Rejs do Indonezji - Kazimierz Ciemny - ebook

Rejs do Indonezji ebook

Kazimierz Ciemny

3,6

Opis

Wspomnienia marynarza z rejsu do Dżakarty na drobnicowcu „Duwet” zbudowanym w stoczni gdańskiej dla armatora indonezyjskiego, które autor napisał na podstawie notatek sporządzonych podczas tego rejsu, tj. w 1960 r. Bez tamtych zapisów sprzed kilkudziesięciu lat nie byłoby możliwe wydanie tej książki, pokazującej autentyzm ciężkiej pracy na statku, wysiłku, ale też zachwytu nad egzotyką, z którą autor stykał się podczas podróży.

Kazimierz Ciemny

W 1950 r. skończył Szkołę Jungów Państwowego Centrum Wychowania Morskiego w Gdyni i na morzu przepracował 27 lat, głównie jako starszy marynarz. Związany zawodowo z pracą na morzu, zaczął też amatorsko uprawiać z powodzeniem malarstwo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 395

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (7 ocen)
2
2
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mustruję jako starszy marynarz

Agencja Morska pośredniczyła w załatwieniu kontraktu. Mój pierwszy zagraniczny statek to zbudowany w Malmö w latach 1945-1946, tankowiec o nazwie „Havsborg”, pływający pod banderą Królestwa Szwecji na linii Gdańsk-Batumi, portem nad Morzem Czarnym.

Gdy wygasł kontrakt na dostawę ropy, skierowany został do obsługi na linii Curaçao w Antylach Holenderskich na Morzu Karaibskim, a portem docelowym został Amsterdam w Holandii.

Na ten statek w porcie przy Bazie Paliw w Gdańsku wszedłem pierwszy raz po trapie. Nie zastanawiałem się, za ile, nieważne było stanowisko. Na miejscu dowiedziałem się, że będę pomocnikiem kucharza, czyli tzw. trzecim jarzynowym. Niech tak będzie… tacy też są potrzebni.

Długo w kuchni nie zabawiłem. Przeszedłem do mesy na stewarda. Na tym stanowisku odbyłem jedną podróż. Musiałem przypaść do gustu, bo szef z maszyny w porozumieniu z kapitanem przeniósł mnie do maszyny na stanowisko motormana (motorzysty). Dla mnie był to niebywały awans. Ale wszystko co dobre nie trwa wiecznie. Tak było ze mną.

Po dość długim postoju na lądzie, dobrze zrobiły mi rejsy na tym tankowcu. Po zejściu okrzepłem, poczułem się znów marynarzem.

Odczekałem wiele miesięcy, by ponownie znaleźć się na burcie. Nie próżnowałem, bo po tak długiej rekonwalescencji nie byłem już sam… byłem z Nią.

 

Kapitan, posiadający obywatelstwo brytyjskie, Polak zasiedziały w Anglii od czasów II wojny światowej, za namową superintendenta pana Luno, przedstawiciela armatora holenderskiego z Amsterdamu, znalazł się w Polsce, kraju swojego dzieciństwa i młodości. Objął dowództwo statku, na którym płynąć miałem w charakterze starszego marynarza. Ponieważ nigdy nim nie byłem, więc szykowała się niezła frajda. Nie ja jeden na ten statek się pchałem. Miła pani, która mnie skierowała, doskonale wiedziała, że ja nie jestem z pokładu.

A niech tam… pomyślałem, przyuczę się przy tych, co na statku będą, pokażą co i jak, i będzie ok. Kapitan nie musi być od razu zorientowany, że ma na pokładzie motorniczego w charakterze marynarza.

Z okienka jak bulaj w burcie statku wyglądała z zaciekawieniem na korytarz sympatyczna twarz pani Wandzi, która była naszym „kołem ratunkowym”, skarbnicą. Dla niej nie było żadną tajemnicą, kto kim był wcześniej na statku i z jaką prośbą aktualnie do niej przychodzi. A takich jak ja, poszukujących pracy, było wielu.

W środowisku marynarskim była lista zarejestrowanych marynarzy, która tworzyła tzw. rezerwę bezpłatną, inaczej mówiąc byliśmy bezrobotni. Z nadzieją, że los nam się znów odmieni a wcześniej było tak…

Wiadomo było, co kto mówił np. w mesie, na pokładzie, w kabinie; po powrocie do macierzystego portu następowała weryfikacja załogi. Po roku 1956 w wyniku tzw. odwilży odbywały się spotkania, zebrania pokrzywdzonych. Organizowały się dyskusje, powstawały Związki Zawodowe Marynarzy i Rybaków Dalekomorskich.

Następstwem tego nurtu było oczyszczanie z zarzutów marynarzy zwolnionych w okresie głębokiego socjalizmu i „kultu jednostki”.

Stalinizm na tym środowisku wywarł swoje piętno i niejednemu z braci marynarskiej zwichnął karierę.

W bezpłatnej rezerwie roiło się od różnych specjalności wymaganych na statku. Gama usług obejmowała od najniższego do najwyższego szczebla w hierarchii jakie pożądane są na statkach pełnomorskich. W rezerwie było zarejestrowanych setki marynarzy. Armatorzy obcych bander, przeważnie Szwedzi, Finowie, Norwegowie, Niemcy, mogli w tamtych latach korzystać z taniej a wysoko wykwalifikowanej kadry. Wiedzieli, że lepszych marynarzy nie znajdą.

Biuro pani Wandy znajdowało się w pomieszczeniach Urzędu Morskiego przy ul. Chrzanowskiego w Gdyni.

We wrześniu 1960 roku załatwiałem swoje sprawy związane z zaokrętowaniem na statek bandery indonezyjskiej. Pomyślałem, że przede mną egzotyka, co prawda oddalona o tysiące mil morskich, ale…

Statek miał wyjść w morze nazajutrz wieczorem, dlatego należało się spieszyć. Spraw nie załatwionych, które wymagały biegania, było sporo. Miałem już pewne doświadczenie w tego rodzaju przedsięwzięciach, no i ciekawość brała górę.

Od razu wszystko chciałem wiedzieć. Dlatego zwróciłem się do skarbnicy wszelkich wiadomości, nieocenionej pani Wandzi. Wyciągnąłem z niej to, że kapitan przyleciał z Londynu, jest Polakiem, również powiedziała z uśmiechem, że zamustrowanych zostało jeszcze trzech marynarzy, podobnych do mnie.

– Jak to podobnych?

Jeszcze raz uśmiechnęła się. – Znaczy, że są to ludzie z maszyny a nie z pokładu?

– Spokojnie, to też są marynarze z krwi i kości. I jest więcej niż pewne, że w takim kolektywie dacie sobie doskonale radę. Jeden drugiego będzie wspierał i uzupełniał, dlatego właśnie ich skierowałam.

– Jeszcze jedną, maleńką informację, pani Wandziu, a ten statek jest duży czy mały, stary czy nowy?

– Nowy, panie Konradzie, prosto spod stępla, budowany w stoczni Komuny Paryskiej. To będzie jego dziewiczy rejs, panie starszy marynarzu.

– Proszę, niech pani ze mnie nie żartuje. Zależy mi na pracy.

– Powtarzam to raz jeszcze, zbudowany i zwodowany w stoczni Komuny Paryskiej, stoi przy nabrzeżu Rudowym. Załadunek, o ile wiem, nie zakończony, dodam, że jego pojemność to 677 BRT, zatem to mały stateczek. Płynąć będziecie tylko na out. Portem macierzystym statku i przeznaczenia jest Dżakarta na wyspie Jawa. Powrót drogą powietrzną. Zazdroszczę panu tej podróży. Samolot w programie, po prostu będziecie odprowadzać statek zakupiony a zbudowany w Gdyni dla armatora z Dżakarty.

Załoga jeszcze nie w komplecie, brakuje pierwszego oficera, a Polak, nie Hiszpan oczekiwać będzie w śluzie Kanału Kilońskiego. On i pozostali, II oficer jest na statku, też Polak, ale mieszkający na stałe w Anglii.

– Dziękuję pani, jak zawsze.

– Czego się pan boi?

– Niczego, ale dobrze jest wiedzieć, z kim będzie się miało do czynienia. Zresztą, co za różnica czy Polak, Hiszpan czy innej nacji matros.

– Panie Konradzie, już nic więcej nie powiem, tyle co wiedziałam, powiedziałam.

– Pani jest niezawodna, jak zawsze.

– Zatem do widzenia, stopy wody pod kilem, proszę się pospieszyć – upomniała mnie jeszcze.

Rzeczywiście, pozostało mało czasu.

– Jeszcze raz dziękuję, za wszystko! Do zobaczenia. Jak szczęśliwie wrócę, zaraz się do pani zgłoszę.

– Prosimy o nas nie zapominać, panie Konradzie.

– To się rozumie samo przez się, obiecuję przesłać widokówkę z któregoś portu, już mnie nie ma…

Wiem, jak dobrze jest upewnić się, kto przed nami wszedł na pokład, zaokrętowany jako pełnoprawny członek załogi. Jacy oni są? Z kim będę szlifować pokład? Na statku już czekano. Praca też będzie harówką, oj będzie. O tym wszystkim wiedziałem, nie potrzebowałem wysilać wyobraźni.

Koledzy, którzy też czekali w korytarzu na swoje przeznaczenie, spytali gdy się do nich przyłączyłem, że statek, ten co ma zostać odprowadzony do Indonezji, czy nie nosi nazwy „Duwet”? Właśnie taką przyjął nazwę, przytaknąłem.

– No to gratulacje, na niego zamustrował Kazek, secundo Zygmunt Gorodecki, Mikołaj Sołochób, a kto jeszcze? – pytam, wiesz kto? Gdybym wiedział, nie pytałbym się. Kolega stojący obok już chciał wymieniać nazwiska, ale drugi stojący obok powstrzymał go.

– Milcz – powiedział temu, który już miał wyjawić personalia.

– Kogo wysłali na ten statek? Czy go znam?

– Prawie cała flota go zna, znają wszyscy i ty też o nim słyszałeś – odezwał się ten, z którym wcześniej dłużej gawędziłem.

Jureczka podesłali na statek, aż podskoczyłem: Jureczka!?

Pierwszych dwóch znałem z ulicy portowej, z długich godzin wspólnego wyczekiwania na korytarzach Gdyńskiego Urzędu Morskiego. Podobali mi się. Fajne chłopaki. Ale tego Jureczka, owszem, znałem z widzenia, z opowiadań innych. To ten człowiek o pomarszczonej jak wysuszona mandarynka twarzy ma płynąć z nami w ten rejs? Nie chciało mi się wierzyć. Obawy moje były uzasadnione.

– Uciekam. No to cześć!

– Cześć Konrad, trzymaj się!

Coś tam jeszcze mówili, zapewne jakieś słowa otuchy, ale już ich nie słyszałem. Wyszedłem z gmachu Gdyńskiego Urzędu Morskiego.

Tyle miesięcy oczekiwania na statek, powinienem skakać z radości, cieszyć się, ale daleki byłem od takiego nastroju. Głowa naładowana sprzecznymi uczuciami, nawet nie reagowałem na pozdrowienia mijających mnie kolegów, znajomych.

Kroki skierowałem w stronę portu. Odległość niewielka od Biura Angażowania Załogi. Na bramie okazałem strażnikowi przepustkę, skierowanie też. Przepuścił.

W odległości niespełna stu metrów wyłonił się stojący przy nabrzeżu statek. Za nim przycumowany był jeszcze jeden większy, zatem tylko ten mniejszy jest tym, którego szukałem.

Odbywał się na nim załadunek. Długie ramiona dźwigów portowych pochylały się nad ładownią, pochylały się w ukłonie nad statkiem, ostrożnie przenosząc z lądu skrzynie, które za chwilę znikały w jego wnętrzu.

Pospiech, jaki sobie narzuciłem, miał na celu przekonanie się, by możliwie jak najszybciej zobaczyć Jureczka, legendę i wątpliwą ozdobę korytarzy armatora na własne oczy.

Stał przy trapie maleńki, pomarszczony, istne nieszczęście o wpadniętej górnej wardze, kędzierzawej, siwej czuprynie. Okulary wielkie, w rogowej oprawie, zsunięte na szeroki, spłaszczony nochal.

W pierwszej chwili nie zauważył jak wchodziłem po trapie. Pochłonięty całkowicie sprawdzaniem przepustek, skrupulatnie oglądał je znad okularów schodzącym robotnikom, którzy szli na przerwę. Gdy już znalazłem się przy nim na pokładzie, raczył mnie zauważyć, prawie stanąłem mu na palce. Zlustrował mnie od samych stóp, jakby chciał sprawdzić, z czym przyszedłem. Przyjrzał mi się, niby z góry, i niby poznał swojego. Dobrze musiał zadzierać nosa, on taki mały, niepozorny, istny karzełek.

Więc musiał jednak poznać, może wyczuł, bo przepustki nie żądał. Tylko wprost pyta, czy zamustrowałem. A za kogo – dopytuje się dalej. – Za starszego marynarza.

– To tak jak ja, też starszy.

Nie chce mi się wierzyć. Co o nim myślę, nie wie, ale mówię – to widać od razu. A tych dwóch? Czy są już na burcie, chciałem się upewnić.

– Tak, może gdzieś w kuchni.

– Dobra, dziękuję.

Idę ich szukać, a kuchnia gdzie?

– Są dwie, idź do tej na midshipie, wejście od drugiej strony.

Dlaczego aż dwie kuchnie na tak małej łajbie, zastanawiałem się. On szelma już wiedział, bo zdążył mi wyjaśnić. Statek ma specjalne przeznaczenie, jest przystosowany do przewozu pielgrzymów buddyjskich do miejsc świętych. Może uda się nam popłynąć z taką wycieczką do tych miejsc? Co on plecie? Ale się rozmarzył.

– A chciałbyś? – zapytałem.

– No pewnie.

– Jureczek, idę.

Ale on przytrzymał mój rękaw od bluzy, wyszarpał z tylnej kieszeni przybrudzonych dunkrów książeczkę żeglarską, którą mi pokazuje.

Nagle zjawili się Mikołaj i Zygmunt, usłyszeli moją z Jureczkiem rozmowę. Przywitałem się z nimi serdecznie. Ubrani zupełnie jak nie do pracy. Okazało się, że oni też dopiero oglądają statek. Czekali nie wiadomo na co.

Zainteresowanie łajbą było wspólne. Jureczek nie daruje, wręcza mi swoją książeczkę żeglarską, otwiera właściwą stronę. Nie byłem zainteresowany, ale nalegał, bym przeczytał. Rzeczywiście zapis był: nazwisko imię, zaokrętowany na statek z dniem, na czas nieokreślony, stanowisko starszy marynarz, pieczątka, podpis. Wystarczy.

Znaczy będzie razem z nami się męczył lub tylko przeszkadzał. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Jureczek był dumny jak paw, pełen optymizmu, najwidoczniej funkcja mu odpowiada – starszy marynarz.

Niezły psycholog, znawca dusz marynarskich skierował go na taki statek. Tylko czy kapitan też będzie nim tak zachwycony, jak on sobą? To się dopiero okaże.

Mandarynka w końcu pozostawił nas samych, lustrując trap i to co się dzieje na nabrzeżu.

– Panowie, może przejdziemy do mesy. Tam sobie porozmawiamy.

– Racja. Każdy z nas chce się urwać do domu, czy nie tak?

– Co? Wszystkie urzędowe sprawy już macie pozałatwiane? Bo ja nie.

Mesa zawalona była spiętrzonymi krzesłami, kartonami, z niektórych wyglądały dzióbki czajników do herbaty. Koce z wielbłądziej wełny złożono w jednym rogu mesy. Duża ich sterta była przeważnie w kolorze dojrzałej cytryny. W nieładzie porozrzucane garnki, patelnie, łyżki różnej wielkości i kształtu. W ogóle był to majdan sprzętu hotelowo-kuchennego, po prostu z mesy zrobiono magazyn. Ale nie to było najważniejsze, co jest tu złożone i na czym kto siedzi. Ważne, jak będziemy płynąć, jak wy sobie to wyobrażacie?

– Mikołaj, Zyga, jak to z nami będzie? – zwróciłem się do swoich partnerów, w szukaniu tej wątpliwej egzotyki. Może ona nie nastąpi, jak się wyda?

– Może ty najlepiej to wyjaśnisz, Zygmunt?

Znałem go na tyle dobrze, wiedziałem, że człowiek obdarzony taką intuicją jak on, nieźle w skrajnych sytuacjach życiowych daje sobie radę. Pełen tupetu każdą przeciwność losu bierze na wesoło.

Jureczek był poza nawiasem naszego problemu. On nie miał wygórowanych ambicji. Zrobili go starszym marynarzem i basta. W normalnych warunkach pływania, żeby nim zostać, trzeba wspinać się po strzeblach, najpierw praktykantem pokładowym trzeba być, następnie młodszym marynarzem, kolejny przeskok to marynarz. I taki adept zawodu pracuje na statku nie wiadomo jak długo, by dostąpić zaszczytu i zostać pełnym starszym marynarzem. Reguły nie ma, fach swój musi dobrze opanować.

– Wiemy, że Jureczek jako taki marynarzem nigdy nie był. W czasach młodości pływał za trymera palacza na parowcach jakimi były s.s. „Toruń”, s.s. „Narocz” i na innych też, zawsze jednak pod pokładem, nigdy na pokładzie.

A najczęściej wycierał korytarze GAL-u, następnie u armatora jakim zostały Polskie Linie Oceaniczne. Ja myślę, że z nim kłopotu mieć nie będziemy. Stary wyrzuci go ze statku przy pierwszej nadarzającej się okazji, jak się zorientuje, kogo mu podesłali – zawyrokował Mikołaj.

– Ale co z nami? Musimy uzgodnić stanowiska na pierwsze spotkanie z kapitanem. Jak wiemy, on jest przekonany, że przysłali mu starszych marynarzy, czyli A-B, ale wiadomo kim jesteśmy. Który z nas stał na sterze, bywał na mostku, opuszczał i podnosił baumy, klarował liny, robił klar na pokładzie? Wiemy ostatecznie, że te czynności wykonywać będziemy. Taka będzie nasza rola do odegrania. Chłopaki, nie możemy dopuścić do tego, by ośmieszyć się w oczach starego z Anglii. On obierze kurs i poprowadzi statek do Indonezji. A my?

– Może wreszcie coś powiesz, Zygmunt. Jak sobie wyobrażasz tę podróż z takimi jak… Lepiej nie dokończę.

– Gadaj, czas ucieka.

Tylko się uśmiechnął. Jego czerwona, pucołowata gęba nabrała rumieńców, oczy przymrużył jak przed blaskiem promieni słonecznych. A może licho coś sobie przypomniał? Ale co?

– Otóż powiem wam tak: pływałem swego czasu na pokładzie.

– Ale zdążyłeś wszystko zapomnieć, wywiało z głowy. Nie mam racji?

– Niezupełnie – odpowiedział. – Nie gorączkuj się, Konrad, właśnie jest okazja, bym sobie na tej łajbie wszystko przypomniał. I zrobię to.

– A zatem arkana pracy na pokładzie nie są tobie obce.

– Obce czy nieobce, jak trzeba będzie, to będą takie jakbym tylko to wciąż robił.

– Pocieszyłeś nas – powiedziałem z powagą.– Kamień spadł nam z serca.

– Czy wy także tak myślicie, Bogdan, Mikołaj?

– Owszem, wyrażał się dość jasno.

– Zygmunt, miel ozorem i mów co chcesz i tak cię teraz nie sprawdzimy. Śmiało możesz sobie do życiorysu dopisać fragment opowieści o swoim marynarstwie na pokładzie. Nam to wszystko jedno. Dlatego proponuję, byś przed kapitanem grał pierwsze skrzypce. Robił dużo szumu, był wszędzie tam, gdzie trzeba.

Wachty będą wcześniej rozpisane, rób tak, byś pierwszy stanął za sterem. Oswoimy się z tą myślą, musimy być psychicznie przygotowani. Będziesz naszym zbawieniem, idziesz na pierwszy ogień. Jasne?

– Ciebie na pierwszego sternika stary powinien powołać, zgadzasz się z nami? – chce wiedzieć Mikołaj.

– Tak musisz lawirować, aby on nabrał do twojej sympatycznej gęby największego zaufania. Później, jak już będziemy w morzu, opowiemy mu szerzej o sobie, a w czarowaniu go będziemy wydatnie ci pomagać.

– Dobrze Mikołaj mówisz, wszystko w nogach i rękach Zygmunta. Od jego tańca na pokładzie dużo będzie zależało.

Humory nam się poprawiły, nie damy się tak łatwo zdemaskować. Oj, życie!

– Obiecuję wam, że wszystko będzie ok.

– Jesteś tego taki pewny, Zyga?– spojrzeliśmy po sobie. Nie żartował.

– Sprawa jest poważna, a poruty nie powinno być.

– I nie będzie – twardo powiedział ten, który niby już marynarzem na pokładzie był.

– Pięknie, zatem wszystko jest ustalone. Teraz wszystko zależy od sytuacji i może próżne są nasze strapienia?

– Ja wam to mówię, Zygmunt steruje pierwszy i to jest całe sedno tej wyprawy – nasze być albo nie być.

– Kto powiedział?

– Ja Mikołaj, ale przede mną Hamlet.

– Nie Hamlet, tylko Szekspir – zakończył ten spór Zygmunt.

Zbieramy się, kto ma co do załatwienia to biegiem, wszyscy nie mamy paszportów, co jest najważniejszym dokumentem, ważniejszym od książeczki żeglarskiej.

– A biuro paszportów otwarte tylko do godz. 16.00 o ile się nie mylę.

– Ja mam po drodze, mieszkam w Gdańsku. Ale zanim, to wpierw wstąpię do Kapitanatu Portu, żeby i mnie tak ładnie do książeczki żeglarskiej jak Jureczkowi wszystko wpisali.

Wyszliśmy z mesy pojedynczo. Wachtowego przy trapie nie było. Dokerzy jeszcze na przerwie obiadowej. Ładunku na kei pozostało niewiele. Do nocy powinni zakończyć załadunek. Jureczek mocował się z liną na dziobie. Zrywał się północno-wschodni wiatr, niebo zaciągnęło się chmurami. Wachtowy zobaczył, że schodzimy. Zostawił liny na dziobie i przyczłapał.

– Uciekacie już?

– Jak widzisz – odpowiedział mu Gorodecki.

– Pilnuj cumy, liny muszą pracować równo. Wiatr się wzmaga odpychający, a co to znaczy… może przypomnieć?

– Za kogo ty się masz?– ale się odgryzł. – Będzie spokojnie. Na wszystko mam oko.

– Pilnuj tylko okularów, wiatr czasem porywa – zdobył się na dowcip Mikuś.

– Nie kracz gruby, zbierajcie się wreszcie – słyszę mechanika.

Co on też za interes może mieć do mnie, ale to nie było do mnie a do Jureczka.

– Pamiętaj o trapie. Rano się zobaczymy.

– Dobrze, do widzenia, do jutra!

– No to cześć, Jureczku.

Wopista tylko zerknął na przepustkę. Za bramą wyjściową z portu rozeszliśmy się. Każdy miał swój własny bagaż spraw do załatwienia. A że kolejność dla każdego była inna, więc ja pierwszą, którą chciałem mieć z głowy, było odwiedzenie kapitanatu portu, którego biura mieściły się na Dworcu Morskim. Nie zabawiłem tam długo z pozoru bez większych przeszkód i zbędnych komentarzy. Od ręki zostałem obsłużony przez pana w mundurze. Musiał być jednak służbistą lub był trochę przygłuchy.

Podałem skierowanie, pisało tam czarno na białym, ale kazał sobie powtórzyć z czym przyszedłem. Głośno, bo nie dosłyszał. Więc dwa razy powtórzyłem, że chcą mnie za starszego marynarza na statek.

– A jaki? – chce koniecznie wiedzieć.

Widział wyraźnie, że mi pilno.

– Ten statek, proszę pana, m.s. „Duwet” się nazywa.

– Indonezyjski, prawda?

– Czy ma pan jakieś zastrzeżenia do jego nazwy?

– Ja?...nie, skądże. Co też panu do głowy przyszło. Już załatwiam. Mam listę załogi, nie wszyscy się zgłosili.

– Wiem, jeszcze dwóch moich kolegów do pana przyjdzie, oficerze – tak mi się jakoś wyrwało.

Spojrzał z ukosa.

– To widzę.

Tak, rzeczywiście widział, miał przecież listę przed nosem. Nie wiedział tylko, że mnie cholera już bierze. A książeczkę żeglarską, którą ze skierowaniem mu wręczyłem, oglądał ze wszystkich stron, przewertował kartki; najwidoczniej zainteresowały go poprzednie statki, na których pływałem. Może on do ankiety zbierał dane? To możliwe.

Ale nie to go interesowało. Uśmiech rozlał się na jego twarzy, usta jak wrota mu się otworzyły, pokazując sztuczną szczękę. Tak, widziałem, bo ją językiem podpierał. Udało się, ale śmiać się nie przestawał.

Ja czekałem, wreszcie doszedł do siebie, uspokoił się. Obserwowałem jego fizjonomię.

– Proszę pana – powiedział – jak wynika z zapisów, to wszystkie możliwe działy przeszedł pan na statku.

– Co też pan sugeruje, nie wszystkie. Kapitanem to jeszcze nie byłem.

– No, tego bym oczywiście nie powiedział. Ale już i za pełnego stewarda pan byłeś.

– Owszem, to prawda i cóż z tego?

– Co tam jeszcze… – zaczął wyliczać – chłopcem pokładowym, praktykantem w maszynowni, i motorzystą, smarownikiem na parowcu. A teraz mam panu wpisać starszego marynarza?

– Jeśli łaska, proszę bardzo.

– Już się robi – pięknym kaligraficznym pismem wpisał do książeczki to co należy.

Ładny charakter pisma ma, jucha, przeleciało mi przez myśl. Czy w życiu codziennym też taki pedantyczny, zdecydowany? Zastanawiałem się przez chwilę. Może on też pływał w swoim czasie.

Jakby dla podkreślenia tego, co wpisał, przyłożył podłużną pieczątkę – Kapitanat Portu Gdynia w prawym dolnym rogu.

Tym podmuchaniem na datownik upewnił mnie, że z dniem dzisiejszym stałem się pełnoprawnym członkiem załogi statku m.s. „Duwet”, zaangażowanym do nowej, nieznanej mi pracy. Urzędnik Kapitanatu Portu oddał mój dokument, a ponieważ widziałem jak wpisywał angaż, więc już nie sprawdzałem.

Książeczkę włożyłem do tylnej kieszeni spodni. Podziękowałem grzecznie. Mając świadomość, że jest pieczątka podłużna i data 31 sierpień 1960 rok, jak również pieczątka okrągła Związku Zawodowego Marynarzy i Portowców.

Dla mnie to wszystko bardzo ważne. I jak cierpliwie, spokojnie czekałem na ten wpis, tak teraz, jak się to dokonało, możliwie szybko chciałem nadgonić czas.

Dzień przed podróżą

Opuściłem Dworzec Morski. Ten kolejowy – oddalony był o 15 minut drogi. Na autobus nie czekałem, własne nogi były pewniejsze. Ruszyłem z kopyta szybkim krokiem przed siebie. Daleko nie uszedłem. Na wysokości Urzędu Celnego zatrzymała się taksówka. Nie zwróciłem na nią specjalnie uwagi, a cóż mogła mnie ona obchodzić?... a jednak.

Wysiadła z niej szykowna, młoda kobieta z małym chłopcem, była elegancko ubrana. Na sobie miała ciepły, welwetowy w tonacji ciemnej zieleni kostiumik. Był bardzo ładny, podobał mi się, ale to tylko tyle. Kobieta młoda, zresztą jak wiele innych, jedna z tysiąca. Miałem zamiar pójść dalej na dworzec PKP, tylko sam nie wiem, dlaczego zatrzymałem się, spojrzałem. Kobieta stała przy taxi. Chłopiec, może 7-letni, nie zważał na strażnika, na którego terenie znajdował się Urząd Celny.

Strażnik z karabinem o długiej lufie usiłował odpędzić chłopca od bramy, nie wyszło, musiałby mieć zdecydowane ruchy. Za stary dziadzio był. Że też takiego postawili do pilnowania urzędu. Zwróciłem się do kierowcy, to byłaby okazja dla mnie. Pytam, czy będzie czekał na panią?

– Ależ nie, zapłaciła za kurs. Ona tam posiedzi dłużej. Proszę, miejsce jest wolne, jeszcze ciepłe.

– Dziękuję, do Gdańska podrzuci mnie pan?

– Oczywiście, siadaj pan. Dobrze się składa, bo ja też na postój do Gdańska. Tą panią przywiozłem z Wrzeszcza. Ona tu do męża jechała. Ten chłopiec to nie jej, tylko jej siostry, która na Akademii Medycznej leży, coś z nią tam było. Chłopiec został pod opieką cioci.

– Czy ona tak panu z detalami o sobie opowiadała? – przyznaję, że byłem trochę opryskliwy.

Też miałem ciężki dzień, który się jeszcze nie zakończył. W domu chciałbym być jak najszybciej. Nie odpowiedział. A ja daleki byłem od prowokowania go do zwierzeń. Miałem swoje życie, zwłaszcza to obecne. On też swoje.

Co też Mirka sobie myśli, że tak długo nie wracam do domu. Z pewnością zaczyna się o mnie martwić. Co ona powie, jak jej oznajmię nowinę. Zawsze jest na to przygotowana, o każdej porze dnia może to nastąpić. Wiedziała, że tak się ma rzecz cała.

Ale gdy oczekiwanie na statek zamienia się w rzeczywistość rozstania, wtedy nie może nic. Oczy stają się tylko wymownie błyszczące, wilgotnieją, robią się takie smutne. Odzwierciedlają całą jej psychikę. Co też ona wtedy myśli, gdy pakuję walizkę, którą ze sobą zawsze w rejs zabieram. Nie skarży się, nie narzeka. Jest dzielna… to wiem. Oj… jak mi przykro, muszę jej to powiedzieć. Taksówka minęła Sopot, nawet tego nie spostrzegłem. Patrzyłem bezmyślnie na mijane jak w kalejdoskopie obrazy, stare domy i te po wojnie wybudowane. Widziałem je, znałem z widzenia, orientowałem się na tyle, na ile było mi to potrzebne. Jakie one będą za 20, 30 lat?

Życie tętniącej ulicy zza szyby jadącego samochodu jest inne, bardziej intrygujące, a ci którzy gonią, mają różne swoje sprawy do załatwienia.

Taksówka dość szybko połykała kilometry, ulicą na wprost w stronę Gdańska. Wciśnięty w oparcie tylnego siedzenia obserwowałem to wszystko. Z ulicy 20 Października w Sopocie wjechaliśmy w Grunwaldzką, to już mamy Gdańsk-Wrzeszcz. Włodarze Trójmiasta powinni jej taką dać nazwę, ul. Trójmiejska, byłoby swojsko, na ten przykład od ul. Świętojańskiej w Gdyni po samo centrum Gdańska – jedna nazwa. Ale nie wiem, czy mieszkańcy to by zaakceptowali. Uciekałem myślami na boki, by nie koncentrować się na tym, co mnie czeka.

Fajna maszyna ten pontiak. Ile on może palić? Taksówkarz kupił go zapewne od pływającego. Mogę się tylko domyślać, że sprowadzony został drogą morską z Antwerpii, Rotterdamu czy Hamburga, tam zalegają na szrotach, a pływającym to się opłaca. Niezły interes, obie strony zadowolone. To była hossa i okazja do dorobienia się.

No więc dojechaliśmy do centrum Gdańska. Jakby wiedział, maszynę skierował na ul. Rajską. Ostrożnie zapytał, zauważył że nie jestem rozmowny.

– A dokąd każe pan za pozwoleniem się zawieźć? Bo na tej Starówce to zakazy, nakazy, przejazdy i objazdy.

– Dobrze wiem – odpowiedziałem. Podałem nazwę ulicy i wskazałem palcem na w głębi widoczną rozłożystą lipę.

– Przy niej proszę się zatrzymać. Drugiego drzewa na tej ulicy nie ma. Tylko to jedno się ostało po zawierusze wojennej.

Ta kochana lipa zaglądała w nasze okna na piętrze. W miesiącu czerwcu jej zapach wypełniał całe mieszkanie. A wieczorem przy otwartym oknie przyjemnie było wchłaniać jej aromat, który kojąco upajał i uspokajał, pozwalał odczuwać tchnienie innego, bogatszego życia. To, które mieliśmy, zatrzymało się w miejscu. Od tej pory do samego ranka było naszą własnością. Naszym kochaniem, do którego we wspomnieniach zawsze wracaliśmy.

Zapłaciłem należność za kurs. Podziękowałem i wysiadłem. Kierowca tylko na to czekał, kiwnął dłonią. Niemiłego miał pasażera. Trudno. Ruszył z miejsca z warkotem silnika, od razu straciłem go z oczu. Spojrzałem w okna mieszkania, były pozamykane. Może nie ma mojej żony w domu? Wolałbym to ja otwierać jej drzwi, mieć tę przyjemność. Od domu dzieliło mnie zaledwie kilkanaście kroków.

Ciężko! Jak to będzie? Czego się spodziewa? Co najpierw mam jej powiedzieć? Udawać wesołego, rozbawionego faceta? Może wtedy i jej taka atmosfera się udzieli? Powiem, że wreszcie mam statek, nową pracę, że skończyły się miesiące wyczekiwania. Los uśmiechnął się do nas, więc powinna zagościć radość. No nie… ależ byłoby to piękne. Prawda w takich przypadkach jest zupełnie inna.

Mój dom. Wracałem do niego… W nim było to, co inni nazywali ciepłem rodzinnym. Często to powiedzenie krążyło wśród marynarzy… I ja to ciepło miałem. Byłem przeświadczony, że to moje jedyne prawdziwe kotwicowisko, bezpieczna zatoka, laguna, rafa, do której dostęp bywa trudny i zdradliwy z racji mojej tu nieobecności. O nie!... tak dosłownie nie myślę. Nigdy nie dopuszczałem, aby mogło być kiedykolwiek inaczej. Ona zawsze jest jedna, niepowtarzalna, czysta, prawdziwa, po prostu moja. Nie było uczucia, które mogłoby podważyć do niej zaufanie. I to jest moja troska i moja radość. Życie przy niej szczodrze mnie obdarowało. Byłem szczęśliwy. Cztery miesiące na lądzie minęły jak sen. Narzekać nie wolno, szkoda… ten stan oczekiwania mógł się jeszcze przesunąć. Dobry i tydzień być z nią razem. Dla szczęścia, które jest zawsze tylko jedno, obojętnie z kim przyszło by mi żyć na co dzień. Jest ona jak źrenica w oku. Przystań była spokojna, ale cóż jak trzeba ją opuścić, wtedy kotwica zawsze idzie w górę. A statek dziób swój kieruje na pełne morze. Sternik steruje, ślady za rufą pozostawia, to jego przeznaczenie. Jakie dalsze będą manewry tego statku?...nic konkretnego przewidzieć nie jesteśmy w stanie. Ile też myśli naraz trzeba poszeregować w skołatanej głowie na odcinku kilkunastu metrów… do drzwi mieszkania, w którym czekają żona i synek. On na pewno o tej porze odsypia swoją godzinkę poobiednią. Pora na mnie. Pożegnam swój dom, moją małżonkę, maleńkiego… tę okruszynę. On jeszcze na szczęście nie rozumie, co się wokół niego dzieje. Jakże często rodziny marynarskie muszą przejść przez tę próbę ognia. Nie jestem odosobniony, muszę zachować fason. Delikwent na długo pozostawi swoich bliskich samych w kraju, gdzie nieraz przecież wraca po wielomiesięcznej podróży, a syn czy córeczka tuląc się do swojej mamy, nie chcą, boją się na obcego dla nich pana spojrzeć. Ile wtedy tłumaczenia, próśb, perswazji trzeba, by przekonać, że wrócił z dalekiej podróży twój tatuś, wasz ojciec. Do jakiej kategorii ten stan można zaliczyć? To nie jest wesołe ani przykre, po prostu w tym środowisku codzienne.

Już tak bardzo się nie śpieszyłem. Po schodach na piętro wszedłem jakbym to nie był ja. Zadzwoniłem w umówiony sposób, Mirka jakby na ten sygnał czekała. Jestem, w końcu wróciłem.

Pocałowałem ją jak zawsze, upodobałem sobie jej oczy. One zresztą też wybrały mnie przez przypadek, ale to już zupełnie inna historia. Nie mogłem sobie przypomnieć, co ja w nich takiego zobaczyłem, gdy po raz pierwszy spojrzeliśmy na siebie.

Wciągnęła mnie do środka.

– Jak ja się cieszę! Tak się o ciebie martwiłam, gdzie tak długo byłeś? Kochany mój! Odgrzeję obiad, na pewno nic nie jadłeś.

Wyjątkowo dużo dziś mówiła. Nie czekała na moje wyjaśnienia. Zakrzątnęła się przy obiedzie. Powiedziała do mnie:

– Usypiałam małego, przed chwilą zasnął. Nie wchodź do niego teraz, mógłbyś go jeszcze obudzić. W nocy jak wiesz marudził, nie mógł spać… może wyrzynają mu się ząbki.

– Nie wiem… może.

– Konrad, co z tobą?... Jesteś taki… sama nie wiem.

– Jest dobrze, wszystko w porządku.

Usiadłem w kuchni na taborecie, na swoim zwykłym miejscu pod oknem. Ulica wąska, widok nieciekawy, można było prawie oprzeć się o parapet okna domu po drugiej stronie.

Musiałem w końcu wydusić z siebie to, co załatwiłem w Gdyni. Od czego mam zacząć… szukałem jakiegoś rozsądnego wybiegu, punktu oparcia.

Mirka odwrócona plecami mieszała zupę w garnku. Nie wiedziałem, co wymyśliła na dzisiejszy obiad. Zapach podpowiadał, że to jarzynowa. Bo jej aromat jest ledwo wyczuwalny, nie drażni podniebienia, jak dajmy na to grochówka, którą po prostu czuje się na odległość. Razu pewnego moja matka opowiadała, jak będąc młodą mężatką poszła na zakupy. Było to bardzo dawno temu, jeszcze przed II wojną światową. Wychodząc przykazała mojemu ojcu, by pilnował ognia pod garnkiem z grochówką. Ma się gotować na wolnym ogniu… ledwo, ledwo. Mąż, znaczy mój tata, powiedział, by się nie martwiła, zapewniał, że będzie tak jak sobie życzy. Mama uspokojona poszła sobie z torbą na targ, a mój ojciec dołożył do paleniska pod kuchnią węgla na full. Uspokojony, że ogień nie wygaśnie, że zadość uczynił prośbie swojej pani, odszedł do swoich zajęć.

Rodzicielka na rynku poczuła, że gdzieś u kogoś coś w garnku się przypala. I to coś ją tknęło. Pomyślała o swojej grochówce i się nie pomyliła. Zostawiła zakupy, których jeszcze nie kupiła i w te pędy do swojego domu. A, że miało to miejsce w takim małym miasteczku na Pomorzu, gdzie nie spojrzeć wszędzie było blisko. Młoda była, więc szybko znalazła się przy swojej kuchni. Garnek osmolony, czarny, pozostała skorupa z grochówy. Szczęście, że chałupy ojciec nie spalił. Ojciec do winy się nie poczuwał. Zrobił dokładnie to, o co go żonka prosiła.

Po jakiego licha teraz to sobie przypomniałem. Zamiast wobec tych wspomnień uśmiechnąć się, bo też było z czego. Czułem jednak, że mam nieszczególną minę. Dobrze, że jeszcze Mirka miała swoją zupę i że stoimy do siebie plecami. Zawsze obserwowałem ją z wielką przyjemnością. Była spokojna, opanowana, pełna subtelności; kobieca. Lecz gdy kuchenka stroi jej psikusy, wtedy się irytuje, niby to głupstwo, ale dla niej był to problem domowy numer jeden. Mielimy taką małą, kawalerską, na dwie fajerki, często się zanieczyszczała, a może gaz był temu winien. Nie znałem przyczyny, i nagle mnie olśniło.

– Słuchaj, Mirka, kupimy nową kuchenkę, taką z piekarnikiem, o której zawsze marzyłaś. – Spojrzała na mnie z niedowierzaniem, a ja ciągnąłem dalej: – Wrócę z rejsu, to długo nie potrwa i wtedy zrealizujemy twoje marzenie, a tą starą wyrzucimy do piwnicy albo na śmietnik. – Spojrzała na mnie uważnie, zamurowało ją, a w jej oczach dostrzegłem błysk rozdrażnienia.

– A kiedy ją kupimy? – zapytała.

– Jak wrócę z rejsu – odpowiedziałem.

– Z jakiego rejsu, o czym ty Konrad w ogóle mówisz.

– No z tej podróży, w której będę uczestniczyć w charakterze starszego marynarza. Wyobraź sobie, że właśnie dzisiaj zamustrowałem na statek – brnąłem dalej z opowieścią szybko, by nie dać jej dojść do słowa. Jeszcze nie ochłonęła. – Statek jutro późnym wieczorem a może następnego dnia rano odpływa z Gdyni. Ten rejs, jak zapewniają mnie, nie potrwa długo, raptem dwa, trzy miesiące. Płyniemy tylko w jedną stronę, powrót samolotem.

Wyraźnie była oszołomiona, nie mogła w to uwierzyć, z razu nie odpowiedziała, tylko jakby skuliła się w sobie, zmalała. Jej pogodną twarz przeszył grymas bólu. I mnie się smutno zrobiło. Podeszła do mnie, głowę złożyła na ramieniu i cichutko skarżyła się na swój los, płacząc. – Znowu samej, z dzieckiem, przyszło mi teraz pozostać. Co ja biedna pocznę…

– Uspokój się, kochanie, bądź dzielna. To właśnie takie nasze życie, wiesz o tym nie od dziś, będziesz musiała ponownie się dostroić, przyzwyczaić, czego nieraz już doświadczyłaś u mego boku. – Mówiłem jakby z poczuciem winy.

– Masz rację, ty mój marynarzu. Widzisz, staram się, jestem już opanowana i wcale nie płaczę – wytarła oczy fartuchem. – Damy sobie radę, zabiorę Sławusia, pojadę do moich rodziców. Wcześniej kupię bilet na ranny ekspres. Przed południem będę w Warszawie. – Sama jak mogła dodawała sobie otuchy. Tak było z nią zawsze, gdy ją opuszczałem. Mówiła do mnie jeszcze, nie miałem sumienia jej przerywać.

– Jak wiesz, Konrad, dla mnie zawsze najgorsze są pierwsze dni rozłąki. Strasznie powoli przyzwyczajam się do twojej nieobecności; nic na to nie poradzę. Poszukaj lekarstwa, które by żal i tęsknotę we mnie stłumiło, uśmierzyło ten ból, który tak ciężko jest mi znosić.

– Proszę, nie mów tyle, śliczna moja… Dziękuję, że tak właśnie te sprawy potrafisz sobie przetłumaczyć. Widzisz jasno, jak one wyglądają. Mirka, ja tej jarzynowej zupy nie muszę teraz jeść, podgrzejesz, jak wrócę z biura paszportów. Idę, nie powinno mi to zająć więcej niż pół godziny, może trochę dłużej.

– Kochanie, pospiesz się, będę czekała. Zanim wrócisz, poukładam twoje rzeczy w walizce, jaką ze sobą zabierzesz.

– Włóż do niej tylko to, co niezbędne. Ty zresztą najlepiej wiesz, co mi potrzebne. – Jakże zależy mi na tym, by te ostatnie godziny zapamiętała, by nie rozpłynęły się we mgle. Ostatnie chwile bycia razem nie muszą wyrażać się słowami, wystarczą gesty, mimika twarzy. Zawsze obrazy zapamiętane w chwili rozstania utrwalają się najlepiej w nas samych. Pożegnania, te najczulsze, tkwią w człowieku wiele miesięcy, a nawet lat. Obrazy takie odnajdujemy również w kabinie, we własnej koi, gdy układamy zmęczone pracą ciało do snu. To namiastka domu, który opuściliśmy, która każe spojrzeć w tamte dni ostatniego uśmiechu, westchnienia. Tak to sobie wszystko przypominam idąc przez renesansowe uliczki starego Gdańska, gdy kieruję kroki do biura paszportowego. Procedura otrzymania do rąk paszportu marynarskiego odbiega zasadniczo od formalności załatwianych w kapitanacie portu. Mając paszport mogę z nim podróżować niemal po całym świecie, wędrując przez morza i oceany i porty, do których statek będzie zawijać. Paszport wręczył mi urzędnik o wyglądzie przypominającym księdza w cywilu. Mam paszport wydany na dwa lata i wpis do książeczki żeglarskiej. Mogę płynąć. Pozostał dom, do którego wracam na ostatnią noc. Rano będę już na statku, nie w maszynowni, a na pokładzie.