Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pulp magazyn to mocna dawka popkulturowej rozrywki i wiedzy. Czekają na was opowiadania, wywiady, recenzje i felietony.
Temat numeru to “Wszyscy jesteśmy kanibalami” Bartosza Szczygielskiego, pozostając w klimacie true crime Sylwia Zimowska opowiada jak się temat zbrodni przekłada na gry planszowe, a Mateusz Kapusta przygląda się grom konsolowym.
Możecie też przeczytać aż trzy recenzje autorstwa Jakuba Ćwieka, ponadto teksty naszych stałych felietonistów : Krzysztofa A. Zajasa, Marty Sobieckiej i Marcina Świątkowskiego i koniecznie jak Julian Jeliński opowiada o poszukiwaniu serca Batmana.
Opowiadanie autorstwa Dominiki Kawczyńskiej-Wojtuś jest oparte na prawdziwych wydarzeniach i dla czytelników o mocnych nerwach. Ponadto postapokaliptyczna wizja Bartosza Hyli i tekst McCaina w przekładzie Anny Studniarek.
Nad formatem audio czuwa reżyser dźwięku - Marcin Kardach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 161
Rok wydania: 2024
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 3 godz. 53 min
Rok wydania: 2024
Lektor: Mikołaj KrawczykJacek RozenekMarcin KardachMateusz KapustaAgnieszka Kołodziejska
■ Jakub Ćwiek
Opowieści o prawdziwych przestępcach i przestępstwach to pożywka dla popkultury od… właściwie zawsze.
Trudno nawet zliczyć, ile kultowych dziś kryminałów czy thrillerów — i to zarówno filmów, jak i książek — bierze swój początek z prawdziwych zbrodni.
Zacznijmy od Z zimną krwią Trumana Capote'a, czyli książki opartej na sprawie zabójstwa rodziny Clutterów, która według wielu – a na pewno zdaniem samego autora – dała początek tego typu powieściom. Dalej są dwa arcydzieła kina, czyli Psychoza i Teksańska masakra piłą mechaniczną, oba w różnych stopniu zainspirowane postacią ohydnego zbrodniarza Eda Geina. Z teoriami na temat Kuby Rozpruwacza mierzył się Alan Moore w wybitnym, komiksowym Prosto z piekła, Jack Ketchum w Dziewczynie z sąsiedztwa opowiedział nam historię inspirowaną straszną śmiercią Sylvii Likens, a reżyser Fight Clubu i Siedmiu David Fincher ruszył w filmową pogoń za tajemniczym Zodiakiem.
Gorączki Michaela Manna – bo przecież true crime to nie tylko morderstwa, ale i wszelkiej innej maści zbrodnie – również by nie było, gdyby prawdziwy detektyw Chuck Adamson nie ruszył swego czasu w pościg za prawdziwym bankowym rabusiem Neilem McCauleyem.
Swoją drogą was też bawi to słodko brzmiące niewinne słówko? Rabuś?
No ale wracając. Ogromnie szanuję te wymienione wyżej tytuły, byłbym więc niebywałym hipokrytą, gdybym jednocześnie złorzeczył na wciąż jeszcze trwającą true crime'ową modę, prawda?
A może jednak niekoniecznie?
Powiedzmy to sobie otwarcie, czysto true crime'owe książki, filmy czy podcasty mogą być wartościowe, jeśli weźmie się do nich ktoś rzetelny i jednocześnie empatyczny. Dobrze przemyślane i sporządzane materiały tego typu to okazja do poznania realiów i szerokiej gamy kontekstów sprzyjających rodzącemu się złu. Jeśli potem taka dobra książka trafi na podatny grunt u osób wrażliwych i odpowiedzialnych społecznie, może pomóc wyczulić na sygnały, że dzieje się coś, do czego nie powinniśmy dopuszczać.
Treści true crime mogą być również — i na szczęście coraz częściej bywają, jak choćby w przypadku książki Pięć Hallie Rubenhold — okazją do oddania sprawiedliwości ofiarom, zamiast budowania kultu zbrodniarzy.
Niestety wciąż jeszcze większość typu treści to nadal pogoń za tanią sensacją i łatwym zyskiem, bo istnieje ogromna grupa odbiorców gotowych słuchać lub czytać o masowych, skrajnie brutalnych zbrodniach do porannej kawki.
Część z nich zna swoich „ulubionych seryjnych” tak dobrze, że detale zbrodni może przywoływać jak wersy ulubionych piosenek. Potrafią się pokłócić się o każdy detal, pomijając jednocześnie istotę sprawy, jaką jest potworna ludzka krzywda.
Innym wystarczy dodać do opowieści etykietę „historia na faktach”, by ich zainteresowanie i ekscytacja skoczyły o kilka poziomów. Pięknie wykpiwa to Fargo, zarówno to od Coenów, jak i potem serialowa antologia Hawleya, rozpoczynająca się od słów, że to historie prawdziwe, choć zanonimizowane z szacunku do ofiar. Co jest oczywiście kompletną bzdurą.
Na skrajnie przeciwnym biegunie — zarówno pod względem jakości, jak i podejścia — stoją natomiast tacy autorzy jak Max Czornyj, którzy podpierając się tą masową fascynacją zbrodniarzami, klecą swoje totalnie odrealnione, pierwszoosobowe fantazje z serii „jak by to było być takim odrażającym psychopatą i robić ludziom niewysłowioną krzywdę”.
Biorąc więc te dwa aspekty pod uwagę, mój stosunek do dzieł true crime mogę określić tym samym słowem, którego używam zapytany w kebabowni o preferowany sos: mieszany.
Jak się to jednak ma do tego, co napisałem na początku? Do wpływu true crime na wybitne dzieła i twórców oraz do późniejszego pytania o hipokryzję?
Odpowiem tak – twórca nie do końca ma wpływ na to, co go inspiruje. Ale jeśli jest prawdziwie dobry, nie potrzebuje się zasłaniać etykietką, że to stało się naprawdę, by wzbudzić emocje. Wszystkie wymienione przeze mnie dzieła – no, może poza Z zimną krwią będącym eksperymentem – łączy poza wybitnością to, że bronią się nawet bez wiedzy na temat ich inspiracji. Nie musimy w nich szukać faktów, by coś poczuć. Emocje i wrażenia dostajemy dzięki dobrze opowiedzianej historii.
Gdybym miał na to wpływ, chciałbym, żeby materiały true crime powstawały dla pogłębiania wiedzy, budowania świadomości i oddawania sprawiedliwości tym, dla których jej wcześniej zabrakło.
Do ekscytowania się, nawet skrajnego, niech posłużą dzieła popkultury dobre same w sobie, a nie dzięki wspomnianej już wcześniej etykietce „na faktach”.
I tym marzeniem kończąc, życzę Wam miłej lektury kolejnego magazynu „Pulp”.
KUBA
TEMAT NUMERU
■ Bartosz Szczygielski
Przypomnijcie sobie ten dzień, kiedy ostatni raz sięgnęliście po smartfona i zobaczyliście jakieś pozytywne informacje ze świata. Strażacy ściągnęli kotka z drzewa. Może rodzinny interes jakiejś przemiłej starowinki został uratowany przed bankructwem. Pewnie, takie wiadomości też się zdarzają, choć znacznie częściej dostajemy po głowie obuchem tych negatywnych. Wojna, kryzys, masowe zwolnienia czy kolejny śmiercionośny wirus. Wydawałoby się, że w takich czasach będziemy szukali ucieczki od zła i skierujemy swoje kroki w stronę czegoś przyjemnego. Jednorożców lub troskliwych misiów. Tymczasem sięgamy po powieści true crime tak, jakby to były cukierki. Śmierć stała się towarem, który stale traci na wartości.
Śmierć jest obecna w literaturze, sztukach teatralnych i filmie od zawsze. To jeden z tych tematów, wokół których powstają najciekawsze historie i nie mam na myśli tutaj tylko kryminalnego poletka. Wystarczy przypomnieć sobie absolutną klasykę, czyli Kaina i Abla. Greckie tragedie i tak naprawdę większość mitów obracały się gdzieś wokół tematyki śmierci. To, oprócz podatków, jedyna rzecz na świecie, której możemy być pewni. Nie dziwi więc, że to temat, który często poruszany jest w literaturze. Tej non fiction także.
Samo true crime nie jest wymysłem naszych czasów, choć to w nich zyskało największą popularność. W XVI wieku w Chinach pojawiały się już zapiski z procesów czy opisujące rzekomo prawdziwe przypadki oszustw. Podobnie wyglądało to w Wielkiej Brytanii, gdzie przez lata pisano o morderstwach, gwałtach i przestępstwach tak, by historia była zwięzła i zrozumiała dla prostego człowieka. Nie każdy potrafił wtedy czytać, a tym bardziej rozumieć to, co było napisane. Prostota była kluczem, a jak dobrze wiemy, krew i flaki sprzedają się wyśmienicie.
W 1807 roku pojawiła się historia pt. A Narrative of the Life, Adventures, Travels and Sufferings of Henry Tufts. To nic innego jak autobiografia przestępcy i awanturnika, której nie można traktować zbyt poważnie. Nie wiadomo bowiem, ile z opisanych tam historii jest prawdą, co także dziś odbija się czkawką w niektórych przypadkach powieści true crime. Później mieliśmy jeszcze kilka podobnych materiałów czy esejów, gdzie skupiano się nie tylko na samym mordercy, ale też na tym, jak jego działania wywierają wpływ na społeczeństwo.
Jednym z prekursorów gatunku w formie, jaką dziś znamy, był Edmund Lester Pearson, który opisywał m.in. sprawę Lizzie Borden i jej wybryków z siekierą. To był początek XX wieku, a w jego drugiej połowie pojawiło się Z zimną krwią. Truman Capote, tworząc historię morderstwa rodzinny Clutterów, zapewne nie spodziewał się, że jego książka stanie się inspiracją dla wielu kolejnych. Czytelnicy pokochali opowieści, w których poruszane były prawdziwe przypadki. Od premiery Z zimną krwią minęło niemal 60 lat i nic się nie zmieniło. Chyba że na gorsze.
Charles Manson, Ted Bundy, H.H. Holmes, John Wayne Gacy czy Jeffrey Dahmer. To nazwiska, które w popkulturze są znane i przetwarzane od lat. Może nie w takim stopniu jak Kuba Rozpruwacz, ale to w końcu nie konkurs popularności. Książki o seryjnych mordercach, filmy i seriale nikogo już nie obruszają. Nie muszą nawet do końca oddawać rzeczywistości, bo przecież prawda często jest mało seksowna. Serial stworzony dla Netflixa o Dahmerze jest trzecią najpopularniejszą historią w skali całego globu na platformie. Ustępuje jedynie Wednesday oraz czwartemu sezonowi Stranger Things. Odtwarzano go więcej niż milion godzin, co daje ponad 114 lat.
Mordercy, z jakiegoś powodu, stali się postaciami kultowymi w niektórych kręgach. Uwielbianymi do tego stopnia, że traktowani są jak gwiazdy filmowe, a ich zdjęcia lądują na ścianach. Zabójcy, gwałciciele, kanibale wiszą w tym samym rzędzie co muzycy i aktorzy. Nie twierdzę, że takie plakaty znajdziemy w każdym pokoju typowej nastolatki, ale bez trudu możemy kupić koszulki z wizerunkiem Mansona i nikt nie robi z tego problemu. Ofiarami nikt się już nie przejmuje. To nazwiska, które są nic niewarte i pomijane, gdy mówi się o seryjnych mordercach. Rodzinami ofiar też mało kto się interesuje. Dziennikarze tworzący w nurcie true crime i znający się na swojej robocie o nich nie zapominają, ale dziś można odnieść wrażenie, że takich kompleksowych pozycji na rynku jest coraz mniej.
Łatwiej napisać książkę, która „inspirowana” jest prawdziwymi wydarzeniami i doczepić jej łatkę true crime. Gawiedź się ucieszy, a wydawca będzie liczył spływające mu na konto pieniądze. Dobra, przesadzam, ale jeżeli uważnie śledzicie polski rynek wydawniczy, to mogliście zauważyć na nim podobne ruchy. Mieszanie faktów z fantazją może i jest w stanie się obronić na papierze, jednak wchodzimy już tutaj w szarą strefę moralności. Wymyślanie własnych rozwiązań i wkładanie w usta bohaterów słów, których ci mogli nigdy nie powiedzieć, to naprawdę coś, co wywołuje ciarki na plecach. Przynajmniej u mnie.
Podobnie jak nie jestem w stanie zrozumieć, kiedy pisarze „wcielają” się w postać seryjnego mordercy, by opisać jego życie w pierwszoosobowej narracji. Moim zdaniem to nie oddaje psychologii postaci, bo tego nie da się po prostu zrobić. Tutaj nawet autobiografia nie byłaby w stanie oddać rzeczywistości i motywów, którymi kierowali się mordercy. Wątpię też, by osoby sięgające po taką literaturę szukały tam skomplikowanych psychologicznych wywodów i analiz. Ekscytujące jest co innego. Spojrzenie oczami mordercy. I krew. Dużo krwi.
Nie jest tajemnicą, że w Polsce więcej mamy kobiet, które czytają książki. Potwierdzają to raporty o stanie czytelnictwa publikowane przez Bibliotekę Narodową, a i widać to w sieci. Spotkałem się z ciekawą teorią, dlaczego kobiety tak ciągnie do kryminałów i samego true crime. I im więcej o niej myślę, tym bardziej zaczynam się z nią zgadzać. Otóż Nancy Jo Sales, pisarka i felietonistka, napisała do „The Guardian” tekst, w którym powiązała zamiłowanie do historii true crime z… randkowaniem w sieci.
Kobiety, które szukają w sieci partnera, kochanka czy przyjaciela, musiały się nauczyć, jak sprawdzać o nim informacje. Spotkanie z obcym mężczyzną może przecież skończyć się tragicznie. Gwałt czy morderstwo to coś, co kobiety muszą mieć zakodowane z tyłu głowy, jeżeli chcą czuć się bezpiecznie. Nauczyły się więc szukać informacji na własną rękę. Grzebiąc w sieci, rozpuszczając wici i robiąc to, co robią detektywi z powieści kryminalnych. Nancy Jo Sales poszła w swoich założeniach nawet o krok dalej. Zauważyła bowiem korelację, że w 2014 roku, kiedy Tinder zaczął zyskiwać na popularności, boom przeżywały również podcasty true crime. Nie w Polsce, ponieważ u nas wszystko zaczyna się trochę później.
Kobiety, słuchając o tym, jak dochodziło do największych zbrodni, mimowolnie przyswajały wiedzę. Jak zachowywał się napastnik. Kiedy atakował i czy dało się w ogóle zauważyć znaki, które mogłyby uchronić ofiarę przed katem. To bowiem kobiety są głównie ofiarami seryjnych morderców, a przynajmniej w Stanach Zjednoczonych. Wiele z nich doświadczyło przemocy na tle seksualnym, więc umiejętność wykrywania kłamstwa może im uratować kiedyś życie. Jo Sales może i nieco zapędziła się w założeniach, jednak ma trochę racji. Każdy z nas poniekąd jest takim detektywem, bo i żyjemy w czasach, gdzie wszyscy chcą nas oszukać.
Powstały nawet serwisy jak TruthFinder, gdzie można wpisać podstawowe dane poznanego w sieci człowieka, a dostaniemy piękny zestaw informacji o nim. Oczywiście tych, które dostępne są w internecie, ale już samo to pokazuje, że poszukiwanie prawdy stało się nieodłącznym elementem randkowania. Co możemy tam znaleźć? Informacje o aresztowaniach, wykroczeniach na tle seksualnym, a nawet zdjęcia z aresztu. Można powiedzieć, że to poszło już za daleko, ale w samych Stanach Zjednoczonych w 2022 roku zamordowanych zostało ponad cztery tysiące kobiet. Mężczyzn w tym czasie zamordowano trzykrotnie więcej, jednak dobrze wiemy, że tych danych nie można ze sobą zestawiać. Zbyt wiele różnych czynników wchodzi tutaj w grę. Pewne jest natomiast jedno. Jeżeli chodzi o randkowanie, to kobiety mają znacznie więcej powodów do obaw. Poznanie swojego wroga może być więc idealnym sposobem na obronę lub ucieczkę.
Nie twierdzę przy tym, że studiowanie historii życia Teda Bundy’ego kogokolwiek uchroni przed napaścią na tle seksualnym, ale nie można też wykluczyć sytuacji, w której kobieta zauważy pewne niepokojące sygnały i w porę się wycofa. Możliwe, że istnieje więc korelacja między popularnością Tindera i materiałów true crime, choć bardziej prawdopodobne wydaje mi się co innego. Strach.
Powyższa teoria może wydawać się naciągana, ale znalazła też poniekąd potwierdzenie w badaniach przeprowadzonych na Uniwersytecie w Illinois. Naukowcy, bazując na psychologicznym aspekcie ewolucji, stwierdzili, że mamy w genach to, by odkryć, „kto”, „gdzie” i „jak” dokonał jakiegoś przestępstwa. W końcu wywodzimy się od myśliwych, którzy by przeżyć, musieli doskonale wiedzieć, jak wytropić ofiarę. Szukamy odpowiedzi na takie pytania od tysięcy lat. Dziś jest inaczej niż w czasach, kiedy od tego bezpośrednio zależało nasze życie, ale mechanizm pozostał bez zmian. Musimy poznać odpowiedź, ponieważ chcemy przez to chronić siebie i naszych bliskich przed niebezpieczeństwem.
Im więcej danych mamy na temat tego, jak działali mordercy lub jak udało się uciec niedoszłym ofiarom, tym czujemy się lepiej. Nawet jeżeli nie odczuwamy tego w danej chwili. To też tłumaczy popularność klasycznych kryminałów, gdzie element tajemnicy i samego śledztwa jest tym najistotniejszym. Wprawdzie autorzy kryminałów mogą się zarzekać, że ich książki mają głębszy wymiar (bo mają), ale patrząc na recenzję, często można się natknąć na stwierdzenie, że ktoś za wcześnie odkrył, kto jest mordercą. Co oczywiście uznawane jest za błąd i zepsucie przyjemności z czytania. Interesujące jest natomiast to, że kiedy mamy deus ex machina, a morderca wyskakuje nam zza krzaka i mówi, „hej, to ja zabiłem, bo mnie kiedyś pies ugryzł i dlatego moje ofiary obdzieram ze skóry, słuchając Dog Eat Dog”, mało komu to przeszkadza. Element tajemnicy jest konieczny. Tak jak dochodzenie do prawdy.
W true crime jest łatwiej. Tam w większości przypadków wiemy, kto jest mordercą, a interesuje nas dlaczego. Niekiedy mamy to pięknie połączone, a moim ulubionym przykładem są Schody. Serial od HBO opowiadający o wydarzeniach w domu Michaela Petersona. Tam do końca nie wiemy, czy śmierć partnerki pisarza była wynikiem nieszczęśliwego wypadku, czy może zaplanowanym działaniem. Dalej jednak chcemy wiedzieć jedno. Jak doszło do śmierci kobiety? I to pytanie będzie nas męczyć przez wszystkie odcinki. I tego typu pytania męczą wszystkich, którzy sięgają po true crime i to niezależnie, w jakiej formie przyswajają gatunek. Co więcej, mogą nawet nie mieć świadomości, dlaczego tak ich to kręci.
Jakkolwiek głupio by to nie brzmiało, romantyzujemy seryjnych morderców. Otoczka, którą część z nich sama rozsiewała wokół siebie, to jeden z powodów, dla których tak się dzieje. Do tego doszły też filmy i seriale, w których seryjnymi nie są wioskowe głupki, a diabelnie inteligentni ludzie, a jak jeszcze do tego ładni, to już w ogóle mamy sukces. Milczenie owiec, American Psycho czy nawet Urodzeni mordercy. Każda ze sportretowanych tam osób w jakiś sposób jest cool. Hannibal Lecter to intelektualista, Patric Bateman to ucieleśnienie marzeń mężczyzn (bogaty, odnoszący sukcesy) i kobiet (ten kaloryfer na brzuszku), a Mickey i Mallory to zakochana po uszy para, która realizuje swój amerykański sen, a przy tym zdobywa sławę.
Te postaci zostały napisane tak, by im kibicować, choć to mordercy. Niedziwne więc, że wyobrażamy sobie, że każdy seryjny morderca powinien tak właśnie wyglądać. Może inaczej. Chcielibyśmy, żeby tak wyglądali, bo przystojnym ludziom wybacza się więcej. Łatwiej dla ich działań znaleźć wytłumaczenie. Popkultura skrzywdziła nas na tyle mocno, że mamy już podświadomie zakodowane obrazy przypisane do poszczególnych zbrodni. Jak wyobrażacie sobie pedofila? Pewnie jako zamkniętego w sobie faceta po czterdziestce, łysiejącego i z widocznym brzuszkiem. Dodajmy do tego jeszcze brudny sweter, a nie trzeba mu na ekranie nawet wkładać żadnych słów w usta. Widzowie i tak doskonale wiedzą, kim jest.
Seryjni mordercy nas po prostu fascynują, choć to chora fascynacja. Naprawdę nie trzeba rozbudowanych elaboratów, dlaczego ktoś zabijał. Zazwyczaj powód leży gdzieś w dzieciństwie. Wykorzystywanie seksualne, przemoc i środowisko. Czasem to po prostu choroba psychiczna, a w innych przypadkach odpowiedzi nigdy nie poznamy. Dalej jednak jesteśmy głodni wiedzy, bo tak zaprogramowała nas ewolucja. Miała w tym swój cel. Musieliśmy nauczyć się tego, jak przeżyć w niesprzyjających warunkach, gdzie wszystko, co się rusza, chciało nas zjeść.
Dziś tego problemu nie mamy, a już na pewno nie w piątkowy wieczór, gdy siedząc na kanapie i zajadając się popcornem, oglądamy na Netfliksie dokument o facecie, który poćwiartował żonę. Nie widzimy w tym nic złego, a jednocześnie zostawiamy wirtualne znicze pod postami o śmierci kogoś sławnego, by za chwilę zostawić uśmiechniętą buźkę pod zapowiedzią nowego kryminału inspirowanego prawdziwymi wydarzeniami. To, co dzieje się na kartach powieści czy ekranie telewizora, nie jest przecież prawdziwe.
■ Julian Jeliński
W tym roku na Amazon Prime zadebiutował nowy serial animowany o przygodach Batmana – Batman: Mroczny mściciel. Producentami tego serialu są m.in. J.J. Abrams (Lost, nowe Gwiezdne Wojny i Star Trek), Ed Brubaker (scenarzysta komiksowy znany m.in. z kryminału Gotham Central), Matt Reeves (reżyser filmu The Batman z 2022 roku) oraz Bruce Timm. Ten sam Bruce Timm, który współtworzył jeden z najlepszych seriali animowanych w historii – serial ten po polsku nazywa się po prostu Batman, a po angielsku nosi tytuł Batman: The Animated Series (w skrócie Batman TAS).
Nic dziwnego zatem, że od razu pojawiły się pytania, czy ten Mroczny mściciel będzie następcą TAS? Czy zbliży się do tego (dla wielu) ideału, najlepszej opowieści o Mrocznym Rycerzu, jaką stworzyła telewizja? A jeszcze twórcy wielokrotnie w wywiadach podkreślali, że Mroczny mściciel, chociaż skupi się bardziej na budowanie klimatu kina noir i będzie bardziej kryminałem, to wciąż utrzymany zostanie w duchu klasycznego serialu. I tak też brzmiały pierwsze recenzje. „Duchowy spadkobierca”, „godny następca”, „powrót TEGO Batmana”. Czy zatem się udało?
Teraz, gdy od premiery serialu minął miesiąc, możemy wrócić do tego pytania. I odkryć, ile tego „ducha” Batman TAS faktycznie znajduje się w Mrocznym mścicielu. Czy zatem w 2024 roku udało się złapać serce Batmana z początku lat 90.? Nie. Ale dlaczego? Przekonajmy się…
Po pierwsze, nowemu serialowi Amazona brak poczucia humoru.
Spokojnie, w obu serialach znajdziecie żarty. Nie jest aż tak źle. Ale pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy podczas oglądania Mrocznego mściciela, to charakter tych żartów – ich zjadliwość oraz uszczypliwy charakter. Obiektem żartu będzie np. zmarły więzień, osoba niewinna, zabraknie miejsca na humor lekki i absurdalny. A przecież w The Animated Series nawet podkład muzyczny nie bał się odgrywać nut niczym z filmów niemych, by podkreślić wizualny gag czy żart.
Warto tu przywołać drugi odcinek pierwszego sezonu Batman: TAS, czyli Święta z Jokerem