Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pulp magazyn to mocna dawka popkulturowej rozrywki i wiedzy. Czekają na was opowiadania, wywiady, recenzje i felietony.
Temat numeru to Błaznowi wolno więcej, czyli o śmiechu (nie tylko) w fantastyce autorstwa Łukasza Kucharczyka. O tym jak bawi nas wirtualny świat opowiada Mateusz Kapusta, a Julian Jeliński odnosi się do tematu w tekście Gdy trwoga to po humor.
Możecie też przeczytać recenzje i artykuły autorstwa m.in. Klaudii Sołdyńskiej, Juliana Jelińskiego, Wojciecha Guni, Tomasza Skupnia czy Marcina Kończewskiego. Ponadto teksty naszych stałych felietonistów: Marty Sobieckiej i Marcina Świątkowskiego.
W kwietniu zapraszamy na opowiadania autorstwa: Macieja Ciembroniewicza, Mateusza Wójcika i Izabeli Grabdy.
Nad formatem audio czuwa reżyser dźwięku - Marcin Kardach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 113
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 2 godz. 56 min
Rok wydania: 2025
Lektor: Mikołaj KrawczykZuzanna GaliaMarcin KardachMateusz KapustaAgnieszka Kołodziejska
■ Jakub Ćwiek
Ten numer jest zasadniczo o humorze i tak się składa, że piszę te słowa w drugi dzień kwietnia, czyli dzień po międzynarodowym dniu śmieszków wszelakich. Prima aprilis – tego dnia imieniny powinni obchodzić Janusz, wąsaty wuj z wesela, i Xawery, nadgorliwy stażysta z korporacyjnego działu marketingu. Nikogo innego, myślę, nie bawi już to wypuszczanie przez cały dzień bzdurnych newsów i udawanie, że to tak wyjątkowo, z okazji święta. To trochę jakbyśmy w świecie patriarchatu obchodzili dzień mężczy… a nie, sorry. Nieważne.
W każdym razie prima aprilis to bzdura totalna, ale i jedyny dzień w roku, w którym faktycznie odpuszczam sobie przeglądanie sieci. Niewiele to oczywiście da, bo z wrzuconymi pierwszego fake'ami jest niczym z plakatami wyborczymi – rozwieszać to każdy chętny, ale już posprzątać po wszystkim to nikomu nie jest spieszno. Dlatego uczulam – czytając newsy przez następne miesiące, sprawdzajcie, kiedy były opublikowane.
Ale, jak już wspomniałem, gdy piszę te słowa, jest drugi kwietnia. I nie jest mi do śmiechu, bo właśnie umarł Val Kilmer.
Powtórzę to, co dziś napisało już wiele osób – jeśli wychowywałeś się w latach dziewięćdziesiątych, na pewno pamiętasz jego rozbrajający koński uśmiech. I nieważne czy zobaczyłeś go po raz pierwszy jako Madmartigana w Willow, Icemana w Top Gun, Nicka Riversa w absurdalnie zabawnym Top Secret spółki ZAZ czy dopiero jako Batmana, co to miał być forever – ten uśmiech był niczym akcent wielkiego Arniego, skrzywiona gęba Slaya Stallone’a albo szpagat Van Damme'a. Czymś absolutnie niepodrabialnym. Zaryzykuję stwierdzenie, że ten jego uroczy wyszczerz wygrywał nawet z półgębkiem Bruce'a Willisa.
Podobno był aktorem trudnym we współpracy. Sam to zresztą przyznał w dokumencie na swój temat w 2021 roku. Bywał uparty, kłótliwy, niesubordynowany i łatwo palił za sobą mosty. Ale ponieważ nie odwalił niczego jak Mel Gibson, jakoś łatwiej mu to wybaczyć. Wielu to mówi: Val był po prostu niesfornym, często nieznośnym dużym dzieciakiem. Ale i po prostu znakomitym aktorem.
Najlepszy chyba dowód tego ostatniego dał, wcielając się w Morrisona w The Doors, i w Gorączce, gdzie potrafił się odnaleźć i aktorsko ustać, mimo iż znalazł się pośrodku starcia dwóch gigantów kina. Generalnie jednak znajdował właściwy klucz do każdej konwencji, do której trafiał.
Val Kilmer, osłabiony walką z rakiem krtani, ostatecznie zmarł na zapalenie płuc. I to bardzo smutna wiadomość. Ale jest w tym też pewna symbolika. Na chorobę płuc (konkretnie na gruźlicę) zmarł bowiem również Doc Holliday, legendarny, najszybszy rewolwerowiec Dzikiego Zachodu. Mówiono o nim, że był tak zajebisty, że śmierć bała się z nim mierzyć. I musiała go podejść podstępem. Najlepszym wcieleniem Doca Hollidaya w kinie – fakt, nie opinia – był właśnie Val Kilmer w filmie Tombstone. Podkreślę to słowo – Tombstone – i zacytuję polską divę Edytę G. – znacie angielski.
Val Kilmer był tak zajebisty, że śmierć musiała go podejść podstępem. To powinni mu wyryć na nagrobku.
Tymczasem zapraszam Was do najnowszego numeru naszego magazynu. Wbrew wstępniakowi jest szansa, że będzie zabawnie.
Wasz Kuba
TEMAT NUMERU
■ Łukasz Kucharczyk
Chyba nie ma w naszym wesołym inaczej kraju nikogo, kto nie znałby słynnego Stańczyka autorstwa Jana Matejki. Tytułowy błazen, będący autoportretem samego wielkiego malarza, siedzi zamyślony z dala od widniejących w tle obrazu, zajętych zabawą biesiadników. Jego pociągła twarz wyraża głęboki, smutny namysł. Krytycy interpretują go jako niepokój spowodowany dalszymi losami Rzeczypospolitej. Piszący te słowa nie przywołał jednego z najbardziej znanych w Polsce obrazów dlatego, że w wieku trzydziestu pięciu lat w końcu sięgnął po podręcznik do szkoły średniej i postanowił się pochwalić. Co prawda, jak głosi babcine przysłowie, jeśli człowiek sam się nie pochwali, to nikt go nie pochwali, lecz nie tym razem. Idzie o to, że Stańczyk emanuje symboliką, wokół której krążyć będzie ten esej. Nie szlachta, nie dumni dworzanie, nie książęta i królowie, lecz błazen, czyli zdawałoby się człowiek z racji swej funkcji fundamentalnie niepoważny, wykorzystywany jedynie jako zabawny przerywnik w trakcie zabaw na dworze, dźwiga na swych wątłych barkach dylematy najwyższej filozoficznej próby. W zbiorowym imaginarium figura błazna kojarzy się głównie z głupkowatym dowcipem, figlem, błahym psikusem, którego jedyną rolą było wywołanie uśmiechu na spowitych sumiastym wąsem obliczach władców. Warto jednak pamiętać, że trefnisie, wesołkowie bardzo często odgrywali w średniowieczu o wiele ambitniejsze role. Przede wszystkim z racji swej na wskroś, zdawałoby się, nieważnej dworskiej funkcji mogli pozwolić sobie na dużo więcej niż pozostali dworzanie. Mogli mówić władcom w twarz rzeczy, na które nikt inny by się nie odważył. Nieroztropnie było traktować błazna jak… błazna. Wesołkowie często pełnili funkcję tajnych agentów, doradców, zaufanych posłańców. Poczucie humoru szło więc w parze z ponadprzeciętną inteligencją. W symboliczny sposób to może nieoczywiste połączenie przedstawia Szekspirowski Hamlet. Tytułowy bohater znajduje na cmentarzu czaszkę błazna zwanego Yorickiem, chwyta ją, unosi i zamyśla się nad człowieczym losem, nad tym, czym właściwie człowiek jest. Tak, humor prowadzi do zadawania pytań natury fundamentalnej.
Czym jednak są humor, komizm, śmiech? Zadając to pytanie, czuję się nieco (a przynajmniej chciałbym) niczym św. Augustyn. Filozof z Hippony zapytany, czym jest czas, wyjaśniał, że wie, dopóki nikt go o to nie pyta. Gdy jednak usiłuje to wytłumaczyć, nie wie. Podobnie jest z kluczowymi dla tego eseju zjawiskami. Sięgnijmy w takim razie do krynicy mądrości, nazywanej również literaturą filozoficzną, jak również akademicką. Oczywiście ilość opracowań tych jakże ważnych dla nas zagadnień nosi imię Legion, ograniczymy się więc do zaledwie kilku reprezentatywnych przykładów. Zdaniem Arystotelesa istotą komedii jest naśladowanie ludzi gorszych, ich śmieszności, która stanowi część brzydoty. Według greckiego myśliciela to, co śmieszne, związane jest z pomyłką, z bezbolesnym i nieszkodliwym oszpeceniem, za przykład obrazujący tę tezę Stagiryta podaje maskę komiczną[1]. Innym tropem, wieki później, podążył Henri Bergson – zdaniem francuskiego filozofa jednym z najważniejszych źródeł komizmu jest automatyzm narzucony przepisami nieskrępowanym procesom życia[2]. Natomiast Jan Bystroń, polski socjolog i etnograf, definiuje komizm jako zdarzenie życiowe lub sytuacyjne, jak również będące właściwością dzieła literackiego i dzieła sztuki w ogóle, skłaniające odbiorcę do wesołości i śmiechu, eliminując jednocześnie negatywne odczucia, takie jak strach, litość czy odraza[3]. Swoją drogą wydana po raz pierwszy w 1939 roku monografia naszego rodzimego badacza znacząco wyróżnia się na tle wielu innych opracowań tego zjawiska. Badacz we wstępie przyznaje, że jego narracja będzie miała popularnonaukowy ton, ponieważ wszyscy teoretycy humoru, których do tej pory poznał, raczej nigdy w życiu się nie śmiali. Wielokrotnie wykorzystuje na kartach Komizmu ilustracje, przytacza rozmaite anegdotki, analizuje konkretne sceny literackie. To cenna uwaga i bardzo dobra strategia, ponieważ, jak mogliśmy zobaczyć na dwóch wcześniejszych przykładach, z humorem jest dość podobnie jak z wiwisekcją żaby. Jak głosi znane przysłowie, możemy nieszczęsnego płaza pokroić, dokładnie obejrzeć wszystkie składające się na niego ścięgna, kości i flaki, ale wszystko to w zamian za jeden poważny defekt. Otóż nasza żaba umrze. Podobnie jest z humorem: najlepiej więc będzie obserwować go w jego środowisku naturalnym, w ciszy sycić oczy, podglądając zza kępy krzaków. Wkroczmy więc do królestwa literatury i zobaczymy kilka wciąż żywych, naturalnie dzięki wciąż uprzejmie dokarmiającym je czytelnikom, dzieł.
Twórczość ojca chrzestnego naszej rodzimej fantastyki naukowej, mowa oczywiście o Stanisławie Lemie, bywa nazywana antologiczną. Chodzi o to, że pisarz porusza określony zbiór problemów właściwie we wszystkich swych utworach, niezależnie od przyjętej konwencji. Można jednak wyróżnić, robił to zresztą sam Lem, dwie najważniejsze sfery tego imponującego dorobku literackiego. Są nimi fantastyka pisana na serio oraz fantastyka groteskowa, humorystyczna. Najważniejsze Lemowskie tematy, jakimi są między innymi niepoznawalność, próba dialogu z Obcym, bankructwo rozumu, zatarcie granic pomiędzy naturalnym a sztucznym czy namysł nad naturą zła otrzymują dzięki temu dokładny, wieloaspektowy ogląd, zostają rozważone na poważnie oraz w tonacji buffo. Warto przytoczyć garść przykładów tej drugiej strategii.
W Podróży dwudziestej czwartej, będącej jednym z opowiadań w zbiorze Dzienniki gwiazdowe, kosmonauta Ijon Tichy ląduje na planecie Indiotów. Cały glob pokryty jest wzorami układającymi się w niezwykle estetycznie wyglądające desenie. Od napotkanego obcego podróżnik dowiaduje się, że dawniej ludność planety dzieliła się na Spirytów, Dostojnych i Tyrałów, na planecie panował więc system kastowy. Wznoszący modły do Wielkiego Indy Spiryci stanowią warstwę duchowieństwa, Dostojni pełnią funkcję rządzącej elity, zaś Tyrałowie są klasą robotniczą. Sprawna automatyzacja planety doprowadza do tego, że praca robotników staje się zbędna, doprowadza to do śmierci głodowej tę najniższą z kast. Bezrobocie Tyrałów wywołuje problem ekonomiczny, nikt nie kupuje towarów produkowanych przez zarządzane automatycznie fabryki. W związku z kryzysem konstruktorzy tworzą Dobrowolnego Upowszechniacza Porządku Absolutnego, w skrócie D.U.P.A. Jest to superkomputer, którego powołanie stanowi rozwiązanie wszelkich problemów państwa, zaprowadzenie w nim właściwego ładu i porządku. Maszyna sprawia, iż nabywcami towarów stają się roboty, a także buduje Dworzec Tęczowy, który okazuje się maszyną przerabiającą Indiotów na… lśniące krążki. Według genialnego komputera jej działanie jest najzupełniej zgodne z celem, do którego została powołana, ponieważ cielesność Indiotów jest, jej zdaniem, zaprzeczeniem wszelkiej filozofii ładu. Ten krótki zarys fabularny ukazuje, jak Lem, poprzez stworzenie ufundowanego na absurdzie świata przedstawionego, ilustruje przynajmniej dwa bardzo istotne problemy. Pierwszym z nich byłaby bezcelowość, realizacyjna niemoc komunistycznej ideologii (czas powstania opowiadania to głęboki PRL) oraz ukazanie ludzkiej niedoskonałości, możliwości popełnienia błędu, która wpisana jest we wszelkie działanie, jako wartości, która odróżnia nas od martwej części materii. Nie da się więc dobrowolnie upowszechnić porządku absolutnego, ponieważ wyjdzie nam… no, wiadomo, co nam wyjdzie.
Na kartach Podróży trzynastej nasz dzielny astronauta trafia na Pintę: jest to planeta, gdzie obowiązującą doktryną naukową i światopoglądową jest ewolucja perswazyjna. Polega ona na modelowaniu cech fizycznych istot żywych za sprawą… głębokiej wiary w możliwość przemiany. Na Pincie, według przyjętego planu rozwoju, obywatelom z czasem mają wyrosnąć skrzela, co doprowadzi do ich całkowitej przemiany w baldury i badubiny, morskie stworzenia. Dlatego też żywot spędzają w wodzie, wynurzając się jedynie od czasu do czasu dla zaczerpnięcia powietrza. Teoria ewolucji perswazyjnej jest oczywiście postulowana i wzmacniania przez aparat państwowy, który każdą sprawę rozpatruje z „rybiego punktu widzenia”. Jakakolwiek negatywna wypowiedź na temat życia w wodzie jest zakazana i surowo karana. Tichy, za kontrabandę puszki szprotek, zostaje skazany na rzeźbienie rybich pomników w wodzie. Pewnego dnia władze decydują o zaprzestaniu budowy rybich pomników, krążą pogłoski o pompach, które niedługo usuną wodę zupełnie. Dzieje się jednak zupełnie inaczej: finalnie poziom wody zostaje podwyższony. Na samej powierzchni tekstu doświadczamy oczywiście czystego absurdu, zabawy, śmieszą nas wilgotne, przemoknięte perypetie Tichy’ego. Jednakże i w tym wypadku Lem, za fasadą czystej nieskalanej radości, ukazuje i krytykuje istotne historyczne fakty. Przede wszystkim poprzez ukazywanie obniżania i podwyższania poziomu wody Lem w sposób alegoryczny przedstawia odwilż październikową, okres bardzo istotny w biografii pisarza, zresztą również całej literackiej i nie tylko Polski. Jest to przyjęta nazwa dla demokratyzacji systemu komunistycznego, która nastąpiła po śmierci Stalina, lecz na dłuższą metę okazała się pozorna. Podobnie jak na Pincie, tak w PRL-u ostatecznie poziom wody się nie obniżył. W opowiadanie jest wpisany również bardziej prywatny fragment Lemowej biografii. Otóż w opowiadaniu mamy do czynienia z satyrą na pseudonaukową teorię „biologii materialistycznej” Trofima Łysenki. Według radzieckiego „biologa” organizmy, przy odpowiednim działaniu warunków środowiskowych, mogą przekształcić się w dowolny inny gatunek. Lem, po przeprowadzce z rodzicami do Krakowa, został młodszym asystentem w Konwersatorium Naukoznawczym założonym przez doktora Mieczysława Choynowskiego. Dla miesięcznika „Życie Nauki” publikował omówienia artykułów i książek naukowych. Po pewnym czasie cenzura zarzuciła mu streszczenie sporu Łysenki z rosyjskimi genetykami „w sposób tendencyjny”, co wynikało z tego, że pisarz teorię o dziedziczeniu cech nabytych uważał, co dziwić nie może, za absurdalną. Ostatecznie jednak napisanie streszczenia poskutkowało likwidacją czasopisma i zamknięciem konwersatorium. Historia prywatna, historia krajowa, historia nauki tworzą w Podróży trzynastej fascynującą mozaikę. Za historią wywołującą na twarzy uśmiech, może nawet serdeczny śmiech, kryje się bardzo ostra ocena ciemnych lat naszej historii, jak również pseudonauki, od której co najwyżej nabawić się można, niczym mieszkańcy Pinty, reumatyzmu.
Nie tylko science fiction, lecz również fantastyka jest konwencją predestynowaną do tego, by kryć łzy za pozorami uśmiechu. Nie będzie wielkim zaskoczeniem, że w tym momencie eseju pojawia się ON, jak zapewne zaakcentowałby stworzony przez niego Śmierć, czyli sir Terry Pratchett. Tak jak Tolkien patronuje archetypowi konwencji fantasy w ogóle, tak twórca Świata Dysku stworzył ogromną, rozgałęzioną strukturę, której kształt przykładać się będzie do każdego nowego utworu napisanego w duchu satyrycznej fantastyki. Jednakże nie oznacza to, że sir Terry z miejsca zdobył uznanie rzeszy fanów i już na początku literackiej drogi wypracował swój, rozpoznawalny dziś na całym świecie, styl. Tłumacz twórczości Pratchetta Piotr W. Cholewa w jednym z wywiadów mówił, że pierwsze powieści ze Świata Dysku były nieco słabsze, stanowiły rodzaj anegdot połączonych głównym wątkiem. Nasz Wielki i Kochany Tłumacz przytacza też anegdotę, wedle której Pratchett na spotkaniu autorskim stwierdził, że dopiero przy czwartej książce odkrył, że istnieje coś takiego jak fabuła, i bardzo mu się to spodobało, od tamtej pory zaczął się rozkręcać[4]. Istotnie, pierwsze powieści, szczególnie Kolor magii oraz Blask fantastyczny