Pulp Magazyn #6 (10/2024) - opracowanie zbiorowe - ebook + audiobook

Pulp Magazyn #6 (10/2024) ebook i audiobook

Opracowanie zbiorowe

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pulp magazyn to mocna dawka popkulturowej rozrywki i wiedzy. Czekają na was opowiadania, wywiady, recenzje i felietony.

Temat numeru to “Nazywam się Bond, James Bond” Marcina Kończewskiego, pozostając w klimacie Mateusz Kapusta sugeruje, że „Wirtualny świat zrobi z ciebie szpiega”.

Możecie też przeczytać recenzje autorstwa m.in. Jakuba Ćwieka, czy Juliana Jelińskiego, ponadto teksty naszych stałych felietonistów: Krzysztofa A. Zajasa, Marty Sobieckiej i Marcina Świątkowskiego.

Opowiadania autorstwa Dagmary Adwentowskiej, Marcina Świątkowskiego i Patryka Żelaznego.

 

Nad formatem audio czuwa reżyser dźwięku - Marcin Kardach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 139

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Spis treści:
WSTĘPNIAK • Kuba Ćwiek
TEMAT NUMERU: Marcin Kończewski aka Koń Movie • Nazywam się Bond, James Bond
Mateusz „Gucio1846” Kapusta • Wirtualny świat zrobi z ciebie szpiega
MAGIA I TEORIA: Marcin Świątkowski • O Innym, metafizycznej tragedii i zbawieniu
OPOWIADANIE: Patryk Żelazny • Ostatnia szansa
OPOWIADANIE: Dagmara Adwentowska • Dziesiąty jeniec
OPOWIADANIE: Marcin Świątkowski • Spoza przedziału ufności
Mateusz „Gucio1846” Kapusta • Władca Pierścieni i gaming coraz mniej się lubią
OKIENKO GROZY: Krzysztof A. Zajas • Najgorsza powieść Stephena Kinga
ŚWIATY RÓWNOLEGŁE: Marta Sobiecka • Literatura niewydarzona
RECENZJA: Jakub Ćwiek • Hit the road, Bug
RECENZJA: Tomasz Skupień • Wiedźma kontra pech
RECENZJA: Jakub Ćwiek • Czkawka XD
RECENZJA: Jakub Ćwiek • Na kłopoty… Reckless
RECENZJA: Marcin Kończewski aka Koń movie • Beetlejuice, Beetlejuice
RECENZJA: Julian Jeliński • To zawsze Agatha: jest Magia!
RECENZJA: Julian Jeliński • Transformers: Początek
RECENZJA: Julian Jeliński • Substancja: bezczelna, obrzydliwa… piękna!
RECENZJA: Jakub Ćwiek • Randka w ciemność
RECENZJA: Sylwia Zimowska • Projekt A.R.T. – Sztuka dla sztuki
RECENZJA: Mateusz „Gucio1846” Kapusta • Star Wars Outlaws – Gwiezdne Wojny na to nie zasłużyły
RECENZJA: Mateusz „Gucio1846” Kapusta • Astro Bot rozbija bank. Sony ma nowy hit!
Strona redakcyjna

■ Jakub Ćwiek

Powiedz mi jakiego lubisz szpiega, a powiem Ci kim jesteś.

Nie, to nie prawda. Nic ci nie powiem, ale przekażę tę wiadomość do Centrali. A oni dołożą ją do Twojej bardzo grubej teczki, o której oczywiście nie masz pojęcia. Znaczy do teraz. Bo cholera, właśnie zdradziłem Ci tajemnicę i teraz muszę Cię zwerbować albo no ten, podwójnie zzerować. Bo wiesz oczywiście, że te dwa zera to właśnie od licencji na zabijanie, nie? Pierwsze słyszysz? Szlag! Czyli to już kolejna poufna informacja! Zdecydowanie nie nadaję się do tej roboty.

To co na pewno nie jest poufną informacją, to, że popkultura kocha wszelkiej maści szpiegów. I jak to często z miłością bywa, opowiadała o nich już wszędzie i na wszelkie możliwe sposoby. Ta brytyjska długo chwaliła się nade wszystko manierami, elegancją i akcentem czy to Johna Steeda z serialu Avengers czy oczywiście Jamesa Bonda. Amerykańska pod niebiosa wychwalała nie tylko skuteczność, ale i umiejętność pracy zespołowej. I nie mam tu na myśli wyłącznie starego, serialowego "Mission:Impossible" gdzie zwarta ekipa pod wodzą pana Phelpsa dokonywała tytułowego niemożliwego, w dodatku prawie nie używając przemocy.

Dzięki organizacji United Network Command for Law and Enforcement (w skrócie U.N.C.L.E) wiemy bowiem, że wspaniali amerykańscy szpiedzy, tacy jak równie szarmancki co skuteczny Napoleon Solo, potrafią w razie potrzeby współpracować ściśle nawet ze swoimi rosyjskimi kolegami. Co, po namyśle nie jest dobrym przykładem, bo nie zestarzało się za dobrze.

Więc może inaczej. Serial "I spy" pokazał, że Ameryka lat sześćdziesiątych jest skłonna, dla dobra kraju, pozwolić na ekranach nawet na, uwaga, międzyrasowy duet kumpli szpiegów Co w sumie zestarzało się jeszcze gorzej, bo przecież czarnego Aleksa Scotta grał tam Bill Cosby. No ale, cholera, wiecie o co mi chodzi.

Popkultura kocha szpiegów i daje im historie lepsze i gorsze, a także swoje najlepsze — w danym momencie — twarze. W końcu szpiegami byli — poza tymi oczywistymi, jak odtwórcy Bonda czy znany wam dobrze pan Wołodyjowski Kościoła Scjentologicznego — między innymi Robert Redford, Brad Pitt, Henry Cavill, Angelina Jolie, Charlize Theron, dziewczyna z sąsiedztwa Jennifer Lawrance a nawet Boguś Linda i Olaf Lubaszenko.

A jak odwdzięczają się szpiedzy? No cóż, korzystają z uwielbienia i wykorzystują je do swoich celów. Czasem robią to dosłownie, jak w przypadku operacji "Argo" gdy użyli fikcyjnego planu filmowego jako przykrywki do uwolnienia zakładników z Iranu. Co faktycznie miało miejsce i o czym opowiedział film w reżyserii Bena Afflecka.

Albo gdy wysyłają prawdziwego producenta "Randki w ciemno" Chucka Berrisa, by ten zabijał na zlecenie CIA. Która to historia również doczekała się filmu reżyserowanego przez aktora, tym razem George'a Clooneya, choć akurat w prawdziwość tej opowiastki nie wierzył chyba nikt prócz Berrisa, bajerowanych przez niego kobiet i pewnie armii Qanonowców.

Na pewno popkultura pełni dla wielu niegdysiejszych agentów wywiadu rolę domu spokojnej, nie takiej znowu starości. Tak było chociażby w przypadku Iana Fleminga, Johna Le Carre'a czy naszego rodzimego Vincenta Severskiego, którzy w taki czy inny sposób odnosili się w twórczości do swojej dawnej pracy. Ale byli też inni, jak choćby autor "Mechanicznej pomarańczy", Anthony Burgess, który potem co prawda o szpiegach nie pisał, ale odnosił się w swoim pisaniu do tematu kontroli czy manipulacji. No i jest jeszcze Roald Dahl. On również był szpiegiem, w dodatku skupionym na pozyskiwaniu wsparcia w wojennych wysiłkach. Czy w to wchodziła także rekrutacja nowych agentów? Bo jeśli tak, "Charlie i fabryka czekolady" zaczyna mieć nagle dużo więcej sensu.

Z tą myślą Was zostawiam, zapraszając jednocześnie do lektury kolejnego numeru magazynu Pulp. Jeśli coś jest zaszyfrowane w treści artykułów, to przysięgam — nic o tym nie wiedziałem!

Wasz Kuba

TEMAT NUMERU

■ Marcin Kończewski aka Koń Moviei

Nazywam się Bond, James Bond

Wstęp

Najbardziej rozpoznawalny i wyrazisty bohater popkultury, James Bond, wciąż pozostaje osierocony i pozbawiony nowej twarzy. Teraz, kiedy zbliża się pokazanie światu kolejnego aktora, który wcieli się w tę ikoniczną postać, możemy być pewni jednego – gdy wieści pójdą już w świat, rozpęta się medialne szaleństwo, wszyscy będziemy tę decyzję analizowali wzdłuż i wszerz. To się nie zmienia od kilkudziesięciu lat, jednak nigdy nie mieliśmy tak otwartych możliwości i przestrzeni do wyrażania swoich opinii jak teraz. Żyjemy bowiem w czasach, kiedy 007 będzie trudniej niż zawsze. W końcu po raz pierwszy… umarł na ekranie, trwa epoka social mediów, a czasy nie do końca sprzyjają bohaterom w typie Bonda i samym blockbusterom. Tak twardego resetu seria jeszcze nie miała. W jakim kierunku podąży więc postać kultowego agenta? Czy decydentom i twórcom uda się znów zaskoczyć wszystkich, okiełznać fenomen legendy i esencję tego, kim dla kultury jest James Bond? Tego dowiemy się już niedługo. Dotąd udawało im się to całkiem nieźle, a tajny agent Jej (obecnie już… Jego) Królewskiej Mości, mimo wzlotów i upadków, zawsze wychodził z zagrożenia obronną ręką uzbrojoną w coraz to ciekawszy zegarek podarowany przez Q. Pytanie brzmi, jak ten szowinista James Bond przetrwał zmieniające się czasy i podbił kino na przeszło 50 lat.

Wstrząśnięci, nie zmieszani

Trudno jednym chwytliwym określeniem ująć fenomen agenta 007, który od ponad pół wieku fascynuje i elektryzuje widzów na całym świecie. Legendarny? Ikoniczny? Nieśmiertelny? Ponadczasowy? A może… przebrzmiały? Trudność ujęcia jego esencji wynika także z faktu, że nie ma jednego Bonda. I nie chodzi tu tylko o zmiany castingowe, które miały miejsce od momentu, gdy 007 po raz pierwszy zagościł na ekranach w 1962 roku. Jego postać nieustannie się zmieniała, ewoluując wraz z duchem czasu, technologią i społecznymi normami.

Podobnie jak w przypadku Batmana, James adaptuje się do nowych warunków społecznych i potrzeb kina. Jednak w przeciwieństwie do Mrocznego Rycerza, zawsze pozostaje indywidualistą, patrzy na współczesność z dystansem, lekkim zdziwieniem. Ba! Nierzadko staje w kontrze wobec dominujących trendów kulturowo-społecznych. To w końcu – parafrazując M z GoldenEye – powinien być mizogin, wrogo nastawiony do kobiet dinozaur, pozostałość po czasach zimnej wojny. Nie jest to jednak tak oczywiste, a sprytne omijanie łatek stało się tak samo rozpoznawalnym znakiem bohatera stworzonego przez Iana Fleminga jak skrojony pod wymiar smoking, walther PP i martini. Wstrząśnięte, nie zmieszane, rzecz jasna. Zmieszana pozostaje tylko publika po każdej decyzji co do nowego odtwórcy roli. Dobrze, czasem też i wstrząśnięta, tak jak wtedy, gdy ogłoszono, że Daniel Craig będzie kolejnym wcieleniem Jamesa Bonda, i zmieszano go z błotem. Szok jednak zawsze mija, a szpiegowska przygoda trwa, bo na tego 007, jak i na innych, był pomysł i plan. I to pozostaje esencją i kręgosłupem najdłużej kontynuowanej serii w historii kina. Bond jest bowiem tak dobry jak film, w którym gra. A wyjątków od tej zasady jest naprawdę niewiele. Tak jak od tej, że przygody agenta 007 nie lubią stagnacji.

Szkocki fundament z nutką bezczelności

Muszę uczciwie przyznać, że mimo ogromnego sentymentu starsze produkcje o agencie 007 nie zestarzały się najlepiej i do niektórych z nich, prawdę mówiąc, nie do końca chce mi się już wracać. To w większości produkty swoich czasów. Są jednak w serii filmy absolutnie ponadczasowe, w których te niezbyt dostające do współczesnych standardów społecznych sceny, nawet gdy kłują w oczy, to nie odbierają mi radości oglądania, ponieważ wygrywa tu czysty eskapizm. Pod względem tempa, pomysłów i budowania akcji to one wyznaczyły drogę nowoczesnemu kinu sensacyjnemu i szpiegowskiemu. Nie byłoby serii Mission Impossible, Jacka Reachera czy nawet Kingsmana bez Bonda. Tego Jamesowi nikt nigdy nie zabierze. A już zwłaszcza pewnemu przystojnemu Szkotowi, który stworzył archetyp. Nikt bowiem nie pamięta już telewizyjnych prób przeniesienia przygód 007 na ekran.

Gdy Sean Connery pojawił się na ekranie jako James Bond, postać brytyjskiego szpiega była już fenomenem literackim na całym świecie. Nie była jednak wciąż fenomenem popkulturowym. Co ciekawe, Ian Fleming, tworząc podwaliny pod swojego bohatera, sięgał po własne wojskowe doświadczenia i inspirował się ludźmi, których napotkał na swojej drodze. Bond był podobno wzorowany na tajnym agencie z czasów II wojny światowej F.F.E. Yeo-Thomasie, serbskim podwójnym agencie Dusku Popovie i poznanym przez Fleminga w czasie wojny Gusie Marchu-Philippsie, w którego ostatnio wcielił się Henry Cavill w średnio udanym filmie Guya Ritchiego Ministerstwo Niebezpiecznych Drani. W samym założeniu Casino Royale z 1953 roku (książkowy debiut 007) miało być próbą przeniesienia amerykańskich powieści szpiegowskich na brytyjski grunt i pożenienia tych dwóch odmiennych stylów narracji. Stąd angielska flegma tak ciekawie zderza się tu z iście chandlerowskim napięciem i tempem. Jednak nie książki, a pierwszy odtwórca roli, czyli Sean Connery, zdefiniował ideał agenta w latach 60. Szkot wcielał w postać 007 sześć razy w latach 1962–1967, roku 1971 i później jeszcze raz w 1983 w Nigdy nie mów nigdy. Do dziś mówi się o Doktorze No, Goldfingerze, czy Pozdrowieniach z Rosji jako o jednych z najlepszych filmów serii. Ogromna w tym zasługa odtwórcy głównej roli, bo to on był sercem tych produkcji.

Przed przyjęciem roli Connery nie był znanym aktorem, traktowano go raczej jako niezwykle przystojnego modela z perspektywami. Gdy dostał angaż, nie wywołało to jakiegoś dużego zainteresowania mediów. Nie był też pierwszym wyborem do roli (pod uwagę byli brani Cary Grant czy James Mason), a sam Ian Fleming uważał go za zbyt surowego, przerośniętego osiłka. Dopiero po jego występie w Doktorze No pisarz przyznał, że Connery wniósł do roli coś wyjątkowego. Szkot stworzył postać eleganckiego, charyzmatycznego, ale również nieco cynicznego szpiega kobieciarza czasów Beatlesów. Jego Bond uosabiał jednocześnie męskość, indywidualny styl i brytyjski chłód. Nie było to jednak czymś oczywistym, bo „wejście” w rolę nie byłoby możliwe, gdyby nie osoba reżysera Terence’a Younga, który zabrał Connery’ego do eleganckiego krawca, wprowadził do elity, kasyn, pokazał, jak wygląda życie towarzyskie brytyjskich wyższych sfer. Aktor wtedy po prostu stał się Bondem, zachowywał się tak jak bohater na co dzień, jednak z dzisiejszej perspektywy to negatywnie odbija się na wizerunku wykreowanej przez nieco postaci i samego Szkota. Tamten 007 nie krygował się przecież przed obłapianiem kobiet, dawaniem klapsów, przymuszaniem do pocałunków czy… stosunków. W Goldifngerze jest scena, w której Bond wykorzystuje Pussy Gallore (zwróćcie uwagę na ten jednoznaczny pseudonim), ta się mu opiera, a w końcu ulega i zdradza informacje dotyczące głównego złoczyńcy. Trudno tu też mówić tylko o przedmiotowym traktowaniu płci przeciwnej – w tamtych filmach złoczyńcami są często osoby z niepełnosprawnością czy homoseksualne, a ich odmienność często jest piętnowana i utożsamiana z moralnym upadkiem. Cóż, Bond był produktem swoich czasów, a wtedy zupełnie inaczej patrzono na wzór męskości. Nazywanie tych rzeczy po imieniu nie umniejsza roli Connery’ego.

Wyjątkowa mieszanka cech ugruntowała najbardziej rozpoznawalną postać lat 60. Tamten Bond miał w sobie też coś nieuchwytnego, coś, czego nie mógł powtórzyć już żaden z późniejszych odtwórców tej roli – jego postać została zawieszona gdzieś pomiędzy zwykłymi obywatelami a lordowską śmietanką i Jej Królewską Mością. To taki antyczny heros – nie był bogiem, ale też nie był do końca człowiekiem z gminu. Jednak pewien opór wobec zwierzchników, nonszalancja i urok, któremu ulegały kobiety, powodował, że wszyscy w tamtych czasach chcieli być jak on. Chcieli być zatem jak Sean Connery, bo on po prostu tym Bondem był, co go niemal nie zniszczyło pod koniec odgrywania tej roli. To były szalone czasy, kiedy ludzie wariowali na punkcie sław i ikon, a Connery stracił prawie całkowicie życie osobiste, prywatność. Aktor przez to już po piątym filmie chciał zrezygnować z roli 007. Przekonały go, nie dziwota, aspekty finansowe. Jego występ w Diamenty są wieczne był powrotem do roli, którą na jeden film odebrał mu George Lazenby. A ten jest chyba najbardziej osobliwym przypadkiem castingowym w historii serii. Connery wrócił jeszcze raz do roli Bonda w Nigdy nie mów nigdy. Ten film nie jest jednak oficjalnie uznawany za produkcję serii.

Szpiegowskie wariacje

George Lazenby zaliczył najkrótszy staż w roli 007. Wystąpił bowiem tylko w jednym filmie z 1969 roku – W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości. I to był zupełnie inny Bond niż ten, do którego przyzwyczajona była widownia – wciąż niezwykle męski i przystojny, ale też bardziej ludzki i emocjonalny. Niestety Lazenby nie miał większego doświadczenia aktorskiego (był modelem i występował w reklamach); zdobył rolę po intensywnych przesłuchaniach, do których był tak zdeterminowany, że udało mu się dopiąć swego. Podobno Lazenby… oszukał decydentów podczas castingu, wszedł na niego bez zapowiedzi i przedstawił nieprawdziwe portfolio, wmawiając im, że grał w filmach kręconych za żelazną kurtyną, co było trudne do zweryfikowania. Kupił jednak wszystkich swoim urokiem i stylem, który od razu nasuwał na myśl kultowego agenta. Nie dziwota, w końcu aktor udał się do tego samego krawca i fryzjera, do którego chodził Connery. Skąd ta determinacja? Otóż w wywiadach Lazenby niejednokrotnie podkreślał, że marzył o roli Bonda już od pierwszego seansu Doktora No. Było to jego obsesją. Tym bardziej zszokowała jego decyzja o… odejściu z kontynuowania roli w kolejnych filmach jeszcze przed premierą W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości. Aktor odrzucał lukratywne oferty wytwórni, ponieważ uważał, że w burzliwych latach 70. nie ma miejsca dla takiej postaci jak 007. Sam film okazał się przynajmniej niezły, ale inny – pokazuje, że producenci próbowali odświeżyć formułę serii. Bond bierze tu ślub i doświadcza osobistej tragedii. Okazało się, że publiczność nie była na to jeszcze gotowa. Lazenby również – aktor przyszedł na premierę w długich włosach i hipisowskim stroju, manifestując swoje odcięcie do roli tajnego agenta na usługach królowej. Po latach żałował swojej decyzji i zrzucał ją na karb złych doradców. Nigdy nie zrobił większej kariery w branży. Dorobił się jednak na inwestycjach w nieruchomości.

Po fiasku z Lazenbym wytwórnia EON skusiła jeszcze raz Connery’ego. Był to jednak rozpaczliwy ruch, który miał ratować zainteresowanie serią. To się udało, jednak było wiadomo, że nie ma tu miejsca na stagnację i potrzeba nowego impulsu. Postawiono więc na… Świętego. Roger Moore, o którego tu chodzi, stał się zupełnie nowym Bondem ery rozrywki i kiczu. Co ciekawe, Moore był rozważany do roli… przed Connerym, jednak dopiero po latach, gdy seria potrzebowała odświeżenia, producenci ponownie zwrócili się do niego. W międzyczasie Brytyjczyk święcił triumfy dzięki roli w kultowym serialu Święty. Początkowo twórcy chcieli, by Moore dał im postać jak najbliższą temu, co stworzył Connery. To jednak nie do końca się udało, co wynikało z zupełnie innej charyzmy aktora, który kipiał ironią, poczuciem humoru. Dlatego w Żyj i pozwól umrzeć dostajemy znów postać kobieciarza, jednak z komediowym zacięciem i dystansem. I to był strzał w dziesiątkę, a wytwórnia dostała nowego odtwórcę roli na lata. W okresie od 1973 do 1985 roku ustanowił rekord, który trudno będzie komuś pobić – Roger Moore zagrał w siedmiu filmach serii i uczynił z Bonda postać bardziej zabawną i lekką, wprowadzając do filmów więcej dystansu i humoru. To nie był arogancki szpieg z czasów Connery’ego, a jego podboje miłosne nosiły też znamion tej drapieżnej ekspansywności – to raczej same kobiety rzucały się w ramiona Bonda, a nie odwrotnie. Tamte filmy miały też w sobie sporo campowości rodem z produkcji o Batmanie z Adamem Westem. W czasach, kiedy kino akcji zaczęło skupiać się na widowiskowych efektach i technologicznych gadżetach, a same filmy stawały się coraz bardziej spektakularne, produkcje z Moore’em były szaloną odpowiedzią na potrzeby, a jednocześnie nie zatraciły esencji samej postaci. Nie dało się jednak traktować ich poważnie. Muszę też przyznać, że starzeją się raczej kiepsko. Jakość kolejnych produkcji też spadała (mimo ogromnych budżetów, jak ten na Moonrakera), elementy komediowe zaczęły stanowić dominantę, co zaczęło się przekładać na słabszy rezonans społeczny samego Bonda. Moore zaczął się też widocznie starzeć. 58-letni 007 w Zabójczym widoku nie przyciągał już widzów do kin i zwyczajnie nie był przekonujący. Po raz kolejny okazało się, że gdy film okazuje się słaby, a w podejściu do postaci pojawia się stagnacja, potrzebna jest zmiana. I ta nadeszła. I była drastyczna.

Początkowo na następcę Moore’a przymierzano… Pierce’a Brosnana. Aktor znany wtedy z serialu Remington Steele wydawał się idealnym wyborem – młody, charyzmatyczny, zniewalająco przystojny, mający też w oczach pewien chłód. Brosnan był już nawet na planie, kiedy to twórcy serialu, widząc rosnące zainteresowanie aktorem, postanowili kontynuować nagrywanie. W miejsce Irlandczyka wybrano Timothy’ego Daltona. Czy to był trafny wybór? Uważam, że nie, jednak same filmy Oblicze śmierci i Licencja na zabijanie okazały się tylko przyzwoite, a to, jak wspominałem, jest jedną ze składowych sukcesu Bonda. Dalton w roli 007 był posępny, zdeterminowany i brutalny. W takim tonie utrzymane były też obydwie produkcje. Jego Bond żyjący na skraju nieustannego zagrożenia często balansuje na granicy pomiędzy bohaterem i antybohaterem, co powoduje, że nie spełnia podstawowego założenia postaci agenta Jej Królewskiej Mości – bycia herosem między bogami a ludźmi. O dziwo, ten Bond miał w sobie sporo z książkowego, jednak, jak wcześniej już wspominałem, to nie postać literacka, a filmowa stała się fenomenem popkulturowym. Nie mogłem się zawsze oprzeć wrażeniu, że w tych filmach, gdzie posępność zimnej wojny przebija się najmocniej w serii, nie ma za bardzo tego, co jest istotne – eskapizmu. Mamy szpiegowski realizm. Czy tego oczekujemy jednak od tej serii? Smoking Bonda zwyczajnie Daltona uwierał. Sam aktor nie czuł się też zbyt dobrze w butach 007, co spowodowało, że zmiana przyszła prędzej, niż spodziewała się tego wytwórnia. Po niespełna dwóch rolach i wielu perturbacjach produkcyjnych Dalton odpuścił. I wtedy ktoś przypomniał sobie o Brosnanie.

Bond ery technologii i globalnych zagrożeń