Pulp Magazyn #8 (12/2024) - opracowanie zbiorowe - ebook + audiobook

Pulp Magazyn #8 (12/2024) ebook i audiobook

Opracowanie zbiorowe

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pulp magazyn to mocna dawka popkulturowej rozrywki i wiedzy. Czekają na was opowiadania, wywiady, recenzje i felietony.

 

Temat numeru to “Nieoczywiste filmy świąteczne” Juliana Jelińskiego, w świąteczny nastrój wprowadza nas również Sylwia Zimowska tekstem o najlepszych grach planszowych na długie zimowe wieczory.

O dubbingu (i nie tylko) z Jackiem Rozenkiem rozmawia Mateusz Kapusta, a 

Daniel Muniowski ze Strefy Czytacza pochyla się nad geniuszem prozy Sapkowskiego.

Możecie też przeczytać recenzje autorstwa m.in. Juliana Jelińskiego, Marcina Kończewskiego, artykuł Izabeli Grabdy, a ponadto teksty naszych stałych felietonistów: Krzysztofa A. Zajasa, Marty Sobieckiej i Marcina Świątkowskiego.

Świąteczne porządki umilą wam opowiadania autorstwa Gai Grzegorzewskiej i Jakuba Ćwieka.

 

Nad formatem audio czuwa reżyser dźwięku - Marcin Kardach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 222

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Spis treści:
WSTĘPNIAK • Kuba Ćwiek
Julian Jeliński • Filmowa szopka bożonarodzeniowa
Sylwia Zimowska • Najlepsze gry planszowe na długie zimowe wieczory
MAGIA I TEORIA: Marcin Świątkowski • Smok, jaki jest, każdy widzi – Rebecca Yarros, Czwarte skrzydło (i każda inna książka o smokach)
Daniel Muniowski • Co stoi za sukcesem Wiedźmina?
OPOWIADANIE: Jakub Ćwiek • Sześć minut Roberta Carlsona
OPOWIADANIE: Gaja Grzegorzewska • Przeładunek
WYWIAD: Z Jackiem Rozenkiem rozmawia Mateusz Kapusta
OKIENKO GROZY: Krzysztof A. Zajas • W jasnym cieniu Mrocznej Wieży
ŚWIATY RÓWNOLEGŁE: Marta Sobiecka • Białowłosy na rozdrożach
FELIETON: Izabela Grabda • Od nieba do piekła… ale czy z powrotem?
RECENZJA: Julian Jeliński • Sony tańcuje na grobie Venoma
RECENZJA: Marcin Kończewski • Pingwin czy diabeł w smokingu?
RECENZJA: Marcin Kończewski • Emocje androida
RECENZJA: Julian Jeliński • Hellboy: Wzgórza nawiedzonych
RECENZJA: Julian Jeliński • Prawdziwy ból
RECENZJA: Tomasz Skupień • Koszmar czterdziestolatka
RECENZJA: Tomasz Skupień • Na kartach komiksu dorośli się nudzą
RECENZJA: Mateusz „Gucio1846” Kapusta • Liberté – rewolucja francuska w odmętach lovecraftowskiego horroru
RECENZJA: Mateusz „Gucio1846” Kapusta • Dragon Age: The Veilguard. Nie na to czekaliśmy dziesięć lat…
RECENZJA: Marka Warcraft świętuje właśnie 30 lat!
Strona redakcyjna

■ Jakub Ćwiek

Możecie uznać to za kontrowersyjną tezę, ale nie ma chyba żadnej mniej świątecznej historii niż ta związana… z rzekomymi narodzinami Jezusa. No bo c'mon. Wbija sobie parka do miasta, w sezonie z jakiegoś tam powodu turystycznym i okazuje się, że wszędzie jest overbooking. Więc zamiast lokalizacji w mieście ogarniają agroturystykę pod nim. Koniec!

To nie jest, cholera, nawet dobre zawiązanie akcji, a co dopiero cała opowieść!

Ale nawet gdybyśmy ją za taką uznali, to nie ma w niej ani jednego elementu świątecznego! Nie ma śniegu, choinki, nie ma Mikołaja czy wreszcie creepa, który za pomocą kilku kartek i magnetofonu z kolędami wyznaje miłość żonie kolegi.

No dobra, ale nie jesteśmy tu po to, żeby tylko narzekać, prawda? Spróbujmy zatem, skoro mamy chwilę, jakoś tę opowieść uratować i nadać jej świątecznego ducha. Gotowi? No to jedziemy!

Pomysł pierwszy. Zanim Jezus przychodzi na świat, król Herod dowiaduje się o rzekomym żydowskim królu, który ma się narodzić. Nie wie który to, więc postanawia zgładzić wszystkie dzieci, bo wiadomo, lepiej mordować, niż potem żałować. Ale w noc poprzedzającą narodziny Herodowi objawiają się po kolei trzy duchy — nazwijmy je roboczo duchami świąt przeszłych, teraźniejszych i przyszłych. I one sprawiają, że Herod zmienia zdanie i nie tylko odwołuje mordowanie, ale nawet dokłada się do prezentu trzech króli, gdy ci się u niego zjawią.

Pomysł drugi. Józef i brzemienna Maryja muszą się udać do Betlejem z nakazu cesarza Augusta, by wziąć udział w spisie ludności. Ale w ferworze pakowania i ogólnym zamieszaniu zapominają na chwilę, że Józef ma jeszcze starszego syna z poprzedniego związku (po hebrajsku mówiło się na takich Kew-hiin), i niechcący zostawiają go w domu. I ten, z pomocą natchnienia Ducha Świętego i szalonych pomysłów, walczy z bandą Moabitów szabrowników.

Pomysł trzeci. Tak naprawdę nie chodziło o spis ludności, po prostu Maryja pokłóciła się z Józefem. Wyjechała, znalazła pracę w jakimś rzymskim urzędzie, zmieniła nazwisko z powrotem na panieńskie. Józef jedzie do niej, by z nią o tym pogadać (no i być przy narodzinach Jezusa). Dociera na miejsce, ale gdy akurat obmywa stopy w fontannie, grupa żydowskich terrorystów zwana Sykaryjczykami dopuszcza się napadu na rzymską placówkę. Bosy Józef — bo nie zdążył złapać za sandały — musi uporać się z terrorystami i uratować żonę. Za jedyne wsparcie ma telepatyczny kontakt z aniołem Gabrielem. No i swój wrodzony spryt!

Sami widzicie, da się lepiej!

A dlaczego tak nam zależy, żeby było lepiej? Pewnie dlatego, że to nasze pierwsze wspólne święta. Liczymy na to, że wypadną jak najlepiej i poprowadzą nas ku wspaniałej wspólnej przyszłości. Nie takiej, że my Wam oddamy tym magazynem serce, a wy zaraz następnego dnia oddacie je nam z powrotem. Bo wtedy wiecie, żeby oszczędzić sobie łez, ofiarujemy je komuś wyjątkowemu… I tak, jeżeli czytając te słowa, skojarzyliście nawiązanie i zanuciliście melodię oryginału, to chyba właśnie przegraliście tegoroczny WHAMAGEDDON!

Ale, by zakończyć pozytywnym akcentem, z okazji Świąt w imieniu ekipy Pulp życzę Wam odpoczynku, dobrych myśli i czasu na najlepsze historie. Takie jak te, które mamy dla Was w kolejnym numerze naszego magazynu.

Wesołych!

Wasz Kuba

TEMAT NUMERU

■ Julian Jeliński

Filmowa szopka bożonarodzeniowa

Coraz bliżej święta, coraz bliżej święta…

Ile razy można oglądać Szklaną pułapkę i Kevina samego w domu? Wiele razy. Może nawet do końca świata. John McClane, Kevin McCallister i Jack Skellington to trzej królowie, którzy co roku odwiedzają nasze domostwa, ale przecież miejsc na świąteczne filmy mamy znacznie więcej. W mojej filmowej szopce bożonarodzeniowej jest miejsce dla kilku pasterzy, których się nie spodziewacie. Kilku zbłąkanych wędrowców, których w tym roku powinniście zaprosić do stołu.

Kandydaci walczący o miejsce w mojej szopce walą drzwiami i oknami. Niektórzy próbują mnie przekonać mięśniami, jak Hulk Hogan w Muskularnym Świętym Mikołaju czy Bill Goldberg w Złym świętym. Inni do mięśni dodają najpiękniejszy austriacki akcent i prawdopodobnie najdosadniejszy zakaz spożywania ciastka w historii kina – tu Arnold Schwarzenegger i jego Świąteczna gorączka nie mają sobie równych. Inni kandydaci chwalą się miejscami na listach najpiękniejszych, najbardziej wzruszających (patrzę na ciebie, Opowieści wigilijna Myszki Miki!), najzabawniejszych (tak, widzę cię, Elfie!) czy po prostu klasyków (ile razy będziesz mi to przypominać, To wspaniałe życie?). Ale nie takich pasterzy szukam do mojej szopki. W mojej stajence nie ma miejsca dla tych, co w tylu innych zasiadali już wcześniej. Szukam odrzuconych, zapomnianych, pominiętych. Tych, którzy może nigdy nie kojarzyli się wam ze świętami. Ale po lekturze tego tekstu zaczną.

Kto jeszcze walczy o moją uwagę? Są też tacy, którzy myślą, że najlepszym sposobem, by wskoczyć do mojej szopki, jest… nawracać mnie! Na taki (znakomity, nieprawdaż?) pomysł wpadł Kirk Cameron ze swoim Saving Christmas, w którym przez prawie 80 minut przekonuje „nieprzekonanego” członka swojej rodziny, jak to Bóg i Jezus są obecni w każdym aspekcie współczesnych, konsumpcjonistycznych świąt, w tym także w kupowaniu prezentów bez opamiętania. Znakomity plan, Kirk, sprawiłeś, że zacząłem tęsknić za Świętami Last Minute i najnieśmieszniejszym Timem Allenem.

Na tym tle wyróżnia się (chociaż nie trafia do szopki) Adam Sandler z jedynym znanym mi filmem o duchu Chanuki. Niestety Osiem szalonych nocy woli dać Adamowi aż cztery różne role, by w każdej mógł inaczej się wydurniać (gdy usłyszycie te irytujące głosy, to przejeżdżanie pazurami po tablicy stanie się dla was wysublimowaną operą) oraz sprawić, by renifery kojarzyły się nam głównie z lizaniem zamrożonych wymiocin. Było blisko, Adam, miałeś oryginalny pomysł, ale w szopce się nie zmieściłeś. To kogo w końcu wpuściłem?

Zanim odpowiem na to pytanie, muszę wam coś zdradzić. Otóż w moim sercu szczególne miejsce zajmują filmy o morderczych Mikołajach. Mógłbym nimi wypełnić całą szopkę. To produkcje z długą i dumną historią, od poważnych dramatów skrzywdzonych ludzi po szalone i prawie komediowe wizje tak tragiczne, że aż cudowne. Czterdzieści lat temu morderczy Mikołajowie wywołali prawdziwy skandal obyczajowy. Gdy zwiastuny puszczane w telewizji były głównym źródłem wiedzy o nadchodzących do kin nowościach, zapowiedź pewnego niezależnego tytułu nieopatrznie polecała w ciągu dnia, w przerwach oglądanych przez całe rodziny Domku na prerii i Three’s Company. W tej zapowiedzi zobaczyliśmy Mikołajaa, który worek z prezentami zamienił na… siekierę. To wystarczyło, by oburzyć rodziców i zmusić ich do działania. I tak skromny horror Cicha noc, śmierci noc stał się (nie)sławny.

Jedna z oburzonych zwiastunem matek założyła w reakcji organizację Obywatele Przeciwko Szaleństwu Filmowemu (Citizens Against Movie Madness) i zaczęła organizować protesty przeciwko filmowi. Protesty te zyskały na popularności, zostały nagłośnione przez media i na temat filmu (przed jego premierą) wszyscy zaczęli się wypowiadać. Protestował m.in. Mickey Rooney, gwiazda złotej ery Hollywood, który mniej niż dekadę później… sam przywdział czerwony strój w piątej (i zdecydowanie najzabawniejszej) części serii Cicha noc, śmierci noc. Ale w 1984 roku idea Mikołajaa mordercy oburzyła ludzi i pojawiały się coraz to nowe tłumaczenia, dlaczego horror skierowany dla dorosłych widzów jest nie na miejscu oraz jak skrzywdzi dzieci. Reakcje brzmiały, jakby ktoś zbrukał prawdziwie „świętą” postać religijną, można było nawet znaleźć w prasie tłumaczenie, jak film (przypomnę – dla dorosłych) sprawi, że dzieci oduczą się załatwiania się w toalecie.

Protesty i pikiety pod kinami poskutkowały. Dystrybutor wycofał film po ledwie dwóch tygodniach. Nie było zgody na filmy o Morderczych Mikołajach! I od tej pory już nikt nigdy nie pokazał tego świętego w negatywnym świetle w popkulturze… Tyle że chyba jednak nie. A co jeszcze ciekawsze – Cicha noc, śmierci noc nie była też pierwszą produkcją z Mikołajem zabójcą. Dwanaście lat wcześniej zrobiły to Opowieści z krypty na małym ekranie, a ledwie cztery lata wcześniej do kin trafiło Christmas Evil. Cicha noc… wywołała burzę, która ucichła równie niespodziewanie i nikt już nie protestował, gdy trochę ponad rok po premierze film trafił na rynek VHS i sprzedał się jak świeże bułeczki z ukrytą w środku siekierą.

Ale wróćmy do panów Mikołajów, którzy chcą wprosić się do was na święta. Wspomniany wcześniej Christmas Evil to znakomity kandydat na listę świątecznych klasyków. Historia Harry’ego, który stanowczo zbyt poważnie wziął sobie tekst piosenki Santa Claus Is Comin’ to Town. Harry obserwuje dzieci przez lornetkę, wie, czy były grzeczne czy niegrzeczne, ma swoją listę (w prawdziwej wielkiej księdze) i sprawdza ją wiele razy. Harry pracuje w fabryce zabawek i w filmie podążamy za nim, gdy powoli zatraca poczucie rzeczywistości, przemieniając się w Mikołajaa, przyklejając sobie klejem brodę do skóry, wyruszając w miasto vanem, który w jego wyobrażeniu przemienia się w sanie. I oczywiście nie tylko roznosi prezenty, ale i karze tych, którzy na to zasługują. Christmas Evil to smutny psychologiczny horror ze znakomitym Brandonem Maggartem, który sprawia, że zaczynamy Harry’emu współczuć, widząc, jak zanurza się w odmętach szaleństwa. Innymi słowy – idealny tytuł na mroźny grudniowy wieczór w rodzinnej atmosferze.

Ale nie każdy Mikołaj musi być smutny. Może szukacie bardziej pijanego, wulgarnego i ratowanego przez Jamie Lee Curtis? To macie szczęście! Nieoczekiwana zmiana miejsc dzieje się w grudniu i opowiada o zakładzie dwóch bogaczy, z których jeden twierdzi, że nawet żebrak z ulicy może osiągnąć sukces. Postanawiają to sprawdzić, przeprowadzając eksperyment: zamieniają miejscami Louisa i Billy’ego Raya, by sprawdzić, czy przestępca odniesie sukces, a człowiek z wyższych sfer upadnie na dno. I możemy ten cudowny upadek śledzić, z jego apogeum, gdy Louis (grany przez Dana Aykroyda) przebiera się za świętego Mikołajaa i wparowuje na firmową (chociaż już nie jego firmową) wigilię. Możecie się domyślić, jak to się skończy. Jego pierwszą (i jedyną) gwiazdką, która przyniesie ratunek, okazuje się Ophelia, prostytutka grana właśnie przez Jamie Lee. Wielu Mikołajów próbowało zabłysnąć, chodząc umorusanym po ulicach, z plastrami szynki w kieszeniach i z butelką whiskey w ręku, ale żadnemu nie udało się otrzeć o groteskowy geniusz Aykroyda.

Ale święta to nie tylko Mikołajee, to często też śnieg, kuligi, bitwy na śnieżki oraz bałwany. Nic dziwnego zatem, że do mojej antylisty filmów świątecznych dodaję Jacka Frosta. Ciepła historia ojca, który po śmierci reinkarnuje w bałwana i próbuje nadrobić stracony czas ze swoim synem? I jeszcze Michael Keaton w tytułowej roli oraz CGI końca lat 90.? A, przepraszam. Nie TEN Jack Frost. Rok przed premierą komedii romantycznej wyszła ta lepsza wersja, w której bałwanem zostaje seryjny morderca. Jak, słyszę, że pytacie – w wyniku wypadku i połączenia się ze specjalnymi płynami oczywiście. Który ma miejsce akurat w górskiej mieścinie, gdzie Jacka złapano wcześniej, znów – oczywiście. Zatem Jack wyrusza się zemścić w swój cudownie bałwani sposób, rzuca co chwila onelinerami, nie gardzi zabijaniem dzieci czy… kierowaniem autem. Zamiast marnować czas na Jacka Frosta – niewypał za ponad 50 milionów dolarów, wybierzcie Jacka Frosta – perełkę za mniej niż bańkę zielonych.

Wiecie, co sprawia, że każda lista jest lepsza? Że doda się do niej Batmana. Zatem na mojej nie może zabraknąć Świątecznej przygody małego Batmana. Film Mike’a Rotha od Fineasza i Ferba czy Zwyczajnego serialu skupia się na tym, co najważniejsze – na przyjaźni (ponieważ, jak zapewne wiecie, przyjaźń to magia!) i daje nam Batmana prowadzącego mechaniczne sanie, gdy jego syn Damian rzuca w ludzi prezentami. Można powiedzieć, że Mroczny Rycerz jest najjaśniejszą z gwiazd, że razem z synem ratują święta. Ale o co chodzi z tą całą przyjaźnią? Ostatnie dni roku to czas pojednania, otworzenia drzwi dla zgubionego wędrowca i tolerancji dla najgorszych żartów waszych bliskich. A co zobaczycie w Świątecznej przygodzie…? Oczywiście, że nawałnicę sucharów od każdego z przeciwników Gacka (gdyby Mr Freeze nie powiedział stay cool, toby pewnie nie zgodził się wystąpić w filmie), oczywiście, że wspólną, świąteczną kolację Batmana z Jokerem, podczas której wszyscy śpiewają najlepszą kolędę – „Pada śnieg, Batman zbiegł, Robin gryzie piach, Mały Batman nie ma paska… Joker świętuje z przyjaciółmi i bardzo miło jest!”. Mi tam od razu robi się cieplej na serduszku, a wam?

Co prawda mam już moich pasterzy w filmowej szopce, ale brak mi trzody… albo chociaż jakichkolwiek zwierząt. I wtedy przypominam sobie Grumpy Cat: Niewesołych świąt. Pewnie nie wiedzieliście, że ktoś zrobił pełnometrażowy film w oparciu o… mem. Mem z tym niezadowolonym z życia kotem. I pewnie nie wiedzieliście, że ów kot przez cały film przemawia głosem Aubrey Plazy. Oj, tak. Jest to prawdziwe świąteczne doznanie. Nasz Grumpy Cat zamieszkuje sobie spokojnie sklep zoologiczny i cynicznie komentuje otaczający go świat (czasem potrafi nawet zatrzymać film i zwracać się prosto do widowni. Taki z niego Deadpool!). Wszystko się jednak komplikuje, ponieważ przed świętami poznaje uroczą dwunastolatkę i razem udaremniają próbuję kradzieży ultradrogiego psa ze sklepu. Domyślam się, że nie przekonał was ten opis. Ani tytuł, ani Plaza. W żadnego z pasterzy z mojej szopki nie wątpiliście tak jak w tego kota. Ale przychodzę z uzasadnieniem. Nic tak nie nauczy was sarkastycznych, pozbawionych emocji i jakiegokolwiek zainteresowania otaczającym was światem komentarzy jak seans tego filmu. Ten seans będzie jak półroczny kurs, jak wkurzyć każdego podczas kolacji wigilijnej. Jak najmniejszym nakładem sił wywołać najbardziej irytujący efekt. Nie dziękujcie mi. Podziękujcie Aubrey Plazie.

Moją dziwaczną listę filmów świątecznych domykam tytułem, w którym cud w stajence przeistacza się w cud… pokonania komunizmu pięścią i niezwykle twardą szczęką. A także słowem głębokim, które każde z nas powinno obrać sobie za motto: „skoro ja mogę się zmienić i wy możecie się zmienić, to KAŻDY może się zmienić!”. To mantra, którą powinniśmy sobie przekazywać, dzieląc się opłatkiem. A kto ją wypowiada? Oczywiście Rocky Balboa po obaleniu muru berlińskiego (w tej roli Szwed Dolph Lundgren udający Rosjanina) w Rockym IV. Wątpicie, czy to film świąteczny? A kiedy ma miejsce walka Rocky’ego z Ivanem Drago? 25 grudnia. I wygrana Rocky’ego jest wielkim prezentem dla Ameryki, kapitalizmu i wolnego świata. A przemowa po wygranej to gest pojednania, zgodny z duchem świąt wyrażający emocje Ebenezera Scrooge’a, gdy już odwiedziły go wszystkie duchy świąt. Skoro zatem Rocky potrafił przekonać całą Rosję i znieść komunizm swoją, obitą przez szwedzkie pięści twarzą, to i ja przekonuję was, że Rocky IV zasługuje na miejsce na waszej liście filmów świątecznych.

I oto moja filmowa szopka na święta: bokser, Batman i bałwan z lewej, morderczy Mikołaj z tyłu, pijany Mikołaj oraz prostytutka z prawej, a w filmowej kołysce poirytowany wszystkim kot. Piękna i jedyna w swoim rodzaju. Z taką szopką niestraszne mi jasełka.

■ Sylwia Zimowska

Najlepsze gry planszowe na długie zimowe wieczory

Za oknem wcale nie musi prószyć biały śnieg, a w salonie niekoniecznie trzeba mieć kominek, by wyczarować w domu przytulną atmosferę, w której wszyscy członkowie rodziny i przyjaciele będą chcieli się zanurzyć. Łapcie mój sprawdzający się od trzech dekad sposób na idealny zimowy wieczór: stół, gorąca herbata i dobre planszówki!

Z tymi dwoma pierwszymi elementami nie powinniście mieć problemu, a co do gier… No właśnie, tu zwykle pojawiają się dylematy, bo pozycji na rynku jest zatrzęsienie, nazwy mechanik niewiele mówią amatorom, a grafika na pudełku nie zawsze oddaje właściwy poziom rozrywki. W tym artykule polecę Wam zatem hity, które sprawdzą się w mieszanym gronie. Takie, które nie odstraszą dwudziestostronicową instrukcją, wąską tematyką ani trudnymi zasadami. Takie, w które zagracie z dzieciakami, przyjaciółmi, rodzicami czy dziadkami. I przede wszystkim takie, które sprawią dużo frajdy osobom początkującym, ale nie wynudzą też bardziej obeznanych planszówkowiczów. Gotowi? To lecimy.

Choinka (wyd. Nasza Księgarnia)

Choć we wszystkie wymienione tutaj gry możecie śmiało grać w dowolnej porze roku, Choinka najlepiej sprawdza się właśnie zimą, gdy czujemy, że już za moment sami będziemy dekorować prawdziwe drzewko. W grze trwającej trzy rundy gracze układają ozdoby na swojej choince w taki sposób, by wycisnąć jak najwięcej punktów z kart celów wylosowanych na początku zabawy. Nietypowe karty o kształcie rombów przedstawiają bombki, cukierki i piernikowe ludziki, a dodatkowo ich brzegi łączą się w kolorowe światełka. Istotnym elementem mechaniki jest draft, czyli wybieranie z ręki tylko jednej karty i przekazanie pozostałych kolejnej osobie. Dzięki temu nie wiemy od razu, czy uda nam się wykonać cel, i musimy główkować przez całą rozgrywkę.

Choinka ma prześlicznie wykonane elementy, dużo odmiennych kart celów, które sprawiają, że za każdym razem trzeba się skupiać na innym zadaniu, i temat, który wspaniale pasuje do całej mechaniki. Nieco gorzej wypada tu wariant dwuosobowy, ponieważ musimy wtedy kontrolować wirtualnego gracza i układać „za niego” ozdoby, co spłyca dynamikę. Jednak jeżeli szukacie przyjemnej gry o świątecznym klimacie dla 3 lub 4 osób, to będzie na pewno dobry wybór.

Moje Miasto (wyd. Galakta)

Na pewno kojarzycie klocki z Tetrisa. Reiner Knizia, najpopularniejszy projektant gier planszowych na świecie, użył ich kształtów do stworzenia jednej z najfajniejszych gier z trybem legacy, w jakie miałam przyjemność zagrać. To pozycja, w którą każdy gracz przez całą kampanię liczącą 24 epizody rozwija własną planszetkę miasta i zestaw budynków. Rozwija, tzn. nakleja na nie naklejki, które pomagają w kolejnych rozgrywkach. Dopiero po wszystkich partiach podsumowuje się punkty za poprzednie gry i wyłania zwycięzcę (warto więc grać w tym samym składzie).

Bazowa rozgrywka jest bardzo prosta. Ot, z jednej talii kart odkrywamy co turę po jednej karcie przedstawiającej budynek i wszyscy gracze jednocześnie muszą kafelek z owym budynkiem ułożyć na swojej planszy. Robimy to tak, by zakrywać skały, a pozostawiać drzewa, ale każdy kolejny epizod wprowadza szereg dodatkowych wyzwań. I tak będziemy się tu ścigać po złoto, tworzyć kolorystyczne grupy czy starać się otaczać studnię czterema różnymi budynkami. Emocji dodaje fakt, że nowe elementy gry dochodzą wraz z upływem czasu i odkrywa się je po otwarciu kopert. I ważna rzecz – nawet po 24 rozgrywkach wciąż możecie się tu bawić w trybie nieskończoności.

Wsiąść do pociągu: Legacy – Legendy Zachodu (wyd. Rebel)

Najnowsza odsłona kultowej serii gier familijnych, która na rynku gości już 20 lat, zabiera graczy w sam środek Dzikiego Zachodu. Podobnie jak we wspomnianym wcześniej Moim Mieście, i tutaj mamy do czynienia z mechaniką legacy, czyli wprowadzaniem nowych zasad co rozgrywkę. Każdy z graczy przez całą kampanię prowadzi ku zwycięstwu własne przedsiębiorstwo kolejowe. Te rozwija się poprzez realizację biletów, czyli tworzenie połączeń kolejowych między określonymi miastami, ale z biegiem gry możliwości zdobycia ekstra punktów rosną. Będziemy tu tworzyć własne filie, ścigać się w wyścigu o złoto czy przewozić grupy cyrkowców.

Zabawa jest dynamiczna, plansza rośnie (dosłownie, bo dokładamy do niej kolejne elementy odblokowanych obszarów), naklejki zdobyte w poprzednich rundach dają nam korzyści w kolejnych, podobnie jak role z umiejętnościami, które zmieniamy co grę. Niesamowite, jak z bardzo prostej gry familijnej udało się stworzyć kompleksową przygodę, która wciąga jak bagno. Wiem, że cena 500 zł wydaje się zaporowa, ale gwarantuję, że nie pożałujecie ani złotówki wydanej na ten tytuł. Każdy komponent daje tu efekt wow – zwłaszcza te, które początkowo ukryte są w pudełeczkach…

Szarlatani z Pasikurowic (wyd. G3)

Nieszczęśliwa miłość, zez, krzywy nos, tęsknota. Czy nie byłoby dobrze mieć lekarstwo na każdą przypadłość? W tej grze wcielamy się w szarlatanów, którzy raz w roku zjeżdżają się na rynek, by zaprezentować gawiedzi swoje magiczne eliksiry. W trakcie rundy każdy gracz dobiera z własnego woreczka składniki i dodaje je do kociołka. Robią to tak długo, aż uznają, że eliksir jest już gotowy. Twist polega na tym, że składniki dodają punktów, ale wśród nich znajdują się również te bezwartościowe, które grożą wybuchem i utratą całej mieszanki.

To klimatyczna, rodzinna gra, w której testujemy własne szczęście oraz taktykę. Co rundę dokupujemy bowiem do woreczka nowe składniki, a każdy z nich po wylosowaniu daje rozmaite umiejętności… Przezabawna, emocjonująca i unikalna pozycja, którą warto kupić od razu z dodatkami.

Palec Boży (wyd. FoxGames)

Pamiętacie czasy, gdy na podwórkach grało się w kapsle? Jeśli tak, to zaraz wyleję na was tonę sentymentu. Palec Boży to jedna z najbardziej oryginalnych współczesnych planszówek, w jakie zagracie, a jednocześnie nawiązująca do ery oldschoolowych zabaw. Zamiast typowej planszy z kartonu mamy matę przedstawiającą archipelag wysp. Zamiast pionków – drewniane dyski, którymi pstryka się tak, by swoimi wyznawcami wypchnąć wyznawców innych bóstw znanych z różnych mitologii. Każde bóstwo ma unikalną moc, a do tego co rundę wybiera się wspólnie karty praw modyfikujące zasady… Pstrykanie lewą ręką, z zamkniętymi oczami albo z użyciem wyskoczni? To tylko drobny ułamek tego, co na was czeka w tej szalonej i dynamicznej grze.

W sprzedaży jest też kilka dodatków, które powiększają panteon bóstw, dodają nowe komponenty i sprawiają, że nawet za setnym razem nikt nie powinien narzekać na nudę. No, co najwyżej na obolałe od pstrykania palce.

MAGIA I TEORIARebecca Yarros, Czwarte skrzydło

■ Marcin Świątkowski

Smok, jaki jest, każdy widziRebecca Yarros, Czwarte skrzydło (i każda inna książka o smokach)

Smoki!

Smoki. Kto nie lubi smoków? Wszyscy uwielbiamy smoki. Te mityczne stworzenia towarzyszą ludzkości od zarania dziejów, a nam – osobom kochającym fantastykę – od początków jej istnienia, ponieważ pisarze w tym nurcie szczególnie je sobie upodobali. Kochaliśmy smoki Tolkiena, kochaliśmy smoki Le Guin, kochaliśmy też smoki z Dragon Age, Eragona, Harry’ego Pottera czy Dark Souls.

Teraz jesteśmy świadkami kolejnej iteracji nigdy niegasnącej mody na wszystko, co smocze. Trudno powiedzieć, czy rozpoczęty parę lat temu cykl Empireum Rebekki Yarros należy do przyczyn, czy do skutków tej zajawki, lecz trudno zaprzeczyć, że wpisał się w nią idealnie. Podbój bookstagrama i mainstreamowych mediów przez Yarros zbiegł się idealnie w czasie z przerwą między pierwszym a drugim sezonem serialu Ród smoka produkcji HBO, zaś jej sukces wydawniczy zaowocował wysypem kolejnych, klepanych seryjnie książek o smokach (choć takie powieści powstają w zasadzie nieustannie od średniowiecza, tylko z mniejszą lub większą intensywnością).

Książki Yarros nie są pozbawione wad, a towarzyszący im rozbuchany marketing jasno wskazuje, że podchodząc do Czwartego skrzydła i Żelaznego płomienia, należy zachować daleko idącą ostrożność. Jakie by jednak nie były okoliczności ich wydania i czego o tych powieściach złego nie mówić, nie można im odmówić pewnego magnetyzmu, biorącego się między innymi właśnie z magicznej siły przyciągania drakonidów. Wabią nas jak sidła z przynętą, w które w dodatku wchodzimy z premedytacją i radością. Tym ciekawsze jest pewne zjawisko, które objawia się u Yarros z całą siłą. Przyjrzyjmy się bowiem, jak wygląda pierwsze nasze spotkanie ze smokami w Czwartym skrzydle:

[…] w polu naszego widzenia pojawia się chmara smoków.

[…] Kiedy już mi się wydaje, że przelecą nad naszymi głowami, nurkują w powietrzu, chłoszcząc je wielkimi półtransparentnymi skrzydłami i się zatrzymują. […] Łuski na ich klatkach piersiowych falują z każdym oddechem, a ostre jak brzytwa szpony uczepiają się muru z obu stron. […] Kiedy znajdujący się na wprost mnie granatowy smok wydycha powietrze nozdrzami, moją twarz owiewa gorąca para. Jego lśniące niebieskie rogi wyrastają z głowy, tworząc eleganckie, śmiertelnie ostre łuki, a jego skrzydła, zwieńczone pojedynczym ostrym szponem, rozbłyskują przelotnie i smok składa je po bokach ciała. […]

…i to by było na tyle. Jest to najdokładniejszy smoczy opis w obu wydanych do tej pory książkach z serii.

Teraz proponuję mały eksperyment myślowy. Spróbujcie sobie wyobrazić, że nie wiecie, jak wygląda smok. Nigdy w życiu nie słyszeliście o czymś takim. Nie czytaliście Hobbita, nie widzieliście Gry o tron, nie graliście w Skyrima. Macie? No, to teraz przeczytajcie powyższy opis i powiedzcie mi, co to właściwie jest ten cały smok. Ciężko, co?

Na pewno jest to bardzo duża istota, która lata, ma skrzydła i pewnie jest groźna, skoro wyposażono ją w szpony i rogi. Musi mieć coś wspólnego z gadami, bo ma łuski. Niewiele więcej możemy wywnioskować. Nie wiadomo ani jak ten cały smok jest skonstruowany, ani co gdzie mu wystaje, ani skąd co wyrasta – w opisie Yarros jest to bezkształtna bryła ze skrzydłami i mnóstwem kolców. Potem, jeśli w ogóle wracamy do wyglądu któregoś z gadzich bohaterów, to wzmianka sprowadza się do koloru łusek oraz rodzaju ogona. Poza tym na temat wyglądu smoków, które przecież są kluczowym elementem powieści, nie dowiadujemy się nic.

Postawmy sprawę jasno: to w ogóle nie jest zarzut, a zwykła obserwacja. Zarzucanie autorce niedokładności czy niedbalstwa byłoby w tym wypadku absurdalne, bo spójrzmy prawdzie w oczy: każdy wie, jak wygląda smok, podobnie jak każdy wie, jak wygląda krzesło czy miecz.

Ciekawie się zrobi, gdy do nas dotrze, że smok, w przeciwieństwie do krzesła albo miecza, nie ma desygnatu. Wiem, że zawiodę tutaj wiele osób, ale tak się składa, że smoki nie istnieją. Mamy tu więc do czynienia z istotą mityczną, która nie ma odpowiednika w realnym świecie, a która jest zarazem tak silnie obecna w wyobraźni zbiorowej, że nie trzeba nawet jej opisywać. Dlaczego? I czemu akurat smok, a nie – powiedzmy – mantikora albo symfalis?

Poszukując odpowiedzi na to pytanie, odkryłem ze zdumieniem, że nie istnieje coś takiego jak polskojęzyczne opracowanie motywu smoka w literaturze. Ba! Nawet w o wiele większym zbiorze literatury anglojęzycznej trudno coś takiego znaleźć.

I należy tu wspomnieć, że jest to dla literaturoznawcy nieoczywiste i nieintuicyjne, bowiem po latach istnienia tej dziedziny opisano skrupulatnie niemal każdy motyw funkcjonujący w książkach; jeżeli jesteście zainteresowani tym, jak w realistycznej francuskiej literaturze XIX wieku umiejscawiano wierzby albo kapelusze, gwarantuję, że znajdzie się na ten temat artykuł.

Tymczasem smok, olbrzymi, podejmowany setki razy od zarania dziejów motyw, funkcjonuje tutaj w jakiejś przedziwnej kulturowej próżni: z jednej strony jest wszędzie i atakuje nas z każdej strony – z drugiej wymyka się definicjom i opisom. Tam zaś, gdzie zawodzi literaturoznawstwo, pomoże jego starsza siostra: antropologia.

W krótkim, niespełna dwustustronicowym opracowaniu An Instinct for Dragons amerykański antropolog David E. Jones zwraca uwagę na ciekawą zależność: okazuje się bowiem, ze smoki nie tylko są powszechnie obecne w zbiorowej wyobraźni, ale też występują we wszystkich znanych nam kulturach: od europejskiej po chińską, od japońskiej po mezoamerykańską. Smoki zieją ogniem zarówno w Babilonii, jak i na polinezyjskich wyspach, opowiada się o nich w afrykańskim interiorze i na stepach środkowej Azji. Zarazem wszystkie te mityczne stworzenia zawsze mają te same cechy, a ich przedstawienia różnią się tylko powierzchownie.

Zaintrygowany Jones w swoich rozważaniach sięga do klasycznej antropologii i dowodzi, że smok jest mitem tak uniwersalnym, ponieważ korzeniami sięga do czasów prehistorycznych. Badacz zwraca bowiem uwagę, że wszystkie hominidy przez miliony lat ewolucji miały trzech największych przeciwników: wielkie koty, drapieżne ptaki oraz węże. Nietrudno stąd dojść do wniosku, że smok jest po prostu połączeniem tych trzech zagrożeń w jedno – a więc wspólnym dla wszystkich ludzi ostrzeżeniem, łączącym największe strachy w jeden uniwersalny archetyp.

A jeśli każdy człowiek wie, jak takie ostrzeżenie wygląda i jakie ma cechy, to po co je opisywać? Jakiego smoka nie wymyślimy, tak czy inaczej będzie to latający gad, chodzący jak kot na czterech łapach, bardzo zwinny i szybki, pokryty wężową łuską i mający szpony jak u drapieżnego ptaka. W przeciwnym razie nie będzie smokiem i nawet nadawanie innych nazw (jak to zrobiła np. Samantha Shannon) nie zmieni tego faktu.

Dlaczego jednak w ogóle nam to nie przeszkadza ani nie utrudnia lektury?