być rzeczowy) i miłą rozmowę. Ustami Kota z Cheshire Carroll wykłada w swym utworze problemy z zakresu teorii wiedzy, filozofii egzystencjalnej i teorii zbiorów[6]. Warto dodać, że ulatniający się kocur jest również bohaterem opowiadania Złote popołudnie Andrzeja Sapkowskiego. Twórca Wiedźmina stanowczo usprawnia jego kocie moce. Potrafi on podróżować pomiędzy światami (skojarzenia z pewną szarowłosą dziewczyną jak najbardziej wskazane), bierze udział w ważnych zdarzeniach historycznych. Finalnie ratuje Alicję, a nawet zaprzyjaźnia się z samym Lewisem. Nie od dziś wiadomo, że nikt tak nie potrafi w retellingi jak Andrzej Sapkowski.

I w końcu on. Last but not least, ladies and gentelmen, Mruczek nad Mruczki, Kot przepełniony w całości kociością, bohater wielu zawłaszczonych przez memosferę cytatów, na czele z tym o niepodawaniu damie wódki. Behemot, pomocnik Wolanda z Mistrza i Małgorzaty, jest niezwykle inteligentny, potrafi grać w szachy, w tramwaju kulturalnie płaci za bilet, a gdy trzeba, przeprowadza rozmowę na bardzo wysokim, szarmanckim poziomie. Bułhakowowy Behemot przedstawia zgodną z dawnymi wierzeniami wersję kota. Jest demonem ukrywającym się pod czarnym futerkiem, pomocnikiem Mistrza Wolanda, czyli diabła we własnej osobie. Jednakże Bułhakow rozbudowuje i rekonfiguruje zastygły w dawnych wyobrażeniach obraz diabelskiego sługi. Behemot jest jakby błaznem Wolanda, ma wyraźnie humorystyczny rys. Objawia się on w groteskowych scenach przyłączania odciętej głowy Bengalskiego czy uczynienia Prochowicza niewidzialnym. W jednej ze scen zamienia się w chłopca-pazia. Sama jego interakcja ze zdezorientowanymi obywatelami Moskowy lat trzydziestych również wywołuje uśmiech na czytelniczej twarzy.

Ile kotów, tyle możliwości przedstawienia ich na kartach utworów literackich, czyli nieskończenie wiele. Potrafią bawić dzieci, wzruszać nieco starszych czytelników, wytwarzać naddane znaczenia dla poszukiwaczy interpretatorskich tropów. I co najważniejsze: uwrażliwiają, pokazują, że jedyna właściwa perspektywa patrzenia na świat nie należy wyłącznie do rodzaju ludzkiego. Często też stanowią lustra w których przejrzeć może się człowiek. Traktujmy więc naszych braci mniejszych tak, by po spojrzeniu nie odejść przerażonym.

[1] J. Kulmowa, Kotek się bawi, w: tejże, Moje wiersze, Warszawa 1973, s. 30.

[2] Smaczki i drapaki zdają się zbyt oczywiste, by ujmować je w wyliczeniu.

[3] T.S. Eliot, Imiona kotów, tłum. A. Nowicki, https://pl.wikiquote.org/wiki/Kot [dostęp: 21.01.2025].

[4] A może powinienem napisać: bardzo ludzkich…

[5] A. Sapkowski, Muzykanci, w: tegoż, Maladie i inne opowiadania, Warszawa 2017, wyd. elektroniczne.

[6] Zob. B.A. Markiewicz, Uśmiech kota, https://ruj.uj.edu.pl/server/api/core/bitstreams/d2dc4484-c5fc-433a-ac6c-288411e3a904/content [dostęp: 23.01.2025].

■ Radosław Pisula

Był sobie raz na zawsze David Lynch

Jest wielu reżyserów, których cenię za dorobek i lubię jako widz, tak naprawdę mocno – Spielberg, Scorsese, Kubrick, Villeneuve, Bergman, Ford, Capra. Ale na jeszcze wyższym poziomie są twórcy, z którymi przeżywam filmowe przygody w dużo intymniejszy sposób – artystycznie prawie że transcendentalny, pełny zrozumienia. Taki, że gdy nawet zdarzają/zdarzały się im wpadki, to każdy ich nowy projekt jest dla mnie specjalnym doświadczeniem – momentem, w którym stary kumpel opowiada mi w piątkowy wieczór jakaś niesamowitą historię przy barze w pubie. Na tej liście są np. Refn (może i mój ulubiony współczesny reżyser), Tarantino, Wingard, Baker, Kojima, Sturges, czy Hawks.

I jest też David Lynch, który niedawno w wieku 78 lat odszedł z tego świata i pewnie jest teraz gdzieś w jakimś wykręconym miejscu, bujając się z gadającą małpą. Czy coś w tym stylu. Bo jestem przekonany, że jego przygoda z rzeczywistością jeszcze się nie skończyła.

Lynch uchodził za niemożliwego do zrozumienia mistrza groteski, ale ja się z nim bardzo dobrze rozumiałem. I zawsze doceniałem, szczególnie przy pierwszym spotkaniu za dzieciaka, gdy odpłynąłem ciągiem z całą jego filmografią, że mimo zmieniającego się świata on nieustannie sunął pod prąd, po swojemu. I umiał zawsze przekonać studia do tego, żeby wykładały kasę na te rzeczy, które trudno pojąć. Ale też w tym wizualno-fabularnym szaleństwie zawsze na pierwszym planie, pod płaszczem maksymalnie wystylizowanej rzeczywistości, byli ludzie i ich problemy. Zresztą do dzisiaj tych jego wizji jeszcze nie dogoniliśmy, bo David Lynch nadal jest trzy kroki do przodu i dwa w bok przed całą kulturą.

Potrafił wyciosać czysty humanizm z Człowieka słonia, zamieniając tragiczną historię Josepha Merricka w traktat o walce o własną godność. Stworzył także może i najpiękniejszy film drogi o braterskiej miłości w Prostej historii – do dzisiaj pamiętam, jak serce zdemolował mi jej pierwszy seans, jeszcze z płyty DVD dołączonej do „Focusa”, gdy starszy pan wsiadł na mały traktor i przejechał kawał Stanów, żeby pojednać się z bratem. Wybitna, pozbawiona groteski opowieść o tym, że warto się kochać i wszelkie niesnaski puścić w niepamięć, bo szkoda na nie czasu. W kontrze do tych życiówek stworzył jednak też na początku kariery najdziwniejszy obraz przeżyć rodzinnych w Głowie do wycierania, a gdy dostał do ręki licencję jednej z najważniejszych literackich sag science fiction w historii, Diunę, to zamienił ją w przaśną telenowelę, odwołującą się estetyką do uroczo pulpowych seriali kinowych z lat 30. z Buckiem Rogersem i Flashem Gordonem. Poszedł pod prąd i chociaż krytyka go pogryzła, to nie da się ukryć, że film do dzisiaj jest bardzo „jakiś”.

A to, co zrobił z telewizją przy pomocy Twin Peaks, nadal jest zupełnie niepojęte, bo to jednocześnie konkretny kryminał, wiwisekcja małomiasteczkowych tragedii, błyskotliwa telenowela, która jednak konsekwentnie zamienia się w doświadczenie kwasowego tripu na przecięciu prawie że religijnego doznania, gdzie elementy fantastyczne nakładają się na rzeczywistość. I to w taki sposób, że nie potrzeba tu nic tłumaczyć, trzeba tego doświadczyć. Bo każdy ma swoje Twin Peaks w głowie. Do tego wysmakowanie Blue Velvet, gdzie nawet ucięte ucho znalezione w trawie jest przyczynkiem do przygody, noirowego odjazdu; najpiękniejsza historia miłosna z pełnym wykorzystaniem Cage’a w Dzikości serca (i magnetyczny Willem Dafoe jako pięknozębny Bobby Peru, złoczyńca na wskroś lynchowski); TA scena z postacią wyłaniającą się zza winkla w Mulholland Drive (wiecie, o której mówię, bo śniła się wam na pewno po seansie); TEN telefon w Zagubionej autostradzie czy podsumowanie kariery reżyserskiej wystawieniem laurki dla… Łodzi w Inland Empire.

W ogóle ta płomienna miłość Lyncha do Łodzi, która oznacza, że człowiek jest albo geniuszem, albo zwykłym szaleńcem, w jego przypadku połączyła ściśle dwie strony medalu. I dokładnie rozumiem, czemu to miasto kochał. Bo Łódź jest poza czasem, a Lynch był stuprocentowym Lynchem, zakochanym w rzeczach dziwnych. Zresztą nawet po wycofaniu się z kręcenia kinówek nadal zachwycał, cały czas bawił się formą i treścią. W 2017 roku nakręcił mocno eksperymentalny trzeci sezon Twin Peaks, gdzie nie brał jeńców i w jednej z najwybitniejszych scen w historii telewizji odpowiedział na kubrickowe „jak przestałem się martwić i pokochałem bombę”. A gdy dostał kupę kasy od Netflixa, żeby coś dla nich przygotować, to nakręcił 17 minut… z przesłuchaniem małpy w więzieniu.

Lyncha nic nigdy nie zatrzymało, zawsze robił wszystko na swoich zasadach, nie pędził za filmowymi modami. I nieustannie wierzył w pełni w to, co robił. Wystarczy przypomnieć sposób, w jaki walczył o nominację do Oscara dla Laury Dern, swojej muzy, za Inland Empire w 2006 roku – studia zazwyczaj wykładają miliony na kampanię reklamową przed sezonem nagród, a Lynch usadowił się na krzesełku na jednym ze skrzyżowań w Los Angeles, obok postawił wielki baner ze zdjęciem aktorki, a po swojej drugiej stronie miał… krowę o imieniu Georgia. I rozmawiał sobie z zainteresowanymi akcją ludźmi, a w tle pogrywało pianino.