Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autorka Miasta zwanego samotnością w swojej nowej książce przygląda się fenomenowi cielesności. Zabiera nas w fascynującą podróż od klasyków filozofii przez feminizm aż po ruchy walczące o prawa mniejszości. Pokazuje, że zawsze chodzi o szansę na uwolnienie się od ograniczeń wynikających z tego, jak wyglądamy: by móc żyć, pracować i kochać na własnych warunkach, nie narażając się na przemoc.
Olivia Laing łączy obszerną wiedzę krytyczki kultury z osobistymi doświadczeniami dziecka wychowanego w tęczowej rodzinie i osoby niebinarnej. Analizuje zagadnienia dotyczące seksualności, rasy, choroby. Interesuje ją także aspekt duchowy: do jakiego stopnia możemy utożsamiać się z naszym ciałem, a na ile to tylko powłoka, za którą się skrywamy? Dlaczego czasem chcemy od niego uciec, a nawet je poskromić? Odpowiedzi szuka w biografiach wielkich artystów i naukowców, którzy marzyli o rewolucji w sposobie myślenia o fizyczności: Susan Sontag, Niny Simone, Martina Luthera Kinga, Williama Burroughsa i Allena Ginsberga, aż wreszcie najwybitniejszego ucznia Freuda – Wilhelma Reicha.
Pragnienia bohaterów Republiki ciał jeszcze się nie ziściły. Wciąż czekamy na republikę ciał nieskrępowanych konwenansami ani władzą. Ale marzenia o wolności nie znikają. Wciąż wibrują głęboko w nas.
„Cudownie zmysłowa i polityczna.” Renata Lis
„To jedna z najbardziej fascynujących brytyjskich autorek.” „The Observer”
„Swobodna, radosna eksploracja życia i twórczości artystów i myślicieli, którzy swoje osiągnięcia zawdzięczają połączeniu energii zmysłowej i twórczej.” Jack Halberstam
„Śmiała refleksja nad siłą i bezbronnością ciała […] rzuca nowe światło na niekończące się zmagania o wolność i autonomię.” Jenn Shapland
„Zastanawiając się nad własnym, pełnym napięć doświadczeniem cielesności, Laing przeprowadza wnikliwą analizę politycznych i kulturowych znaczeń nadawanych ciału, a także relacji między ciałem a władzą i wolnością […]. To pełna intelektualnej energii, poruszająca książka.” „Kirkus Review”
„Zachwycająca książka, napisana z ogromną pasją, a zarazem dyscypliną intelektualną. Laing ujmuje w słowa doświadczenia, o których dotąd chyba nikt nie pisał, a świat na pewno na tym zyska. Wspaniała lektura.” Esmé Weijun Wang
„Laing to fascynująca intelektualistka o imponujących horyzontach.” „The Telegraph”
„Choć Laing swobodnie krąży wśród różnych tematów i wątków, najważniejszym problemem jest tu związek między ciałem a byciem osobą. W jednym z zapadających w pamięć rozdziałów Laing stwierdza, że krzywda będąca skutkiem przemocy nie polega na tym, że podmiot staje się przedmiotem, ale na tym, że ten proces jest niedokończony: człowiek zmienia się w „ruinę o ludzkiej twarzy”.” „The New Yorker”
„W każdym zdaniu tej książki widać głębokie zaangażowanie Laing w obietnicę cielesnego wyzwolenia, w prawo każdego z nas do tego, by działać, czuć i kochać bez krzywdzenia kogokolwiek i narażania się na krzywdę.” Josh Cohen, „The Guardian”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 413
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Everybody. A Book About Freedom
Projekt okładki Kamil Rekosz
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Copyright © 2021 by Olivia Laing All rights reserved including the rights of reproduction in whole or in part in any form
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2024
Copyright © for the Polish translation by Dominika Cieśla-Szymańska, 2024
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Paulina Piądłowska
Korekta Aneta Miklas / d2d.pl, Anna Gancarczyk / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-879-4
Dla Rebekki i PJ – z wyrazami miłości i wdzięczności
Już nie chcę ciała. Do diabła z ciałem.
Ryan Trecartin, Sibling Topics
[…] w moim życiu polityka nie znika, lecz rozgrywa się wewnątrz mojego ciała.
Kathy Acker, Krew i flaki w szkole średniej,
przeł. Andrzej Wojtasik
Czy nie można powiedzieć, że w ludzkim ciele nieustannie dokonuje się pewnego rodzaju Transmutacja esencji?
Edward Carpenter, Love’s Coming of Age
[…] moje życie spoczywa chwiejnie w widzących rękach innych.
Frank O’Hara, Wiersz, przeł. Piotr Sommer
To jest książka o ciałach w niebezpieczeństwie i ciałach jako czynniku zmian. Zaczęłam ją pisać podczas kryzysu uchodźczego w 2015 roku, a skończyłam, akurat gdy pojawiły się informacje o pierwszych przypadkach COVID-19. Nowa epidemia dowiodła nam, jak przerażająco bezbronni jesteśmy. Jednak globalny ruch Black Lives Matter, szczególnie aktywny i silny w 2020 roku, wskazuje na to, że długa walka o wolność wciąż trwa.
W ostatnim roku XX wieku zobaczyłam ogłoszenie w sklepie zielarskim w Brighton. Było różowe, z ręcznie narysowanym dookoła szlaczkiem ze splecionych serduszek, i zawierało śmiałe stwierdzenie, że przyczyną wszelkich dolegliwości i objawów – od bólu głowy i przeziębień aż po gniew i depresję – jest zalegająca energia traum z przeszłości, którą można uwolnić i uruchomić na nowo dzięki psychoterapii przez ciało. Wiedziałam, że jest to co najmniej kontrowersyjna teza, jednak zaintrygowała mnie koncepcja ciała jako magazynu napięć emocjonalnych. Już w dzieciństwie miałam silne poczucie, że trzymam coś w środku, że skrywam w sobie jakieś tajemnicze nieszczęście, którego dokładnego powodu nie rozumiem. Byłam tak spięta i sztywna, że kiedy ktoś mnie dotykał, podskakiwałam niczym potrącona pułapka na myszy. Coś we mnie utkwiło, a ja, nękana niepokojem, chciałam w jakiś sposób to uwolnić.
Terapeutka Anna przyjmowała w małym, dusznym pokoiku na piętrze swojego domu. W kącie stało wyglądające profesjonalnie łóżko do masażu, ale ogólnie gabinet sprawiał wrażenie lekko przybrudzonego i bardzo domowego. Mnogość poduszek z frędzlami. Naprzeciw krzesła, na którym siedziałam, stał regał pełen lalek i zabawek ze sklepu charytatywnego, czekających na casting do pantomimy Gestalt. Czasem Anna brała na przykład wyszczerzoną w uśmiechu małpkę i przyciskała ją do piersi, mówiąc o sobie w trzeciej osobie wysokim, sepleniącym głosem. Nie chciałam brać w tym udziału: udawać, że na pustym krześle siedzi ktoś z moich krewnych, ani wyżywać się na poduszce przy użyciu kija baseballowego. Byłam zanadto samoświadoma, boleśnie czujna na własną śmieszność, i chociaż wygłupy Anny uważałam za żenujące, zdawałam sobie sprawę, że są przejawem wewnętrznej wolności, do której nie mam dostępu.
Kiedy tylko się dało, proponowałam, żebyśmy odpuściły sobie rozmowę na rzecz masażu. Nie musiałam się cała rozbierać. Anna zakładała stetoskop i delikatnie masowała różne miejsca na moim ciele. Nie ugniatała, tylko jakby wprost nakazywała mięśniom się rozluźnić. Co jakiś czas nachylała się i słuchała, przyciskając mi do tułowia głowicę stetoskopu. Dość często miałam przy tym wrażenie, że przez moje ciało przepływa energia, od brzucha aż do nóg, gdzie czułam mrowienie, jakbym dotykała parzydełek meduzy. To było przyjemne, choć nie erotyczne poczucie, jak gdyby znikała jakaś uparta blokada. Nigdy o tym nie mówiłam, a ona nie pytała, ale między innymi dlatego wracałam na kolejne sesje: by znów poczuć w ciele tę nową wibrację.
Kiedy zaczęłam chodzić do Anny, miałam dwadzieścia dwa lata, a cielesność ogromnie mnie interesowała. Gdy jest mowa o ciele, zwłaszcza w kulturze popularnej, zwykle oznacza to bardzo ograniczony zestaw tematów, związanych głównie z wyglądem albo z utrzymaniem zdrowia i doskonałej kondycji. Ciało traktuje się jak zbiór mniej lub bardziej atrakcyjnych powierzchni. Celem jest perfekcyjny, niemożliwy do uzyskania obiekt, tak gładki i lśniący, że w zasadzie nieludzki. Uwaga skupia się na tym, czym ciało karmić, jak pielęgnować, na jakie przygnębiające sposoby może nie spełniać oczekiwań. Jednak mnie interesowało samo doświadczanie cielesności, to, jak się żyje w tym przerażająco delikatnym futerale, tak nieobliczalnie podatnym na przyjemność i ból, nienawiść i pożądanie.
Dorastałam w tęczowej rodzinie w latach osiemdziesiątych XX wieku, czasach, gdy obowiązywał złowrogi paragraf 28, homofobiczny przepis zabraniający szkołom nauczania, że „relacje homoseksualne są akceptowalne jako rzekome relacje rodzinne”1. Świadomość, że tak właśnie państwo postrzega twoją rodzinę, niosła za sobą mocny komunikat o tym, jaką pozycję zajmują różni ludzie w hierarchii wartości, w jaki sposób ich swobody mogą być poszerzane albo ograniczane zależnie od mniej lub bardziej niezmiennych atrybutów, począwszy od koloru skóry, na orientacji seksualnej skończywszy. Za każdym razem, kiedy szłam na terapię, czułam, że tamten okres nadal tkwi w moim ciele w postaci węzłów wstydu, strachu i gniewu – uczuć, które trudno było wyrazić, a co dopiero sprawić, by uleciały.
Ale choć w dzieciństwie dowiedziałam się, że ciało to obiekt, któremu świat wyznacza granice wolności, zyskałam także poczucie, że jest ono również siłą mogącą dać wolność. Na swoją pierwszą paradę równości poszłam w wieku jedenastu lat i wrażenie, jakie zrobili na mnie ci wszyscy ludzie maszerujący przez Westminster Bridge, utkwiło we mnie mocno jako fizyczne doznanie, nieprzypominające niczego, czego doświadczyłam wcześniej. Wydawało mi się oczywiste, że aby zmienić świat, trzeba wyjść na ulice. Jako nastolatka, przerażona nadciągającą apokalipsą związaną ze zmianami klimatu, zaczęłam chodzić na protesty, aż w końcu tak bardzo zaangażowałam się w bezpośrednie działania dotyczące ochrony środowiska, że porzuciłam uniwersytet na rzecz domku na drzewie w leżącym w Dorset lesie przewidzianym do wycinki pod nową drogę.
Cudownie było mieszkać w lesie, jednak posługiwanie się własnym ciałem jako narzędziem oporu było nie tylko upajające, ale też wyczerpujące. Przepisy wciąż się zmieniały. Podejście władz do protestów stało się bardziej brutalne i wielu moim znajomym groziły długie wyroki więzienia za nowe przestępstwo kwalifikowane polegające na wtargnięciu na teren prywatny. Wolność miała swoją cenę, wyglądało na to, że również dotyczącą ciała, wobec nieustannego zagrożenia utratą swobody fizycznej. Podobnie jak wielu innych aktywistów wypaliłam się. Latem 1998 roku usiadłam na cmentarzu w Penzance i wypełniłam podanie o przyjęcie na studia z medycyny naturalnej. Kiedy zaczęłam chodzić do Anny, byłam na drugim roku.
Choć wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, stosowana przez nią terapia została opracowana w latach dwudziestych przez Wilhelma Reicha, jednego z najdziwniejszych i najbardziej dalekowzrocznych myślicieli XX wieku, człowieka, który przez całe swoje życie badał skomplikowaną relację między cielesnością a wolnością. Reich był przez jakiś czas najbłyskotliwszym z protegowanych Freuda (der beste Kopfe, najtęższą głową w psychoanalizie). Jako młody psychoanalityk w Wiedniu po I wojnie światowej zaczął podejrzewać, że jego pacjenci noszą doświadczenia z przeszłości zapisane w swoich ciałach, gromadzących cierpienie emocjonalne w postaci napięcia, które porównał do pancerza. W ciągu kolejnych dziesięciu lat opracował nowy, rewolucyjny system psychoterapii skupionej na ciele, wychodząc od charakterystycznej postawy każdego pacjenta. Jak wspominał jego syn Peter: „Słuchał, obserwował, a potem dotykał, macał i uciskał, kierując się niesamowitym wyczuciem tego, gdzie w ciele danej osoby tkwią zamrożone wspomnienia, nienawiść, strach”2. Ku zaskoczeniu Reicha uwolnieniu tych emocji często towarzyszyło przyjemne mrowienie, nazywane przez niego przepływem (streaming). Bez wątpienia to samo czułam na kanapie u Anny.
Wielu wiedeńskich pacjentów Reicha pochodziło z klasy robotniczej. Słuchając ich historii, zaczął zdawać sobie sprawę, że problemy, które dostrzega, psychiczny chaos, są konsekwencją nie tylko doświadczeń z dzieciństwa, ale też czynników społecznych, takich jak bieda, złe warunki mieszkaniowe, przemoc domowa i bezrobocie. Każdy człowiek w oczywisty sposób podlega wpływom większych sił, które mogą skutkować podobnymi problemami jak gehenna życia w rodzinie, główny obiekt zainteresowania Freuda. Reich, zawsze gotów na ambitne przedsięwzięcia, przez cały okres międzywojenny próbował scalić ze sobą dwa wielkie systemy diagnozowania i leczenia ludzkiego nieszczęścia, zmuszając koncepcje Freuda i Marksa do produktywnego dialogu – ku dużemu niezadowoleniu zwolenników obu z nich.
W jego koncepcji wolności seks zawsze zajmował centralne miejsce. W 1930 roku przeprowadził się do Berlina, miasta na krawędzi, pomiędzy dwiema katastrofami, gdzie na wojennych gruzach rozwinęły się bujnie nowe idee dotyczące seksualności. Reich uważał, że po setkach lat represji i wstydu wyzwolenie seksualne zmieniłoby świat, jednak jego działalność w Berlinie została gwałtownie przerwana, kiedy na początku 1933 roku Hitler doszedł do władzy. Tamtej jesieni na wygnaniu w Danii wydał Psychologię mas wobec faszyzmu, porywającą analizę tego, w jaki sposób Hitler wykorzystał nieświadome lęki seksualne, w tym lęk przed infekcją i skażeniem, by podsycać antysemityzm.
Pierwszą książką Reicha, którą przeczytałam, była People in Trouble [Ludzie w trudnej sytuacji] – opis jego doświadczeń politycznych w Wiedniu i Berlinie. Znalazłam ją na starym pchlim targu działającym w latach dziewięćdziesiątych na parkingu przy dworcu Brighton, a kupiłam dlatego, że nosiła taki sam tytuł jak moja ulubiona powieść. Chociaż powstała w latach pięćdziesiątych, współgrała z moimi wspomnieniami z czasów aktywizmu, emocjami i frustracjami, jakie wiązały się z agitacją na rzecz zmiany politycznej. Reich nie był tak dobrym pisarzem jak Freud, a jego wywody nie były tak zdyscyplinowane ani uporządkowane. Jego ton często odbierałam jako chełpliwy, a nawet paranoiczny, ale wyczuwało się w nim żarliwość, która przykuła moją uwagę. Odnosiło się wrażenie, jakby zgarbiony nad notesem, pisząc z linii frontu, przedstawiał koncepcje ważkich zmian poszerzających przestrzenie wolności w życiu zwyczajnych ludzi.
Jego idee wydawały mi się wtedy tak aktualne, że nie mogłam zrozumieć, dlaczego o nim nie słyszałam ani w swoich kręgach aktywistów, ani podczas studiów. Dopiero później zdałam sobie sprawę, że jego dzieła nie są poważane ani omawiane, ponieważ ekscesy z drugiej połowy jego życia położyły się cieniem na dokonaniach z pierwszej. Radykalne, przenikliwe koncepcje dotyczące seksu i polityki, które tworzył w Europie przed wojną, zostały niemal pogrzebane przez znacznie bardziej niepokojące pomysły z okresu jego pobytu za granicą, od pseudonaukowych teorii na temat chorób po projekt armatki do kontrolowania pogody.
Kiedy Reich w 1939 roku wyemigrował do Ameryki, zdobył tam pozycję nie jako psychoanalityk czy działacz, ale jako naukowiec, chociaż traktował ze wzgardą takie procedury jak recenzje innych naukowców, konieczny sprawdzian dla wszystkich osiągnięć naukowych. Niedługo po przybyciu ogłosił, że odkrył uniwersalną energię będącą napędem dla wszelkiego życia. Nazwał ją orgonem, a w laboratorium w swoim domu w Nowym Jorku skonstruował urządzenie jakoby pozwalające wykorzystać jej lecznicze właściwości. Z uwagi na konsekwencje, jakie ten wynalazek miał dla swego twórcy, jest ironią losu, że owa maszyna do leczenia wszystkiego przyjęła postać nieco mniejszej niż typowa budka telefoniczna drewnianej kabiny, w której siedziało się w dobrowolnym zamknięciu.
Reich uważał, że akumulator orgonowy może zautomatyzować proces wyzwolenia, dzięki czemu zbędna stanie się żmudna terapia w bezpośrednim kontakcie z terapeutą. Miał też nadzieję, że uda się w ten sposób leczyć różne choroby, zwłaszcza raka. Reakcją na to ostatnie twierdzenie był demaskatorski artykuł, za sprawą którego Reichem zainteresowała się Agencja Żywności i Leków (Food and Drug Administration). To zaś zapoczątkowało trwające niemal dekadę dochodzenie w sprawie medycznej skuteczności akumulatora orgonowego. 7 maja 1956 roku Reicha skazano na dwa lata więzienia za to, że nie chciał zaprzestać sprzedaży swojego wynalazku. Wiosną kolejnego roku został osadzony w zakładzie karnym w Lewisburgu w Pensylwanii.
Facet od orgonu to był Reich! Wcześniej nie skojarzyłam tych dwóch rzeczy. Jako nastolatka uwielbiałam Williama Burroughsa, on z kolei jako młody człowiek miał obsesję na punkcie Reicha. Jego listy z lat czterdziestych i pięćdziesiątych XX wieku pełne są odniesień do Reicha i jego akumulatorów orgonowych. Migotliwa błękitna poświata, „bezgłośny szum dżungli i akumulatorów energii orgonowej”3 tworzą sugestywną, przyprawiającą o dreszcz apokaliptyczną atmosferę jego książek: „Mniejsze akumulatory pospinane kablami skupiły się bezpośrednio na jego erogennych strefach, odbierając i przekazując dalej sygnały orgazmu”4. Podobnie jak wielu innych przedstawicieli kontrkultury Burroughs budował własne akumulatory orgonowe. Po raz pierwszy zobaczyłam tego rodzaju urządzenie na zdjęciu z 1993 roku przedstawiającym Kurta Cobaina, który postanowił wypróbować właśnie stojący w ogrodzie zardzewiały akumulator Burroughsa. Cobain macha przez otwór w drzwiach: melancholijny naziemny astronauta, zastygły w czasie na sześć miesięcy przed swoim samobójstwem. Za każdym razem, kiedy patrzyłam na tę fotografię, miałam wrażenie, że jest ona spóźnionym milczącym oskarżeniem Reicha jako beznadziejnego oszusta.
Wróciłam do Reicha dopiero w przygnębiającym 2016 roku. W ciągu poprzednich kilku lat ciało znów stało się polem walki. W centrum uwagi znalazły się zwłaszcza dwie kwestie: kryzys migracyjny oraz ruch Black Lives Matter. Uchodźcy z dramatycznie zniszczonych rejonów świata płynęli do Europy w przeciekających łodziach, a inni wyrażali przekonanie, że to pasożyty i oszuści, oraz nadzieję, że utoną po drodze. Ci, którym udało się przedostać przez Morze Śródziemne, zostali zamknięci w obozach, gdzie mieli być może pozostać na stałe. Skrajna prawica wykorzystała napływ tych zdesperowanych ludzi, żeby zyskać władzę w Europie, a w Wielkiej Brytanii posłużyli oni do podsycania strachu i ksenofobii w ramach kampanii na rzecz brexitu.
Tymczasem w 2013 roku w Stanach Zjednoczonych, w reakcji na uniewinnienie mordercy nieuzbrojonego czarnego nastolatka Trayvona Martina, który został zabity przez białego mężczyznę, powstał ruch Black Lives Matter. W ciągu kolejnych kilku lat BLM protestował przeciwko mordowaniu afroamerykańskich mężczyzn, kobiet i dzieci przez policję – w imieniu ludzi zabitych za sprzedawanie papierosów, za zabawkowy pistolet, podczas sięgania po prawo jazdy, we śnie we własnym łóżku. Wydawało się, że demonstracje odbywające się w Ferguson, Los Angeles, Nowym Jorku, Oakland, Baltimore i w reszcie kraju muszą przynieść jakąś zmianę. Jednak 8 listopada 2016 roku wystarczająco dużo osób zagłosowało na Donalda Trumpa, niemal jawnego zwolennika supremacji białych, żeby mógł on zostać czterdziestym piątym prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Odwieczny problem fizycznych różnic między ludźmi znów stał się złowróżbnie wszechobecny. Słów i określeń, które jeszcze dziesięć lat wcześniej byłyby nie do pomyślenia, teraz używali przedstawiciele mediów i politycy w krajach do niedawna wydających się ostoją liberalnej demokracji. W wielu amerykańskich stanach ograniczono lub zupełnie uchylono prawo do aborcji, chociaż jednocześnie wprowadzono je w Irlandii. W Czeczenii gejów zamykano w obozach koncentracyjnych w ramach działań określanych eufemistycznie jako „profilaktyczne zatrzymania”. Prawa do miłości, do migracji, do demonstracji, do posiadania bądź nieposiadania dzieci zaczęły być podważane niemal tak samo brutalnie jak za czasów Reicha.
Zaczynało wyglądać na to, że wielkie ruchy emancypacyjne XX wieku poniosły porażkę. Zdobycze feminizmu, działań na rzecz praw gejów i praw obywatelskich – jeśli w ogóle udało się cokolwiek osiągnąć – likwidowano jedną po drugiej. Jako młoda osoba angażowałam się w niektóre z tych ruchów, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że wywalczony z takim trudem powolny postęp można tak szybko zniweczyć. Te wszystkie dążenia łączyło pragnienie, żeby ciało przestało być czymś napiętnowanym, powodem do wstydu, a stało się źródłem solidarności i siły pozwalającej skutecznie domagać się zmian.
Właśnie to było zawsze głównym celem Reicha, a w miarę jak moja własna epoka stawała się coraz bardziej burzliwa, narastało we mnie poczucie, że jego dzieła zawierają coś niezwykle istotnego, co nie zostało dostrzeżone. Jego koncepcje były niczym kapsuły czasu, na wpół pogrzebane w historii, a zarazem wciąż tliło się w nich życie. Chciałam je odkopać, przyjrzeć się im na nowo w migotliwym świetle XXI wieku. Reich pragnął zrozumieć ciało samo w sobie: dlaczego tak trudno jest w nim żyć, dlaczego czasem chcemy od niego uciec albo je poskromić, dlaczego nawet teraz stanowi pierwotne źródło siły. Te same pytania również mnie nie dawały spokoju i wywarły wpływ na wiele różnych etapów mojego życia.
Odrzucała mnie pseudonaukowość teorii orgonu, ale zaczęłam się zastanawiać, czy z upadku Reicha również nie można wyciągnąć jakiejś lekcji. Przez całą swoją karierę walczył o wyzwolenie ciała, a jednak skończył w więzieniu, odklejony od rzeczywistości za sprawą paranoi, co zresztą nierzadko zdarzało się ludziom zaangażowanym w ruchy emancypacyjne. Miałam poczucie, że sama historia jego burzliwego życia jest inspirująca i ważna. Dlaczego jako naukowiec tak katastrofalnie zboczył ma manowce i co to mówi na temat większych konfliktów, w których odegrał tak dynamiczną, pełną zaangażowania rolę? Wydawało mi się, że wobec kolejnego współczesnego kryzysu zrozumienie jego porażek jest równie istotne jak zgłębienie niektórych jego bez wątpienia wartościowych koncepcji.
Okazało się, że idee Reicha odegrały znacznie większą rolę, niż sądziłam w latach dziewięćdziesiątych. To on ukuł pojęcia „polityki seksualnej” i „rewolucji seksualnej”, chociaż wyobrażał sobie raczej coś bliższego obaleniu patriarchalnego kapitalizmu niż wolnej miłości lat sześćdziesiątych, ułatwionej dzięki wynalezieniu pigułki antykoncepcyjnej. Według Andrei Dworkin, jednej z wielu feministek zainspirowanych jego dziełami, Reich był „najbardziej optymistycznym spośród zwolenników wyzwolenia seksualnego, jedynym mężczyzną, w którym gwałt naprawdę budził odrazę”5. Teksty Reicha czytali James Baldwin i Susan Sontag. Już po śmierci stał się nawet bohaterem popkultury. Piosenka Kate Bush Cloudbusting inspirowana jest historią jego długotrwałej batalii sądowej o akumulator orgonowy, a jej uparty refren „po prostu wiem, że wydarzy się coś dobrego”6 oddaje utopijną atmosferę jego koncepcji.
Chociaż zafascynowało mnie jego życie, opisane w błyskotliwej i niepokojącej biografii autorstwa Christophera Turnera Adventures in the Orgasmatron [Przygody z orgazmotronem], najbardziej intrygujące w Reichu było to, że działał jak łącznik, kojarząc różne aspekty ciała, od choroby po seks, od protestów po więzienia. To były właśnie te ważne sfery, które chciałam badać, więc wzięłam go sobie za przewodnika. Miał przeprowadzić mnie przez XX wiek, pomagając zrozumieć czynniki wciąż kształtujące i ograniczające naszą fizyczną wolność. Po drodze napotkałam wielu myślicieli, aktywistów i artystów, którzy albo wprost czerpali z jego koncepcji, albo doszli do podobnych idei zupełnie innymi drogami.
Reich poprowadził mnie najpierw ku kwestii choroby, doświadczenia, które najsilniej przypomina nam o naszej cielesności, o tym, że skóra nie jest nieprzenikliwa, a my jesteśmy śmiertelni. Za sprawą wybuchu epidemii COVID-19 niebawem uświadomili to sobie ludzie na całym świecie. Według jednej z najbardziej kontrowersyjnych teorii Reicha choroba ma swoje znaczenie. Sontag krytykuje tę tezę w książce Choroba jako metafora, a jednak im więcej dowiadywałam się na temat jej własnych doświadczeń związanych z rakiem piersi, tym silniejsze odnosiłam wrażenie, że przeżycia związane z chorobą są znacznie bardziej osobiste i skomplikowane, niż Sontag była gotowa przyznać w swoim eseju. Jak pisała w dzienniku podczas pobytu w szpitalu: „Moje ciało przemawia głośniej, bardziej otwarcie, niż ja kiedykolwiek byłabym zdolna”7.
Nie zgadzałam się z tezami Reicha, jakoby orgazm mógł obalić patriarchat czy powstrzymać faszyzm (jak stwierdził cierpko Baldwin w eseju o Reichu, „ludzie, wśród których się wychowałem, wciąż mieli orgazmy, a jednak w sobotnie wieczory rżnęli się nawzajem brzytwami”8), ale śladem jego tekstów trafiłam do Berlina z okresu Republiki Weimarskiej – miejsca narodzin nowoczesnego ruchu wyzwolenia seksualnego i wielu jego zdobyczy, które teraz wydawały się coraz bardziej zagrożone. Chociaż Reich był przekonany o wyzwalającej mocy seksu, wolność seksualna nie jest tak prostą sprawą, jak czasem chcielibyśmy sądzić, ponieważ całkiem blisko jej do przemocy i gwałtu. Zastanawianie się nad tymi mniej przyjemnymi aspektami seksu doprowadziło mnie do kubańsko-amerykańskiej artystki Any Mendiety, radykalnej feministki Andrei Dworkin oraz markiza de Sade’a, którzy eksplorowali jeden z najtrudniejszych rejonów cielesnych doznań, gdzie przyjemność spotyka się z bólem, a ból podszywa się pod przyjemność.
Teorie Reicha z późniejszego okresu były często dziwaczne, ale jego walka z Agencją Żywności i Leków i wyrok więzienia z pewnością miały związek z problemami, z którymi zmagał się całe życie. Czym jest wolność? Komu się należy? Jaką rolę odgrywa państwo jako system, który ją wspiera bądź ogranicza? Czy można ją zdobyć, domagając się praw należnych ciału albo – jak uważała malarka Agnes Martin – zupełnie się go wyrzekając? Zbudowana przez Reicha maszyna wyzwolenia być może nie leczyła raka ani nawet kataru, ale obnażyła system kontroli i kar, który pozostaje niewidoczny, dopóki ktoś w jakiś sposób nie przekroczy wyznaczonych granic.
Wyrok skazujący Reicha na pobyt w więzieniu w Lewisburgu skłonił mnie do rozważań na temat radykalnych koncepcji Malcolma X i Bayarda Rustina oraz pełnej paradoksów historii ruchu na rzecz reformy więziennictwa. Każdy z nich stworzył swoją przestrzeń aktywizmu politycznego i protestu, fizycznej walki o lepszy świat. Natknęłam się też przy okazji na malarza Philipa Gustona, który przedstawiał komiksowe, groteskowe wizje ludzi próbujących ograniczać wolność, a także na pieśniarkę i aktywistkę Ninę Simone, która przez całe życie śpiewała o wolności, największym Reichowskim marzeniu.
Podobnie jak oni wszyscy Reich pragnął lepszego świata, a co więcej, wierzył, że taki świat jest realny. Uważał, że na ludzkie ciało nieustannie oddziałują emocje i polityka oraz że jedno i drugie da się zreorganizować i ulepszyć, że nawet w naszej epoce można wrócić do Edenu. Wolne ciało – cóż za piękna idea. Mimo tego, co się stało z Reichem i ruchami, które współtworzył, mimo że od tamtej pory upłynęło kilkadziesiąt lat, wciąż czułam fale tego samego optymizmu: przekonania, że w naszych ciałach tkwi siła i co najważniejsze, rodzi się ona nie pomimo ich oczywistych słabości, ale dzięki nim.
W wieku mniej więcej siedemnastu lat miałam nieregularne miesiączki i trądzik, co na tyle zaniepokoiło moją matkę, że postanowiła zaprowadzić mnie do specjalisty. Pewnego parnego popołudnia pojechałyśmy do Londynu, mijając zakurzone platany wzdłuż Cromwell Road. W szpitalu zganiono mnie, że mam pusty pęcherz, i za karę musiałam wypić kilka szklanek napoju owocowego. Technik od USG pojeździł końcówką aparatu po moim brzuchu, po czym lekarz oznajmił, że mam policystyczne jajniki i aby zajść w ciążę, będę potrzebowała in vitro (co okazało się nieprawdą, a nastolatce chyba lepiej w ogóle takich rzeczy nie mówić).
Moja tajemnicza przypadłość – zaburzenie hormonalne przejawiające się w postaci skupisk wypełnionych płynem pęcherzyków na jajnikach – była zasadniczo nie do wyleczenia. Inne objawy obejmowały trądzik, przybieranie na wadze, wypadanie włosów i hirsutyzm, a wszystko to wiązało się z podwyższonym poziomem testosteronu. Jedyną terapią, jaką lekarze mogli mi zaproponować, okazała się, dość paradoksalnie, antykoncepcja hormonalna, która miała mi dać iluzję regularnych miesiączek i ewentualnie nieco zmniejszyć liczbę pryszczy – chociaż ulotka ostrzegała małym drukiem, że efekt może być również zupełnie odwrotny.
Była połowa lat dziewięćdziesiątych, a ja byłam punko-hippiską z fryzurą z podgolonymi bokami i talią tarota owiniętą w czarny jedwab. Nie chciałam brać pigułek, pozbyć się objawów bez zrozumienia przyczyn. We własnym ciele czułam się w najlepszym razie nieswojo, tak jakby było zwierzakiem, z którym nie da się pogadać, tępym, nie zawsze godnym zaufania koniem. Funkcjonowało sobie bez mojego udziału, a to, że nie funkcjonowało zgodnie z planem, tylko wzmacniało we mnie poczucie, że coś tu nie gra. Czasem w nocy, leżąc w łóżku, próbowałam wyświetlić sobie swoje ciało astralne na suficie. Niekiedy też budziłam się z uczuciem, że moje ciało jest sparaliżowane, bezwładne niczym kloc drewna. Dopiero wiele lat później odkryłam, że to przerażające doznanie nazywa się paraliżem sennym. Leżałam tak, skupiając wszystkie siły na potwornie trudnym zadaniu, jakim było zgięcie palca u stopy, żeby zdjąć z siebie czar. A gdyby już mi tak zostało i nikt by nie wiedział, że wciąż jestem w środku?
Mniej więcej w tym czasie wpadła mi w ręce książka The Holistic Herbal [Ziołolecznictwo holistyczne] Davida Hoffmanna, hippisowska biblia, której okładkę zdobił urzekający rysunek kwietnej spirali. Kierując się zawartymi w niej zbawiennymi radami, zaczęłam eksperymentować z ziołami i robić notatki na temat ich właściwości i przeciwwskazań. W miejscowym sklepie ze zdrową żywnością kupiłam suszone liście malin i owoce niepokalanka, żeby spróbować uregulować sobie cykl. Zalecenia brzmiały jak zaklęcia z bajki, ale ziołowe mikstury dawały konkretne efekty, przynajmniej jeśli chodzi o moje jajniki.
Po krótkim flircie z anglistyką i roku spędzonym w obozach demonstrantów postanowiłam pójść na studia z ziołolecznictwa. Byłam wyczerpana i wypalona udziałami w protestach i bardzo chciałam zrobić ze swoim życiem coś pozytywnego, mieć wkład w przyszłość, która nie wiązałaby się z plądrowaniem środowiska. Chciałam uporządkować swoją wiedzę o funkcjonowaniu organizmu, poza tym fascynowała mnie myśl, że ciało może mieć własny język, odległy od werbalnego, ale równie wiele mówiący i pełen znaczenia, złożony z objawów i wrażeń zamiast słów. Mój ojciec uważał to za zupełną fanaberię: studia z parzenia ziółek, jednak to były solidne cztery lata nauki, plus rok przygotowawczy, żeby uzupełnić braki z przedmiotów ścisłych. Zajęcia miałam w większości takie same jak na zwykłych studiach medycznych, ale obejmowały one też bardziej alchemiczne moduły, takie jak materia medica, czyli nauka o naturalnych składnikach leków, i botanika.
Przez kolejne dwa lata rysowałam po kolei kości, mięśnie i narządy, zapamiętywałam ich funkcje i nazwy, aż do najmniejszych kostek dłoni: kości księżycowatej i grochowatej, nazwanych tak od swojego kształtu. Na płachtach szarego papieru rozrysowywałam procesy metaboliczne przebiegające w miniaturowej fabryce każdej komórki. Z początku rozumiałam tylko z grubsza, jak działa organizm, ale śmiało brnęłam naprzód, zafascynowana i nieco przerażona tym, jak wiele w moim życiu dzieje się pod powierzchnią, poza świadomą kontrolą. Stopniowo jednak wiedziałam coraz więcej. Ciało okazywało się urządzeniem do przetwarzania świata zewnętrznego, machiną do transformacji, która gromadziła, przeobrażała, odrzucała, rozkładała na części.
Studiowaliśmy organizm idealny, wersję teoretyczną, a potem ucząc się o tym, co może pójść nie tak, poznawaliśmy setki zaburzeń, każde ze swoją charakterystyką. Proces ich rozróżniania nazywano diagnostyką różnicową. Uczyliśmy się, że pałeczkowatość palców może stanowić oznakę niewydolności serca, jak odróżniać egzemę od łuszczycy, zauważać wytrzeszcz oczu i przyspieszony puls wskazujący na nadczynność tarczycy albo otyłość brzuszną w połączeniu z chudymi kończynami, klasyczny objaw choroby Cushinga.
Sztuki badania pacjenta uczyliśmy się popołudniami w klinice w dzielnicy Bermondsey, jeszcze przed gentryfikacją, wśród zakłopotanych chichotów mierząc sobie nawzajem ciśnienie i obmacując wątroby i nerki, które należało uchwycić między dłonie niczym kostkę mydła. Wszystko miało znaczenie. Jeśli pacjent skrzywił się, kiedy dotknęło się go u podstawy żeber, mogło to oznaczać schorzenie woreczka żółciowego. Zaginające się łyżkowato paznokcie mogły wskazywać na niedokrwistość spowodowaną niedoborem żelaza albo na hemochromatozę. Wiadomości było obezwładniająco dużo, ale też były one uporządkowane, przynajmniej na papierze.
Na drugim roku zaczęłam przyjmować pacjentów. Ponieważ przychodnia znajdowała się w centralnym Londynie i miała dofinansowanie, zjawiali się tu bardziej różnorodni pacjenci niż zwykle w prywatnych klinikach. Szybko przekonałam się, że stawianie diagnoz jest znacznie trudniejsze, niż się spodziewałam po lekturze klasycznego podręcznika Davidson. Choroby wewnętrzne. Przede wszystkim ludzie rzadko cierpieli na jedną chorobę, raczej przychodzili z kilkoma sprzężonymi dolegliwościami. Starszy pan mógł mieć jednocześnie cukrzycę, chore serce i spuchnięte stawy, nastolatka – objaw Raynauda, bolesne miesiączki i depresję. Trzeba było żmudnie analizować każdy objaw, próbować dotrzeć do jego źródła, zanim w ogóle zaczęło się myśleć o terapii.
Ziołolecznictwo to leczenie na podstawie opowieści pacjenta, jak powiedział kiedyś jeden z naszych wykładowców, i to zdanie zapadło mi w pamięć. Ponieważ recepty wystawialiśmy na sam koniec wizyty, większość godziny poświęcaliśmy na słuchanie, a wraz z historią chorób poznawaliśmy całą historię czyjegoś życia. Było to tak bliskie psychoterapii, leczenia rozmową, jak tylko mogło być leczenie ciała. Od początku fascynowało mnie to, że pacjenci traktują dolegliwości jak komunikaty, a sfera fizyczna ściśle splata się dla nich z emocjonalną. W ich opowieściach rozwód wywoływał zapalenie pęcherza moczowego, zadawnione żale przyczyniały się do powstawania guzów, a ludzie w żałobie dostawali wrzodów albo tracili głos jak Dora, słynna pacjentka Freuda.
Po zrobieniu dyplomu otworzyłam gabinet w miejscowości Hove, w dużym białym pomieszczeniu wychodzącym na długi ogród, z którego nie wolno mi było korzystać. Korytarz prowadził do małego ambulatorium, gdzie na starej mosiężnej wadze odważałam mieszanki ziołowe z wiązówki błotnej i lawendy. Wyciągałam z kasetki pięcio- i dziesięciogramowe odważniki i kichałam wśród pachnącego kurzu – wciąż śni mi się czasem to zajęcie. Moi pacjenci byli w najróżniejszym wieku, od dzieci aż po sędziwych staruszków. Przychodziły dziewczyny z anoreksją i całe rodziny dręczone stanami lękowymi. Ludzie desperacko pragnący mieć dziecko, kobiety chore z samotności i mężczyźni, którym zostało kilka tygodni życia. Słuchałam ich historii i chociaż wiedziałam, dlaczego bukko i skrzyp pomogą jednemu pacjentowi, a fiołek wonny i krwawnik – innemu, wciąż odnosiłam wrażenie, jakby moja rola polegała głównie na tym, że pomagam im opowiadać, że jestem świadkiem, przed którym wszystkie splątane wątki dolegliwości można rozdzielić i poukładać, by móc się im przyjrzeć. Miałam poczucie, że sam ten proces działa uzdrawiająco, i tym bardziej byłam zafascynowana tajemniczą naturą choroby, która pojawia się i odchodzi nie zawsze widocznymi ścieżkami.
W tamtych czasach dużą popularnością, zwłaszcza w kręgach alternatywnych i New Age, cieszyło się zgubne w skutkach przekonanie, że przyczyną wszelkich schorzeń fizycznych są negatywne stany psychiczne, a ciało jest teatrem, w którym tłumione albo nieuświadomione emocje czynią prawdziwe spustoszenie. Wśród głównych propagatorów takiego podejścia znalazła się starsza Amerykanka Louise Hay, była modelka z jasnoblond włosami i twarzą po liftingu, która została milionerką dzięki wydanemu w 1984 roku poradnikowi Możesz uzdrowić swoje życie. Sprzedał się on na całym świecie w pięćdziesięciu milionach egzemplarzy, a tym samym stał się jedną z najpopularniejszych książek non-fiction w historii. Kiedy pod koniec lat sześćdziesiątych małżeństwo Hay się rozpadło, zaczęła ona uczęszczać do Kościoła z nurtu spirytualistycznego, gdzie zetknęła się z ideą pozytywnego myślenia. Utrzymywała, że dzięki niemu wyleczyła się z raka szyjki macicy (kiedy w 2008 roku dziennikarz z „New York Timesa” poprosił, by przedstawiła jakieś dowody, powiedziała, że nie żyje już żaden lekarz, który mógłby potwierdzić tę diagnozę).
W świecie Hay umysł był znacznie potężniejszy niż ciało. W swojej książce przekonywała, że poważne choroby, na przykład rak, ustąpią same z siebie, jeśli zajmiemy się leżącymi u ich podstaw problemami psychologicznymi, ale nie sięgając po leki czy terapię, tylko dzięki pozytywnym afirmacjom, polegającym na powtarzaniu haseł w rodzaju: „Jestem kimś pięknym”, „Promienieję zdrowiem”. Proste jak drut, a w 1984 roku Hay wydała nawet leksykon chorób i ich przyczyn psychicznych: powodem trądziku jest brak samoakceptacji, artretyzmu palców – krytycyzm, astmy – tłumienie płaczu. Rak bierze się z urazy i nienawiści, a polio – z paraliżującej zazdrości1 (choroba ta stała się wyraźnie rzadsza w Anglii w latach pięćdziesiątych, kiedy wprowadzono szczepionki na polio).
Nie zdziwiło mnie, że stała się jedną z najlepiej sprzedających się autorek wszech czasów, zaledwie szczebel niżej niż tytanki takie jak Danielle Steel i Agatha Christie. Przekonanie, że choroba ma swoją przyczynę, stanowi reakcję na stłumione uczucia czy nieprzepracowane traumy, jest chyba bardziej pocieszające niż konfrontacja z egzystencjalną grozą przypadkowości, świadomością, że choroba może dotknąć każdego, nieważne, jak byłby dobry, niewinny czy zdrowy emocjonalnie. Wiara w to, że jej źródło tkwi w naszym własnym umyśle, daje pacjentowi rodzaj władzy nad nią, chociaż zarazem pociąga za sobą straszliwą odpowiedzialność. W teorii Hay najbardziej nienawidziłam właśnie tego, że przenosi winę za dane schorzenie na człowieka, który został nim dotknięty. To była antynauka, zawierająca w sobie jeszcze bardziej podstępne założenie: że ciało ma swój właściwy sposób funkcjonowania, a choroba czy niepełnosprawność to skutek porażki, podczas gdy fizyczne zdrowie to nagroda za równowagę psychiczną.
Moje własne doświadczenia z pacjentami utwierdziły mnie w przekonaniu, że relacja między somą a psyche jest o wiele bardziej skomplikowana, niż wynikałoby z modelu Hay czy z medycyny konwencjonalnej. Czasem nie ulegało wątpliwości, że przyczyną fizycznych objawów są emocje (dowiedziono na przykład, że przeżyta trauma ma istotny wpływ na funkcjonowanie systemu odpornościowego, o czym pisze psychiatra Bessel van der Kolk w swojej fascynującej książce Strach ucieleśniony. Mózg, umysł i ciało w terapii traumy). Ale ta relacja nie zawsze była tak prosta czy tak jednokierunkowa. Przypadłości moich pacjentów wpływały na myślenie o innych obszarach ich życia. Choroba pomagała im uświadomić sobie albo wyrazić cierpienie, którego inaczej do siebie nie dopuszczali; dolegliwości fizyczne stawały się językiem, który pozwalał przekazać inne rzeczy.
Na samym końcu pięcioksięgu o Patricku Melrosie pisarz Edward St Aubyn z taką precyzją ujął to zjawisko w słowa, że aż mną wstrząsnęło, kiedy czytałam ten fragment.
Jego ciało było cmentarzyskiem pogrzebanych emocji; symptomy skupiały się wokół jednego fundamentalnego lęku, tak jak cmentarze, które niedawno minęli, wysypały się dookoła Tamizy. Nerwowy pęcherz, drażliwe jelito, bóle w krzyżu, skoki ciśnienia – od normalnego do niebezpiecznie wysokiego w parę sekund – na dźwięk skrzypiącej podłogi albo na myśl o innej myśli, wreszcie panująca nad nim despotka bezsenność, wszystko to wskazywało na niepokój tak głęboki, że zaburzający instynkty i przejmujący kontrolę nad automatycznymi procesami organizmu. Zachowanie można było zmienić, nastawienie zmodyfikować, mentalność przekształcić, ale trudno było prowadzić dialog z somatycznymi odruchami z wczesnego dzieciństwa. Małe dziecko nie miało jak się wyrazić i nie miało czego wyrażać. Znało tylko niemy język choroby i krzywdy2.
Właśnie ten niemy język bardzo chciałam zrozumieć – ciało mówiące swoim upartym, trudno uchwytnym narzeczem.
Świadomie bądź nie, zarówno St Aubyn, jak i Hay czerpali z dzieł Wilhelma Reicha. Głównym założeniem jego koncepcji, dobrych i złych, jest jedna idea, którą sformułował w Wiedniu w okresie międzywojennym: że w ciele zapisana jest nasza nieuświadomiona historia, wszystko, co próbujemy zignorować czy wyprzeć. To właśnie ziarno dało początek nie tylko wszystkim jego kolejnym koncepcjom dotyczącym wolności, ale także niepokojącym, a nawet niebezpiecznym teoriom na temat zdrowia, które wykładał w Ameryce.
Reich przybył do Wiednia latem 1918 roku jako dwudziestojednoletni żydowski żołnierz bez grosza przy duszy, który spędził ostatnie trzy lata jako oficer piechoty w armii austro-węgierskiej, tkwiąc w brudnych okopach na froncie włoskim. Ogromne imperium, gdzie dorastał, poniosło straszliwą klęskę i nie miał już dokąd wrócić. Jego rodzice zmarli, jeszcze kiedy był nastolatkiem, a prosperująca rodzinna posiadłość w Galicji Wschodniej została porzucona podczas inwazji rosyjskiej. Kiedy w listopadzie Austro-Węgry ostatecznie upadły, ten obszar stał się częścią Polski (obecnie to Ukraina). Reicha nie było stać na proces sądowy, żeby odzyskać majątek.
Miasto, do którego trafił, także miało się nie najlepiej. Wiedeń przestał być stolicą bogatego, wielonarodowego cesarstwa, tak zamożną i luksusową, że nazywano ją miastem ze snów. Nowo utworzona Republika Niemieckiej Austrii utraciła dwie trzecie przedwojennego terytorium i została odcięta od większości dotychczasowych źródeł paliwa i żywności. Kiedy Reich tam dotarł, jako jeden spośród tysięcy bezdomnych i zdesperowanych byłych żołnierzy, hiperinflacja sprawiła, że korona austriacka stała się niemal bezwartościowa. Tak bardzo brakowało drewna, że zmarłych chowano w tekturowych trumnach. Wielu z nich było ofiarami ogólnoświatowej epidemii hiszpanki, która teraz szalała w zrujnowanym mieście.
Ten rok Reich przeżył na chudej diecie złożonej z owsianki, suszonych owoców i kawałka ciasta z marmoladą w niedzielę. Jedna ósma bochenka chleba musiała mu starczyć na tydzień. Ale tęsknił rozpaczliwie nie tylko za mięsem i masłem. Brakowało mu również stymulacji intelektualnej, czegoś, dzięki czemu mógłby dać upust swojej ogromnej inteligencji i energii. Tęsknił też za miłością, towarzystwem i seksem. Jego przyszła szwagierka, którą poznał mniej więcej w tym czasie, nigdy nie zapomniała, jak zareagował na serdeczność jej rodziny. Pisała o nim tak, jak można by mówić o przybłąkanym psie: „otwarty, zagubiony, głodny nie tylko jedzenia, lecz także czułości”3. Inni znajomi opisywali Williego – jak nazywali go wszyscy – jako błyskotliwego, energicznego, znacznie bardziej witalnego niż inni, ale też nieobytego, niepewnego siebie i aroganckiego, podatnego na napady zazdrości i przygnębienia. Był tak przystojny i szykowny, że można było nie zauważyć, że jego skórę pokrywają swędzące czerwone plamy spowodowane łuszczycą, dolegliwością, która nękała go od dzieciństwa.
W październiku Reich zapisał się na Uniwersytet Wiedeński, by studiować prawo, a po jednym nudnym semestrze przeniósł się na medycynę, znacznie przyjemniejszy kierunek. Nadal jednak żył w okropnych warunkach. W pokoju, w którym mieszkał z młodszym bratem Robertem, było tak zimno, że dostał odmrożeń, mimo że nosił rękawiczki i kożuch. Pewnego razu zemdlał z głodu podczas zajęć. Robert pracował, więc pomagał mu finansowo, ale Wilhelm i tak wciąż był bez grosza, dopóki na drugim roku nie zaczął udzielać korepetycji młodszym studentom, co okazało się wyczerpującym i czasochłonnym zajęciem.
Chociaż wykłady go ciekawiły, dominujący w medycynie model mechanistyczny nie dawał mu spokoju. Intuicja mówiła mu, że czegoś w nim brakuje: jakiegoś rodzaju esencji życiowej czy siły witalnej, która nie została dotychczas wyodrębniona ani nazwana. Anatomia to jedno, ale co sprawia, że jesteśmy sobą, co jest naszą siłą napędową? Zajęcia nie obejmowały zagadnień związanych z seksualnością i nie tylko Reich miał poczucie, że to poważny brak. W styczniu podczas wykładu z anatomii po audytorium zaczęła krążyć kartka z zaproszeniem na nieformalne seminarium poświęcone sekretnemu, wstydliwemu zagadnieniu seksu. Tam właśnie Reich po raz pierwszy zetknął się z olśniewającymi ideami Zygmunta Freuda.
Podobnie jak Reich Freud był niereligijnym galicyjskim Żydem, który początkowo studiował medycynę, i podobnie jak Reicha cechowały go nienasycona ciekawość, odwaga i ambicja intelektualna. Namiętnie oddany pracy, nazywał siebie „poszukiwaczem przygód”4. Drugą jego pasją było palenie, z którego nie chciał zrezygnować, nawet gdy już wiedział, że go zabija. Jego pierwszym projektem naukowym były badania nad narządami rozrodczymi węgorzy. Stopniowo przeszedł do zgłębiania nie mniej tajemniczej dziedziny ludzkiego umysłu, niczym nurek zanurzający się w ciemnym morzu.
Psychoanaliza jako dziedzina była zaledwie rok starsza od Reicha. Freud ukuł tę nazwę w 1896 roku, rok po publikacji napisanej wspólnie z Josefem Breuerem przełomowej książki Studia nad histerią, w której dowodził, że objawy histerii są efektem nie szaleństwa, tylko stłumionych traumatycznych wspomnień. Ta koncepcja była tym bardziej szokująca, że jego zdaniem trauma zawsze miała podłoże seksualne. Chociaż później odwołał swoją tezę o powszechnych nadużyciach seksualnych na rzecz nieświadomej sfery fantazji i popędów, jego nacisk na zasadniczą rolę seksualności, nawet w przypadku niemowląt i dzieci, uczynił z niego pariasa w kręgach akademickich. Kiedy Reich go poznał, Freud miał sześćdziesiąt trzy lata, cieszył się poważaniem na świecie, a jednak we własnym mieście był niemal wyrzutkiem, kimś uznawanym za godnego pogardy dziwaka, jeśli nie odrażającego zboczeńca.
Reicha szczególnie przekonała stworzona przez Freuda teoria libido. Wydawała się odpowiedzią na pytanie o siłę życiową, niedające mu spokoju w trakcie jego studiów. Na początku Freud używał słowa „libido” w sensie energii pożądania seksualnego, zaspokajanego przez akt seksualny. Z czasem nadał mu szersze znaczenie pozytywnej siły życiowej, instynktownej zwierzęcej energii, która napędza człowieka od momentu narodzin i która może zostać uszkodzona lub zniekształcona na każdym etapie jego rozwoju. Freud postrzegał libido jako siłę napędową wszelkiej miłości czy namiętności. Brzmiało to przekonująco dla Reicha. W marcu pisał z przejęciem w dzienniku: „[…] doszedłem do wniosku, że seksualność stanowi punkt centralny, wokół którego krąży zarówno życie społeczne, jak i wewnętrzny intelektualny świat jednostki”5.
Jak zawsze rzutki, odwiedził Freuda w jego mieszkaniu na Berggasse 19, by poprosić o listę lektur na seminarium. Przez wiele lat próbowałam sobie wyobrazić to spotkanie. Reich w swoim szarym wojskowym płaszczu wspiął się po schodach, po czym wszedł do gabinetu, który sprawiał wrażenie jaskini pełnej nawarstwionych śladów minionych epok, tak jakby przeszło tamtędy wiele cywilizacji, zostawiając po sobie drobne pamiątki. Pokój ten przypominał muzeum albo wnętrze zatopionego statku, było w nim bardzo cicho, a w samym środku siedział Freud, tak czujny i pełen życia, że Reich nazwał go pięknym zwierzęciem.
W tamtym okresie Freud miał wokół siebie krąg uczniów, ale byli oni albo nie dość inteligentni, albo zbyt krnąbrni, jak Jung, gotowi zabić ojca, którego pochwał niegdyś pragnęli. W napisanej w 1952 roku relacji z ich pierwszego spotkania Reich stwierdza, że to otoczenie pełnych pasji, a zarazem niedorównujących mu ludzi sprawiało, że Freud czuł się ogromnie samotny. Złe przyjęcie jego koncepcji przyczyniło się do jego izolacji i brakowało mu partnera do rozmowy – dopiero w późniejszych latach tę potrzebę mogła zaspokoić jego najmłodsza córka Anna. Reich widział, że Freud jest nim zainteresowany, wręcz podekscytowany – oto chyba nareszcie pojawił się ktoś zarazem wystarczająco błyskotliwy i lojalny, kto by się nadawał na jego nowego ucznia. Freud uklęknął przy biblioteczce i wyciągnął cały stos materiałów, które miały wprowadzić tego jeszcze nieopierzonego młodego człowieka w tajemnicze działania podświadomości, zaskakujące, pełne znaczeń królestwo snów, pomyłek i żartów.
Ponad trzydzieści lat później Reich wciąż wyraźnie pamiętał grację gestów Freuda, jasność jego spojrzenia, czarujący błysk ironii we wszystkim, co mówił. W przeciwieństwie do innych wykładowców, z którymi Reich miał styczność podczas gromadzenia materiałów na seminarium, Freud nie udawał, że jest prorokiem czy wielkim myślicielem. „Patrzył człowiekowi prosto w oczy. Nie przybierał żadnej pozy”6. Gdy spogląda się na to z dystansu, wydaje się oczywiste, że każdy z nich wszedł w tę znajomość z ogromnym ładunkiem potrzeb i oczekiwań, tak jak dzieje się często, gdy napotykamy kogoś, kto nas pociąga. Te niemożliwe do spełnienia oczekiwania, pragnienie posiadania z jednej strony ukochanego ojca, z drugiej – lojalnego syna, miały ogromnie zaciążyć na ich przyszłej relacji.
Poczucie Reicha, że oto spotkał na swojej drodze właściwego człowieka, potwierdziło się, kiedy Freud przysłał mu pacjenta, a potem kolejnego. W 1920 roku, w wieku dwudziestu trzech lat, Reich został przyjęty do Wiedeńskiego Towarzystwa Psychoanalitycznego i przez dwadzieścia lat był jego najmłodszym członkiem. Dyplom z medycyny uzyskał dopiero po kolejnych dwóch latach. Jak wyjaśnia Christopher Turner w Adventures in the Orgasmatron, nie był to jedyny taki przypadek (wielu innych uczestników seminarium na temat seksualności poszło podobną drogą). Na początku lat dwudziestych psychoanaliza była wciąż na „nieskodyfikowanym, eksperymentalnym etapie, praktykowana tylko przez niewielką grupkę wiernych apostołów”7. Nie wymagano przygotowania i chociaż sugerowano, żeby nowi psychoanalitycy sami poddali się analizie, taki obowiązek nałożono dopiero w 1926 roku. Reich był przy tym kimś wyjątkowym. Zdolny, płonący intelektualną ciekawością, tchnął w środowisko wiedeńskich psychoanalityków nowe życie. Rekin w stawie z karpiami, jak kiedyś powiedział o sobie.
Podstawowa metoda psychoanalizy, podobnie jak obecnie, była bardzo prosta. Psychoanalityk siadał w fotelu, a pacjent kładł się przed nim na kanapie (u Freuda wyłożonej irańskim dywanem i zarzuconej aksamitnymi poduszkami). Pacjent nie widział terapeuty, więc po prostu leżał i opowiadał o wszystkim, co przychodziło mu do głowy, co Freud nazywał metodą wolnych skojarzeń. Nie trzeba było zadawać pytań ani proponować rozwiązań. Wszystko, co dręczyło pacjenta, miało się wyłonić, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w pełnej napięcia przestrzeni między ustami pacjenta a uchem terapeuty. Ten strumień pozornie przypadkowych wspomnień, snów i myśli można było przełożyć na znaczący komunikat dzięki drobnym, zręcznym aktom interpretacji, za której sprawą powód cierpień pacjenta miał stać się jasny i oczywisty.
Początkowo Freudowi zdarzało się dotykać swoich pacjentów, lecz odkąd dołączył Reich, cała terapia polegała wyłącznie na słowach. Z doznań fizycznych Freud brał pod uwagę histeryczne objawy symboliczne, za którymi kryło się przeniesione cierpienie emocjonalne. Utrata głosu u Dory, zatwardzenia u Człowieka od Wilków, trudności z przełykaniem u Anny O. – były to skutki procesu zwanego konwersją, kiedy psychika próbuje gorączkowo zasygnalizować problem w innym miejscu. Zagadki, które należało rozwikłać, sygnały czytelne dla fachowego obserwatora, potrafiącego odkryć dzięki nim nieświadome pragnienia i mechanizmy obronne, kłębiące się i kotłujące głęboko poniżej progu świadomości. W momencie gdy zablokowane wspomnienie zostało odzyskane przez pacjenta, objawy fizyczne znikały.
Z tą metodą wiązał się jednak pewien problem. Wbrew nadziejom Freuda, gdy pacjent dzięki pomocy terapeuty uświadamiał sobie przyczynę swojego cierpienia, niekoniecznie automatycznie przynosiło to poprawę. Nawet jeśli człowiek z trudem odkrył bolesne wydarzenie, ukrytą traumę, nie zawsze wracał do zdrowia. Psychoanalityk i pacjent utykali na wciąż nierozpoznanym obszarze pomiędzy interpretacją a uleczeniem. Czy mieli w nieskończoność analizować sny?
Niecierpliwy Reich uznał ten proces za absurdalnie frustrujący, ale brak drogowskazów oznaczał też, że mógł zupełnie swobodnie decydować, jaki powinien być następny krok. Kiedy słuchał swoich pacjentów, jego uwaga wciąż przenosiła się z tego, co mówili, na ich ciała, wyciągnięte grzecznie i sztywno na kanapie. Czy to możliwe, że przekazywały jakiś komunikat niewyrażalny w słowach? A jeśli uczucia, do których pacjenci docierali z takim trudem, były widoczne jak na dłoni, tylko on ich nie dostrzegał? Może przeszłość jest nie tylko magazynowana w pamięci, ale też ukryta w ciele?
Reich widział w ciałach pacjentów nie tyle histeryczny symbol, którego znaczenie trzeba zdekodować, ile raczej rodzaj zaciśnięcia i zamknięcia; trwałe napięcie tak silne i nieprzenikliwe, że przypominało mu zbroję okrywającą całe ciało. Było to widoczne w każdym ich ruchu: od uścisku dłoni czy uśmiechu po brzmienie głosu. Reich uważał, że ta zbroja charakteru, jak ją nazwał, to sposób obrony przed uczuciami, zwłaszcza lękiem, złością i podnieceniem seksualnym. Jeśli uczucia były zbyt bolesne, jeśli wyrażanie emocji albo pożądanie seksualne były zabronione, jedyną alternatywą było spiąć się i trzymać je pod kluczem. Dzięki temu wokół bezbronnego ja tworzyła się fizyczna tarcza, chroniąca je przed bólem, jednak kosztem znieczulenia na przyjemność.
Jednym z najlepszych sposobów, by zrozumieć teorię Reicha, jest wyobrazić sobie żołnierza, po wojskowemu zdyscyplinowanego i nauczonego trzymać uczucia na wodzy. Nie każdy przechodzi tak surowe szkolenie, ale bardzo niewiele osób przeżywa dzieciństwo, nie dowiadując się przy tym, że niektóre aspekty ich doświadczeń emocjonalnych są nie do przyjęcia, niektóre ich pragnienia to powód do wstydu. „Nie bądź małą dzidzią” – mawiają rodzice. Albo: „Chłopcy nie płaczą”. Więc dziecko, spinając ciało, próbuje kontrolować i tłumić uczucia. Reich zdał sobie sprawę, że ten proces zostawia trwały ślad, zmieniając ciało w składnicę wszelkiego rodzaju traumatycznych wspomnień i zakazanych uczuć.
Kiedy pisałam ten fragment, wydarzyło się coś niesamowitego. Mój dawny chłopak przysłał mi swój film o tym, jak w wieku siedmiu lat został wysłany do szkoły z internatem. Była to animacja poklatkowa, ukazująca tę sytuację jak porwanie: mały, brudny chłopiec o poobijanych kolanach zostaje zawinięty w koc i wrzucony do bagażnika samochodu. „Moje ciało zamarzło”8 – powiedział głos z offu, a dookoła skrępowanej postaci pojawiły się słowa: „Sztywność karku. Bóle głowy. Chore gardło. Bolące plecy. Bóle w stopach”. „Ale może »porwanie« to złe słowo – ciągnął narrator. – To było znacznie bardziej angielskie, na chłodno, bez emocji”. Porywaczami było dwoje ludzi, których najmocniej kochał i którym bezgranicznie ufał. A oni wysłali go do miejsca, gdzie nie wolno było nic czuć i gdzie szerzyła się przemoc. Teraz miał prawie sześćdziesiąt lat i od dnia, kiedy się tam znalazł, nie potrafił płakać. Właśnie o coś takiego chodziło Reichowi: przeszłość jest pogrzebana w naszych ciałach, każda trauma starannie zachowana, zamurowana żywcem.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
1 Local Government Act 1988.
2 Peter Reich, A Book of Dreams, John Blake, 2015, s. XI.
3 William Burroughs, Nagi lunch – tekst zrekonstruowany, przeł. Edward Arden, Vis-à-Vis Etiuda, 2012, s. 170.
4 William Burroughs, Wybuchowy bilet, przeł. Mateusz Janiszewski, Vis-à-Vis Etiuda, 2014, s. 79.
5 Andrea Dworkin, Intercourse, Basic Books, 2006, s. 179.
6 Kate Bush, Cloudbusting, z płyty Hounds of Love, EMI, 1985.
7 Katie Roiphe, Godzina zmierzchu, przeł. Paweł Lipszyc, Wielka Litera, 2017, s. 44.
8 James Baldwin, The New Lost Generation [w:] Collected Essays, The Library of America, 1998, s. 663.
1 Louise Hay, Lecz swoje ciało. Psychiczne podłoża fizycznych dolegliwości i metafizyczne sposoby ich przezwyciężania, przeł. Maria Wojciechowska, Wydawnictwo Rebirthing, 1993, s. 16–61.
2 Edward St Aubyn, Patrick Melrose. W końcu, przeł. Łukasz Witczak, Wydawnictwo W.A.B., 2017, s. 354.
3 Myron Sharaf, Fury on Earth. A Biography of Wilhelm Reich, Da Capo Press, 1994, s. 51.
4 Sigmund Freud, The Complete Letters of Sigmund Freud to Wilhelm Fliess 1887–1904, ed. Jeffrey Moussaieff Masson, Harvard University Press, 1985, s. 398.
5 Wilhelm Reich, Funkcja orgazmu, przeł. Natasza Szymańska, Jacek Santorski & CO, 1996, s. 30.
6 Wilhelm Reich, Reich Speaks of Freud. Wilhelm Reich Discusses His Work and His Relationship with Sigmund Freud, transl. Thérèse Pol, Pelican Books, 1975, s. 47.
7 Christopher Turner, Adventures in the Orgasmatron. The Invention of Sex, Fourth Estate, 2012, s. 22.
8Norton Grim and Me, reż. Tony Gammidge, 2019.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2024
Wydanie I